Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Szczęście i inne przypadki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczęście i inne przypadki - ebook

Kiedy zapytano stuczternastolatka o receptę na długie życie, powiedział: „Ciężko pracuj, odpoczywaj w święta, kładź się wcześnie spać, pij każdego dnia szklankę aguardiente, kochaj Boga i zawsze noś go w sercu”. W 2023 roku najstarsza żyjąca kobieta świata miała 115 lat. O życiu mówiła tak: „Myślę, że długowieczność to także szczęście. Szczęście i dobre geny”.
Ale czym jest szczęście i czy mamy na nie wpływ? Co ono znaczy? Gdzie go szukać albo raczej – gdzie je znaleźć? Czy życiem rządzi przypadek czy jednak mamy wybór? A co się dzieje, jeśli wybór dokonuje się bez naszego udziału? W jaki sposób podejmujemy decyzje? Czy można wybrać więcej niż jedną przyszłość? Czy każda zmiana jest dobra? Ile osób, tyle odpowiedzi.
Iza Klementowska wysłuchała kilkuset osób z różnych stron świata i w różnym wieku – od pięciolatki aż po dziewięćdziesięciolatków – i próbuje uzyskać odpowiedzi na wszystkie te pytania. Mikroreportaże złożone w trzy osobne części – Szczęście, Zmiana, Wybór – tworzą opowieść o życiu. Codzienność, z pozoru tylko pełna banalnych oraz prozaicznych momentów, w których nie może zabraknąć śmiechu i poczucia humoru, miesza się tu z wydarzeniami przełomowymi, dotykającymi również spraw granicznych, bolesnych i ostatecznych.
Szczęście. Zmiana. Wybór. Czy można krócej powiedzieć o tym, co najważniejsze w życiu? Ta słodko-gorzka lekcja przypomina, że zawsze warto walczyć. Że szczęściem bywa dylemat: Malediwy czy Bora-Bora, ale też wyzdrowienie z Covidu, pies ze schroniska lub własne konto instagramowe. A także że to nie tylko piweczko i słoneczko (choć to też), lecz także, jak powiada Marai, „kwestia dyscypliny”. Miałam szczęście, że mogłam przeczytać tę książkę.
Ewa Woydyłło-Osiatyńska, psycholożka i terapeutka
Iza Klementowska odmienia ludzkie życie przez przypadki, tworząc uwodzący zbiorowy reportaż. W krótkich wypowiedziach-pocztówkach bohaterowie (bardzo młodzi i bardzo starzy) opowiadają o najważniejszych sprawach, a robią to fascynująco. Szczęścieto książka absolutnie niezwykła i bardzo potrzebna. Przypomina, że nie jesteśmy sami. Podnosi na duchu. No i do tego jest dostępna bez recepty!
Juliusz Kurkiewicz, „Książki. Magazyn do Czytania”
Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68121-63-6
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Szczę­ście

Szczę­ście ni­gdy nie było ważne i głów­nym pro­ble­mem jest to, że sami nie wiemy, czego chcemy.

Sla­voj Ži­žek w wy­wia­dzie dla „The Gu­ar­dian”, za: Strefa Psy­che Uni­wer­sy­tetu SWPW

Szczę­ście – fi­lo­zo­ficzne i psy­cho­lo­giczne po­ję­cie nie­jed­no­li­cie de­fi­nio­wane, uży­wane w zna­cze­niu: zdo­by­cia naj­wy­żej ce­nio­nych spo­łecz­nie dóbr i przy­mio­tów, trwa­łego za­do­wo­le­nia z ży­cia po­łą­czo­nego z po­godą du­cha i opty­mi­zmem, po­znaw­czej oceny wła­snego ży­cia jako uda­nego, war­to­ścio­wego i sen­sow­nego, po­myśl­nego bi­lansu do­świad­czeń ży­cio­wych.

En­cy­klo­pe­dia PWN2

Krwa­wi­łam mocno. Obu­dził mnie sen, że ktoś wy­krawa ze mnie ja­kiś ka­wa­łek. I mój niemy krzyk. We śnie zda­rzają się ta­kie krzyki, kiedy bo­isz się, że stra­ci­łaś głos. I masz ochotę jesz­cze gło­śniej krzy­czeć, ale nie mo­żesz, pa­ra­li­żuje cię strach i z tego stresu bu­dzisz się z nie­mym okrzy­kiem, który wy­su­sza gar­dło. Ucie­szy­łam się, że się obu­dzi­łam. Po­czu­łam ulgę, że do tego nie­po­koju do­szło tylko we śnie. Ale już po se­kun­dzie ból w pod­brzu­szu zgiął mnie wpół. Od­ru­chowo chwy­ci­łam męża za ra­mię. Ści­snę­łam go tak mocno, że od razu się ock­nął. Nie mo­głam po­wie­dzieć słowa, spoj­rza­łam w dół i zo­ba­czy­łam plamę na prze­ście­ra­dle. Mąż za­dzwo­nił po po­go­to­wie. To był do­piero drugi mie­siąc. Sy­gnał ka­retki, która wio­zła mnie do szpi­tala, zda­wał się mó­wić: stra­ci­łaś je, to wszystko. Je­cha­łam, pa­trząc na księ­życ i spo­kój uśpio­nego mia­sta, za­glą­da­łam w ciemne okna miesz­kań i za­zdro­ści­łam lu­dziom ni­czym nie­za­kłó­co­nego snu.

By­łam pewna, że pe­wien etap w moim ży­ciu się skoń­czył. Nie­odwo­łal­nie. I że nie wy­grze­bię się ze smutku przez długi czas. Bo tak cze­ka­li­śmy na to dziecko! Trzy lata sta­rań i w końcu się udało. Mąż już dawno stra­cił na­dzieję i prze­stał wcho­dzić do po­koju, który przy­go­to­wa­li­śmy dla ma­lu­cha. Pa­trze­nie na białe chmurki wy­ma­lo­wane wła­sno­ręcz­nie na błę­ki­cie ścian oka­zało się zbyt du­żym emo­cjo­nal­nym ob­cią­że­niem. Po­je­chał do szpi­tala osobno, au­tem, i cho­ciaż naj­waż­niej­sza by­łam te­raz ja i krwa­wiące dziecko, to jed­nak myśl o nim i jego roz­cza­ro­wa­niu nie da­wała mi spo­koju. Za­wio­dłam. Moje ciało go za­wio­dło. Kiedy do­je­cha­li­śmy do szpi­tala, by­łam już wła­ści­wie po­go­dzona ze stratą. Ale jed­no­cze­śnie jakby mar­twa w środku. Po­ło­żyli mnie na łóżku do ba­da­nia, ból wró­cił, a krwa­wie­nie jakby ustało. Nie wiem, co ze mną ro­bili. Wi­dzia­łam tylko, że bez prze­rwy koło mnie bie­gali, i stra­ci­łam ra­chubę czasu. Pa­trzy­łam na biały su­fit.

– Udało się – po­wie­dział le­karz. Jego ra­dość wy­dała mi się ja­kaś zu­peł­nie nie na miej­scu. Co się udało? Co mu się udało? Za­świe­cił mi nie­wiel­kim świa­teł­kiem w oczy i wtedy do mnie do­tarło.

– Ma­leń­stwo? – spy­ta­łam tylko, bo na­dzieja była ostat­nią rze­czą, ja­kiej chcia­łam się trzy­mać na wy­pa­dek, gdyby jed­nak się nie spraw­dziła.

– Tak, jest zdrowe, wszystko w po­rządku. Udało się za­trzy­mać krwa­wie­nie. Pę­kła pani mała tor­biel, to wszystko.

Serce pra­wie wy­sko­czyło mi z piersi. Znów zo­ba­czy­łam wy­ima­gi­no­waną twarz mo­jego jesz­cze nie­na­ro­dzo­nego dziecka. Po­woli wra­ca­łam do my­śli, że jed­nak je zo­ba­czę.

– Miała pani dużo szczę­ścia – po­wie­dział le­karz.

Agnieszka, 35 lat3

Pa­trzy­łam na ojca i brata i wie­dzia­łam, że wię­cej ich nie zo­ba­czę. Cię­ża­rówka znik­nęła mi z pola wi­dze­nia po kilku chwi­lach. Wtedy jesz­cze nie ro­zu­mia­łam, co to ozna­cza, ale już po­tra­fi­łam po­czuć stratę. Mia­łam cztery lata i mama tu­liła mnie do piersi, aż mnie że­bra bo­lały. Nas nie wy­wie­ziono do obozu, do dziś nie ro­zu­miem dla­czego.

