- nowość
Szczęście pisane marzeniem - ebook
Szczęście pisane marzeniem - ebook
Liwia i Gabriel jeszcze wczoraj nie mieli pojęcia o swoim istneniu, dziś stają się dla siebie całym światem.
On uciekł do chaty na końcu wsi trzy lata temu. Ona uciekła wczoraj. Przed ludźmi, przed złym losem, przed sobą. Spotykają się nad rzeką, w środku lasu, w noc rozjaśnioną światłem księżyca oraz gwiazd i... natychmiast zostają wrogami.
Gabriel nie życzy sobie niczyjej obecności w swojej samotni. Liwia ma spędzić święta w pięciogwiazdkowym hotelu, a nie w chacie przerobionej na księgarnio-kawiarnię, do której nikt nie zagląda.
Jest jednak coś, co tych dwoje zbliży do siebie bardziej, niżby chcieli.
Śnieżna zamieć, która odcina ich od świata, a może… magia świąt? Czy dwa złamane serca i dwie poranione dusze zaufają ten jeden, ostatni raz?
Przepiękna wigilijna opowieść, pachnąca choinką i domowym ciastem, ukoi, wzruszy i da nadzieję…
OPINIE CZYTELNICZEK
Najlepsza powieść na jesienne i zimowe wieczory! Porywająca. Kipiąca emocjami. Przywraca wiarę w ludzi, dobro i prawdziwą, szczerą miłość. Katarzyna Michalak znowu pokazała swoje mistrzostwo!
„Biblioteczka Julii”
Ślepy los sprawia, że Liwia i Gabriel odnajdują się w morzu samotności. Z zachwytem obserwowałam, jak zbliżają się do siebie i otwierają swoje serca. Ta powieść jest jak ognisko w środku mroźnej nocy – można podejść i ogrzać się ciepłem rodzącej się miłości.
„Książkowe_impresje”
Co za wspaniała historia! Poplątane losy bohaterów. Mnóstwo głęboko skrywanych tajemnic i ledwo zabliźnionych ran. Ta powieść pokazuje, że najlepszym lekarstwem na samotność jest drugi człowiek. A najlepszą terapią – miłość. Pochłonęłam książkę w jeden wieczór! Czytajcie!
„Czytelniczy Zakątek”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9056-3 |
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOM NA KOŃCU WSI
„Czy wiesz, jak to jest, gdy spokojne, szczęśliwe życie nagle pierzcha niczym piękny sen i to, co miało trwać zawsze, kończy się nagle, gwałtownie, w jednej chwili i jednej sekundzie? Niknie jak spadająca na nieboskłonie gwiazda. Gaśnie jak płomień świecy. I jak życie kogoś, kogo kochałeś całym sercem. Twojej bliźniaczej duszy. Znasz to uczucie? Kompletnej pustki, rozpaczy i bezgranicznego żalu? Ja znam i…” Gabriel zatrzasnął laptop. Choćby chciał, nie mógł pisać dalej. Odsunął krzesło od biurka i poderwał się na równe nogi tak gwałtownie, że rąbnęło o podłogę.
Przez chwilę rozglądał się po pokoju, jakby nie bardzo wiedział, co tu robi, po czym wybiegł na korytarz wspaniałego apartamentu w centrum Warszawy, narzucił na ramiona kurtkę pilotkę i chwilę później szedł zaśnieżonymi ulicami, oświetlonymi uroczą świąteczną dekoracją, nie zdając sobie sprawy, dokąd go nogi niosą. I naprawdę nie było to w owej czarnej godzinie dla młodego mężczyzny ważne. Byle dalej od miejsca, w którym nie mógł wytrzymać ani sekundy dłużej! Byle szybciej znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie przeszłość nie istnieje. Można napisać ją na nowo. Lepszą, piękniejszą, bez bólu, który stał się nie do zniesienia.
Miasto pustoszało. Mróz, sypiący coraz mocniej śnieg, a przede wszystkim późna godzina – dochodziła północ – przegoniły spacerowiczów. Gabriel jednak szedł przed siebie, nie zważając ani na mróz, ani na śnieg, ani na porę. Uciekł jeszcze nie tak daleko, jak pragnął i potrzebował. Ostanie słowa siostry: „Hej, braciszku! Niedługo będę! Ale się za tobą stęskniłam!”, wciąż rozbrzmiewały mu w oszalałym z rozpaczy mózgu, a wszystko, co zostawił za sobą, wciąż nosiło ślady jej obecności. Kosmetyki na toaletce, rzucona na łóżko sukienka, którą miała na ostatnim nagraniu, dwa pudła książek, przysłane z wydawnictw, stojące pośrodku sypialni – jak Ola kochała książki! – wreszcie dwudziestodwuletni wyliniały, sprany do cna miś panda, bez nosa i bez oka, pluszak, który był z Olą od urodzenia i bez którego by nie zasnęła – on też czekał na jej powrót. Lecz Ola nie wróci do domu, nie wpadnie do pokoju brata, nie krzyknie, jak to ona, pełna nieposkromionej radości życia: „Cześć, Gabrio! Co dzisiaj nagrywamy?”. Bo Olga od trzech tygodni nie żyła…
Gabriel przyspieszył kroku, wreszcie zaczął biec. Ból stał się tak nieznośny, że chłopak ledwo łapał oddech.
„Miałaś dwadzieścia dwa lata! Miałaś dopiero dwadzieścia dwa lata!”, wył w duchu, nie mogąc sobie poradzić z cierpieniem, żalem i wściekłością na podły los, który odebrał mu siostrę bliźniaczkę. Pierwszy raz był tak strasznie sam. Odebrano mu połowę duszy, a on… Telefon zawibrował w kieszeni. Uniósł komórkę do oczu. Marcin, do niedawna przyjaciel, pytał: „Co u ciebie? Trzymasz się?”. Gabriel z pasją wcisnął boczny przycisk, by wyłączyć telefon. Przez trzy tygodnie odebrał dziesiątki, jeśli nie setki takich wiadomości. Cała youtuberska społeczność, wstrząśnięta śmiercią Olgi, straszną śmiercią, słała jej bratu wyrazy współczucia i wsparcia, podczas gdy on potrzebował jednego: siostry bliźniaczki żywej i całej, z powrotem w swoim życiu.
