- nowość
Szczęście czy fart? - ebook
Szczęście czy fart? - ebook
Eleganckie wydanie jubileuszowe w 20 lat po polskiej premierze, która – z obecnością autorów – uświetniła 15-lecie ambera!
Książka roku 2004 nieustannie wydawana w 52 językach!
Ta książka odkrywa 10 sekretów szczęścia, które można stworzyć samemu, tworząc mu odpowiednie warunki. I opowiada, dlaczego tylko niektórzy odnoszą sukcesy w życiu.
Dwaj przyjaciele spotykają się po latach. Jeden odziedziczył wielką fortunę, ale stracił wszystko. Szczęście mu nie sprzyjało? Drugi zaczynał od zera i odniósł sukces. Miał fart? Tak właśnie myśli ten, któremu się nie powiodło. I dlatego przyjaciel opowiada mu pewną legendę…
„Cudowne! Ta książka krzepi duszę! Niebawem stanie się klasyką literatury biznesowej! A zafascynuje wszystkich jak Mały Książę”. Philip Kotler, ojciec nowoczesnego marketingu
Ta niezwykła, nieustannie wydawana w 52 językach książka powstała z doświadczeń niezwykłych ludzi: nauczycieli i architektów sukcesów wielu firm–gigantów z całego świata, m.in.: Microsoft, PepsiCo, Dannon, Hewlett–Packard, Mercedes–Benz, Orange, Nestlé, Credit Suisse, Sony, Frito–Lay, Vodafone.
FERNANDO TRÍAS DE BES i ÁLEX ROVIRA CELMA, światowej sławy konsultanci biznesowi i ekonomiści, obserwowali firmy tworzące swój sukces i takie, które biernie podążały za trendami rynku. Przez lata analizowali wspólne cechy łączące ludzi sukcesu: od Newtona przez Einsteina po Billa Gatesa. Szukając odpowiedzi na pytanie, od czego naprawdę zależą sukces i porażka, odkryli zasady,
które pozwoliły wybitnym jednostkom dojść na szczyt. Opisali je, nie w typowym poradniku, lecz w uroczej opowieści dla każdego: Szczęście czy fart?.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788324171910 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SPOTKANIE
Pewnego pięknego wiosennego popołudnia Max, zamożny i dyskretny biznesmen, ubrany elegancko, lecz swobodnie, siedział na swojej ulubionej ławce w Central Parku i spoglądał na spacerujące pary, bawiące się dzieci i drzewa kołyszące się w łagodnym wietrze. Rozmyślał o swoim życiu. Bose stopy oparł na trawie, gęsto przetykanej koniczyną; wszystko było tak, jak powinno być w te popołudnia, które spędzał w Central Parku.
Max miał sześćdziesiąt cztery lata i przeżył życie pełne sukcesów.
Nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Obok Maksa usiadł inny mężczyzna, również sześćdziesięcioczteroletni: Jim. Jim wyglądał jak człowiek przegrany i zmęczony, lecz taki, który mimo wszystko zdołał zachować godność. Przeżywał trudny okres. Właściwie przez ostatnie pięćdziesiąt lat miał tylko kłopoty. Już od dawna mu się nie układało.
Jim usiadł na ławce obok Maksa i obaj mężczyźni wymienili spojrzenia. Każdy z nich zobaczył coś znajomego w oczach sąsiada… bardzo odległego, lecz znajomego.
– Max? – zagadnął Jim.
– Jim? – odpowiedział Max.
– Nie! – wykrzyknął Jim.
– Nie wierzę! – zawołał Max.
Wstali i uściskali się serdecznie.
Max i Jim byli najlepszymi przyjaciółmi, odkąd ukończyli dwa lata, aż do swoich dziesiątych urodzin. Mieszkali obok siebie w Brooklynie, bardzo skromnej dzielnicy Nowego Jorku, gdzie się wychowali.
– Poznałem twoje niezwykłe niebieskie oczy – powiedział Max do Jima.
– A ja twoje szczere i otwarte spojrzenie… takie samo jak pięćdziesiąt lat temu… wcale się nie zmieniło – zapewnił Jim.
Przez jakiś czas wspominali dzieciństwo, po czym Max powiedział do Jima:
– Stary przyjacielu, opowiedz mi, co u ciebie. Widzę cień smutku w twoich oczach.
– Moje życie to pasmo klęsk – odpowiedział Jim.
– Dlaczego? – zapytał Max.
– Jak pewnie pamiętasz, wyprowadziliśmy się z Brooklynu, kiedy miałem dziesięć lat, dlatego że mój ojciec odziedziczył ogromny majątek w spadku po wuju, który zmarł bezpotomnie. Wyjechaliśmy bez słowa. Rodzice nie chcieli, żeby ludzie wiedzieli o tym niespodziewanym uśmiechu fortuny. Zmieniliśmy dom, samochód, dzielnicę, przyjaciół. Tamtego dnia straciłem z tobą kontakt.