Wojna mi­nęła. Po­szłam do szkoły i każ­dego dnia, kiedy z niej wra­ca­łam, wi­dzia­łam moją za­pła­kaną matkę. Nie ta­kiego dzie­ciń­stwa chcia­łam. Tym bar­dziej że co noc sły­sza­łam, jak wo­łała imię mo­jego brata: „Woj­tuś! Woj­tuś!”. W pew­nym mo­men­cie wręcz go nie­na­wi­dzi­łam, bo wy­da­wało mi się, że mama ko­cha go bar­dziej ode mnie. A mia­ły­śmy tylko sie­bie. Cała ro­dzina zgi­nęła. Kiedy tro­chę pod­ro­słam, za­czę­łam ro­zu­mieć tę­sk­notę matki za mę­żem i sy­nem. Mnie nie­spe­cjal­nie bra­ko­wało ojca, bo pra­wie go nie pa­mię­ta­łam. Poza jed­nym zdję­ciem, na któ­rym mam ro­czek, a on trzyma mnie pod pa­chami sie­dzącą na jego ko­la­nach. Uśmie­cha się sze­roko. No i te plecy na pace cię­ża­rówki. Za­czę­łam py­tać mamę o niego, po­tem o brata. Był star­szy ode mnie o cztery lata. „Nie mógł prze­żyć” – mó­wiła matka, ale cią­gle wy­sy­łała li­sty do Czer­wo­nego Krzyża. Cią­gle ich obu szu­kała.

In­for­ma­cja o ojcu przy­szła dwa dni po mo­ich osiem­na­stych uro­dzi­nach. Za­mor­do­wany w obo­zie w Bu­chen­wal­dzie w 1943 roku. O Wojtku ani słowa. Jakby się roz­pły­nął w po­wie­trzu gdzieś po dro­dze. Mama za­mknęła twarz w dło­niach i wi­dzia­łam tylko jej drga­jące ra­miona. Przy­tu­li­łam i po­czu­łam na­gle, jak łzy to­czą mi się po po­licz­kach, a po nich ogar­nął mnie taki gniew, wie­dzia­łam, że mu­szę w coś go za­mie­nić. Obie­ca­łam so­bie, że i ja nie spo­cznę, do­póki go nie od­najdę. Za­jęło mi to dwa­dzie­ścia na­stęp­nych lat. Tra­ci­łam już na­dzieję. Wró­ci­łam z pracy w ar­chi­wum i jak zwy­kle otwo­rzy­łam skrzynkę pocz­tową. Le­żał tam list. „Panu Woj­cie­chowi T. zmie­niono na­zwi­sko na A. Zo­stał ad­op­to­wany przez ro­dzinę ka­na­dyj­ską, która zgo­dziła się z Pa­nią skon­tak­to­wać. Pro­szę o od­po­wiedź na ad­res...”

Za­sta­na­wia­łam się, dla­czego Woj­tek sam nas nie szu­kał. By­łam na­wet tro­chę na niego zła. Wy­ja­śnie­nie po­ja­wiło się, kiedy wy­lą­do­wał w War­sza­wie. Pod­czas po­bytu w obo­zie prze­szedł ostre za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych – cud, że prze­żył, ale już do końca ży­cia miał mieć pro­blemy z pa­mię­cią. Mama stała w hali lot­ni­ska, wy­pa­tru­jąc dziecka, które znik­nęło na pace cię­ża­rówki. Zza drzwi sali przy­lo­tów wy­szedł bar­dzo wy­soki męż­czy­zna, już lekko si­wie­jący, który – kiedy tylko uj­rzał mamę – od razu do niej pod­biegł. Ten mo­ment, ta chwila ich moc­nego uści­sku już ni­gdy się nie po­wtó­rzyła.

Jed­no­ra­zowe od­czu­cie pełni szczę­ścia.

Ha­lina, 85 lat5

Mam dwa­dzie­ścia pięć lat. Przy­cho­dzi ese­mes od zna­jo­mego: „Idź ku­pić Dzien­nik Mára­iego. Idź te­raz!”. Ese­mes przy­cho­dzi na starą no­kię z zie­lo­nym wy­świe­tla­czem. Leżę na wer­salce, ga­pię się w su­fit. W tam­tym cza­sie czę­sto mi się to zda­rza. Wstaję i jadę do mia­sta po książkę. Skoń­czy­łam wła­śnie kul­tu­ro­znaw­stwo. Nie wiem co da­lej. I nie wie­rzę w sie­bie.

Na trze­cim roku wpa­dłam w de­pre­sję. Żo­łą­dek cza­sami bo­lał mnie do tego stop­nia, że nie mo­głam nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Mój dzień wy­glą­dał tak: wsia­da­łam do au­to­busu, wy­sia­da­łam pod uczel­nią, prze­cho­dzi­łam na drugą stronę ulicy, na­tych­miast wsia­da­łam w au­to­bus po­wrotny. Taka nie­moc.

Książka kosz­to­wała sześć­dzie­siąt sie­dem zło­tych. Na­dal ma przy­kle­jony pla­ste­rek z ręcz­nie na­pi­saną ceną na tyl­nej okładce. Na czter­na­stej stro­nie znaj­duję zda­nie: „Szczę­ście jest kwe­stią dys­cy­pliny”. I od razu mnie do­tyka. Tro­chę się na­wet bun­tuję. Jaka dys­cy­plina? Wol­ność – to jest to! Za każ­dym ra­zem prze­pi­suję je do no­wego no­tesu, gdy stary się koń­czy.

Dwa lata póź­niej za­czy­nam pra­co­wać do­ryw­czo jako ko­rek­torka. Nie­na­wi­dzę tego. Pró­buję być dzien­ni­karką. Coś tam pu­bli­kuję. Za­czyna być po­waż­nie. Czę­sto nie wstaję z łóżka. Prze­staję sy­piać. Moje dwu­dzie­ste siódme uro­dziny – na dwo­rze mróz i słońce. Taka po­goda, że zdrowy czło­wiek wyj­rzy przez okno i po­my­śli: Boże, jak pięk­nie. A ja so­bie my­ślę wtedy, że kurwa, znowu się obu­dzi­łam (je­żeli udało mi się za­snąć). Idę na wy­wiad z Ira­kijką, któ­rej udało się przy­je­chać do Pol­ski. Na ugię­tych no­gach. Taka szklanka. Nie­długo zła­pią Hu­sajna, nie­długo go za­biją. To ten mniej wię­cej czas. Za­pew­niała, że przyj­dzie. Nie przy­szła. To­tal­nie się roz­pa­dam. Jest po­łu­dnie. Łzy ciekną ciur­kiem. Mi­jam ko­ściół. Wcho­dzę. Pod­cho­dzę do kon­fe­sjo­nału, klę­kam i mó­wię, że są moje uro­dziny, nie by­łam u spo­wie­dzi ja­kieś pięć lat i nie czuję się za do­brze.

A ksiądz na to: Ojej, to nie było ra­chunku su­mie­nia.

Ja: Nie, no był, cały czas go ro­bię.

On: Oj, nie było.

Ja: Był. Chyba le­piej wiem.

On: Jak nie było ra­chunku, to i żalu nie było. Nie mogę cię wy­spo­wia­dać.

Ja: Jak to żalu nie było? Żal to cały czas jest! Czy w ta­kiej sy­tu­acji ksiądz nie ma obo­wiązku mi ja­koś po­móc, po­roz­ma­wiać?

On: Ale ja ci wła­śnie po­ma­gam.

Po czym od­suwa się od kratki mię­dzy nami. „Ożeż ty”, my­ślę so­bie. I wtedy, po wyj­ściu, w słońcu, pra­wie na czwo­ra­kach, bo ta szklanka, ale też dla­tego, że żo­łą­dek z roz­pa­czy mam wy­wi­nięty na drugą stronę, przy­po­mi­nam so­bie TO zda­nie za­pi­sane w no­te­sie. Jesz­cze nie wiem wtedy, że ozna­cza to: re­gu­larne upra­wia­nie sportu, za któ­rym wtedy nie prze­pa­da­łam (fit­ness, ro­wer, joga), zmiana diety (de­pre­sja uwiel­bia cu­kier i al­ko­hol), re­gu­larne czy­ta­nie o mó­zgu i za­sta­na­wia­nie się, czy można coś w nim zmie­nić, a je­żeli tak, to jak. Sto­so­wa­nie me­tod wy­czy­ta­nych w książ­kach o mó­zgu, ha­rówa, żeby prze­sta­wić spo­sób my­śle­nia na bar­dziej po­zy­tywny, ha­rówa, żeby na­uczyć się da­wać lu­dziom i od nich brać, praca nad kon­cen­tra­cją (ra­dość choćby z pięt­na­stu mi­nut czy­ta­nia lub pi­sa­nia w sku­pie­niu), wie­lo­let­nie pod­cho­dze­nie do me­dy­ta­cji, lata upa­da­nia i pod­no­sze­nia się. Tych lat było dzie­więć. Dzi­siaj śpię jak dziecko. Tam­ten dzień, kiedy uświa­do­mi­łam so­bie, że szczę­ście to jed­nak dys­cy­plina, to było szczę­ście samo w so­bie, ale do­świad­czone do­piero po la­tach.

