- W empik go
Szczerozłoty kanion - ebook
Szczerozłoty kanion - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 167 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeden brzeg sadzawki zajmowała łączka – chłodny, zielony pomost łączący rąbek wody z podstawą urwiska. Po drugiej stronie łagodny, żyzny stok wznosił się coraz wyżej i wyżej i stapiał się wreszcie z przeciwległą ścianą kanionu. Stok porastała piękna trawa gęsto usiana kwiatami, które tu i ówdzie rzucały barwne plamy – pomarańczowe, szkarłatne lub złote. Niżej kanion był zamknięty, nie dawał perspektywy. Ściany pochylały się ku sobie, spotykały nagle i kotlinkę kończył chaos omszałych skał, ukrytych za kotarą pnączy i koronami drzew, co rosły w dole. W górnym biegu potoku widać było liczne, porosłe sosną kopy i stożki wysokiego podgórza, a dalej, jeszcze dalej, jak chmury na widnokręgu, strzelały w niebo minarety bieli – tam, gdzie promienie słońca zapalały chłodne blaski na wiecznych śniegach Sierry.
Kanion nie znał kurzu. Liście i kwiaty były czyste, dziewicze, a młoda trawa lśniła niby aksamit. Tuż nad sadzawką trzy drzewa bawełniane sypały śnieżny puch, który płynął powoli w nieruchomym powietrzu. Na stoku krzewy manzanity pachniały wiosną, a ich liście – jak gdyby wiedziały o nadchodzących skwarach letnich – za – czynały już zwracać się… prostopadle ku ziemi. Na słonecznych skrawkach stoku, dokąd nie sięgały nawet najdłuższe cienie manzanity, chwiały się lilie mariposa, podobne stadku motyli-klejnotów, co przysiadły na moment, lecz są gotowe do odlotu. Tu i ówdzie arlekin lasu, madrone, przyłapany w okresie gdy zmienia trawiastozieloną korę na krwawopurpurową, nasycał atmosferę upajającą wonią płynącą z kiści dzwonków, jak gdyby ulepionych z wosku. Dzwonki te były kremowobiałe, przypominające kształtem konwalie, a dobywał się z nich iście wiosenny zapach.
Nie szemrał najlżejszy wietrzyk. Atmosfera była senna, nieruchoma, uperfumowana słodyczą, która dławiłaby niewątpliwie w ciężkiej wilgoci. Tutaj jednak była czysta, rzeźwa jak światło gwiazd odmienione w powietrze, przesycone i ogrzane promieniami słońca, zaprawione oddechem kwiatów.
Raz po raz przelotny motyl ukazywał się lub niknął pośród plam świateł i cieni. Zewsząd monotonnie bzykały pszczoły górskie – ucztujący sybaryci, co dobrodusznie potrącają się u stołu i nie mają ochoty na złośliwe sprzeczki. Mały potoczek cicho sunął kanionem i tylko od czasu do czasu odzywał się stłumionym bulgotaniem. Odgłosy te przypominały senny szept, co cichnie w chwilach drzemki i odradza się znowu, gdy następuje przebudzenie.
W sercu kanionu wszystko poruszało się płynnie. Słoneczne plamy i motyle przypływały i odpływały pośród drzew. Pobrzękiwanie pszczół i szepty wody grały płynną melodię. Płynne tony i płynne barwy łączyły się, splatały w delikatną, nieuchwytną tkaninę, którą wyrażał się duch tego ustronia. Był to duch spokoju, lecz nie martwoty – łagodnie tętniącego życia; duch ciszy, która nie jest milczeniem; ruchu, który nie jest czynem; spoczynku, pulsującego istnieniem, ale wolnego od gwałtownych porywów walki i pracy. Duch tego ustronia, to duch dobrotliwego życia drzemiącego rozkosznie, zadowolonego z dostatków, nie płoszonego nigdy zgiełkiem odległych wojen.
Rudy jeleń o wielokończastych rogach poddawał się władzy ducha tego ustronia i drzemał stojąc po kolana w chłodnej, ocienionej sadzawce. Odpoczywał spokojnie, bo w kanionie nie było much, które mogłyby mu dokuczać. Czasami, kiedy potok budził się i zaczynał szemrać, jeleń nastawiał uszu. Ale poruszał nimi leniwie, jak gdyby wiedział z góry, że to tylko strumyk-śpioch zrzędzi na siebie.
Nadeszła jednak chwila, gdy rudy zwierz drgnął, zesztywniał i czujnie jął łowić uchem dźwięki. Zwrócił głowę w kierunku biegu strumyka. Począł węszyć wrażliwymi, ruchliwymi chrapami. Wzrokiem nie mógł przebić zielonej zasłony, za którą niknął potok, doszedł go jednak głos człowieka. Był to głos jednostajny, miarowy, śpiewny. Wreszcie jeleń usłyszał odległy brzęk metalu o kamień. Chrapnął, podskoczył nagle i jednym susem przeniósł się z wody na trawę. Racicami ugrzązł w świeżym aksamicie, nastawił uszu i znowu zaczął węszyć. Później ruszył przez łączkę, przystając raz po raz, żeby nasłuchiwać, i przepadł z kanionu jak bezszelestnie stąpająca mara.
Podkute buty stukały coraz mocniej na skalistym gruncie. Męski głos nabierał siły. Śpiewał, a gdy się zbliżył, zabrzmiał tak wyraźnie „ że można było rozróżnić słowa:
Odwróć oczy, spójrz, o spójrz
Ku tym skłonom miłych wzgórz
(Potęga złego już w tobie złamana).