Otarł wierzchem dłoni oczy, mokre od płatków śniegu, które zmieniły się w krople, a teraz kapały z czoła i włosów na rozpalone policzki, na usta i brodę, na szyję, wreszcie za szeroki kołnierz kurtki. Wpadł na dworzec autobusowy Warszawa Zachodnia i wsiadł do pierwszego lepszego pekaesu, nawet nie patrząc, dokąd ten jedzie. Zapłacił za bilet i przeszedł na sam koniec prawie pustego autobusu. Tam opadł, śmiertelnie wyczerpany, na siedzenie, oparł mokrą skroń o szybę i zamknął oczy.
Przez parę godzin autobus będzie uciekał za niego. Gdy Gabriel znów poczuje, że musi biec przed siebie, znajdzie się daleko stąd, w zupełnie innej rzeczywistości. Nadal pełnej bolesnych wspomnień, ale innej. Znienawidzi życie, które do tej pory prowadził. Znienawidzi Warszawę i wspaniały apartament na Złotej 44, w którym mieszkał i pracował razem z siostrą. Znienawidzi ludzi, a szczególnie tego, który mu bliźniaczkę – i połowę duszy – zabił. Zaszyje się w chacie na końcu wsi i tak zapadnie w samotność, że sąsiedzi o nim zapomną.
Tam, na marginesie życia, Gabriel będzie przez następne trzy lata prowadził egzystencję pustelnika, aż na progu jego domu pojawi się ktoś, kogo by najchętniej do domu nie wpuścił, ale cóż…
TRZY LATA PÓŹNIEJ
Ukląkł na brzegu rzeki, zanurzył obie dłonie w bystrym nurcie i przytknął do twarzy.
– Ja już dłużej nie dam rady, Mufka – wyszeptał.
Wierna sunia patrzyła na niego tak, jakby zrozumiała jego ból. Oparła głowę na kolanach swojego pana i zajrzała kochającym wzrokiem w błyszczące od łez oczy. Gabriel objął psa ramionami i wtulił twarz w miękką sierść.
– Tak strasznie za nią tęsknię. Tak bardzo chciałbym ją przytulić… Choć raz, jeden, ostatni raz… Dzisiaj kończyłaby dwadzieścia pięć lat. Jak ja…
Łzy nabiegły mu do oczu, jak co roku w ten dzień: urodziny Olgi i jednocześnie rocznicę jej śmierci. Na co dzień Gabriel radził sobie już całkiem nieźle, był przecież twardym facetem, ale piętnastego grudnia coś w nim pękało i po prostu się rozsypywał. Brał wtedy Mufkę, swoją złotą cocker-spanielkę, przybłędę, na długi spacer i szli leśną drogą tak długo, aż docierali do rzeki. Bardzo, ale to bardzo daleko od domu. Tam gdzie świat zdawał się kończyć w czarnej wodzie, a po drugiej stronie nie było już nic. Tylko smutek i tęsknota. I jeszcze łzy ocierane wierzchem dłoni…
Ponownie pochylił się nad bystrym nurtem, nabrał pełne garście wody i w tym momencie spanielka warknęła groźnie, zjeżyła sierść na karku i skierowała podejrzliwe spojrzenie na zarośla, przez które najwyraźniej coś się przedzierało. Gabriel wstał powoli, rozglądając się za czymś, co odgoni intruza. Niedźwiedzie w beskidzkich borach pojawiały się często.
– Możesz przytrzymać tego psa? – odezwał się niedźwiedź ludzkim głosem.
Gabriel uniósł brwi w niemym zdumieniu, po czym przywołał do siebie wciąż powarkującą Mufkę, chwycił za obrożę i rzekł ostrym tonem:
– Możesz wyjść. Tylko powoli, żeby pies mi się nie wyrwał.
Z mroku, rozświetlanego blaskiem księżyca i gwiazd, które odbijały się w śniegu i wodach rzeki, wyłonił się ciemny kształt szczupłej, niewysokiej dziewczyny. Gabriel wyjął z kieszeni kurtki telefon, włączył latarkę i skierował snop światła prosto na twarz nieznajomej, aż ta syknęła i osłoniła oczy.
– Chcesz mnie oślepić?! – krzyknęła w proteście.
Chłopak opuścił rękę z komórką i patrzył, coraz bardziej zdumiony – bo ładnych parę kilometrów dzieliło od cywilizacji tę dziwną istotę, odzianą w kożuszek do połowy uda z kapturem zasłaniającym pół twarzy, okolonym futerkiem – jak ona klęka na brzegu rzeki, nabiera pełne garście krystalicznie czystej wody i zaczyna pić łapczywie.
Zaraz potem zaniosła się takim kaszlem, że aż oczy zaszły jej łzami. Otarła policzki energicznym gestem dłoni, podniosła się z kolan, otrzepała je odruchowo, po czym spojrzała na Gabriela i rzuciła:
– Co tu robisz? W lesie? W środku nocy?
Zdumiał się jeszcze bardziej, bo takich słów się nie spodziewał po kimś, kto w tym lesie i o tej właśnie porze się pojawił.
– Raczej co TY tu robisz?! W moim lesie? W środku nocy? – odpowiedział trzema pytaniami, czując jednocześnie złość i rozbawienie.
– Zabłądziłam – ucięła dziewczyna. – Gdybym was nie znalazła, to znaczy ciebie i twojego psa, dłużej na tym cholernym mrozie bym nie przeżyła.
Nie kupił tego. Jak to możliwe, żeby w dwudziestym pierwszym wieku ktoś zabłądził w lesie? Nawet tutaj, osiem kilometrów od Kohrynia, był zasięg!
– Komórka mi padła jakiś czas temu – odezwała się dziewczyna, zupełnie jakby czytała w myślach. – Znasz, mam nadzieję, drogę do jakiejś wsi? Czy też zabłądziłeś?
– Przecież powiedziałem: to MÓJ las – odrzekł z naciskiem.