Ju­styna, 39 lat6

Hopsa, hopsa. Hopsa, hopsa. I tak w kółko przez po­nad go­dzinę. Sie­dzia­łam na sie­dze­niu za kie­rowcą mo­to­cy­kla i kiedy wje­cha­li­śmy w pierw­szy wy­bój, prze­stra­szy­łam się, że spadnę. To była po­lna droga gdzieś w Azji, wo­kół ko­ły­sały się palmy, a mnie krę­ciło się w gło­wie od za­pa­chów. Za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej mi­ja­li­śmy małą wio­skę, w któ­rej przy dro­dze uliczni sprze­dawcy ofe­ro­wali po­trawy pach­nące przy­pra­wami, a chwilę po­tem wje­cha­li­śmy w ni­czym nie­za­po­wie­dziany las ko­ko­sów. Było upal­nie, wil­gotno, ko­szulka z cien­kiej tka­niny kle­iła mi się do skóry. Mo­tor był stary, kop­cił spa­lo­nym pa­li­wem tak, że mało się nie udu­si­łam, kiedy mój part­ner włą­czył sil­nik. Zło­ści­łam się na niego za to, że wy­brał taki śro­dek lo­ko­mo­cji. Uparł się, że rik­szą nie bę­dzie jeź­dził, bo to do­bre dla tu­ry­stów. Ale prze­cież nimi by­li­śmy. On jed­nak uwa­żał ina­czej. „To, że mamy ple­caki, nie ozna­cza, że je­ste­śmy tu­ry­stami. My to po­dróż­nicy, któ­rzy do­cie­rają do mało uczęsz­cza­nych miejsc, nie wy­ko­rzy­stu­jąc miej­sco­wych”.

Nie za bar­dzo do­strze­ga­łam róż­nicę, ale mach­nę­łam ręką i wsia­dłam na ten prze­klęty mo­to­cykl. Na po­czątku je­cha­li­śmy wolno, wio­ska za wio­ską zda­wały się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Co chwila na drogę wy­ska­ki­wał a to pies, a to małe, nie­pil­no­wane przez ni­kogo dziecko – i to wpra­wiało mnie w jesz­cze więk­szy nie­po­kój. Bo tylko tego bra­ko­wało, że­by­śmy na­ro­bili so­bie tu kło­po­tów. Mój part­ner nie miał prawa jazdy na mo­tor, a i tak mu wy­po­ży­czyli. Rdza po­że­rała szpry­chy, ale po­wie­dzieli: „To jak się ze­psuje lub uszko­dzi, zo­staw­cie go i tyle. Ktoś weź­mie złom”.

Wo­la­łam nie pa­trzeć na te szpry­chy ani po­zba­wione ko­loru rury. Tuż po ostat­niej wio­sce mój part­ner moc­niej na­ci­snął gaz i chwilę póź­niej as­falt za­mie­nił się w po­lną drogę, która ku­rzyła się tak, że kiedy obej­rza­łam się za sie­bie, wi­dzia­łam je­dy­nie tu­many pia­sku. Moc­niej chwy­ci­łam go w pa­sie, bo pę­dził te­raz, jakby koń­czył się świat. Tył mo­to­cy­kla tań­czył to w lewo, to w prawo i za­czę­łam w pew­nym mo­men­cie krzy­czeć, żeby zwol­nił, bo nie daję rady się utrzy­mać. Nic. Ci­sza. I tylko ryk sil­nika.

Mia­łam ochotę zejść z mo­toru, by­łam wście­kła i obie­ca­łam so­bie, że jak tylko się za­trzy­mamy, ze­rwę z nim raz na za­wsze. Nie słu­chał mnie, nie czu­łam się bez­piecz­nie. Prze­cież byle wy­bój i amen, skrę­cony kark. Roz­pła­ka­łam się, ale prze­cież jego ko­szulka i tak była mo­kra. I wtedy nie wiem, co się stało. Jak­bym za­pa­dła w le­targ. Prze­sta­łam sły­szeć świst wia­tru, który mierz­wił mi włosy, a za­miast tego zo­ba­czy­łam słońce, a po­tem las pal­mowy, który nie chciał się skoń­czyć. Za­chwy­ci­łam się, pa­trząc, jak ko­ły­szą się na wie­trze, obi­ja­jąc się ko­ko­sami. Uśmiech­nę­łam się i roz­luź­ni­łam ob­ję­cie. Do­piero wtedy zo­ba­czy­łam, jak mocno ści­ska­łam go w pa­sie, a on na­wet nie mruk­nął. Hopsa, hopsa. Za­częło się. Pod­sko­czy­łam na tyl­nym sie­dze­niu i za­miast się prze­stra­szyć, za­śmia­łam się. Hopsa, hopsa. Znowu. Ro­ze­śmia­łam się jesz­cze gło­śniej. Hopsa, hopsa. Re­chot. Hopsa, hopsa i już nie mo­głam prze­stać się śmiać. Roz­pie­rało mnie ta­kie szczę­ście, jak jesz­cze ni­gdy w ży­ciu. I do dzi­siaj nie po­tra­fię tego zro­zu­mieć. Jak bli­sko jest od stra­chu do ra­do­ści. Jak nie­wielka gra­nica dzieli lęk od po­czu­cia szczę­ścia. Niby wie­dzia­łam, że wszystko w na­szym ży­ciu się zmie­nia, ale nie są­dzi­łam, że ta zmiana na­stąpi tak gwał­tow­nie. Kiedy zsia­dłam z mo­to­cy­kla, nie prze­sta­wa­łam dzię­ko­wać mo­jemu part­ne­rowi za tę naj­wspa­nial­szą chwilę.

Agata, 33 lata8

Ważka krą­żyła wo­kół mnie zu­peł­nie jak mu­cha, choć ra­czej nie­spiesz­nie. By­łem wtedy na ze­wnątrz, pró­bo­wa­łem po­sa­dzić po­mi­dory w czymś, co ra­zem z żoną na­zy­wa­li­śmy ogro­dem. Zie­mia na tej na­szej pu­styni była jed­nak wy­bredna i wy­sy­sała z sa­dzo­nek soki ży­ciowe. Klę­cza­łem na su­chej ziemi, gdy przy­le­ciała ważka. Ko­lana po­woli przy­zwy­cza­iły się do co­raz tward­szego, spę­ka­nego pod­łoża. Krą­żyła tak, jakby chciała po­roz­ma­wiać. Skrzy­dełka jed­nak po­ru­szały się jakby w zwol­nio­nym tem­pie, spra­wia­jąc, że za­ta­czane kręgi nie były równe. Jakby tra­ciła siły.

Wsta­łem z ko­lan, ob­ser­wu­jąc ją czuj­nie. Wy­cią­gną­łem rękę, tak jak wtedy, gdy w dzie­ciń­stwie przy­wo­ły­wa­łem so­koły. Ważka za­wa­hała się, ale zbli­żyła, za­ta­cza­jąc co­raz mniej­sze kręgi. Była duża i lekko złota, błysz­czała w słońcu. Mary, moja żona, uwiel­biała ważki. Uwa­żała je za sym­bol szczę­ścia. Dawno jed­nak nie po­ja­wiały się w na­szej oko­licy i była już pra­wie pewna, że wy­gi­nęły. Wie­dzia­łem, że spra­wię jej ra­dość. Tuż przy mo­ich no­gach stał duży słoik z resztką wody. Choć była mi droż­sza niż nie­wy­ro­słe jesz­cze po­mi­dory, wy­la­łem ją na zie­mię, z któ­rej mo­men­tal­nie wy­pa­ro­wała. Za­mach­ną­łem się. Ważka znie­ru­cho­miała i osia­dła na dnie słoja.

