- W empik go
Szczęście pachnie bzem - ebook
Szczęście pachnie bzem - ebook
Poruszająca opowieść o zaufaniu, miłości i przyjaźni, która bywa narażona na próby, a także o szczęściu zaklętym w zapachach i miejscach.
Izabela Wieniawska, dziennikarka pisma o kulturze, ma wszystko, co sobie wymarzyła: dobrą pracę, kochającego mężczyznę, mieszkanie, do którego wkrótce ma się wprowadzić. Jest na prostej drodze do szczęścia. Ale los bywa przewrotny. Izabela nie wie, że niebawem jej poukładany świat stanie na głowie, a dotychczasowe plany trzeba będzie zweryfikować, a co najważniejsze – zadać sobie pytanie czym jest przyjaźń i jak wiele jesteśmy w stanie dla niej zrobić?
Czytelnicy spotkali się z bohaterami książki w powieści „Aleja bzów”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63742-09-6 |
Rozmiar pliku: | 755 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Izabela, zastanawiając się nad pojęciem szczęścia, mknęła drogą z Poznania do Warszawy. Dojeżdżając do Paprotni, włączyła kierunkowskaz i skręciła w prawo. Nie uprzedziła ani babci, ani Wiktora o swojej wizycie, ponieważ chciała sprawić im niespodziankę, tym bardziej że aparat był pełen zdjęć słodkich, raczkujących już bliźniaków – jej przyrodnich braci. Babcia na pewno umiera z ciekawości, jak wyglądają dzieci, a przede wszystkim ich matka – nowa wybranka jej eks-zięcia. Izabela kiedyś pokazywała jej co prawda fotki ze ślubu ojca i Marii, ale babcia uznała, że panna młoda dopiero po porodzie pokaże prawdziwe oblicze, utyje, zaniedba się, i takie tam inne proroctwa.
Nie myliła się.
Marylka – bo tak nazywał Marię ojciec Izy – po porodzie, choć minęło już od niego wiele miesięcy, wyglądała jak dwie, albo nawet trzy Marylki sprzed ślubu. Albo nawet i cztery Marylki! Albo pięć, przyznawała Iza w duchu, wiedząc, że zdjęcia ucieszą nie tylko babcię, ale i mamę.
Bo choć zarówno pierwsza, jak i druga życzyły Piotrowi wszystkiego, co najlepsze, i zarzekały się, że wszelkie niesnaski dawno już zostały pogrzebane, to jednak widok Marylki na zdjęciu, na którym przesłania sobą wszystko inne, na pewno wprawi je w dobry humor.
Izabela zastanawiała się, czy ojciec jest z nią szczęśliwy. Wyglądał na zaangażowanego w pomoc przy bliźniakach, ciągle uśmiechnięty, żartujący, energiczny. Maryla za to na szczęśliwą z pewnością nie wyglądała. Narzekała na wszystko, począwszy od zarwanych nocy poprzez bóle pleców od dźwigania dzieci, a skończywszy na pogodzie, która nijak się miała do jej narzekań. Bezchmurne niebo, słońce, lekki wiosenny wietrzyk – to jednak dla Marylki było za mało, wciąż się pociła, wciąż było jej duszno i źle.
Dlatego właśnie Izabela, choć początkowo planowała wrócić w niedzielę, spakowała się i znajdując tysiąc wymówek, pożegnała się dzień wcześniej. Po co kolejny dzień wysłuchiwać utyskiwań Maryli, skoro na świecie jest tak pięknie, a wokoło tylu uśmiechniętych i przyjaznych ludzi.
Nie zadzwoniła do Wiktora, wiedząc, że wybiera się on, jak co weekend, do Skotnik. W myślach snuła scenariusze powitania, będąc pewna, że stęsknił się po tygodniu rozłąki i tak jak ona dzień w dzień odliczał godziny do spotkania. Tęskniła za zapachem jego ciała, za brzmieniem jego głosu, za jego śmiechem, za pocałunkami.
Tak, z Wiktorem czuła się szczęśliwa i chciała, aby to szczęście nie okazało się chwilą, ale wiecznością. Pragnęła kąpać się w nim codziennie, doświadczać go każdym porem ciała.
Moje szczęście jest tutaj, uznała w myślach, wjeżdżając w Aleję Bzów. Na widok rozkwitających gdzieniegdzie pączków uśmiechnęła się do siebie i zwalniając, otworzyła okna w samochodzie, aby lekkie wiosenne powietrze wypełniło wnętrze. Zastanawiała się, czy nie obwieścić swojego przyjazdu klaksonem, uznała jednak, że byłoby nie na miejscu mącić tę przetykaną jedynie ćwierkaniem ptaków wiejską ciszę.
Dojechawszy do pałacu, ze zdziwieniem stwierdziła, że na podjeździe nie ma samochodu Wiktora. Zbliżała się trzynasta, zazwyczaj przyjeżdżał z samego rana albo już w piątek.
Zaparkowała auto nieopodal bramy do ogrodu, szybko wysiadła i pobiegła wprost do drzwi mieszkania Wiktora. Zadzwoniła, ale gdy nikt nie otworzył, podeszła do okna. Żywego ducha, nawet Szeryfa – zawsze zadowolonego z życia psa – nie było nigdzie widać. Zawiedziona przysiadła na murku, wyjęła z kieszeni komórkę i wybrała numer Morawskiego.
– Cześć kochanie! – usłyszała po krótkiej chwili jego ciepły głos.
– Cześć – rzuciła lekko, starając się nie okazywać rozczarowania z powodu jego nieobecności w pałacu. – Co słychać? Gdzie jesteś?
– W Skotnikach. Piękna pogoda, wszystko rozkwita, tulipany powschodziły w kilku miejscach i naprawdę czuć już wiosnę.
Kłamca, pomyślała zirytowana. Jak może być w Skotnikach, skoro go tu nie ma. Może jest niewidzialny?
– Może jesteś niewidzialny? – spytała zjadliwie.
– Niewidzialny?
– Tak, bo jakoś cię tu nie widzę, a stoję przed pałacem, drzwi zamknięte na cztery spusty. Skoro tu jesteś, to może byś mi otworzył?
– Kochanie, przecież miałaś przyjechać jutro! – wykrzyknął ucieszony. – Nie wzięłaś swoich kluczy?
– Nie wzięłam. Gdzie jesteś? – dopytywała Iza, przygryzając dolną wargę.
– Ogólnie w Skotnikach, już od wczoraj. A teraz akurat w Teresinie, w urzędzie gminy, chciałem się dowiedzieć co z tym pozwoleniem na remont pałacu, ale chyba nici z informacji, bo kolejka na pół dnia, a zaraz zamykają. Zadzwonię do nich w tygodniu, nie chce mi się tu sterczeć, wracam. Jak było u taty? Jak bliźniaki?