– A tak, coś wspomniałeś. Możemy ruszać w stronę cywilizacji? Naprawdę mam dosyć błądzenia po TWOIM lesie. I zmarzłam tak, że rąk ani nóg nie czuję. Niczego już nie czuję. Oddam wszystkie pieniądze, jakie mam, za kubek gorącej herbaty. A jeśli jeszcze mnie czymś nakarmisz… Może być pedigree. Albo puszka kociej karmy.
Prychnął, ponownie rozzłoszczony.
– W domu mam pełną lodówkę. Nie karmię gości, nawet nieproszonych, whiskasem. Chodź, Mufka, wracamy – rzekł do psa i ruszył przodem, czując na plecach wzrok nieznajomej. – Masz jakieś imię czy też zbłądziło? – zapytał przez ramię.
– Liwia. Nie Oliwia, a Liwia. Moja babcia je wymyśliła. Kochała Liwiec, taką rzekę na Mazowszu. A ty?
– No, ja Liwia na imię na pewno nie mam… – prychnął.
Szedł wąską ścieżką przez mrok, zaciskając zęby z irytacji. Gdyby ta laska zastała go nad rzeką każdego innego dnia, po prostu uznałby ją za dopust boży i zniósł jej obecność cierpliwie, odprowadził do wsi i chłodno się pożegnał. Ale ona wtargnęła w jego życie – i jego las! – w chwili rozpaczy. W rocznicę śmierci siostry. Gdy ból i tęsknota uderzały niczym taran, łamiąc pobliźnione serce mężczyzny, wyciskając z oczu łzy, a z gardła krzyk albo cichy szept skargi, jak przed momentem. Nieznajoma pojawiła się w chwili, gdy był najbardziej bezbronny, odarty z pancerza, który narzucał sobie na resztę roku. Być może słyszała jego płacz. Czy to dziwne, że od razu ją znielubił? Że go wnerwia samą swoją obecnością?
Tuptała za nim posłusznie niczym drugie wcielenie Mufki, pokasłując i chuchając co chwila w zmarznięte dłonie.
– Co robisz w zimie w środku lasu? – rzucił za siebie, by przerwać milczenie. – Grzyby spod śniegu będziesz wybierać?
Zaśmiała się i odparła, jakby pytał na serio:
– No coś ty! Jakie grzyby! Po prostu… tak sobie chodzę.
Aż zgrzytnął zębami. I stanął w pół kroku tak gwałtownie, że prawie na niego wpadła. Uniósł rękę z telefonem i smagnął ją światłem po oczach.
– Powiesz mi natychmiast, kim jesteś, skąd jesteś i co tu robisz, albo błąkaj się dalej! – syknął, doprowadzony do ostateczności.
Wzruszyła ramionami, jakby się nie przejęła jego ostrym tonem, po czym odparła:
– I tak podrepczę za tobą. Nie pozbędziesz się mnie, dopóki nie dotrzemy… gdzieś tam. Wtedy…
Chwycił ją gwałtownie za ramiona i potrząsnął. Uniosła na chłopaka półprzytomne oczy, a on zrozumiał, że dziewczyna po prostu bredzi, bliska obłędu albo już szalona.
– Ty naprawdę błąkasz się po lesie od dłuższego czasu – mruknął do siebie, puszczając Liwię.
– Oj, naprawdę – westchnęła. – Cały dzień, całą noc, cały następny dzień i aż do teraz.
– Dwie doby spędziłaś na mrozie?!
Ponownie wzruszyła ramionami, posyłając chłopakowi żałosne spojrzenie, i zaczęła kasłać, opierając się o jego ramię, bo byłaby upadła. Gabriel odsunął ją od siebie i pokręcił głową.
– No nieźle. Pętasz się od dwóch dni po lesie tak… dla sportu czy z musu? Chciałaś się przespacerować, czy przed kimś uciekasz?
– I to, i to – odparła pogodnie i mówiła dalej, gdy wszyscy troje, z wierną Mufką biegnącą przodem, ruszyli w dalszą drogę. – Uciekam przed… przed całym światem, bo już dłużej nie mogłam go znieść – dokończyła.
– To możemy podać sobie ręce – mruknął, po czym natychmiast zaatakował, czując że i jego łzy zapiekły pod powiekami: – Musiałaś uciekać akurat do mojego lasu?
– Sorry, akurat lasu sobie nie wybierałam, po prostu jechałam… jechałam… miałam dotrzeć do hotelu, pięciogwiazdkowego, jakbyś pytał, i tam spędzić święta, gdy nagle pod wpływem dziwnego impulsu wysiadłam z pekaesu i ruszyłam przed siebie. Wiesz, żeby sobie popłakać, gdy nikt nie widzi i nie słyszy. A tak na marginesie: co ty taki pazerny jesteś? Ten las się ciągnie dziesiątki kilometrów!
– A ty trafiłaś właśnie do mojego – uciął, po czym wyjął z kieszeni wymiętolony pakunek i wcisnął jej w rękę. – Trzymaj. We wsi ktoś cię przygarnie i nakarmi, teraz musi ci wystarczyć wczorajsza kanapka.
Odwrócił się i ruszył w dalszą drogę, zanim zdążyła podziękować. Zamiast tego pochłonęła podarunek w dwóch kęsach.
– Skromne to było – zauważyła z wyrzutem w następnej chwili.
– Ależ nie dziękuj tak wylewnie! – odparł rozzłoszczony po raz nie wiadomo który tego wieczoru. – Następnym razem obiecuję pieczone przepiórki i bliny z kawiorem.
Chwyciła go gwałtownie za ramię i odwróciła szarpnięciem do siebie.
– Jestem ci naprawdę przewdzięczna! Tylko widzisz… serce mi zamarzło. Ręce i nogi też mi zamarzają.
– Domyślam się. Nie wiem, jak przejdziesz tych osiem kilometrów.
– Osiem? Osiem kilometrów? – Oczy jej zogromniały z przerażenia, ale w następnej chwili machnęła niefrasobliwie ręką, rzuciła dzielnie: – Spoko, dam radę. – Po czym uśmiechnęła się do niego przepraszająco, osunęła na kolana i padła twarzą w śnieg, zanim Gabriel zdążył ją podtrzymać.