Żona jak zwy­kle o tej po­rze spała na so­fie, znaj­du­ją­cej się kilka me­trów od okna. Słońce nie do­cie­rało do niej na­wet śla­dem pro­mie­nia. Lu­biła uda­wać, że ktoś wy­łą­cza cza­sami główną gwiazdę na­szego układu w ga­lak­tyce. Nie żeby nie lu­biła słońca. Wie­działa, że bez niego nie by­łoby na ziemi ży­cia. Ale wie­działa też, że po­trafi ono to ży­cie rów­nież znisz­czyć. A skórę przy­pa­lić aż do bą­bli. Jej oczy już dawno prze­stały przy­jaź­nić się z pro­mie­niami. Mu­siała za­kła­dać oku­lary prze­ciw­sło­neczne za każ­dym ra­zem, kiedy opusz­czała dom. Wie­dzia­łem o tym i po­zwa­la­łem słońcu spa­lać moją skórę za­miast skóry żony. Mu­sie­li­śmy prze­cież coś jeść. Stąd po­mysł ogrodu, który – mie­li­śmy na­dzieję – kie­dyś w końcu po­wsta­nie. Ucze­pi­łem się tej my­śli, wie­rząc przy oka­zji, że tak silna wiara zdoła uro­dzić ro­śliny.

Te­raz żona spała na so­fie. Po­sta­wi­łem słoik z nie­ru­chomą ważką na po­duszce i cze­ka­łem. Sie­dzia­łem, wpa­tru­jąc się w śpiącą spo­koj­nie Mary. Gdy zo­ba­czy­łem ją w ba­rze trzy­dzie­ści trzy lata wcze­śniej, onie­mia­łem. Było we­soło, mu­zyka bęb­niła na­wet w mo­ich płu­cach. Od­bi­jała się echem w od­de­chu rów­nież przy za­ma­wia­niu drinka. Bar­man nie zro­zu­miał, kiedy pró­bo­wa­łem wy­po­wie­dzieć słowa: „Whi­sky on the rocks with lime”. Mary także sie­działa przy ba­rze. Cho­ciaż roz­ma­wiała o czymś z przy­ja­ciółką, spra­wiała wra­że­nie naj­spo­koj­niej­szej osoby w po­miesz­cze­niu. Ja­sna twarz o ła­god­nych ry­sach, ma­li­nowa chu­s­teczka w gro­chy, za­wią­zaną na szyi pod­kre­ślała jej ala­ba­strową skórę. Bru­netka o orze­cho­wym spoj­rze­niu uśmie­chała się lekko, nie roz­chy­la­jąc ust, jakby wsty­dziła się tego, co sły­szy, tego, co sama po­zwala so­bie sły­szeć. Wie­dzia­łem od razu, że ta dziew­czyna o kru­chej po­stu­rze, o ta­lii, którą mógł­bym ob­jąć dłońmi, bę­dzie moją żoną.

Kiedy się przed­sta­wia­łem, jej uśmiech się nie zmie­nił. Kiedy się oświad­cza­łem, jej uśmiech się nie zmie­nił. Wie­dzia­łem jed­nak, czu­łem, że mnie ko­cha. Pierw­sze mał­żeń­stwo Mary nie było udane. Już po dwóch ty­go­dniach no­siła na so­bie gra­na­towe sińce. Była dla męża nie taka, jak so­bie wy­my­ślił. Nie go­to­wała, jak trzeba, nie sprzą­tała, jak trzeba. W łóżku zbyt de­li­katna. W pią­tym roku mał­żeń­stwa roz­wa­żała na­wet sa­mo­bój­stwo, jed­nak myśl o dzie­ciach utrzy­mała ją przy ży­ciu. Gdy uro­dziła szó­ste dziecko, za­mknęła się w so­bie. Ca­łymi dniami spała z twa­rzą zwró­coną w stronę ściany. Dzieci mu­siały wy­cho­wy­wać się nie­mal same. Brak kon­taktu z żoną mąż re­kom­pen­so­wał so­bie ko­lej­nymi bu­tel­kami whi­sky lub dżinu. Na­stęp­nego dnia nie pa­mię­tał, w które miej­sce na ciele żony ude­rzył naj­moc­niej. Mary w końcu ze­brała siły i wnio­sła o roz­wód. Opu­ściła męża – ale de­pre­sja zo­stała.

Po­zna­li­śmy się dwa lata póź­niej, de­pre­sja nie opu­ściła jej do końca ży­cia. Wie­dzia­łem jed­nak, że mnie ko­cha. Mu­sia­łem tylko dbać o nią jak o naj­de­li­kat­niej­szy kwiat. Te­raz sie­dzia­łem przy łóżku wpa­trzony w spo­kojną jak zwy­kle twarz żony i nie czu­łem nic, poza czu­ło­ścią. Rak, który prze­ta­czał się przez jej ciało już ja­kiś czas, za­bie­rał mi ją każ­dego dnia po czą­steczce. Dla­tego tak bar­dzo ważna była każda chwila, kiedy się uśmie­chała. A uśmie­chała się do wszyst­kich stwo­rzeń, które jesz­cze żyły w oko­licy. Ważki były tymi, które roz­pro­mie­niały jej twarz naj­bar­dziej. Obu­dziła się. Ważka chyba to do­strze­gła. Za­ma­chała skrzy­deł­kami, obi­ja­jąc się o za­mkniętą ścianę sło­ika. Dźwięk brzmiał jak dzwo­neczki na ob­różce kota, który dzie­lił już z nami dzie­sięć lat swo­jego ży­cia. Mary otwo­rzyła oczy bar­dzo sze­roko, zro­biły się pra­wie okrą­głe. Uśmiech­nęła się tak bar­dzo, że aż się ro­ze­śmia­łem. Łzy po­cie­kły po jej twa­rzy, na­zna­czo­nej już zmarszcz­kami. To było szczę­ście. Ten mo­ment.

Mary wzięła do ręki słoik z ważką i przy­glą­da­li­śmy jej się oboje przez dłuż­szą chwilę. W końcu wstała z łóżka. Za­brała słoik i sto­jąc już na progu domu, od­krę­ciła wieczko. Słońce wła­śnie za­częło za­cho­dzić czer­wo­na­wymi pa­smami. Ważka wy­fru­nęła, a po chwili zmie­niła się w błysz­czący punkt na ho­ry­zon­cie. Ty­dzień póź­niej Mary zmarła. Dwa ty­go­dnie póź­niej do­padł mnie czwarty za­wał.

Da­niel, 81 lat9

Zbli­ża­li­śmy się już do lot­ni­ska w Pod­go­ricy. Bra­ko­wało ja­kichś trzy­dzie­stu mi­nut, żeby sa­mo­lot za­czął się zni­żać do lą­do­wa­nia. Ka­pi­tan wła­śnie po­in­for­mo­wał o za­pię­ciu pa­sów, nie­wsta­wa­niu z miejsc i od­sło­nię­ciu okien. Roz­luź­ni­łam się. Lot nie był nie­przy­jemny, ale trwał już trzy go­dziny. Ze Sztok­holmu wy­le­cie­li­śmy o cza­sie, do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga i mia­łam ochotę po pro­stu po­ło­żyć się do łóżka.

Za­mknę­łam oczy i czu­łam, jak sa­mo­lot roz­po­czyna ob­ni­ża­nie. Ci­śnie­nie za­tkało mi uszy, prze­ły­ka­łam ślinę nie­omal z czę­sto­tli­wo­ścią mru­ga­nia. Na­gle szarp­nęło ma­szyną tak, że od razu otwo­rzy­łam oczy i spoj­rza­łam za okno. Zu­peł­nie bez sensu, bo było ciemno. Mi­gało tylko świa­tełko na skrzy­dle. I kiedy zer­k­nę­łam na nie, roz­bły­sło świa­tło, białe, trwało za­le­d­wie chwilę i za­nim do­szło do mnie, co się stało, sa­mo­lo­tem za­trzę­sło tak mocno, że bez­wied­nie chwy­ci­łam się opar­cia fo­tela. Od tam­tej pory pi­lot zda­wał się nie mieć kon­troli nad ma­szyną. Rzu­cało nią na lewo, na prawo, w górę i w dół, zu­peł­nie bez żad­nego rytmu, w cha­osie, który mu­siał w końcu wy­do­być krzyk z gar­deł pa­sa­że­rów. Mnie jakby od­jęło mowę, mia­łam ści­śniętą krtań, tylko serce wa­liło mi w piersi jak osza­lałe. „Pro­szę pań­stwa, sa­mo­lot do­znał usterki, nie mo­żemy wy­lą­do­wać na lot­ni­sku w Pod­go­ricy, ale bę­dziemy pró­bo­wać na naj­bliż­szym, które nam na to ze­zwoli”.