– Wszystko ci opowiem. – Iza uśmiechnęła się, oddychając już nieco lżej.
– Za pół godziny powinienem być. Obejrzyj swoje tulipany, tulipanowa księżniczko, brama od ogrodu jest otwarta, trzeba ją tylko lekko pchnąć.
– Obejrzę. – Izabela całkiem już rozluźniona, wyłączyła telefon i opierając się wygodniej o murek, wystawiła twarz do słońca. Przesiedziała tak kilka minut, delektując się łaskoczącymi, ciepłymi promieniami i świeżym zapachem wiosny. W końcu zdecydowała pójść do ogrodu. Zastanawiała się, czy cebulki tulipanów, które sadziła późną jesienią, nie zmarnowały się i czy wypuściły kwiaty.
Zgodnie ze wskazówkami Wiktora pchnęła lekko bramę, która jakby tylko na to czekała, żeby otworzyć się szeroko i zaprosić do ogrodu. Izabela nie zdążyła jednak do niego wejść, bo od strony Alei Bzów dotarł do niej dźwięk nadjeżdżającego samochodu.
– Tak szybko? – zdziwiła się na głos, wypatrując nadjeżdżającego Morawskiego. Od ich rozmowy minęło niecałe dziesięć minut, niemożliwe, żeby zdążył przez ten czas wyjść z urzędu, wsiąść do samochodu i przyjechać tu aż z Teresina.
Okazało się, że to nie Morawskiego samochód wyłonił się z uliczki. Zamiast oczekiwanego przez Izę porsche cayenne, jej oczom ukazał się mały, czerwony mini cooper. Podjeżdżając wolno, jakby niezdecydowanie, kierowca zatrąbił dwa razy, po czym zaparkował tuż obok jej samochodu. Kiedy drzwi się w końcu otworzyły, Iza nie mogła uwierzyć własnym oczom: z samochodu wysiadł nie kto inny, lecz sama Klara Romanowska – aktorka, z którą kilka miesięcy wcześniej przeprowadzała wywiad i która niestety nie była jakąś tam zwykłą aktorką, celebrytką, kobietą. Była TĄ kobietą, która przez długi czas mogła mówić o sobie, że jest narzeczoną Wiktora Morawskiego. Oczywiście, to już czas przeszły, a Izabela przecież wiedziała o ich związku. Tym bardziej jednak widok Klary wychodzącej z samochodu wprawił ją w zdumienie. Kobieta energicznie zatrzasnęła drzwi, włożyła ciemne okulary i potrząsając burzą czarnych loków, rozglądała się wokoło. Izy stojącej przy bramie do ogrodu nie dostrzegła. Ta z kolei znieruchomiała niczym posąg, a w jej głowie tłoczyły się myśli, które zbiły się w jedno wielkie pytanie: Co ona tu robi? Co ona tu robi? Co-ona-tu-robi?
Obserwując Klarę omiatającą swoim wzrokiem fasadę pałacu, Izabela nerwowo przygryzała usta, zastanawiając się, czy krzyknąć do niej i się przywitać, czy może umknąć cichutko do ogrodu, schować się za jakimś krzaczkiem i czekać na rozwój wypadków do powrotu Wiktora. Powinien być za jakieś piętnaście minut, może Romanowskiej do tego czasu znudzi się czekanie i odjedzie.
Tymczasem Klara podeszła do głównych drzwi, najpierw dzwoniła, później pukała, a w końcu niezrażona dobijała się pięściami, choć przecież musiała zauważyć, że w środku nie ma żywej duszy.
– Halo? – usłyszała nagle Iza i oblał ją zimny pot, gdy zauważyła, że połyskujące w słońcu szkła ciemnych okularów Klary wymierzone są wprost na nią. Owo „halo” zabrzmiało niczym nosowe „heloł”, na które wypadałoby się uśmiechnąć i odpowiedzieć tym samym. Izabela jednak odpowiadać nie miała ochoty. Uśmiechnęła się tylko nieznacznie i grzecznościowo skinęła głową na przywitanie. Klara nie od razu ją poznała. Przechodząc koślawo po wyłożonym kocimi łbami podjeździe, zbliżała się do Izy, wciąż wtulonej w bezpieczną bramę ogrodu.
– Cholera! – jęknęła nagle Klara, będąc już kilka kroków od Izy. Zadarła jedną nogę do góry i przez ciemne szkła wpatrywała się w długi obcas. Szpilka wbiła się chwilę wcześniej w miękkie podłoże niczym nóż w masło. – Cholera! – zaklęła ponownie – oryginalne laboutainy, przecież tego nie doczyszczę! Nie mogła mnie pani uprzedzić? – spytała z pretensją w głosie. – Dlaczego tu nie ma chodnika?!
– Dzień dobry – wydukała Iza, nie bardzo wiedząc, jak inaczej mogłaby zareagować na takie oskarżenie. Przecież każdy normalny człowiek zauważyłby brak jakiegokolwiek chodnika przy wejściu do ogrodu. Ale nie Klara, która zapewne spodziewała się marmurów lub co najmniej czerwonego dywanu.
– Szukam Wiktora Morawskiego – wyjaśniła Klara, na chwilę zapominając o obcasie. Zsunęła z oczu okulary i nałożyła je na czubek głowy, robiąc z nich zarazem opaskę na włosy. – Zaraz… – Przyjrzała się Izie, mrużąc powieki. – Czy my się nie znamy?
– No tak… przeprowadzałam z panią wywiad jakiś czas temu.
– Faktycznie! – Romanowska klasnęła w dłonie. – No cóż za spotkanie! A co pani tu robi? Gdzie jest Wiktor? Jak mniemam dobrze trafiłam, do jego pałacu? – wyrzucała pytania jedno po drugim, cofając się na bezpieczną odległość, by ponownie nie zanurzyć obcasów w ziemi. – Może wyjdziemy z tego błota? Z tej gleby? Muszę mu powiedzieć, żeby coś z tym zrobił! Tu trzeba wyłożyć kostką albo czymś, to nie może tak wyglądać! Cholera, buty prosto z Nowego Jorku, dopiero co kupione, jak ja to doczyszczę? Gdzie on jest?
– W Teresinie, zaraz przyjedzie.
– A co pani tu robi? – ponowiła pytanie Klara, otrzepując się nerwowo, chociaż zabrudziła sobie tylko buty.
– Do niedawna tu mieszkałam… Właściwie nie ja, tylko moja babcia – zaczęła wolno Iza, gorączkowo szukając w głowie kolejnych słów na opisanie obecnej sytuacji. Czy powinna powiedzieć, że jest z Wiktorem? Ale jak by to zabrzmiało w kontekście ich wcześniejszych relacji zawodowych? A z drugiej strony, czy musi się tłumaczyć przed Klarą? Przecież nie są już razem, przecież to przeszłość, nie powinno jej obchodzić, z kim jest i co obecnie robi jej eks.