– Więc to dlatego – mruknął Max. – Zawsze się zastanawialiśmy, co się z wami stało. Mówisz więc, że dostaliście olbrzymi majątek?
– Tak. Znaczną część spadku stanowiła wielka, bardzo zyskowna fabryka tkanin, pracująca pełną parą. Mój ojciec rozbudował ją i jeszcze zwiększył zyski. Po jego śmierci przejąłem kierownictwo. Ale miałem strasznego pecha. Wszystko się zawaliło – wyjaśnił Jim.
– Co dokładnie się stało? – zapytał Max.
– Przez dłuższy czas nie wprowadzałem żadnych zmian, skoro wszystko szło dobrze. Ale potem wszędzie zaczęła wyrastać konkurencja i sprzedaż spadła. Nasz produkt był najlepszy na rynku, więc miałem nadzieję, że klienci się przekonają, iż towary konkurencji, chociaż tańsze, są gorszej jakości. Ale klienci nie znali się na tkaninach i materiałach. Gdyby cokolwiek o nich wiedzieli, zrozumieliby, że nasz produkt był lepszy. Ale oni ciągle wybierali produkty nowych, modniejszych firm.
Jim westchnął głęboko. Wspominanie tego wszystkiego nie przychodziło mu łatwo. Max milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Jim podjął:
– Straciłem dużo pieniędzy, ale interes ciągle działał. Próbowałem wszystko uprościć, zredukować wielkość produkcji, maksymalnie obciąć koszty, ale im większe ograniczenia wprowadzałem, tym bardziej spadała sprzedaż. Rozważaliśmy stworzenie nowej gałęzi produkcji, ale nie mogliśmy znaleźć inwestorów, żeby nas wsparli. Nie pozostało mi wiele możliwości. Wpadłem na pomysł, żeby otworzyć sieć własnych sklepów, i prawie przez rok prowadziliśmy badania. Kiedy skończyliśmy, nie mogłem pokryć kosztów sklepów, bo mieliśmy za małe obroty. Zacząłem zalegać z ratami kredytów. Musiałem sprzedać fabrykę, ziemię, dom, cały majątek. Miałem wszystko, czego pragnąłem, i wszystko straciłem. Szczęście nigdy mi nie sprzyjało.
– I co zrobiłeś? – zapytał Max.
– Nic. Nie wiedziałem, co robić. Wszyscy, którzy przedtem mnie popierali, teraz odwrócili się ode mnie. Nawet żona odeszła. Zrujnowałem także ten związek. Zmieniałem pracę, ale nigdzie nie mogłem się przystosować. Doszło do tego, że głód zajrzał mi w oczy. Od piętnastu lat staram się jakoś przetrwać, żyję z jałmużny, biegam na posyłki i nawet korzystam z niewielkiej pomocy sąsiadów. Nie zaznałem w życiu wiele szczęścia.
Jim nie miał ochoty mówić dalej, więc zapytał przyjaciela z dzieciństwa:
– A co z tobą? Co z twoim życiem? Poszczęściło ci się?
Max uśmiechnął się.
– Jak pamiętasz, moi rodzice byli biedni, nawet biedniejsi od twoich, kiedy mieszkaliśmy po sąsiedzku. Pochodzę z ubogiej, skromnej rodziny, sam wiesz; ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Często nie mieliśmy co jeść. Pamiętasz, że nawet twoja matka czasami przynosiła nam jedzenie, bo wiedziała, że u nas się nie przelewa. Pewnie pamiętasz też, nie mogłem chodzić do szkoły, studiowałem tylko na tak zwanym „uniwersytecie życia”. Zacząłem pracować, kiedy miałem dziesięć lat, zaraz po tajemniczym zniknięciu twojej rodziny.
Max ciągnął:
– Zacząłem myć samochody. Potem dostałem posadę boya w luksusowym hotelu. Później awansowałem i pracowałem jako portier w kilku luksusowych hotelach. Kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, podjąłem wielkie ryzyko.
– Co zrobiłeś? – zapytał Jim z zaciekawieniem.
– Kupiłem mały warsztat, który mieli zamknąć. Kupiłem go za pożyczkę i wszystkie oszczędności, które wówczas posiadałem. Warsztat wyrabiał skórzane torby. Naoglądałem się rozmaitych bagaży w restauracjach i eleganckich hotelach, gdzie pracowałem, wiedziałem więc, co lubią bogaci. Musiałem tylko odtworzyć to, co tyle razy nosiłem jako boy.
Z początku musiałem wytwarzać torby i jednocześnie je sprzedawać. Pracowałem po nocach i w weekendy. Pierwszy rok był bardzo dobry. Zainwestowałem wszystko, co zarobiłem, w surowce, jeździłem po całym kraju, żeby zobaczyć, co robią inni. Musiałem wiedzieć jak najwięcej o skórzanych torbach. Pytałem każdego, kogo widziałem ze skórzaną torbą, co mu się w niej podoba, a co nie.
Max przerwał na chwilę, wspominając z przejęciem te pierwsze lata. Po chwili ciągnął:
– Sprzedaż zaczęła wzrastać. Przez dziesięć lat reinwestowałem wszystko, co zarobiłem. Bez przerwy szukałem nowych możliwości. Co roku ulepszałem torby, które sprzedawały się najlepiej, ciągle poprawiałem wzory. Nigdy nie odkładałem problemów na następny dzień. Starałem się panować nad wszystkim. Kupiłem drugi warsztat, potem trzeci i czwarty… Teraz zatrudniam ponad dwa tysiące pracowników w dwudziestu fabrykach na całym świecie. Warto było, ale nie przyszło mi to łatwo, sporo się napracowałem.
Jim przerwał mu w tym miejscu, bo chciał skomentować ostatnie zdanie:
– Widzisz, miałeś więcej fartu ode mnie. To wszystko.
– Tak sądzisz? Naprawdę myślisz, że po prostu miałem fart?! – wykrzyknął zdumiony Max.
– Nie chciałem cię zdenerwować ani pomniejszać twoich zasług – zapewnił Jim pospiesznie. – Ale nie myśl, że tylko sobie zawdzięczasz sukces. Fortuna uśmiecha się do tych, którzy są wybrańcami losu. Uśmiechnęła się do ciebie, a nie do mnie. Ot i wszystko, stary przyjacielu.
Max zamyślił się na chwilę. Potem powiedział:
– Słuchaj, po moim dziadku nie odziedziczyłem wielkiego majątku, ale dostałem od niego coś znacznie lepszego. Znasz różnicę pomiędzy fartem a szczęściem?
– Nie, nie znam – odparł Jim bez większego zainteresowania.
– Dowiedziałem się o różnicy między fartem a szczęściem z bajki, którą opowiadał mi dziadek, kiedy mieszkał z nami. Często o tym myślałem i nadal uważam, że ta legenda zmieniła moje życie. Była przy mnie w chwilach strachu, zwątpienia, niepewności, ale też w chwilach zadowolenia i radości. Dzięki tej bajce postanowiłem kupić stary warsztat za pieniądze, uciułane przez sześć lat. Pomogła mi też podjąć wiele innych decyzji, które później okazały się kluczowe w moim życiu.
Max mówił, a Jim wpatrywał się w przestrzeń.
– Wiem, że w wieku sześćdziesięciu czterech lat człowiek niechętnie słucha bajek, ale zawsze warto posłuchać czegoś pożytecznego. Jak to mówią, „póki życia, póty nadziei”. Jeśli chcesz, opowiem ci tę historię.
Jim milczał.
– Ta bajka pomogła wielu ludziom. Nie tylko biznesmenom… przedsiębiorcom, mężczyznom i kobietom wszelkich zawodów. Ludzie, którzy poznali różnicę między fartem a szczęściem, osiągnęli sukcesy w swojej pracy i przysporzyli wielkich korzyści firmom, w których pracowali. Innym pomogła znaleźć życiowych partnerów, poznać osobę, o której zawsze marzyli, zdobyć miłość i przywiązanie. Ta historia pomagała artystom, sportowcom, nawet naukowcom i badaczom, ludziom w każdym wieku. I mówię ci o tym, bo widziałem to na własne oczy: mam sześćdziesiąt cztery lata i widziałem, jak ta legenda wpłynęła na wielu ludzi.
Jim ustąpił.
– No dobrze, powiedz mi, jaka jest różnica między fartem a szczęściem.
Max przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Kiedy twoja rodzina odziedziczyła spadek, szczęście się do was uśmiechnęło. Ale ten rodzaj szczęścia nie zależy od nas, dlatego nie trwa długo. Po prostu mieliście fart, dlatego teraz nie zostało ci nic. Fart nie zależy od ciebie, ale prawdziwe szczęście zależy tylko od ciebie. Fart po prostu nie istnieje.
Jim wprost nie chciał uwierzyć w to, co słyszał.
– Chcesz mi wmówić, że nie wierzysz w fart?
– No, skoro wolisz, można przyznać, że fart istnieje, ale zdarza się rzadko, a kiedy już się zdarzy, nie trwa długo. Czy wiesz, że prawie dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy wygrali na loterii, zbankrutowało albo wróciło do punktu wyjścia przed upływem dziesięciu lat? Natomiast szczęście spotyka cię zawsze, kiedy sobie postanowisz. Dlatego nazywa się szczęściem, bo jest prawdziwe.
– Dlaczego jest prawdziwe? Na czym polega ta różnica? – zapytał Jim.
– Chcesz usłyszeć tę historię? – zaproponował Max.
Jim zawahał się. Nawet jeśli nie mógł cofnąć czasu, nic nie straci, słuchając. Poza tym ubawiło go, że przyjaciel z dzieciństwa chce mu opowiedzieć bajkę, gdy obaj mają już po sześćdziesiąt cztery lata. Od bardzo dawna nikt z nim nie rozmawiał jak z małym chłopcem.
– No dobrze, opowiedz mi bajkę – zgodził się.PIERWSZY SEKRET SZCZĘŚCIA
_Fart nie trwa długo,_
_ponieważ nie zależy od nas._
_Szczęście tworzymy sami,_
_dlatego trwa wiecznie._
Zadanie Merlina
Dawno temu, w bardzo dalekim królestwie, czarodziej Merlin zebrał wszystkich rycerzy z okolicy. Zaprowadził ich do zamkowego ogrodu i powiedział:
– Od dawna wielu z was prosiło mnie o zadanie. Niektórzy radzili, żebym zorganizował turniej dla wszystkich rycerzy z królestwa. Inni żądali, bym ogłosił zawody, które udowodnią waszą biegłość we władaniu mieczem i kopią. Ja jednak znalazłem dla was inne zadanie.
Rycerze czekali w napięciu. Merlin mówił dalej:
– Słyszałem, że w naszym królestwie za siedem księżyców od dzisiejszej nocy wyrośnie Czarodziejska Koniczyna.
Wśród zebranych rozległy się niespokojne głosy. Niektórzy wiedzieli, o czym mówi czarodziej. Inni nie wiedzieli. Merlin uciszył ich.
– Spokój! Spokój! Wyjaśnię wam, czym jest Czarodziejska Koniczyna – to jedyna czterolistna koniczyna, która obdarza swego właściciela wyjątkową mocą: nieograniczonym szczęściem. Bez ograniczeń w czasie i przestrzeni. Przynosi szczęście w walce, w miłości, w interesach… i to szczęście bez granic!
Rycerze znowu zaczęli szeptać między sobą w wielkim podnieceniu. Wszyscy pragnęli znaleźć czterolistną Czarodziejską Koniczynę. Kilku nawet wstało, wznosząc zwycięskie okrzyki i wzywając bogów.
Merlin raz jeszcze ich uciszył i ciągnął:
– Spokój! Spokój! Nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego. Czterolistna koniczyna wyrośnie w Zaklętym Lesie, za dwunastoma wzgórzami, za Doliną Zapomnienia. Nie wiem dokładnie gdzie, ale gdzieś w lesie pojawi się koniczyna.
Podniecenie okazywane na początku opadło. Rycerze najpierw milczeli, potem zaczęli wzdychać ze zniechęceniem. Zaklęty Las był tak wielki jak cały zamieszkany obszar królestwa. Składał się z tysięcy akrów gęstej puszczy. Jak w nim odszukać maleńką czterolistną koniczynkę? Łatwiej już znaleźć igłę w stogu siana! To drugie ma przynajmniej cień szansy na powodzenie.
Postawieni przed tak niewykonalnym zadaniem, rycerze jeden po drugim opuszczali królewski zamek. Gdy mijali Merlina, mruczeli coś pod nosem i spoglądali na niego z wyrzutem.
– Daj mi znać, kiedy wymyślisz jakieś rozsądne zadanie – rzucił jeden.
– Gdybym wiedział, nie fatygowałbym się tutaj – burknął drugi.
– Co to za zadanie! Równie dobrze mogłeś wysłać nas na pustynię po niebieskie ziarenko piasku! To by było łatwiejsze – szydził inny.
W końcu wszyscy rycerze wyszli z ogrodu i dosiedli koni. Zostali tylko dwaj.
– I cóż? – zagadnął Merlin. – Nie odjeżdżacie?
Jeden z rycerzy, który nazywał się Nott i nosił czarną opończę, odpowiedział:
– Wiem, że nie będzie łatwo. Zaklęty Las jest ogromny. Ale znam kogoś, kto mi pomoże. Myślę, że potrafię znaleźć tę czterolistną Czarodziejską Koniczynę. Będzie moja.
Drugi rycerz, który nazywał się Sid i nosił białą opończę, zachował milczenie, dopóki Merlin nie spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Wtedy powiedział:
– Skoro mówisz, że czterolistna Czarodziejska Koniczyna, która przynosi szczęście, zostanie znaleziona w lesie, wierzę ci. Mam do ciebie zaufanie. Dlatego pojadę do lasu.
Tak więc obaj rycerze wyruszyli do Zaklętego Lasu. Nott jechał na czarnym koniu, a Sid na białym.
_Koniec wersji demonstracyjnej._