Sa­mo­lot do­ko­nał na­głego zwrotu, a mój żo­łą­dek prze­wró­cił się na drugą stronę i wtedy znowu zo­ba­czy­łam owe białe świa­tło, które wstrzą­snęło ma­szyną jesz­cze raz, gwał­tow­niej niż po­przed­nio. Bu­rza. To była bu­rza z pio­ru­nami. Ci­cha, bo oprócz prze­ry­wa­nego ryku sa­mo­lotu nie sły­chać było nic. Sie­dzia­łam na środ­ko­wym miej­scu i od czasu do czasu spo­glą­da­łam na twa­rze osób obok mnie. Prze­ra­że­nie na nich było tak wiel­kie, że prze­sta­łam. Le­cie­li­śmy w tym szar­pa­nym ryku jesz­cze około go­dziny, pod­czas któ­rej że­gna­łam się z bli­skimi i ża­ło­wa­łam, że nie po­wie­dzia­łam im, jak bar­dzo ich ko­cham. Tak bar­dzo chcia­łam ich w tym mo­men­cie do­tknąć.

„Pro­szę pań­stwa, lot­ni­sko w So­fii zgo­dziło się nas przy­jąć. Po­win­ni­śmy lą­do­wać za mniej wię­cej pięt­na­ście mi­nut”. Pi­lo­towi drżał głos, dla­tego nie czu­łam się zbyt pew­nie i bez­piecz­nie. Ste­war­desy z bla­dymi twa­rzami i za­ci­śnię­tymi ustami prze­stały już na­wet pro­sić pa­sa­że­rów o spo­kój. Dwie z nich miały za­mknięte oczy. Za­mknę­łam więc je i ja. Czu­łam, jak sa­mo­lot się zniża, a przy tym zni­ża­niu szar­pie nim na wszyst­kie moż­liwe strony, i ja­koś trudno było mi uwie­rzyć, że wy­lą­du­jemy cali. Kiedy jed­nak koła ude­rzyły o pas lot­ni­ska, krzyk­nę­łam ze szczę­ścia. By­łam na ziemi. Już nie wzbi­jemy się z po­wro­tem w po­wie­trze, już je­dziemy po sta­łym lą­dzie, mu­simy się tylko za­trzy­mać. I tyle. Serce chciało mi się wy­rwać z piersi chyba bar­dziej niż ja z sie­dze­nia, na któ­rym prze­ży­łam naj­bar­dziej stre­su­jące mo­menty mo­jego ży­cia. I by­łam wdzięczna za to, że je­stem. Że po pro­stu je­stem. Kiedy wy­szłam z sa­mo­lotu do au­to­busu za­wo­żą­cego pa­sa­że­rów do hali lot­ni­ska, wi­dzia­łam przy­tu­la­ją­cych się do sie­bie roz­pła­ka­nych, lecz uśmiech­nię­tych lu­dzi. Ni­gdy w ży­ciu nie by­łam tak szczę­śliwa jak w tym mo­men­cie.

Ży­łam.

Bar­bara, 46 lat11

Wy­da­wa­łoby się zu­peł­nie nor­malny po­ra­nek. Obu­dzi­łam się, czu­jąc jego dłoń prze­ło­żoną przez moją ta­lię. Je­stem do tego przy­zwy­cza­jona, mamy kil­ku­letni staż mał­żeń­ski. Jego czu­łość nie zmie­niła się z bie­giem lat, daje mi ona bez­pie­czeń­stwo. Dzięki temu je­stem spo­kojna, wiem, że za­wsze mi po­może.

Znaj­do­wa­li­śmy się w gó­rach, w ma­łym pen­sjo­na­cie. Mie­li­śmy po­kój iście gau­gu­inow­ski – tylko stół, dwa krze­sła, szafa i łóżko, wszystko w drew­nie, rów­nież okien­nice, które ze sta­ro­ści zdą­żyły tu i ów­dzie po­pę­kać. Było lato, słońce pró­bo­wało do­stać się przez nie od świtu. Nie wiem, która była go­dzina. Świa­tło pro­mieni pa­da­ją­cych na pod­łogę de­li­kat­nymi smu­gami było ja­sne, pra­wie białe. Dla­tego wy­da­wało mi się, że musi być wcze­śnie, koło pią­tej lub szó­stej rano.

Pa­trzy­łam, jak pro­myki słońca tań­czą z ku­rzem, krę­cąc się bez opa­mię­ta­nia czy rytmu, i coś roz­sa­dzało mi klatkę pier­siową. Czu­łam cie­pło ze strony męża, a w piersi ja­kaś kula, go­rąca, roz­sze­rzała mi że­bra i mo­stek, i nie prze­sta­wa­łam się uśmie­chać. Zwy­kły mo­ment, zwy­kły po­ra­nek, zwy­kłe pro­mie­nie sło­neczne, ale ten dzień, cho­ciaż zda­rzył się po­nad dzie­sięć lat temu, uwa­żam za je­den z naj­szczę­śliw­szych w ży­ciu.

Ka­ta­rzyna, 40 lat12

Dzwo­nił pod nu­mer ozna­czony czer­woną piątką. Nikt nie otwie­rał. Pod dzie­siątką też nikt. Pięt­nastka – ci­sza. Tego do­wie­dzia­łam się póź­niej.

„Taki wielki blok, a nikt tu nie mieszka, czy co? – py­tał sam sie­bie, szczę­ka­jąc zę­bami z zimna. Prze­ska­ki­wał chwilę z nogi na nogę. – Po­dobno uła­twia to my­śle­nie. – Za­śmiał się do sie­bie. – Mnie po­maga się roz­grzać”.

Stwier­dził, że może ktoś miesz­ka­jący bli­żej nieba le­piej go zro­zu­mie, i na­ci­snął ostatni nu­mer do­mo­fonu, czyli pięć­dzie­siąt trzy. To był nu­mer mo­jego miesz­ka­nia. Usły­sza­łam: „Do­bry wie­czór, je­stem Jan, bez­domny. Nie chcę od pani ni­czego, pro­szę je­dy­nie otwo­rzyć drzwi. Jest bar­dzo zimno. Mróz”.

Spoj­rza­łam za okno. Rze­czy­wi­ście na da­chach do­mów czapy śniegu, a przed sa­mymi szy­bami so­ple jak sta­lak­tyty w nie­jed­nej ja­skini. Na­ci­snę­łam przy­cisk do­mo­fonu. Za­po­mnia­łam, że nie mam nic pod szla­fro­kiem. Nie za­mie­rza­łam już ni­g­dzie wy­cho­dzić. Zimno, a tu her­bata z ma­li­nami. Więc po co wy­ła­zić? Usły­sza­łam, że włą­czyła się winda. Droga do góry bar­dzo długo trwała. Na­słu­chi­wa­łam przy sa­mych drzwiach, które znaj­do­wały się na­prze­ciw windy w od­le­gło­ści za­le­d­wie pół­tora me­tra. By­łam bar­dzo cie­kawa, jak wy­gląda ten bez­domny. Głos miał cie­pły, jakby zna­jomy. Ta­kie głosy sły­szy się prze­waż­nie w dzie­ciń­stwie. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach drzwi windy otwo­rzyły się i męż­czy­zna, lekko szu­ra­jąc jedną nogą, po­wol­nym kro­kiem, wcho­dził schod­kami na pół­pię­tro.

Ża­ło­wa­łam wtedy, że nie mam wi­zjera. Po raz pierw­szy w ży­ciu chcia­łam ko­goś pod­glą­dać i nie czu­łam się z tym naj­le­piej. Ale z ja­kie­goś po­wodu ten czło­wiek mnie in­try­go­wał. Usły­sza­łam je­dy­nie szu­ra­nie – chyba maty – tak to przy­naj­mniej brzmiało. I ciężki od­dech. Jakby bez­domny Jan miał pro­blemy z od­dy­cha­niem. Jakby każde ko­lejne wes­tchnie­nie od­po­wia­dało za ko­lejny etap jego ży­cia. Ale nie zna­łam go, więc nie mo­głam wie­dzieć, kim jest ani dla­czego wy­brał bez­dom­ność. A może wcale nie wy­brał? Co się stało? Może al­ko­ho­lik? Nar­ko­man? Mor­derca?