Rzucił przekleństwem. Tylko tego brakowało! Następnie klęknął obok nieprzytomnej i odwrócił ją na plecy. Zawisła mu bezwładnie w ramionach. Spod kaptura wysypały się na śnieg długie, jasne włosy. Spanielka przypadła do dziewczyny i zaczęła lizać ją po policzkach.
– Mufka, daj spokój! – ofuknął sunię ostro.
Wyszarpnął z kieszeni kurtki telefon i uniósł nad głową, ale jak na złość tutaj zasięgu nie było. Wziął więc nieprzytomną na ręce i szybkim krokiem ruszył ścieżką w stronę drogi, gdzie powinien być kontakt z resztą świata.
„Muszę wezwać pomoc. Sam jej do Kohrynia nie doniosę. Dotrę do drogi i stamtąd zacznę dzwonić do sąsiadów. Może któryś jeszcze nie śpi i po nas przyjedzie”, myślał gorączkowo.
Był zdrowy, wysportowany i silny, mógł nieść szczupłą i drobną dziewczynę jeszcze kilometr czy dwa, ale na mrozie wcześniej czy później zacznie opadać z sił, a do wsi było naprawdę daleko. Poza tym Liwia wymagała pomocy lekarskiej. Jeśli rzeczywiście błąka się po przepastnych beskidzkich borach od dwóch dni, jest skrajnie wyczerpana i bliska zamarznięcia. Może nawet ranna? Bądź co bądź przed czymś, może przed kimś, uciekała…
Gabriel przyspieszył kroku.
Owszem, nie lubił ludzi. Tak, stronił od ludzkiego sąsiedztwa jak mógł. Nie znaczyło to jednak, że los bliźnich był mu całkiem obojętny. Swego czasu był ratownikiem w WOPR-ze, założył też fundację, wspierającą młodych ludzi, którzy mieli podobną przeszłość jak on z Olgą. Dziś serce miał poranione, jednak wciąż wypełniała je chęć niesienia pomocy. Nadal kierował się dobrem. Tylko nikt już tego od Gabriela nie oczekiwał. I nie potrzebował. On sam też już nikomu nie był potrzebny. Jedynie Mufce oraz czarnej kotce Lunie, którą również przygarnął. Dzięki tym dwóm istotom całkiem nie zapadł się w samotność.
Dzisiaj niósł na rękach trzecią zbłąkaną duszę, ale tej akurat szybko się pozbędzie – taką miał nadzieję – i znów będzie miał swój azyl tylko dla siebie. Owa zbłąkana dusza, gdy tylko otworzy oczy, będzie zapewne pragnąć tego samego: jak najszybciej opuścić chatę na końcu wsi i wrócić do świata pięciogwiazdkowych hoteli.
Potrzebne będzie sporo spadających gwiazd, żeby spełnić marzenia tej dwójki…ROZDZIAŁ II
ZAMIEĆ
Kilometr, który dzielił rzekę od drogi, nie sprawił Gabrielowi problemu. Chłopak wciąż miał mnóstwo sił, gdy dotarł z dziewczyną na rękach do miejsca, gdzie rozstępują się wiekowe jodły, dając miejsce leśnemu szlakowi. Gabriel nazywał go „drogą”, chociaż były to jedynie koleiny wyżłobione przez pojazdy nadleśnictwa, nic więcej, ale dla Gabriela stanowił punkt orientacyjny, dzięki któremu trafiał z powrotem do domu.
Teraz, wyszedłszy na ową drogę, odetchnął z ulgą, przykląkł, by dziewczyna nie wypadła mu z objęć, wyjął telefon i… No właśnie: książka adresowa była niemal pusta. Pięć lat temu wykasował wszystkie kontakty. Numerów do mieszkańców Kohrynia, wsi, w której przez te trzy lata mieszkał, cóż… nie miał.
– Aleś musiał mieć zamroczony umysł, by wcześniej sobie tego nie uświadomić, idioto – mruknął. – Spróbuj znaleźć telefon do sołtysa albo leśniczego. Chociaż wątpię, by odebrali połączenie z nieznanego numeru o drugiej w nocy.
Może by i odebrali, ale Gabriel nie mógł się o tym przekonać, bo komórka znowu straciła zasięg. Rzucił przekleństwem, nie wierząc w takiego pecha, oparł nieprzytomną dziewczynę o pień jodły i zaczął chodzić dookoła z ręką w górze, szukając miejsca, gdzie będzie mógł się połączyć chociaż ze służbami ratunkowymi – mniejsza, że nie wiedział, jak nakierować je na punkt, w którym się znajduje – ale telefon odmówił współpracy. Zamiast połączenia z nieba sypnął śnieg tak gęsty, że mężczyzna na chwilę stracił dziewczynę z oczu. Mufka, nieopuszczająca swojego pana na krok, zaskomlała, wyraźnie przestraszona. Chciała wracać do domu. Jak najszybciej!
– Masz rację, Mufciu – odezwał się do suni, gdy z powrotem wziął dziewczynę na ręce i tuląc ją do piersi, ruszył przed siebie. – Nie ma co liczyć na innych. Musimy sami sobie radzić. Jest kiepsko, nie wiem, jak dotargam tę całą Liwię do domu, ale wiem, że jej tu nie zostawię.
Pytania, czy zdążą dotrzeć do wsi wcześniej niż ona zamarznie, czy też doniesie do celu sztywne zwłoki, Gabriel wolał sobie nie zadawać. Umilkł, by oszczędzać siły. Śnieżyca stawała się coraz silniejsza, a on słabł z każdym kilometrem. Dziewczyna również nie pomagała. Trzy razy, gdy odzyskała przytomność, próbowała się wyrwać, krzycząc coś bez sensu. Stawiał ją wtedy przed sobą i potrząsał za ramiona w nadziei, że oprzytomnieje i ruszy w dalszą drogę o własnych siłach, wspierana przez mężczyznę, ale gdy tylko cofał dłonie, nogi się pod nią uginały i z powrotem zapadała się w odmęty nieświadomości. Brał ją więc na ręce, zaciskał zęby, żeby nie kląć z wysiłku i frustracji – narastającego przerażenia również – i szedł dalej, chwilami nie widząc drogi przed sobą, tak gęsto sypał śnieg.