– Co za zbieg okoliczności – wycedziła Klara w zamyśleniu. – No proszę… I tak przez przypadek tu pani sobie dzisiaj… przebywa?
– Niezupełnie. – Izabela zebrała się na odwagę, zdobywając się nawet na uśmiech. – Dziś jestem tu celowo. Przyjechałam do Wiktora.
– Do Wiktora…
– Tak. Tak się składa, że jesteśmy… – zawiesiła głos Izabela. Nie potrafiła znaleźć odpowiedniego określenia. Jesteśmy parą? Jesteśmy razem? Każde z nich brzmiało równie idiotycznie. Nie zdążyła jednak dokończyć i wybrać żadnej z tych opcji, bo Klara parsknęła śmiechem, wchodząc jej w słowo:
– Pani z nim? Nie wierzę! To chyba z braku laku na tym pustkowiu!
Izabela zaniemówiła, starając się przetrawić jej słowa. Nie do końca rozumiała ich sens, docierał do niej z wyraźnym opóźnieniem.
– Proszę mi wybaczyć, nie chciałam pani obrazić – ciągnęła niewzruszona Klara. – Ale niech pani sama przyzna… No… raczej do siebie nie pasujecie…
– Nie rozumiem…
– Wystarczy na panią spojrzeć. – Romanowska zaśmiała się, marszcząc nos. – To nie w jego stylu. To musiała być desperacja – zawyrokowała.
Izabela, nieświadoma własnej reakcji, przejrzała się w szybie stojącego nieopodal auta. Nie widziała jednak nic, co mogłoby sprowokować Klarę do tego typu komentarzy. Była ubrana zwyczajnie – jak na podróż – w dżinsy i przewiewną bluzkę. Do tego ciemne trampki, najwygodniejsze do prowadzenia samochodu. Oczywiście daleko jej było do wystrojonej niczym na bankiet Klary, ale nie wyglądała źle. Jej ubiór był stosowny do okazji, podczas gdy Romanowska wyglądała jak wyjęta z Dynastii Alexis. Fakt, dużo młodsza Alexis, ale jednak.
– Nie rozumiem – przyznała rezolutnie Iza. – Może nie znam Wiktora tak dobrze, jak pani, ale nie wygląda mi na osobę, która ceni sobie taki tapir – wycedziła zadowolona, widząc, jak z Klary ucieka powietrze.
– Nie tapirowałam włosów! – wykrzyknęła Romanowska, mimowolnie przygładzając fryzurę.
– Nie?
– A skąd! Widać, że pani się nie zna! O moje włosy dba Kościk. Ten Kościk – podkreśliła. – Jak pani może tak profanować dzieło artysty? Ale… – westchnęła nagle, uspokajając oddech – właściwie to się nie dziwię. O tym przecież mówiłam. Nie pasuje pani do Wiktora. Pani nawet nie zna Kościka – skrzywiła się znacząco.
– Przykro mi – wyszeptała Iza. Zastanawiała się w duchu, jak Wiktor wytrzymał z tą snobką, o czym w ogóle rozmawiali, bo chyba nie o Kościku? A może?
– Nieważne, proszę się na mnie nie gniewać. – Romanowska złagodniała i nałożyła z powrotem okulary na nos. – Nie chciałam być niegrzeczna. Po prostu zdziwiłam się, słysząc, że pani i Wiktor. No po prostu spodziewałam się jednak kogoś innego na moje miejsce… Tak czasami coś palnę – roześmiała się – po prostu nie znam nikogo, kto nie znałby Kościka. I nikogo, kto chodziłby w czymś takim. – Klara skinęła brodą na trampki Izy. – Jeszcze żeby to były conversy…
– To już pani zna – burknęła Iza.
Obydwie odwróciły się w kierunku alei, skąd dochodził dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Porsche cayenne podjechało z impetem na podjazd, wyhamowując tuż przed nimi. Wiktor wysiadł z samochodu, patrząc zdziwiony to na Izę, to na Klarę. Tuż za nim wyskoczył z samochodu Szeryf, który – mniej oszołomiony niż jego pan – skoczył swoimi łapskami prosto na Izę.
Wiktor przytomnie pocałował Izę w policzek, po czym zwrócił się do uśmiechniętej Klary:
– Co ty tu robisz?
– Ach, niespodzianka! – wykrzyknęła Romanowska. – Mieliśmy dzisiaj plener w Kampinosie. I tak sobie pomyślałam, że wpadnę, już dawno słyszałam, że coś kupiłeś, ale nie sądziłam, że taką ruderę. – Pokręciła ostentacyjnie nosem. – Marcel wspominał, że Skotniki, to wrzuciłam w nawigację i proszę. Jestem. Tylko miałam problem z trafieniem do pałacu. Co to za ulica właściwie?
– Aleja Bzów – pospieszyła z wyjaśnieniem Izabela, odsuwając od siebie Szeryfa.
– Aleja Bzów. – powtórzyła w zamyśleniu Romanowska. – Nie zauważyłam tabliczki.
– Bo to nieoficjalna nazwa – uściśliła sucho Iza.
– Nieoficjalna? – podchwyciła natychmiast Klara, klaszcząc w ręce. – Czyli że ulica oficjalnej nazwy nie ma? To wspaniale, Wiktor, to cudownie! – ciesząc się, zdjęła okulary. – Nazwiemy ją zatem ulicą Klary Romanowskiej!
– Klary Romanowskiej? – Morawski wybuchnął śmiechem, wyciągając z kieszeni klucze.
Izabela spojrzała na niego z wyrzutem, ale zajęty otwieraniem drzwi, nie dostrzegł jej wzroku. Była zła o ten śmiech i o to, że tak beztrosko rozmawia z Klarą, że jest uśmiechnięty i zadowolony. Raczej wolałaby, żeby ją wygonił, żeby wyjaśnił, że nie ma tu czego szukać, że teraz Iza jest jego kobietą i żadna Klara Romanowska nie jest w Skotnikach mile widziana. A jednak tego nie zrobił. Wręcz przeciwnie, otwartym gestem zaprosił je do środka. Cóż z tego, że czule objął Izę, gdy weszli. Cóż z tego, że nie krył się z uczuciami do niej, skoro Klara czuła się coraz bardziej swobodnie, rozciągając swoje wizje urządzenia terenu wokół pałacu. Izy pałacu.
– Ulica Klary Romanowskiej brzmi wspaniale – rozmarzyła się aktorka. – To naprawdę genialny pomysł. I skorzystamy na tym oboje – zwróciła się do Wiktora. – Ja będę miała swoją ulicę, a ty reklamę. Zobaczysz, niebawem będą tu tłumy, jeszcze odcisnę swoją dłoń w kamieniu przy bramie wjazdowej.
– Wolę jednak Aleję Bzów – wtrąciła Iza.