„Oj, chyba le­piej się w to nie za­głę­biać”, po­my­śla­łam i po­ło­ży­łam się do łóżka. Nago, bo nie dało się bar­dziej skrę­cić ka­lo­ry­fe­rów. Praw­do­po­dob­nie po­przedni lo­ka­tor urwał za­wleczkę i zo­stało tylko po­krę­tło. Śli­skie jak za­schnięty ki­siel.

To był blok z końca lat sie­dem­dzie­sią­tych, o bar­dzo cien­kich ścia­nach. Za­sta­na­wia­łam się, czy są­sie­dzi też sły­szą, jak bez­domny za­sy­pia. Czy też są go cie­kawi. Pró­bo­wa­łam za­snąć, do­sto­so­wu­jąc swój od­dech do jego od­de­chu, ale był on dla mnie zbyt wolny. Jak­bym ja żyła na szyb­szych ob­ro­tach. Tryb ży­cia sin­gielki – rano bie­ga­nie, szybki prysz­nic, kawa w biegu, mu­sli bez mleka, za to z jo­gur­tem. Po­tem praca – jak zwy­kle ni­komu nie­po­trzebna, ale ze sto­sowną sumą na kon­cie pod ko­niec mie­siąca. To wy­star­czyło, by nie za­da­wać zbęd­nych py­tań. Wie­czo­rem joga, która za­miast od­prę­żać, wner­wiała mnie jesz­cze bar­dziej. Tylko ciało na tym zy­skało, bo gibka by­łam jak wąż od szlau­cha.

Ale tego wie­czora wy­szło ina­czej. Bo od­dech Jana był na tyle wolny, że za­czę­łam się uspo­ka­jać. Za­snę­łam szybko.

Rano, gdy wy­cho­dzi­łam do pracy, bez­dom­nego już nie było. Zro­biło mi się smutno.

Tego sa­mego wie­czora hi­sto­ria się po­wtó­rzyła. Znów dzwo­nek. Te same słowa. Te same kroki. Ten sam od­dech. Na­gle po­ko­cha­łam mroźną zimę i ba­łam się na­dej­ścia wio­sny. Jan dzwo­nił wy­łącz­nie do mnie. Ni­gdy nie pró­bo­wał mnie za­ga­dać – wy­po­wia­dał tylko jedno zda­nie. Py­ta­nie wła­ści­wie. Wy­star­czyło mi, że o dwu­dzie­stej pierw­szej dzwo­nił pod mój nu­mer. Był jak pew­nik, jak oj­ciec, któ­rego prak­tycz­nie nie mia­łam, bo od­szedł od nas, gdy by­łam nie­mow­la­kiem. Oj­ciec, któ­rego wi­dy­wa­łam śred­nio raz na pięć lat, zwy­kle na po­grze­bach ko­goś z ro­dziny. Ale bra­ko­wało mi go za­wsze. Nie tylko fi­gury męż­czy­zny opie­ku­ją­cego się ro­dziną, ale też tego po­ka­zu­ją­cego świat. Bo on po­noć dużo po­dró­żo­wał, jed­nak ni­gdy mnie ze sobą nie za­brał. Nie po­tra­fi­łam so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz go wi­dzia­łam. Te­raz, coś w Ja­nie mi go przy­po­mi­nało, i tro­chę się tego uczu­cia ba­łam. Tak przy­zwy­cza­iłam się do obec­no­ści od­de­chu na ko­ry­ta­rzu, że nie wy­obra­ża­łam so­bie za­śnię­cia bez niego. By­łam jakby za­ko­chana w od­de­chu czło­wieka, któ­rego na oczy nie wi­dzia­łam. Ale nie mu­sia­łam. Wy­obraź­nia szła wła­sną drogą i jak na ra­zie nie do­ma­gała się ni­czego wię­cej. Ale tam­tego dnia wy­szłam wcze­śniej. Otwo­rzy­łam drzwi i aż zmru­ży­łam oczy: „To ty, tato?”. Od­zy­ska­łam ojca przez przy­pa­dek. Od tam­tej pory je­ste­śmy pra­wie nie­roz­łączni.

Do­mi­nika, 43 lata15

Po­sze­dłem do tego schro­ni­ska na­mó­wiony przez dziew­czynę.

– Weźmy psa, weźmy psa – miau­czała jak kot, do­pra­sza­jąc się po dzie­cię­cemu. Zgo­dzi­łem się nie­chęt­nie, bo kto tego psa miałby po­tem pil­no­wać? Ona cały dzień w banku, za okien­kiem, ja czę­sto w po­dró­żach służ­bo­wych. Przy­ja­ciół nie chcia­łem ob­cią­żać ko­lej­nym obo­wiąz­kiem. Na­sze miesz­ka­nie też nie było tak duże, żeby po­mie­ścić jesz­cze psa: dwa po­koje, w jed­nym z nich zro­bi­łem so­bie ga­bi­net, w dru­gim spa­li­śmy my, mie­ściła się w nim wła­ści­wie tylko sofa i re­gały z książ­kami, na­wet stołu nie mie­li­śmy, tylko zwy­kłą ławę. Kiedy my­śla­łem, że po­mię­dzy tym wszyst­kim bę­dzie się pa­łę­tał pies, to ro­biło mi się słabo. Zresztą ze szcze­ka­niem też miał­bym pro­blem.

– Weźmy psa, weźmy psa – słu­cha­łem jed­nak od rana.

Klatki, a wła­ści­wie boksy dla zwie­rząt były za­dbane, ale i tak ko­ja­rzyły mi się z ja­kimś za­mknię­ciem, uwię­zie­niem. Od razu mną szarp­nęło. Pra­cow­nica schro­ni­ska po­ka­zy­wała nam ko­lejne psiaki i każdy na­stępny miał tak za­bój­czo roz­czu­la­jące spoj­rze­nie, ża­ło­śnie pro­szące o to, by go wziąć, że na­gle za­pra­gną­łem za­brać je wszyst­kie. Współ­czu­łem im, ale nie po­tra­fi­łem wy­brać jed­nego. Kosz­mar. Słońce świe­ciło tak mocno, że tro­chę mnie ośle­piało. W do­datku te po­szcze­ki­wa­nia i za­wo­dze­nie wy­peł­niały mi czaszkę.

Za­mkną­łem na chwilę oczy i po­wie­dzia­łem so­bie, że pierw­szy pies, na ja­kiego spoj­rzę, bę­dzie tym, któ­rego weź­miemy. Moja dziew­czyna zgo­dziła się na ten lo­te­ryjny wy­bór. Prze­sze­dłem kilka kro­ków i do­piero wtedy unio­słem po­wieki. W głębi jed­nej z kla­tek sie­dział szcze­niak, który trząsł się tak, jakby był mróz przy­naj­mniej mi­nus trzy­dzie­ści stopni. Sku­lony w ką­cie zda­wał się mieć jesz­cze bar­dziej przy­klap­nięte uszy, jakby nie chciał sły­szeć ca­łego tego psiego za­wo­dze­nia.

– Ten – po­wie­dzia­łem do pra­cow­niczki schro­ni­ska, a ona od razu roz­pro­mie­niła się bar­dzo sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nikt go do tej pory nie chciał, bo taki trzę­sący się i wi­dzi pan, chyba nie za ładny. – Ści­szyła głos, jakby pies miał ją usły­szeć.

Rze­czy­wi­ście, nie był zbyt śliczny, miał dziwną mordkę, szarą sierść, w do­datku bar­dzo szorstką i jakby po­tar­ganą, mały, nie­po­radny, z jed­nym zę­bem wy­sta­ją­cym spod krzy­wej wargi. Ale te oczy! Pa­trzył na mnie, jakby chciał za­hip­no­ty­zo­wać.

Moja dziew­czyna skrzy­wiła się na jego wi­dok, ale słowo się rze­kło. Wzią­łem go na ręce, nie wzbra­niał się w ogóle, tylko od razu przy­tu­lił do piersi jak dziecko. Wpa­dłem po uszy. Kiedy pod­niósł głowę i zer­k­nął prze­lot­nie na mnie, po­czu­łem, jak­bym się znowu za­ko­chał. Cie­pło roz­lało mi się w piersi i do­piero po chwili zo­ba­czy­łem, że pie­sek mi się zwy­czaj­nie zlał na bluzę. Ale to wła­śnie było to szczę­ście, owa bli­skość, którą czuję te­raz każ­dego po­ranka, kiedy nas bu­dzi.