Gdyby nie Mufka, która skakała przed nim przez rosnące zaspy, na sto procent by się poddał. Ale sunia wydawała się niezmordowana. Zawracała do Gabriela, gdy zwalniał, niemal płacząc z wysiłku, nakłaniała go poszczekiwaniem do dalszej drogi, a gdy kilometr od domu nagle osunął się na kolana, nie wypuszczając dziewczyny z objęć, i zwiesił głowę, zupełnie pokonany przez śmiertelne wyczerpanie, mróz i śnieg, cocker-spanielka wspięła się mu na ramię i zaczęła go lizać po policzku, łapać zębami za ucho i włosy. Popiskiwała, szturchając go nosem, aż wstał i zrobił krok naprzód. A potem następny.
Śnieg sięgał mu już powyżej kolan, sunia niemal ginęła w białym puchu, ale wciąż parła naprzód, zmuszając mężczyznę do tego samego. Gdy w końcu dostrzegł na ganku światło, które zawsze zostawiał zapalone, osłabł z ulgi. Nogi się pod nim ugięły i byłby upadł razem z dziewczyną, lecz w ostatniej chwili oprzytomniał, potrząsnął głową i otarł twarz przedramieniem.
– Jeszcze parę kroków – wyszeptał zdrętwiałymi ustami. – Jeszcze odrobina wysiłku i jesteś w domu. Ciepłym, suchym domu. Wytrzymaj. Donieś tę cholerę w bezpieczne miejsce.
Ostatnie zdanie posłał dziewczynie, która ciążyła mu tak bardzo, że miał chęć cisnąć ją w śnieg i o niej zapomnieć. Ramiona rwały bólem nie do wytrzymania. I nie tylko one, każdy mięsień błagał o litość. Osiem kilometrów z pięćdziesięcioma kilogramami w objęciach przez noc, mróz i śnieg po kolana? Spróbuj. Powodzenia.
Resztką sił dowlókł się do drzwi. Położył dziewczynę na ganku i zgrabiałymi palcami wyjął klucz ze skrytki. Próbował go przekręcić raz i drugi, ale dłonie odmawiały posłuszeństwa, a może zamek zamarzł?
„Umrzemy tu razem”, przeleciała mu przez umysł całkiem przyjemna myśl. Mróz i zmęczenie nagle zelżały. Gabriel uśmiechnął się sennie i usiadł obok nieprzytomnej, przytulając ją do siebie. Powieki same mu opadły i…
Trzaśnięcie w twarz otrzeźwiło go w sekundę. Zamrugał, zaskoczony, przytknął odruchowo dłoń do policzka i rozejrzał się dookoła. Półleżał w sieni swojej chaty! Dziewczyna, ta sama, obok której przed chwilą umierał z wyziębienia, pochylała się nad nim ze zmarszczonymi brwiami i niepokojem w oczach.
– Żyjesz? Kontaktujesz? – doleciał go jej głos, ale jakby z oddali, a świat ponownie zaczął czernieć. – Hej, wybawco, nie pozwolę ci umrzeć! – krzyknęła i ocuciła go powtórnym uderzeniem.
– J-jeszcze r-raz… – zaczął, szczękając zębami. – J-jeszcze r-raz mnie uderzysz…
– Wstawaj, musisz się rozgrzać. Dojdziesz do łazienki o własnych siłach czy tam też muszę cię zatargać? A wierz mi: cholernie ciężki jesteś.
Nie czekając na odpowiedź, dźwignęła mężczyznę pod pachy, ale odtrącił pomocne dłonie i sam się podniósł. Potarł twarz zmęczonym gestem i już całkiem przytomnie spojrzał na dziewczynę.
– Jakim cudem otworzyłaś drzwi i mnie tu wniosłaś, skoro…? – zaczął, ale machnął ręką.
Później pokonwersują. W tej chwili od serdecznej rozmowy ważniejszy był gorący prysznic dla Liwii, a dla niego kubek herbaty doprawionej alkoholem.
– Idź pierwsza. – Wskazał dziewczynie drzwi po prawej stronie. – Ty jesteś w gorszym stanie. U mnie to była chwilowa przerwa w dopływie energii.
– Ładna mi chwilowa przerwa – prychnęła. – Dobry kwadrans razem z twoim psem próbowaliśmy cię docucić.
– To jest ona. Mufka. Znikaj w łazience, ja przygotuję gorący posiłek – uciął surowo.
Dziewczynie oczy się zaszkliły ze wzruszenia.
– Gorący posiłek… – wyszeptała. – Jak ja dawno tych dwóch słów nie słyszałam. Przez kłopoty z tobą zapomniałam, jak bardzo jestem głodna.
– Kłopoty ze mną?! ZE MNĄ?! – wybuchnął. – Targałem twoje zwłoki przez osiem kilosów! Przez śnieg, mróz…
– …i wzburzone fale – wpadła mu łagodnie w słowo, a on posłał jej miażdżące spojrzenie, by zrozumieć, że dziewczyna właśnie odpływa.
Chwycił ją za ramiona i poprowadził do łazienki. Rozkręcił prysznic na całą moc i czekając na gorącą wodę, potrząsnął lekko Liwią. Głowa się jej kiwała na wszystkie strony niczym szmacianej laleczce, zamknięte powieki drżały w malignie. Trzymały ją w pionie tylko silne ręce Gabriela.
„I co teraz? Sama pod ten prysznic nie wejdzie! Powinienem ją rozebrać, ale… Pieprzyć to!”
Wyłuskał dziewczynę z przemokniętego kożuszka, sam zrzucił z ramion kurtkę, bluzę i podkoszulek, po czym z Liwią na rękach wszedł pod prysznic. Zacisnął powieki i pozwolił wspaniale gorącej wodzie zmywać z twarzy, ramion i pleców śmiertelne zmęczenie, napięcie i ból, ale ten narastał, zamiast ustępować. Ciało, czując, że jest bezpieczne, że właściciel się nim zaopiekował, zaczynało się skarżyć na niedawne traktowanie i karać właściciela cierpieniem.
„Coś mi się wydaje, że nie herbata z prądem jest mi potrzebna, ale prąd z herbatą”, pomyślał, przyglądając się dziewczynie z niezbyt wielką ciekawością, bo prawdę mówiąc, Liwia obojętniała mu coraz bardziej, tak jak jego własny los.