– Zbyt pospolita nazwa – skomentowała Klara, rozglądając się po pałacu. – Zresztą, co tu dużo gadać. Ulica Klary Romanowskiej z marketingowego punktu widzenia to strzał w dziesiątkę.
O kurczę, a co to jest? – zamarła nagle, wpatrując się w obraz wiszący na ścianie po lewej stronie kominka.
– Miejscowy artysta – uśmiechnął się Wiktor. – Marek ostatnio oprócz talentu poetyckiego wykazuje również uzdolnienia malarskie – zwrócił się do Izy, mrugając okiem. Zrozumiała w pół słowa. Romanowska tymczasem przyglądała się dziełu.
– O Boże, myślałam, że to Sasnal. Nie, to niemożliwe, że to miejscowy. Przecież nie wieszałbyś sobie jakiegoś anonima?
– A skąd! – roześmiał się Morawski. – Oczywiście, że nie anonim. To Marek Kortecki.
Izabela uśmiechnęła się lekko, choć wciąż czuła niemiły uścisk w żołądku. Odbierała zachowanie Wiktora w stosunku do Klary za zbyt lekkie. Jakby widzieli się całkiem niedawno. Ot, spotkanie po kilku dniach niewidzenia. Nie było przecież żadnych pytań, co u ciebie, co porabiasz, z kim jesteś, jak zdrowie, cokolwiek. Tylko to jedno „Co ty tu robisz?” na samym początku, nic więcej. Czyżby widzieli się po tym, jak Iza przeprowadziła ten nieszczęsny wywiad? A może zdążyli spotkać się kilkakrotnie? Nie, to niedorzeczne, skarciła się w myślach. Przecież Wiktor powiedziałby jej o tym. Ale nigdy nie rozmawiali o Klarze. Kilka zdawkowych zdań i koniec.
Iza nerwowo tarmosiła Szeryfa, który łasił się do niej spragniony pieszczot. Klara rozsiadła się wygodnie na jednej z kanap, zarzucając Wiktora pytaniami o pałac. A kiedy jakiś remont? A co w ogóle tu planuje? A dlaczego akurat Skotniki? On spokojnie odpowiadał, podczas gdy Izabela czuła, jak z każdym kolejnym zdaniem narasta w niej gniew.
– Nie będę wam przeszkadzać – rzuciła w końcu. – Muszę jechać do Warszawy.
– Kochanie, przecież dopiero co przyjechałaś.
– Wiem, ale wpadłam tylko na chwilę, obiecałam Monice, że przyjadę i pomogę jej spakować ostatnie rzeczy. Ona bardzo denerwuje się tą podróżą, chcę z nią trochę pobyć.
Izabela wyrzucała z siebie słowa, ciesząc się, że nie musi kłamać. Monika, jej sąsiadka i przyjaciółka, naprawdę denerwowała się podróżą. Nie dość, że to miała być jej pierwsza podróż samolotem, to jeszcze podróż nie byle jaka – podróż po zdrowie jej córki. Podróż życia. Operacja zaplanowana została na drugą połowę maja, ale w klinice matka z córką miały stawić się na niezbędne badania, wywiad, obserwacje już w środę. Monika bardzo denerwowała się tym wszystkim, a razem z nią Izabela.
– Miałaś wrócić jutro, Monika na pewno da sobie radę – naciskał Wiktor. Klara przeciągała się ospale, udając, że ziewa.
– Och, nie wątpię, że da sobie radę, ale to moja przyjaciółka, chcę z nią spędzić trochę czasu przed jej wyjazdem – tłumaczyła Iza, kierując się do wyjścia. Wiktor podążył za nią.
– Ona zaraz pojedzie, zostań – szepnął, wskazując na Klarę. – Nie mam pojęcia, co jej odbiło, żeby tu przyjeżdżać, przecież jej nie wygonię.
– Ale ja od ciebie tego nie oczekuję – skłamała, siląc się na uśmiech. – Naprawdę, muszę już jechać, możecie sobie spokojnie porozmawiać. Klara na pewno jest ciekawa wielu rzeczy, pewnie chciałbyś ją oprowadzić po pałacu, pokazać ogród, stajnie. Ja nie mogę dłużej zostać, chcę jeszcze wstąpić do babci.
– Zaraz się jej pozbędę, daj mi pięć minut – zadeklarował Wiktor, przytrzymując dłoń Izy.
– Nie trzeba. I tak musiałabym jechać.
Izabela za nic w świecie nie chciała pokazać, że jest zazdrosna. Pocałowała Wiktora na znak, że nie musi się o nią martwić, i pobiegła do samochodu.
– Przyjadę do ciebie jutro wieczorem – krzyknął za nią Morawski – a we wtorek razem odwieziemy dziewczyny na lotnisko!
– Dobrze, pa! – odkrzyknęła z uśmiechem, sadowiąc się w aucie i odpalając silnik.
Gdy minęła tablicę z napisem „ Skotniki ”, zatrzymała samochód i otworzyła okno. Czuła, że musi zaczerpnąć powietrza i uspokoić oddech. Nie była pewna, czy dobrze zrobiła, zostawiając Wiktora z Klarą. W pałacu. Samych. Może jednak powinna była zacisnąć zęby i zostać tam, by trzymać rękę na pulsie? Ale nie zniosłaby dłuższej obecności tej paskudnej plastikowej lalki. Jak można wyrazić się o kimś w taki sposób, jak zrobiła to Klara, oceniając wygląd Izabeli? „Nie pasujecie do siebie”, „Jak można nosić takie buty?”. Izabela na samo wspomnienie tej rozmowy zazgrzytała zębami. Co Wiktor kiedyś widział w tej zołzie? To niewiarygodne, że byli razem.
– Jestem sto razy lepsza od tej pustej idiotki – powiedziała do siebie, uruchamiając z powrotem silnik.
– O Jezusie, niemożliwe! Czy to aby na pewno Maria? – wykrzykiwała babcia, oglądając zdjęcia w aparacie Izy. – Toż ona wygląda jak słoń, który zżarł biedną Marysię.
– Jak dwa słonie – cieszyła się Iza. – Ale niestety to naprawdę ona. Zarzeka się, że zrzuci zbędne kilogramy.
– No wiesz, właściwie nie ma co się dziwić – przyznała poważnie babcia. – W końcu nosiła w brzuchu dwoje dzieci i już nie była taką młódką. Ile ona ma lat?
– Ponad czterdzieści – zamyśliła się Iza. – Masz rację, nie lada wyczyn dla dojrzałego organizmu. Ale i tak wygląda jak słoń.
– A bliźniaki śliczne, przesłodkie – zachwycała się babcia, przeglądając kolejne zdjęcia. – Piotruś i Paweł, bardzo ładne imiona, pasują do nich. Grzeczni?