Pa­weł, 38 lat16

Pre­ten­sje mogę mieć tylko do sie­bie. Od­kąd pa­mię­tam, za­wsze na coś na­rze­ka­łam, za­wsze coś w moim ży­ciu było nie tak, i je­dyną osobą, któ­rej nie obar­cza­łam winą, by­łam ja sama. Za­wsze inni byli winni temu, że nie je­stem szczę­śliwa. Wiele osób tak mówi, prawda? Ale ja wsta­wa­łam z łóżka rano i na­rze­ka­łam na po­godę – deszcz źle, słońce źle – woda w kra­nie za go­rąca, buty się roz­dep­tały, mąż nie ku­pił ta­kiej ce­buli, jak trzeba, za małe po­mi­dory, dzieci za mało ener­giczne i ja­kieś ta­kie nie­po­zbie­rane. Na­wet kot był wi­nien, że leży cały dzień.

Pra­co­wa­łam jako księ­gowa, więc od świtu w licz­bach, prze­le­wach, kom­pu­te­rze i cho­ciaż mia­łam swój po­kój i nikt mi głowy nie za­wra­cał, to i tak było mi źle, że mu­szę pra­co­wać. Czę­sto sły­sza­łam od zna­jo­mych, że po­win­nam się cie­szyć, bo mam stałą i do­brą pracę, mąż mnie nie zdra­dza, a na­wet ob­sy­puje pre­zen­tami, z któ­rych więk­szość i tak mi się nie po­do­bała, i zwra­ca­łam je do sklepu lub za­mie­nia­łam na coś in­nego. Że po­win­nam się cie­szyć, bo dzieci są zdrowe i do­brze się uczą, że mamy dom z ogro­dem i nie mu­simy ci­snąć się w miesz­ka­niu. A ja tego wszyst­kiego nie wi­dzia­łam.

Wi­dzia­łam tylko brak i nie­do­statki. Ale przy­szedł taki dzień, je­den dzień, wła­ści­wie chwila, kiedy wszystko – a ra­czej mój mózg i poj­mo­wa­nie wła­snej sy­tu­acji – zmie­niło się o sto osiem­dzie­siąt stopni. Wy­szłam z pracy i po dro­dze do domu chcia­łam zro­bić so­bie małą przy­jem­ność, bo oczy­wi­ście rów­nież i tego dnia nie by­łam za­do­wo­lona. Za­miast od razu wsiąść do auta i po­je­chać do domu, po­szłam kilka prze­cznic da­lej do du­żej ga­le­rii han­dlo­wej. Wi­dzia­łam, że świa­tełko z ma­łym lu­dzi­kiem już mi­gało, ale i tak we­szłam na jezd­nię, nie pa­trząc na boki. I wtedy po­czu­łam ogromny ból, usły­sza­łam huk wła­snego ciała ude­rza­ją­cego o bla­chę sa­mo­chodu, a po­tem pa­trzy­łam na sie­bie uno­szącą się nad zie­mią, na którą po chwili spa­dłam i stra­ci­łam przy­tom­ność. Kie­rowca po­noć je­chał dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na go­dzinę. Przed przej­ściem dla pie­szych.

Obu­dzi­łam się dzień póź­niej w szpi­talu ze zła­maną nogą, po­ła­ma­nymi nie­mal wszyst­kimi że­brami i po­tłu­cze­niem ca­łej le­wej strony ciała. By­łam jed­nym wiel­kim si­nia­kiem. Wtedy zro­zu­mia­łam, że do­piero te­raz mam prawo na­rze­kać, przede wszyst­kim na to, że nie mogę sama pójść do to­a­lety i ktoś musi mi ze wszyst­kim po­ma­gać. Czu­łam się upo­ko­rzona jak jesz­cze ni­gdy. Prze­le­ża­łam w szpi­talu dwa mie­siące. Mąż, dzieci, przy­ja­ciele przy­cho­dzili mnie od­wie­dzać, a ja do­piero wów­czas uświa­do­mi­łam so­bie, ja­kie mam szczę­ście, że oni jesz­cze chcą ze mną roz­ma­wiać, że chcą mnie znać.

Kiedy po dwóch i pół mie­sią­cach po­szłam o wła­snych si­łach do to­a­lety i usia­dłam na se­de­sie, by­łam naj­szczę­śliw­szą osobą pod słoń­cem. I tak jest do te­raz, nie jest to ła­twe i wiem, że to ba­nał nad ba­nały, ale uczę się do­ce­niać każdą małą chwilę.

Ju­dyta, 54 lata18

Kilka drzew, wszyst­kie do sie­bie bar­dzo po­dobne. Po­dwórko, ja­kich wiele, z huś­taw­kami i małą ka­ru­zelą dla dzieci, a dla do­ro­słych ław­kami, z któ­rych jest do­bry wi­dok na cały plac za­baw. By­łam już na eme­ry­tu­rze, chwilę po roz­wo­dzie, dzieci już dawno za­ło­żyły wła­sne ro­dziny, na ra­zie jed­nak bez­dzietne. Długo nie wie­dzia­łam, co zro­bić z na­gle po­da­ro­wa­nym mi cza­sem i swego ro­dzaju wol­no­ścią. W końcu mo­głam ro­bić to, co chcę, ale kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, co to mia­łoby być. Te­le­wi­zja znu­dziła mi się, choć jesz­cze do nie­dawna uwiel­bia­łam oglą­dać se­riale. Spa­cery do tego sa­mego parku rów­nież, bo ile można pa­trzeć na kaczki i ła­bę­dzie. Chcia­łam gdzieś wy­je­chać, ale mu­sia­łam naj­pierw tro­chę przy­osz­czę­dzić. Sie­dzia­łam więc na bal­ko­nie, pa­trząc na plac za­baw dla dzieci, i tro­chę tę­sk­ni­łam za dzie­ciń­stwem mo­ich có­rek i syna. Uwiel­bia­łam, kiedy ni z tego, ni z owego na­gle chwy­tały mnie za rękę lub się przy­tu­lały. Pa­trzy­łam te­raz, jak ro­bią to inne dzieci in­nym ma­mom. Maj tego roku był bar­dzo go­rący. Sie­dzia­łam w kuchni, do­pi­ja­jąc kawę i pod­czy­tu­jąc ja­kiś kom­plet­nie idio­tyczny ro­mans. Dzwo­nek do drzwi.

– Pani Ha­niu, bar­dzo prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale mam pod­bram­kową sy­tu­ację. Opie­kunka do Emilki na­gle mu­siała wy­je­chać i dała mi znać w ostat­niej chwili. Zo­sta­łam na lo­dzie i nie mam kogo po­pro­sić. Mo­głaby się pani nią dziś za­jąć? Zna­cie się, nie po­winno być pro­ble­mów. Oczy­wi­ście, za­płacę pani.

Zna­łam Emilkę, lu­bi­łam to dziecko, bo uśmie­chało się zu­peł­nie jak moja córka.

– Nie ma sprawy. – Pró­bo­wa­łam ukryć ra­dość, bo ktoś wła­śnie dał mi ja­kieś za­ję­cie, ja­kiś cel, któ­rego sama dla sie­bie nie po­tra­fi­łam zna­leźć.

Po­szły­śmy na plac za­baw. Emilka od razu za­rzą­dziła za­bawę w cho­wa­nego. Naj­pierw ona się cho­wała, po­tem ja i kiedy tak sta­łam za jed­nym drze­wem, słu­cha­jąc, jak mała li­czy: „Laz, dwa, tsy, ctely...”. Za­czę­łam się śmiać jak dziecko. Znowu się nim po­czu­łam, po­czu­łam tę lek­kość i ra­dość w sercu, które nie zda­rzały mi się od tak dawna. Wie­czo­rem, kiedy sie­dzia­łam w wan­nie, po­my­śla­łam, że szczę­ście przy­biera jed­nak różne ob­li­cza.