Miała długie jasne włosy, teraz spływające w strugach wody na ramiona i plecy, śliczną twarz z kilkoma piegami na nosie, które tylko dodawały jej uroku. Oczy, z tego, co zapamiętał, kiedy nim szarpała w przedsionku, miała naprawdę piękne, niespotykanej fiołkowej barwy, okolone długimi czarnymi rzęsami. Właśnie unosiła powieki i patrzyła nieco przytomniej na trzymającego ją w ramionach, niewiele od niej starszego chłopaka. Na muskularne ramiona, przyjemnie śniade, pamiętające ciężką pracę w lecie na słońcu, na pochylającą się ku niej zdecydowanie męską twarz, przystojną, pokrytą lekkim zarostem. Ciemne włosy, równie mokre co jej, opadały młodemu mężczyźnie na oczy ciekawego koloru. Ni to złote, ni brązowe. Barwy miodu. Ale na pewno mało przyjazne. Rzeczywiście, przyglądał się dziewczynie surowo, zastanawiając się w duchu, czy tym razem oboje dotrwają w przytomności umysłu do kolacji, a może raczej wczesnego śniadania, czy też jedno z nich znów odpłynie.
– Znam cię – wyszeptała nagle, a oczy jej zogromniały. – Ja przecież cię znam!
– Nie znasz i nie chciałabyś poznać – uciął. „Oczywiście, że mnie znasz!”, dodał w duchu. „Swego czasu znał mnie chyba każdy w tym kraju i wielu poza jego granicami, ale to było dawno i nieprawda”.
– Mam przyćmiony mózg – odezwała się dziewczyna. – Ale kiedyś sobie przypomnę, gdzie cię widziałam.
– Oby nie. Utrzymasz się na nogach? – zapytał ostrym tonem.
– Spróbuję. O ile mnie na nich postawisz.
Zgrzytnął zębami i wypuścił ją z ramion. On miał na sobie spodnie, ona markową bluzę, legginsy i skarpetki. Oboje wyglądali cokolwiek dziwnie w ubraniu pod prysznicem, ale Mufka, siedząca na progu łazienki, i Luna, która z ciekawością zaglądała do środka, nie wydawały się zaskoczone. Gabriel jeszcze przez parę chwil pozwolił ciepłej wodzie płynąć na zmęczone ciało. Wreszcie wyszedł spod prysznica, stanął pośrodku łazienki i zaczął wycierać mokre ramiona ręcznikiem, co było raczej symboliczne, ale spodni przy nieznajomej dziewczynie zdejmować nie miał zamiaru. Slipów tym bardziej.
– Rozgrzałaś się choć trochę? – rzucił w jej stronę.
– Trochę – mruknęła i zaczęła kasłać, a potem długo łapała oddech.
Gabriel przyglądał się jej ze zmarszczonymi brwiami, zastanawiając się, czy może Liwię w tym stanie zostawić samą, wreszcie rzekł:
– Zostań tu jeszcze przez chwilę, przyniosę ręcznik i jakieś ciuchy, żebyś mogła się przebrać.
– Jasne.
Już miał wyjść z łazienki, gdy zatrzymał go głos dziewczyny.
– Poczekaj, bo coś nie daje mi spokoju. Taki drobiazg.
Posłał jej pytające spojrzenie.
– Ty masz jakieś imię? Czy w tym domu imiona noszą tylko zwierzęta?
Zmieszał się wyraźnie. Doprawdy wypadało przedstawić się wcześniej!
– Gabriel. Dla przyjaciół Gabrio, ale my chyba nie zostaniemy przyjaciółmi.
– Na pewno nie – zgodziła się, lekko mrużąc oczy.
Wyszedł na korytarz, przymknął za sobą drzwi i zastanowił się, ale też bez ciekawości, dlaczego rzucił to ostatnie, raniące zdanie, do kogoś, kogo nie znał i kto nie wyrządził mu najmniejszej krzywdy, i dlaczego ten ktoś odpowiedział, jak odpowiedział.
Gdy wrócił z naręczem flanelowych koszul, spodni od dresu i ręczników, żeby Liwia mogła wybrać, co tam jej pasuje, stała pod prysznicem ze zwieszoną głową, pokasłując żałośnie, a spływająca po twarzy woda sprawiała wrażenie, jakby dziewczyna zalewała się łzami.
– Ej, Liwia, ty chyba nie płaczesz? – zaniepokoił się. Jeszcze mu tylko szlochającej laski w domu brakowało! – Zobacz: czyste, suche rzeczy ci przyniosłem – dodał.
Kobiety zawsze pocieszał nowy ciuch. W tych wprawdzie ktoś tak drobny jak ona po prostu musiał utonąć, no i były używane, a nie nowe, ale nie powinna grymasić. Bądź co bądź, uratował jej życie.
– Dlaczego miałabym płakać? – Spojrzała na niego zdumiona. – Przecież wszystko jest okej. Nakarmisz mnie czymkolwiek, pozwolisz złapać parę godzin snu choćby w schowku na miotły i znikam.
– W tym domu goście dostają sypialnię, a nie schowek na miotły – odparł, ponownie rozzłoszczony. Za kogo ona go ma?! – Wychodź spod prysznica, bo zaraz się ciepła woda skończy, przebierz się w te ciuchy, i nie dziękuj tak wylewnie jak za kanapkę, a ja przygotuję kolację i sypialnię.
Tu poczuł lekką panikę, bo jak z przygotowaniem dobrego posiłku nie miał problemów, radził sobie w tym względzie sam od paru lat, tak gościnna sypialnia? Któryś z zapuszczonych pokojów na końcu korytarza albo na piętrze?
„Oddam jej swoją, a sam prześpię się na kanapie, jak za starych dobrych czasów, gdy mieszkaliśmy z Olą w mieszkanku na Bielanach. Ola miała swój czterometrowy pokoik, ja kanapę w czymś, co szumnie nazywaliśmy salonem. Pomyśleć, że przenieśliśmy się z tej dziupli prosto do apartamentu za parę milionów… Ola była z tego taka dumna! Kochała tamto miejsce. Przeklęte miejsce”. Żal za zmarłą siostrą znów wgryzł się w serce chłopaka, ale tym razem zmęczenie przyćmiło nieco ten ból.
„Skup się, bo palce poodcinasz”, napomniał się, krojąc chleb.
Upiekł go wczoraj, jak w każdy czwartek. Mąkę miał z własnej pszenicy, która wyrosła mu, zasiana ot tak, z ciekawości, na poletku za chatą. Oprócz własnej mąki miał własne owoce z półdzikiego sadu, przerobione na kompoty, powidła i konfitury. Warzywa zgromadził w ziemiance, gdzie przetrwają niemal do wiosny, a pięć kur prawie każdego dnia znosiło pięć jajek. Wędliny i sery wędził sam, kupując potrzebne produkty na targu albo przez internet. Właściwie był samowystarczalny i czasem, gdy się nad tym zastanowił, czuł nie mniejszą dumę ze swojego gospodarstwa niż Ola z apartamentu na Złotej 44.
Zapach jajecznicy na boczku rozniósł się po całym domu. Liwia wypadła z łazienki, odziana w za duże na nią ciuchy Gabriela, usiadła przy stole, a gdy postawił przed nią talerz z pysznie parującą potrawą, wchłonęła ją niemal tak szybko jak wcześniej kanapkę. Dwie kromki chleba z domowym masłem również. Popiła wszystko gorącym mlekiem z masłem i miodem, przymykając przy tym oczy z rozkoszy, po czym opadła na oparcie krzesła i spojrzała z wdzięcznością w fiołkowych oczach na przyglądającego się jej w milczeniu chłopaka.
– To było re-we-la-cyj-ne. Wiesz, gdzie ostatnio jadłam coś tak pysznego? U mojej babci. Myślałam, że dostanę zupkę chińską czy inny gorący kubek, a tu taka uczta. Dziękuję ci, Gabrielu, dla przyjaciół Gabrio – dodała, nie bez odrobiny złośliwości.
Kiwnął głową, przyjmując podziękowanie, dopił herbatę z prądem, której tak bardzo potrzebował, i już chciał wstać od stołu, wskazać dziewczynie sypialnię, swoją własną, gdy coś w jej twarzy przykuło na powrót uwagę mężczyzny. Liwia niby się uśmiechała i mówiła z sensem, ale spojrzenie miała coraz mniej przytomne.
„Znów odpływa. Myślałem, że się rozgrzeje i będzie okej, ale najwyraźniej nie jest”, przemknęło mu przez myśl. „Powinienem zawieźć ją do szpitala, i to szybko!”
Poderwał się od stołu, wybiegł z kuchni, narzucił na ramiona roboczą kurtkę, jego pilotka była przecież mokra, i wypadł na ganek. Potoczył wzrokiem po szalejącej na zewnątrz śnieżycy i po zaspach, które nawiała na podwórze.
– Ja cię pieprzę. Nie przebiję się i nikt się do nas nie przebije. Bez szans! – wycedził.
Śniegu było już dobrze do połowy uda i ciągle padał. Serce mężczyzny chwycił strach. Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Zasięgu nadal nie było! Co on zrobi, gdy dziewczyna poważnie się rozchoruje?! Słysząc huk dochodzący z kuchni, zawrócił biegiem do środka. Liwia leżała na podłodze, szaroblada na twarzy, a Gabriel nie musiał być lekarzem, żeby wiedzieć jedno: było z nią bardzo, bardzo źle.
Zaniósł ją do swojej sypialni i opatulił szczelnie kołdrą, bo chociaż w pokoju było ciepło, Liwia zaczęła szczękać zębami. Pobiegł więc po drugie przykrycie, które podciągnął dziewczynie aż po brodę. Niewiele to jednak pomogło. Nie miał w domu termometru, mimo to wiedział, że dziewczyna ma gorączkę, która zaczęła gwałtownie rosnąć. Najwyraźniej organizm, dotąd walczący o przeżycie, nagle się poddał.
„Muszę skombinować jakieś leki!”, Gabriel w panice wpadł do kuchni i otworzył szafkę, w której poprzedni właściciele trzymali lekarstwa, ale całkiem niedawno robił w niej porządki i wyrzucił wszystko, co było przeterminowane. Ostały się tylko bandaże i jałowe gaziki, którymi przecież gorączki nie zbije. Panikę zaczęło wypierać uczucie bezradności. Miał dwa wyjścia: mógł nie robić nic i czekać, aż dziewczyna sama poradzi sobie z gorączką tudzież zapaleniem płuc albo umrze; mógł też przedrzeć się przez zaspy do najbliższego sąsiada. Zaledwie pięćset metrów śniegu po pas, co to dla niego. Ale wtedy musiałby zostawić Liwię zupełnie samą, a wiedział, że tego nie wolno mu uczynić. Przed chwilą wprawdzie odzyskała przytomność i patrzyła na niego wielkimi, błyszczącymi z bólu i od gorączki oczami, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo z nią źle, ale i tak nie zaryzykowałby opuszczeniem dziewczyny na pół godziny, może nawet dłużej. Wystarczy, że próbowałaby wstać, przejść do łazienki i po drodze straciłaby przytomność, a zastałby pewnie po powrocie jej zimne, martwe ciało…
Przygryzł wargi z narastającej frustracji. Co robić?! Co, na Boga jedynego, robić?! I wtedy… jak zawsze w chwili największej rozpaczy telefon piknął sygnałem przychodzącej wiadomości. Gabriel nie musiał nawet patrzeć na wyświetlacz, by wiedzieć, kto do niego napisał i co napisał. Przyjaciel. Jedyny, którego numer nadal trzymał w kontaktach. Jedyny, który nie odwrócił się od Gabriela po miesiącach milczenia. Jedyny, który zrobi wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby jemu, Gabrielowi, pomóc.
„Trzymasz się?”, brzmiała wiadomość, bo przyjaciel pamiętał, że dziś jest rocznica śmierci Olgi i ten dzień jest dla Gabriela szczególnie trudny. Trzy lata temu ten przyjaciel ocalił mu życie, dzisiaj być może uratuje kogoś jeszcze… Gabriel bez namysłu wcisnął zieloną słuchawkę i odetchnął z ulgą, słysząc po drugiej stronie surowy, męski głos:
– Co się dzieje?
– Może dzwonię towarzysko?
Tamten zaśmiał się krótko.
– Ty i „towarzysko”? Dzwonisz tylko wtedy, gdy nie dajesz rady.
– Masz rację – przyznał Gabriel ze wstydem, bo o przyjacielu przypominał sobie tylko w godzinie czarnej rozpaczy, gdy nie mógł już dłużej znieść cierpienia, okazując mu tym samym czarną niewdzięczność za wszystko, co ten dla Gabriela robił. – Mam problem.
Po drugiej stronie znów rozległ się cichy, lekko ironiczny śmiech, ale po chwili ucichł. Mężczyzna spoważniał.
– Mów – rzucił krótko.
– W lesie znalazłem dziewczynę…
– O, co za odmiana!
– Błagam cię! Pętała się na mrozie i śniegu od dwóch dni. Dwóch dni! Tachałem ją przez osiem kilosów, bo zemdlała na mój widok, i teraz patrzę, jak powoli schodzi śmiertelnie na zapalenie płuc, a nie mam w domu kompletnie nic, żeby jej podać. Bracie, co mam robić?
Oskar Riva, który znalazł Gabriela zamarzającego na przystanku autobusowym pewnej nocy trzy lata temu, spoważniał. Wstał od biurka, przy którym mimo nieludzkiej godziny pracował, i podszedł do okna.
– Karetka nie dojedzie… – powiedział ni to do Gabriela, ni do siebie.
– Na pewno nie! A ja nie dowiozę dziewczyny do Nowego Sącza ani nie doniosę!
– Nawet gdybym wynajął śmigłowiec, w taką pogodę nikt nie poleci.
– Oskar, błagam, nie mów mi, czego nie możesz! Powiedz, co mam robić, a ja…
– Masz w domu leki? Jakiekolwiek?
– Nie mam żadnych! Niedawno wyczyściłem po tobie apteczkę!
Tak. Chata na końcu wsi poprzednio należała właśnie do Oskara i jego żony, którą stracił w podobnych okolicznościach, co Gabriel siostrę. Właśnie to, niemal bliźniacze losy, jakby urodzili się pod tą samą czarną gwiazdą, zbliżyło dwóch pogrążonych w żałobie mężczyzn i tylko dlatego Oskar sprzedał chatę Gabrielowi. Nikomu więcej ostatniej pamiątki po Anisi by nie oddał. Minęło pięć lat od wypadku, w którym zginęła razem z synkiem i nienarodzoną córeczką, a Oskar nadal był równie sam, przeraźliwie sam, jak Gabriel. Towarzyszyła mu jedynie Solana, seterka, która właśnie próbowała wdrapać się na kolana mężczyzny, merdając ze wszystkich sił ogonem.
– Mufka! – wykrzyknął nagle. – Twoja Mufka, gdy ją znalazłeś, miała poranioną łapę. Mało jej nie straciła. Lekarz przepisał jej…
– Antybiotyk i leki przeciwbólowe!
Gabriel natychmiast ruszył do „psiej szafki”, gdzie trzymał nie tylko leki przepisane rannej spanielce, ale też wszystko, czego mogły potrzebować jego zwierzęta.
– Mam! Znalazłem cztery tabletki antybiotyku, który podawałem Mufce, żeby jej łapa nie odpadła. O! Jest też coś odpowiadającego ludzkiemu paracetamolowi! Termin ważności do stycznia przyszłego roku, więc by się nadał, ale… mam podać lek dla psa… Liwii? – Ręka z dwoma blistrami opadła.
– Jeśli miałbyś wybór, dostałaby ludzkie leki, ale wyboru nie masz – uciął Oskar. – Sprawdź tylko, co jej podajesz i ile możesz podać. Wylicz maksymalną dawkę i uwierz mi: co dziewczyny nie zabije, może tylko pomóc. Jeśli ma zapalenie płuc…
– …i ze czterdzieści stopni gorączki. Jest tak rozpalona, że trudno rękę do jej czoła przyłożyć.
– Natychmiast musi dostać coś na obniżenie temperatury. Oczywiście, mógłbyś budzić sąsiadów, Hanka na pewno ma całą batalię leków, ale…
– …nie zostawię Liwii samej. Nie ma mowy.
– Odpowiedziałeś sobie. Trzeba jej też robić inhalacje. Choćby z gorącej wody z solą. Co jeszcze może pomóc… Czosnek, cebula, chrzan: zmiażdżone albo posiekane. Miód! Faszeruj dziewczynę miodem. Masz?
– Mam. Swój własny.
– Nic poza tym nie przychodzi mi do głowy.
– To i tak więcej, niż sam bym wymyślił.
– U mnie jest jeszcze w miarę, ale z tego, co widzę na mapach, was zasypało kompletnie i ciągle pada. Masz zapasy jedzenia, wody i opału?
– Taaak, na ładnych parę miesięcy jestem zaopatrzony.
– Oby wiosna przyszła jednak wcześniej. Na razie zrób wszystko, by dziewczyna dotrwała do jutra. Nie wiem jeszcze jak, ale dostarczę wam leki, choćbym miał porwać śmigłowiec i osobiście go pilotować.
Gabriela wzruszyły te słowa, zwłaszcza że nie były rzucane na wiatr. Nie od dziś wiedział, że na Oskarze Rivie można polegać, że ten przyjaciel przez wielkie P jest po prostu niezawodny i jeśli coś przyrzeknie albo czegoś się podejmie, to jedynie kwestia czasu, a dotrzyma słowa. Jak niegdyś on sam.
– Dzięki, Oskar. Jestem ci naprawdę wdzięczny.
– I to z owej wdzięczności: „do usłyszenia za rok”? – zakpił mężczyzna i rozłączył się, czując w sercu zarówno ciepło, bo potrafił pomóc przyjacielowi, jak i smutek. Każda rozmowa z Gabrielem przypominała Oskarowi o jego własnej stracie, która choć minęło pięć lat, bolała tak samo.
Bo czas może i leczy rany, ale samotność tylko je pogłębia.
_Dalsza część w wersji pełnej_