– Grzeczni. W ogóle jakby ich nie było. A Maryla i tak narzeka, ciągle zmęczona, niedospana, mimo że ojciec pomaga, a przynajmniej tak mówił, no i przecież mają opiekunkę.
– A co tam jedna opiekunka do dwójki dzieci. Swoją drogą, tu u nas, niedaleko, Markowej urodziły się swego czasu pięcioraczki i dała radę sama. Chłopa nigdy w domu nie było, zarabiał na życie. Ale dzieci wyrosły na porządnych ludzi. Każde z nich już ma swoją rodzinę. Matce, ojcu pomagają, złego słowa nie można o nich powiedzieć. O, a tu chyba w takich samych bluzeczkach – zauważyła, wskazując palcem na ekran aparatu. – Jakie śliczne, to od ciebie?
– Tak, od razu przymierzyli. Trochę za duże, ale Marylka powiedziała, że w sam raz na lato będą.
– No tak, szybko rosną dzieciaki, chłopaki będą z nich jak dęby.
Przez chwilę przeglądały w ciszy resztę zdjęć. W końcu babcia zdjęła okulary, przetarła oczy i spojrzała na Izę.
– A ty dziecko chyba masz jakiś problem? – spytała ni stąd, ni zowąd.
– Ja? – zdziwiła się Iza, odskakując na krześle. Nie spodziewała się, że babcia jest aż tak spostrzegawcza. – Nie mam żadnego problemu, skąd ci to przyszło do głowy?
– A, bo taka jakaś markotna jesteś. Niby się uśmiechasz, ale myślami jesteś daleko, oj daleko.
– No tak, to chyba przez ten wyjazd Moniki i Oliwki… – skłamała Iza, wpatrując się w skupieniu w wygaszony ekran aparatu. – To już we wtorek.
– We wtorek, no tak, pamiętam – westchnęła babcia. – A u Wiktora byłaś dzisiaj? – zmieniła nagle temat, przypatrując się Izie badawczo.
– Byłam – powiedziała, nie podnosząc wzroku.
– Oj, coś mi się zdaje, moja panno, żeście się pokłócili…
– Nie, nie pokłóciliśmy się. Po prostu… Miał dzisiaj niespodziewanego gościa – wydukała z trudem Iza i nagle z jej ust popłynął cały potok słów. Wyżaliła się babci, opowiadając, jak wyglądało to krępujące spotkanie, jakie słowa usłyszała, jakie miała przemyślenia. Nie omieszkała dodać, że Wiktor nie spełnił jej skrytych oczekiwań i nie wygonił Klary gdzie pieprz rośnie.
– A kim ona w ogóle jest, ta Klara? – dopytywała babcia, nalewając do filiżanek świeżo zaparzonej herbaty.
– Romanowska, ta aktorka – skrzywiła się Iza na samo wspomnienie o swojej rywalce.
– Romanowska? Ta, co gra w serialu na dwójce? – Babcia aż otworzyła oczy ze zdumienia.
– Ta sama. Byli kiedyś parą, potem się pokłócili i zerwali. Nie odzywali się do siebie ponad rok i potem… Poniekąd przeze mnie, bo przeprowadzałam z nią wywiad, a Wiktor pomógł mi do niej dotrzeć, ale ja wtedy nie wiedziałam, że to on, i tym bardziej, że on i ona… Myślałam, że to mój naczelny ma z nią romans, przynajmniej tak sugerowała Kaśka, ta z mojej redakcji…
– Czekaj, czekaj, pogubiłam się – przerwała babcia – powoli. Pogodzili się i wrócili do siebie?
– Nie, ale chyba zapomnieli o dawnych urazach, skoro ona przyjeżdża dziś, jak gdyby nigdy nic… – wystękała Iza nieco już wolniej, wbijając się ciężko w oparcie fotela.
– To może naprawdę tylko go odwiedziła? – zadumała się babcia.
– To do niej niepodobne, na pewno coś kombinuje, ostrzy sobie na niego pazury. – Iza odzyskała werwę i z obłędem w oczach rozwijała najgorsze scenariusze.
– A ty ich zostawiłaś samych sobie?
– Tak, bo po pierwsze miałam jej już dość, po drugie, byłam zła na Wiktora, że jej nie przegonił, a po trzecie… Po trzecie, nie chciałam, żeby widział, że jestem zazdrosna. Zresztą, myślę, że powinnam mieć do niego zaufanie. Chyba. Jak myślisz?
– Nie mam pojęcia. Najlepiej z nim porozmawiaj. Wtedy ocenisz, czy warto się denerwować.
– Powie mi prawdę?
– Wyczujesz. Kobiety to wyczuwają.
Izabela westchnęła. Nie potrafiła pozbyć się myśli, że Klara pragnie na nowo odzyskać Wiktora. I choć pragnęła wierzyć, że żadna siła nie zmusiłaby go do ponownego wejścia do tej samej rzeki, to jednak zadra spowodowana jego beztroskim zachowaniem wbiła się w serce Izy. Dlaczego po prostu nie wyrzucił Klary? Dlaczego był tak miły? – zastanawiała się w drodze powrotnej do Warszawy.
Gdyby ktokolwiek mógł opisać słowami szczęście, na pewno byłaby to Monika.
Całą niedzielę, gdy tylko Izabela przyszła do niej z samego rana, nie przestawała mówić o tym, jaka jest szczęśliwa, że Oliwka wreszcie będzie miała, jakże długo i niecierpliwie wyczekiwaną, operację. Mówiła o tym, jaka jest szczęśliwa, patrząc na swoją córkę i myśląc, że już niebawem będzie całkowicie zdrowa. I jaka jest szczęśliwa, wiedząc, że ma wokół siebie tylu cudownych ludzi. I jaka jest szczęśliwa, patrząc w przyszłość i wyobrażając sobie, że już nie będą wisiały nad nimi żadne czarne chmury, gdy zaczną prowadzić normalne życie, ona i Oliwka. Jaka jest szczęśliwa, że wreszcie pogodziła się z myślą, iż są tylko we dwie, że nie myśli już o Dariuszu i że na pewno kiedyś sama również zdoła się jeszcze w kimś zakochać, dzięki czemu i Oliwka pozna smak pełnej rodziny.
– Serce mi się kraje, jak o tym wszystkim myślę – powtarzała co chwila, nerwowo sprawdzając, czy aby wszystkie spisane wcześniej rzeczy zostały zapakowane. – Boże, jaka ta moja córcia jest śliczna, nie sądzisz? – rozczulała się, całując Oliwkę.
– Jest najśliczniejsza na świecie, najsłodsza – przyznawała Iza, za każdym razem znajdując kolejny przymiotnik zaczynający się od „naj”: najcudowniejsza, najmądrzejsza, najgrzeczniejsza, najukochańsza, najpiękniejsza, najspokojniejsza. – W przeciwieństwie do jej matki – dodała, gdy Monika, ciągle w ruchu, dokładała jakieś drobiazgi do wypchanych już mocno walizek – która z pewnością do najspokojniejszych ostatnio nie należy. Usiądź na chwilę i posłuchaj, jak twoja córcia pięknie zaczyna mówić. Oliwka, powiedz „mama” – zachęcała chrześnicę Iza.
– Kaka – śmiała się Oliwka, bawiąc pluszową kaczuszką.
– Potrafi powiedzieć „mama” i „kaka”, ale ostatnio jej ulubionym słowem jest „lala” – uśmiechnęła się Monika. – Mówi tak na wszystko, co jej się podoba, niekoniecznie na lalki.
– O, to może i na mnie tak powie – roześmiała się Iza. – Oliwka, a kto tu siedzi? – spytała, wskazując palcem na siebie.
– Kaka, kaka – powtarzała Oliwka, szczerząc kilka ząbków.
– No tak, ja jej się chyba nie podobam. – Izabela zrobiła smutną minę, wydymając usta. – Oliwka, powiedz, że tu siedzi lala, no powiedz.
– Lala – powtórzyła Oliwka, na co Monika z Izą wybuchnęły śmiechem.
– Czyli mogę uznać, że autorytet potwierdził moją urodę – przyklasnęła Iza.
– Rzecz względna – dusiła się ze śmiechu Monika. – Wczoraj rano nazwała tak również naszego dozorcę, bardzo go lubi.
– Dziękuję, nie mogłaś zachować tego dla siebie? – Izabela udawała urażoną.
Monika zdjęła z półki pudełko klocków i dała je Oliwce do zabawy. Mała natychmiast zajęła się układaniem ich w równym rzędzie, co oczywiście wzbudziło kolejne zachwyty Izabeli i Moniki.
– Usiądź wreszcie – ponaglała przyjaciółkę Iza. Monika w końcu uległa. Przez chwilę wpatrywały się jak zahipnotyzowane w bawiącą się Oliwkę, aż nagle Monika wybuchnęła płaczem.
– Co się dzieje? – spytała Iza, dosiadając się do przyjaciółki na kanapę.
– Nic, po prostu nie mogę tego wytrzymać. – Monika szlochała, ukrywając twarz w dłoniach.
– Ale czego?
– Tych nerwów. Cała chodzę, jestem kompletnie rozbita. Boję się.
– Monisiu – wyszeptała Iza, przytulając przyjaciółkę. – Nie masz się czym denerwować, naprawdę. Przecież wciąż ci powtarzam, wszystko będzie dobrze.
– Wiem, wiem. – Monika łkała, przerywając swój płacz nerwowym śmiechem. – Wiem, że będzie dobrze, musi być, jestem taka szczęśliwa, że to się dzieje naprawdę, że aż mnie rozsadza. Ale jednocześnie okropnie się boję. Szczęście jest na wyciągnięcie ręki, im bliżej, tym bardziej się boję, że coś się nie powiedzie, że coś się wydarzy, i to wszystko… to wszystko okaże się zwykłym snem…
– Ale Monika, nie możesz tak myśleć. Nic złego się nie wydarzy, we wtorek wylatujecie, za kilka dni Oliwka przejdzie operację. Takich operacji robią rocznie setki, jeśli nie tysiące, dla nich to bułka z masłem, to najlepsza klinika, nie masz się o co martwić.
– Dziękuję, że ze mną jesteś – wyszeptała Monika, wtulając się mocniej w Izę. – Dziękuję, że przyjechałaś z Poznania dzień wcześniej. To niby jeden dzień, a dla mnie tak wiele, tak wiele. Wiem, że nie powinnam się denerwować, staram się tego nie okazywać, dlatego wciąż tak się kręcę, nie potrafię usiedzieć na miejscu. Wiem, że wszystko będzie dobrze. A jednak nie mogę się opanować, te nerwy są silniejsze ode mnie.
– Rozumiem. Myślę, że czułabym podobnie, gdyby chodziło o moje dziecko. To normalne. Może przyniosę melisę? Moja babcia uważa, że melisa jest najlepsza na takie stany i nieraz miałam okazję przekonać się, że ma rację.
– Już piłam, to nic nie daje – powiedziała z przekonaniem Monika. – Pokaż lepiej zdjęcia. Robiłaś?
– Robiłam.
Izabela wyjęła aparat i przesuwała kolejne ujęcia, tłumacząc Monice, kto jest kim i opowiadając, jak minął jej pobyt w Poznaniu. O spotkaniu z Wiktorem, a zwłaszcza z Klarą, nie wspomniała ani słowem. Uznała, że nie ma co wprowadzać dodatkowego zamieszania. Monika była już wystarczająco zdenerwowana własnymi sprawami. Problemy Izabeli, znacznie przecież mniejszego kalibru, mogły spokojnie poczekać. Tym bardziej że ona sama planowała o wizycie Klary porozmawiać z Wiktorem i wyjaśnić wszelkie kłębiące się w jej umyśle wątpliwości.
– Ja też w ciąży przytyłam – przyznała Monika, zatrzymując się przez chwilę na zdjęciu olbrzymiej Maryli. – Ponad dwadzieścia kilo.
– Nieee – skrzywiła się Iza. – Przecież kiedy cię poznałam, byłaś szczupła, a rodziłaś wcale nie tak dawno temu.
– Bo karmiłam piersią, a to wszystko wyciąga, mówię ci, kilogramy lecą jak z bata strzelił. Teraz jestem chudsza niż przed ciążą.
– Poważnie? Szkoda, że Maryla tego nie wiedziała, od razu karmiła butelką, uznała, że to wygodniejsze. W jej przypadku byłoby chyba trudno karmić dwoje dzieci naraz.
– Może i tak – zamyśliła się Monika. – Ale wiesz co, pomijając już jej tuszę, to jednak rysy twarzy ma przyjemne. Można powiedzieć, że jest całkiem ładną kobietą.
– No wiesz, mój tata coś musiał w niej widzieć, skoro się z nią ożenił. Chociaż teraz to nie wiem, czy nie żałuje. Mówię ci, ona cały czas zrzędzi. Dla mnie była miła, nie powiem, ale gdybyś usłyszała, jak marudzi mojemu ojcu, że jej za gorąco, że za duszno, że jest głodna albo przejedzona. Jakby on miał na to wszystko wpływ.
– No, a co on na to?
– Nic. Z anielską cierpliwością instruował ją, jakby była dzieckiem: załóż coś lżejszego, może ci zrobić kanapkę, połóż się na chwilę… I takie tam. Czasem aż miałam ochotę dodać coś od siebie, ale to byłoby raczej złośliwe.
– Nie lubisz jej. – To było raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Teraz jest już mi raczej obojętna. Cieszę się, że rodzice mają nowe rodziny, nie muszę się o nich martwić. Maryla jest po prostu specyficzna. Może gdyby tak nie jęczała. Wcześniej tego nie zauważyłam, może po porodzie dopadły ją jakieś hormony jęku, albo co.
Monika zachichotała. Izabela ucieszyła się, że choć na chwilę udało jej się rozweselić przyjaciółkę. Do końca dnia starała się znajdować lekkie, niezobowiązujące tematy, byleby Monika nie myślała już o czekającej ją i Oliwkę podróży. Dopiero wieczorem, gdy Iza przypomniała sobie o zapowiedzianej wizycie Wiktora, żegnając się z Moniką, napomknęła o wylocie.
– Obiecał, że razem odwieziemy was na lotnisko – powiedziała. – Dzisiaj ma do mnie przyjechać, pewnie zostanie na noc. Jutro, jak tylko pójdzie do pracy, znowu do ciebie wpadnę. Wszystko już masz, czy pójdziemy na zakupy?
– Wszystko mam – zapewniła Monika, ściskając mocno Izę. – Dziękuję ci. Ale ty na pewno masz też swoje sprawy? Zawracam ci tylko głowę, przecież jutro poniedziałek.
– Coś ty, nie mam teraz żadnych spraw, dla mnie to jak wakacje. Jak zacznę nową pracę, to skończy się laba, ale mam jeszcze prawie trzy tygodnie. Dasz wiarę, że oni mi teraz płacą pół pensji za nicnierobienie?
– Szczęściara.
Klara przyjechała do Skotnik z własnej inicjatywy, niezapowiedziana, niezapraszana – tak twierdził Wiktor i Izabela pragnęła mu wierzyć. Pół nocy przegadali na jej temat. Sobotnia wizyta zmotywowała Izabelę do zadawania nigdy niezadanych pytań. Zaczęła delikatnie, niemal od niechcenia, aby Morawski nie odebrał tego jako atak. Szybko jednak do ataku przeszła.
– Nie rozumiem, jak mogła w ogóle przyjechać? – zastanawiała się na głos przy kolacji. – Przecież wcześniej byliście skłóceni, nieprawdopodobne, że tak szybko zapomniała o dawnych urazach.
– Dzwoniła do mnie jakiś czas temu, zaraz po tym wywiadzie, porozmawialiśmy niezobowiązująco, nie wracając do przeszłości. Co było, minęło, nigdy nie sugerowałem jej, że moglibyśmy spróbować ponownie. Zresztą, od niej też nie odebrałem takich sygnałów.
– Ja odebrałam – mruknęła po cichu Iza, przywołując w myślach wspomnienie rozmowy z Romanowską w czasie wywiadu. Nie powiedziała jednak tego głośno. Wykorzystała moment, by podpytać go o to, co właściwie między nimi było.
– Nie rozmawialiśmy wcześniej o was. – zagadnęła, dolewając zielonej herbaty do jego kubka. – Właściwie nigdy mi nie powiedziałeś, dlaczego się rozstaliście.
– A, nie ma o czym gadać – machnął ręką Morawski, ale Iza ciągnęła dalej:
– Kochałeś ją?
– Wiesz… – zamyślił się Wiktor – ona była kiedyś zupełnie inna. Gdy się poznaliśmy, była początkującą aktorką, miała angaż w Ateneum, skromne uposażenie i głowę pełną marzeń o wielkiej sztuce, o ambitnych rolach. Wyglądała wtedy inaczej, rude, zawsze roztrzepane włosy, dżinsy, buty na płaskim obcasie. Śmiać mi się chce, gdy widzę ją teraz, jak paraduje w szpilkach. Pamiętam, jak zarzekała się wielokrotnie, że ona czegoś takiego nigdy nie włoży; „kiczowata niewygoda”, mawiała, „buty muszą być wygodne, no chyba że miałabym zagrać prostytutkę, to założę szpile”.
– Nie do wiary! – wykrzyknęła Iza. – A krytykowała dzisiaj mój strój, również buty, które założyłam specjalnie do samochodu.
– Ech, bo to już nie jest ta sama Klara. Tamtej Klary już nie ma.
– Ale skąd tak drastyczna zmiana?
– Życie na niej wymusiło. Chociaż nie… – przymrużył oczy – przecież gdyby nie miała tego w charakterze, raczej aż tak by się nie zmieniła. Po prostu pod wpływem różnych sytuacji musiała się u niej zaktywizować jakaś część mózgu – roześmiał się. – Ta wcześniej mocno skrywana.
– Jakie sytuacje? – dopytywała z niekłamaną ciekawością Iza.
– Zaczęło się od angażu w serialu. Początkowo nie chciała przyjąć tej roli. Długo się wahała, pragnęła tworzyć coś więcej niż tylko kreację serialową. Ale w końcu, za namową jakiejś koleżanki, spróbowała. Serial szybko stał się hitem, ona stała się gwiazdą. A potem to już poszło błyskawicznie. Zaproszenia na bankiety, imprezy, rauty, niekoniecznie związane ze sztuką, często kompletnie oderwane od jej profesji, ale chodziła wszędzie, nawet na degustację krakersów. Ważne, żeby byli fotografowie i paparazzi. To też doradziła jej koleżanka. Klara tłumaczyła sobie, że musi być znana, rozpoznawalna, musi być na świeczniku, aby dostawać lepsze role, aby pracować. Po części to była prawda. No, ale jak już zaczęła bywać, jak już jej zdjęcia zaczęły pojawiać się we wszystkich serwisach plotkarskich, to spłynęła na nią fala krytyki. A to, że w czymś wygląda niekorzystnie, a to, że fryzura nie taka, a to, że sukienka dwa razy pod rząd ta sama. Dla idiotów z mediów stała się łatwym łupem. W obłędzie tych wszystkich imprez, tych doniesień prasowych, tych tekstów w bulwarówkach i Internecie nie miała czasu nawet pomyśleć, zaczęła działać jak automat. Przejmując się każdą złą opinią, chciała się dostosować, być taką, jaką chcą ją widzieć. I na nic się zdały moje tłumaczenia, że to nieważne, żeby dała sobie na wstrzymanie, że przecież zna swoją wartość i nie musi koniecznie kupować sukni od Diora, aby podobać się drugorzędnym dziennikarzom. „Oko” jako jedyne pisało wtedy o jej rolach, które rzeczywiście zaczęła dostawać, również w filmach kinowych. Cała reszta magazynów koncentrowała się na jej wyglądzie.
– No proszę, wyglądała mi na taką, która całe życie przywiązywała wagę do wizerunku.
– Ale nie do takiego – uśmiechnął się Wiktor. – Dziś już zapomniała o teatrze, od czterech lat nie zagrała na deskach nawet gościnnie. Obecnie przyjmując rolę, kieruje się nie scenariuszem, ale zwykłą ekonomią. Jeśli dobrze zapłacą, będzie miała na kolejne stroje od uznanych projektantów. Jeśli będzie dobrze wyglądać i zwracać na siebie uwagę fotoreporterów, dostanie dobrze płatne role. Kółko się zamyka.
– Ale zagrała w Dwóch siostrach, to całkiem dobry film.
– I jak mi przyznała, ostatni tego typu. Zdobył dobre recenzje, ale nie zebrał tłumów w kinach. Komercyjna klapa.
– A dlaczego się pokłóciliście? Skąd rozstanie?
– Ach, kilka rzeczy naraz się zebrało. Ona rozchwytywana, wciąż zapraszana na jakieś imprezy, mnie się to szybko znudziło. Miała pretensje, że nie dotrzymuję jej kroku. W domu ciągle tylko nawijała o tym, kogo poznała, z kim się bawiła, kto jak był ubrany i co ona ma zamiar sobie kupić na kolejną imprezę. Najważniejszym pytaniem w pewnym momencie było: „O Boże, co ja na siebie dzisiaj włożę”. – Wiktor naśladował piskliwy głosik, Izabela parsknęła śmiechem. – „Wiktorku, musimy pojechać do Londynu na zakupy, koniecznie, koniecznie”. O ile wcześniej mieliśmy wiele tematów do rozmów, to potem z dnia na dzień zaczynały się one kurczyć. Klara przestała interesować się właściwie wszystkim, nie czytała normalnej prasy, nie słuchała wiadomości, straciła orientację w sytuacji politycznej, straciła ochotę na książki, nawet na podróże, o ile nie były powiązane z zakupami. Zaczęła szydzić z dawnych przyjaciółek, które zostały w teatrze, bo nie były sławne, tak jak ona. Uznała się za kobietę sukcesu. A sukces mierzyła ilością swoich zdjęć pojawiających się w internetowych serwisach plotkarskich.
– Szkoda, że ja ich nie czytuję, wiedziałabym wtedy o niej więcej. Pewnie i o tobie, na pewno załapałeś się na jakieś zdjęcie – roześmiała się Iza.
– O, swojego czasu z pewnością przewijałem się tu i ówdzie, ale nie śledziłem tego. Nie nadaję się na celebrytę. W każdym razie przyszedł taki moment, nawet trudno mi powiedzieć kiedy dokładnie, gdy już byliśmy mocno oddaleni od siebie… o Klarze pisano coraz mniej, pojawiły się kolejne celebrytki, skandalistki przykuwające uwagę, Klarze zaczęła spadać popularność, wpadła w panikę. Zmieniła kolor włosów, zrobiła sobie nowy nos, napompowała usta, dramatycznie pragnęła znów skupiać na sobie wzrok fotografów. Wzięła udział w jakimś show, ale i tak niewiele to pomogło. I wtedy zaczęła wymagać ode mnie, żeby „Oko” umieściło ją na okładce, żeby pisali o niej co tydzień. Wytłumaczyłem jej, że „Oko” ma swój własny nurt, że ja nawet się w to nie wtrącam, że skoro o niej nie piszą, to najwyraźniej po prostu ich nie interesuje. No i wtedy, jak się domyślasz, wybuchła bomba.
– Miała pretensje – spytała retorycznie Iza.
– A, pretensje to mało powiedziane. Uznała, że to moja powinność, że skoro mam taką gazetę, to muszę lansować w niej swoją narzeczoną. Odmówiłem. Wkurzyła się, spakowała, oświadczyła, że w takim razie z nami koniec, skoro nie chcę jej pomóc i że jej twarz nigdy więcej się w „Oku” nie ukaże. Za karę. Trzasnęła drzwiami i sobie poszła. A mnie ulżyło. To musiało tak się skończyć. Aż dziw, że wytrzymaliśmy tak długo.
– Tęskniłeś? – Izabela nie mogła się powstrzymać.
– Żartujesz? – Wiktor odchylił się na krześle. – Chodź tu do mnie. Mam nadzieję, że ty nie masz ochoty zostać celebrytką.
– Ja celebrytką? – roześmiała się Iza, siadając mu na kolanach. – Na szczęście jestem już za stara, żeby zostać aktorką.
– Ach, to nic nie znaczy, nie trzeba być aktorką. Będziesz teraz naczelną, też zaczną spływać zaproszenia, nie będziesz miała dla mnie czasu, zaczniesz bywać tu i tam, może poznasz kogoś interesującego.
– Ty jesteś dla mnie interesujący.
– To może w końcu wyprowadzisz się stąd i zamieszkasz u mnie? – uśmiechnął się łobuzersko i ugryzł ją w ramię.
– Za wcześnie – spoważniała Iza. – Niebawem odbieram swoje pierwsze własne mieszkanie i chcę się nim nacieszyć jako jednostka autonomiczna – podniosła wysoko brodę.
– Jednostka autonomiczna, no tak – skrzywił się Wiktor.
– A poza tym… jakoś nie spieszy mi się, żeby mieszkać z tobą w domu, w którym rezydowała wcześniej Klara.
– A gdy urządzę nam gniazdko w Skotnikach?
– Przecież miałeś tam robić hotel?
– Hotel hotelem, ale przecież możemy wykroić z niego apartament prywatny…
– Super by było…
– Ślub weźmiemy w bazylice w Niepokalanowie, a wesele urządzimy u siebie, w sali balowej. Naszym dzieciom zbuduję domek na drzewie z tyłu ogrodu, już mam upatrzone miejsce.
– Trzeba będzie znaleźć jakąś narzeczoną dla Szeryfa, żeby nie było mu smutno.
– Znajdziemy.
Rany, czy on powiedział ślub? Dzieci? – zastanawiała się Iza, gdy po chwili dotarł do niej sens tej rozmowy. Bała się jednak zapytać, poprosić o powtórzenie. Może tylko żartował, przecież to nie oświadczyny, pomyślała. Ale zrobiło się jej ciepło w brzuchu, znów poczuła szalone, nieposkromione motyle i marzyła, aby Wiktor wrócił do rozpoczętego wątku. Niestety, po tych kilku krótkich zdaniach rozmowa zeszła na Szeryfa, który stracił ostatnio apetyt.
– Może faktycznie potrzebuje narzeczonej albo się już zakochał i dlatego nie może jeść – zastanawiał się Wiktor.
Cholera, dlaczego zaczęłam mówić o Szeryfie, miała do siebie pretensje Iza. Powinnam była ciągnąć wątek ślubu. Czy on mówił o tym poważnie? Czy właściwie jestem gotowa na ślub? Czy chciałabym zostać jego żoną? Tak, chciałabym, bardzo. Czy to były oświadczyny?
Izabela nie mogła przestać o tym myśleć. Miała nadzieję, że wkrótce wrócą do tej rozmowy. A właściwie miała nadzieję, że zamiast rozmowy Wiktor przejdzie do czynów i oświadczy się jej na kolanach i z pierścionkiem w ręku, tak po staroświecku.