Hanna, 71 lat19

Przy­cho­dzi­łem z pracy i od razu sia­da­łem na so­fie, włą­cza­jąc te­le­wi­zor. Bra­łem piwo z lo­dówki i ga­pi­łem się w mi­go­czący ekran, nie wi­dząc jed­nak ni­czego. Pstry­ka­łem pi­lo­tem, zmie­nia­jąc ka­nały, wy­pi­ja­łem ko­lejne piwa, aż w końcu za­sy­pia­łem. Moja dziew­czyna albo była wtedy jesz­cze w pracy, albo czy­tała książkę na pię­trze. Nie lu­biła te­le­wi­zji, a ja i tak nie gar­ną­łem się do ga­da­nia. I tak każ­dego dnia to samo – rano wsta­wa­łem, pi­łem kawę w domu lub bra­łem na wy­nos z po­bli­skiej ka­wiarni, po­tem jeź­dzi­łem od klienta do klienta, do sa­mego wie­czora, ofe­ru­jąc pa­nele so­larne, i to był tak na­prawdę naj­lep­szy czas w ciągu ca­łego dnia. Lu­bi­łem roz­ma­wiać z ludźmi, każdy z nich był inny, tra­fia­łem cza­sami na dzi­wa­ków, z któ­rymi roz­mowa za­wsze była cie­kawa. Ale ni­gdy nie zda­rzyło mi się, że­bym pod­pi­sał z nimi ja­kiś kon­trakt, a na tym prze­cież naj­bar­dziej mi za­le­żało. Byli to prze­waż­nie lu­dzie starsi, któ­rzy ży­cie mieli już po­woli za sobą. Słu­cha­łem ich opo­wie­ści bar­dzo uważ­nie i wi­dzia­łem szczę­ście na twa­rzach za­wsze wtedy, kiedy opo­wia­dali o przy­go­dach, ja­kie mieli w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej czy na Ala­sce. Prze­waż­nie opo­wia­dali o prze­róż­nych ta­ra­pa­tach, w ja­kie się wplą­ty­wali – nie ta­kie zna­jo­mo­ści z nie ta­kimi ludźmi, za­kup ma­ri­hu­any nie tam, gdzie trzeba, kra­dzież sa­mo­chodu i ca­łego do­bytku, po któ­rej czuli, że do­piero żyją.

Wra­ca­łem po­tem do domu z ob­ra­zem dżun­gli w oczach, dzi­kich plaż i in­nych, nie­zna­nych mi kra­jo­bra­zów i wście­ka­łem się na dziew­czynę, że ni­g­dzie nie wy­jeż­dżamy. Sam jed­nak ni­gdy nic nie pro­po­no­wa­łem, je­śli już, to do ro­dziny do in­nego stanu. By­łem co­raz bar­dziej roz­go­ry­czony, że ży­cie mi mija, a je­stem młody i mógł­bym prze­cież wiele. I wtedy przy­szedł ten po­ra­nek, który roz­wią­zał sy­tu­ację. Obu­dzi­łem się i pa­trzy­łem na śpiącą dziew­czynę. Wy­glą­dała spo­koj­nie, uro­czo na­wet, z roz­rzu­co­nymi na po­duszce wło­sami, ale w tym mo­men­cie po­czu­łem, że nie mogę z nią dłu­żej być. Ani z nią, ani w tym miesz­ka­niu.

To była so­bota, oboje nie pra­co­wa­li­śmy. Po­sze­dłem wziąć prysz­nic, a kiedy spod niego wy­sze­dłem, ona już ro­biła śnia­da­nie. Iden­tyczne od trzech lat: jajka i be­kon plus to­sty z bia­łego chleba. Usia­dłem na krze­śle, pa­trząc, jak się krząta, i po pro­stu po­wie­dzia­łem: „Prze­pra­szam cię, ale nie mogę być już z tobą. Mu­szę odejść”.

Stała, trzy­ma­jąc jesz­cze rączkę od pa­telni, i przez chwilę po­my­śla­łem na­wet, że chce mnie nią ude­rzyć. Nic nie mó­wiła, cho­ciaż otwo­rzyła sze­roko usta i wi­dzia­łem, jaka była piękna z tym nie­zro­zu­mie­niem w oczach. Ale nie mo­głem ina­czej. Po­nie­waż nic nie mó­wiła przez do­bry kwa­drans, po­sze­dłem do sy­pialni i spa­ko­wa­łem swoje rze­czy – dwie wa­lizki. Po książki, płyty i resztę sprzę­tów po­sta­no­wi­łem przyjść kiedy in­dziej. Po­ca­ło­wa­łem ją w po­li­czek, nic nie po­wie­działa, tylko otwo­rzyła mi drzwi, że­bym mógł wyjść. To było jak sen. Żad­nych dra­ma­tów, żad­nego wi­docz­nego bólu, choć wiem, że był, bo usu­nęła mnie ze zna­jo­mych na Fa­ce­bo­oku.

Kiedy za­mknęła za mną drzwi, na­gle do mnie do­tarło, że prze­cież nie mam gdzie spać. Mia­łem jed­nak sa­mo­chód. Duże kombi, wa­lizki we­szły do ba­gaż­nika bez pro­blemu. Za­par­ko­wa­łem go bli­sko plaży i nic nie ro­bi­łem przez cały dzień, tylko ga­pi­łem się w mo­rze. Wie­dzia­łem, że to była do­bra de­cy­zja. A gdy obu­dzi­łem się na­za­jutrz na tyl­nym sie­dze­niu auta i spoj­rza­łem na wschód słońca, po­czu­łem, że wła­śnie za­czy­nam nowe ży­cie. Ra­dość roz­lała mi się po ca­łym ciele – do­sta­łem pra­wie drga­wek od tej roz­kosz­nej ra­do­ści, nie­od­czu­wa­nej w ostat­nich la­tach.

To był naj­szczę­śliw­szy dzień w moim ży­ciu, bo zmie­nił je kom­plet­nie. Od tam­tej pory każ­dego dnia śpię gdzie in­dziej, już nie w sa­mo­cho­dzie, ale zda­rza się na­wet sza­łas na plaży. Mimo to je­stem pa­nem sa­mego sie­bie.

Da­vid, 38 lat21

Roz­prawa to­czyła się od po­nad pół roku. W li­sto­pa­dzie wra­ca­łem zmę­czony z pracy, mia­łem pia­sek w oczach, na ze­wnątrz za­ci­nało śnie­go­desz­czem, zdą­żyło się już ściem­nić. Tkwi­łem przed pa­sami dla pie­szych, świa­tło cią­gle było czer­wone. Z mo­jej le­wej strony stał tir i cał­ko­wi­cie za­sła­niał mi wi­dok. My­śla­łem, ile jesz­cze se­kund będę tak stał, aż świa­tło nie zmieni się na zie­lone. By­łem do­słow­nie dwie prze­cznice od domu. Głodny. Pięć, cztery, trzy, dwa, je­den i już, mo­głem ru­szać. Na­ci­sną­łem pe­dał gazu, żeby jak naj­szyb­ciej ru­szyć, i w ogóle jej nie wi­dzia­łem. Od strony tira, tuż za nim, we­szła na jezd­nię młoda dziew­czyna. Sta­ra­no­wa­łem ją tak, że aż po­le­ciała lekko w po­wie­trze. Sły­sza­łem jej upa­dek na as­falt. Zmro­ziło mnie. Wy­bie­głem szybko z auta, ale ona się nie ru­szała. Lu­dzie zbie­gli się i pa­trzyli na mnie, jak­bym ją za­bił, jak na naj­gor­szego ban­dytę. A ja ni­gdy nie do­sta­łem na­wet man­datu, choć jeż­dżę już dwa­dzie­ścia lat. Po kilku se­kun­dach dziew­czyna jed­nak się ock­nęła i od razu za­wyła z bólu.

Ktoś za­dzwo­nił po ka­retkę, ktoś inny po po­li­cję. Ja sta­łem jak onie­miały. Za­brali ją do szpi­tala. W nocy nie mo­głem spać. Rano po­je­cha­łem zo­ba­czyć, jak się ma, ale oczy­wi­ście nie chcieli mnie wpu­ścić, bo nie by­łem z ro­dziny. Zna­jomy od razu po­le­cił mi praw­nika, który za­py­tał o jej stan. Była tylko lekko po­obi­jana i nie spę­dziła w szpi­talu wię­cej niż trzy dni. Wy­ko­nuję za­wód uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej i wie­dzia­łem, że wy­rok ska­zu­jący bę­dzie ozna­czał ko­niec mo­jej ka­riery, na którą pra­co­wa­łem całe ży­cie. Pół roku stresu, pół roku nie­spa­nia, pół roku kłótni z żoną, która ciężko zno­siła moje mil­cze­nie. Bo nie chciało mi się do­słow­nie nic. Chcia­łem po pro­stu prze­spać te sześć mie­sięcy. W końcu nad­szedł dzień roz­prawy. Sie­dzia­łem w są­dzie zlany po­tem, jakby ktoś wia­dro wody na mnie wy­lał. „Nie­szczę­śliwy wy­pa­dek, punk­tów tyle i tyle, wy­rok w za­wie­sze­niu na dwa lata, grzywna tyle i tyle”. I... to było wszystko. Wy­sze­dłem przed sąd i cho­ciaż lało jak z ce­bra, wi­dzia­łem słońce.

Ro­bert, 50 lat

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: