- W empik go
Szczęście pod świerkami - ebook
Szczęście pod świerkami - ebook
Współczesna miłość, tajemnice, dramaty sprzed lat i… sielska leśniczówka
Elwira i Krzysztof, młoda dziennikarka i młody leśniczy. Oboje z bagażem przejść. Ona obciążona rodzinną traumą i zerwaniem narzeczeństwa, jemu również nie poszczęściło się w związku. Spotykają się w leśniczówce Świerki, w Borach Tucholskich, żeby rozwikłać tajemnicę miłości swoich pradziadków, Apolonii i Zbysława, którzy pływali na „Batorym” i na nim zastał ich wybuch drugiej wojny światowej.
Elwira, poruszona dwoma listami Zbysława do Apolonii, umawia się z Krzysztofem na przeszukanie kufrów z pamiątkami po pradziadku, cudem zachowanych przez kilkadziesiąt lat w leśniczówce. Już pierwszego dnia pobytu odkrywa ważną tajemnicę, a pomiędzy nią a młodym leśniczym niespodziewanie iskrzy.
„Tajemnice przeszłości, sielska leśniczówka i współczesna miłość. W tle historia drugiej
wojny światowej i uczucie, które rozkwitło na transatlantyku „Batory”.
Autorka w misterny sposób połączyła dwa światy, wczorajszy i dzisiejszy, czego efektem jest ta piękna, głęboka i mądra powieść.
Szczerze polecam”.
Anna Sakowicz
Roma J. Fiszer
pisząca pod pseudonimem autorka książek obyczajowych. Urodzona w Poznaniu, od wielu lat
mieszka w Gdyni, każde lato spędza na kaszubskim letnisku nad Mauszem. Jej książki to nastrojowe sagi o przyjaźni, miłości i więzach rodzinnych z pięknem regionu i jego historią w tle.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67157-39-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Greenock, Szkocja, 17 lipca 1945 roku
Apolonia Wenta z oczami pełnymi łez bezwiednie mięła w dłoniach list od swojego męża Emiliana. Przeczytała go jeszcze na ulicy, natychmiast po odbiorze ze skrzynki poste restante poczty w Greenock. Od słów zawartych w liście zakręciło jej się w głowie, niewiele brakowało, by się przewróciła. Wywołały szaloną gonitwę myśli, a właściwie kompletny mętlik. Szła przed siebie pchana siłą woli, zaszklone oczy ledwie rozpoznawały drogę do parku, bo jej się wydało, że tylko tam znajdzie odrobinę wyciszenia, prywatności. Siadłszy na ławce na uboczu, jeszcze kilkakroć wczytała się w treść. List był pełen mężowskich miłosnych zaklęć, które po ponadsześcioletniej wojennej z nim rozłące, a także rozłące z Polską, musiały wywołać taki stan. Znalazła w nim także kilka słów napisanych przez ich czternastoletnią córkę Łucję: Mamusiu, kocham cię bardzo, jestem z Ciebie dumna, tęsknię i czekam. Piękny charakter pisma, chyba nawet podobny do jej, co ją dodatkowo wzruszyło, tyle że Łucja stawiała znacznie drobniejsze litery niż ona. W kopercie była także fotografia córki sprzed miesiąca. Apolonia tuliła zdjęcie do serca, nie tamując łez. Gdyby porównała je ze swoją dawną podobizną jako czternastolatki, byłyby chyba podobne do siebie jak dwie krople wody. Grzywka, bystre oczy, choć u córki dostrzegła nieco melancholii w spojrzeniu, zgrabne usta, bluzeczka z koronkowym kołnierzykiem kryjąca drobne dziewczęce piersi. Boże! To już jest mała kobietka! Gdy ta myśl pojawiła się w jej głowie, przymknęła oczy.
Po chwili przywołała z pamięci obraz sprzed sześciu lat, z 24 sierpnia 1939 roku z Gdyni. Nabrzeże Francuskie przy Dworcu Morskim, pożegnanie transatlantyku m/s „Batory”, wypływającego w swoją podróż numer 39, która dla niej była pierwszym rejsem w składzie załogi tego statku. Był on jednym z sześciu transatlantyków pływających pod znakami firmy GAL. Przy burcie, wśród zwyczajowego tłumu żegnającego załogę i pasażerów, Łucja z uśmiechniętą buzią obok poważnego, wręcz zadumanego Emiliana. Podskakiwała od czasu do czasu z emocji. Machały do siebie rękoma, a potem chusteczkami, aż przestały się widzieć. Apolonia stała na pokładzie słonecznym, najwyższym pokładzie statku, na którym znajdował się mostek kapitański. Obok inni członkowie załogi także żegnali swoich najbliższych. Łucja za kilka dni miała pójść do pierwszej klasy, a ona miała wrócić z Nowego Jorku do Gdyni w końcu drugiej dekady września – z zamówionymi przez córkę amerykańskimi gumkami, ołówkami i zeszytami. Cieszyły się, że po powrocie opowie córce o wrażeniach z rejsu po oceanie, pobycie w Ameryce, ale najbardziej na wspólny spacer po Polance Redłowskiej i być może wyjścia na plażę. Później będą oglądały zdjęcia będące pamiątką z podróży. Apolonia kochała to młode miasto, z którym po studiach postanowiła związać się na zawsze, na dobre i złe, chociaż mogła zostać w swoim rodzinnym Poznaniu. Niedługo po przyjeździe do Gdyni spotkała Emiliana, miłość swojego życia, i się pobrali.
Spoglądając tamtego dnia ze słonecznego pokładu na rozemocjonowaną córeczkę i zadumanego męża, zastanawiała się, czy zmiana pracy rzeczywiście wpłynie na poprawę standardu życia rodzinnego, tak jak sądziła, co wynagrodzi im częste, na ogół dwudziestodniowe rozstania, choć czasami będą pewnie nieco dłuższe. Całkiem niedawno bowiem dostała nieoczekiwaną propozycję objęcia funkcji szefowej kabin klasy turystycznej, odpowiednika drugiej klasy w nomenklaturze zachodnich statków pasażerskich, na najmłodszym wówczas polskim transatlantyku. Przyjęła ją, gdyż miała tam zarabiać blisko dwukrotnie więcej niż dotychczas, ale poza tym myślała także o poznawaniu świata, jako że „Batory” pływał przecież nie tylko do Ameryki. Ostatnie lata pracowała w gdyńskim Domu Zdrojowym, gdzie kierowała jego częścią hotelową z wyłącznie luksusowymi pokojami. Do pracy miała blisko. Mieszkali wspólnie z jej rodzicami: Marcjanną i Bolesławem Promińskimi w willi przy ulicy Paderewskiego. Pamiętała, jak tato, kierownik działu w biurze budowy portu w Gdyni, w dwa lata po zamieszkaniu w niej, cieszył się z kupna w 1926 roku działki budowlanej. Potem, podczas każdorazowego przyjazdu z Poznania, gdzie w 1924 roku podjęła studia uniwersyteckie, podziwiała, jak rośnie wymarzona willa rodziców.
Apolonia znowu spojrzała na zdjęcie córki. Śliczna dziewczyna. Może ma już jakąś sympatię... albo chociaż idola, jak ja w jej wieku? Pokręciła głową. Na moment uśmiechnęła się blado. Jako młoda gimnazjalistka stała się przysięgłą fanką Józika Kostrzewskiego... pana Józefa Kostrzewskiego, poprawiła się w myślach. Zresztą profesora! On miał wówczas niewiele ponad trzydzieści lat i wszystkie koleżanki z gimnazjum szalały za nim, i mówiły o nim per... Józik. Takie to były czasy.
Lata pierwszej wojny światowej i tuż po niej nie sprzyjały wesołym zabawom, chociaż mama i dziadkowie starali się, aby jedynaczka nie odczuwała wojennej atmosfery. Mimo trudności organizowali częste wycieczki do ogrodu botanicznego na końcu Jeżyc, czy do zoo przy Zwierzynieckiej, nazywanej jeszcze wówczas Tiergartenstrasse, albo nad jezioro Rusałka do Golęcina, co pozwalało jej myśleć o wszystkim, tylko nie o wojnie, która przecież toczyła się tak niedaleko. Cieszyła się wszystkim na pokaz, dla rodziców i dziadków, bo wiedziała, że oni wszystko to robią dla niej. Chociaż miała dopiero dziesięć lat, to nie umknęły jej uwadze przyciszone domowe rozmowy o wzroście cen żywności o sto procent, o szturmie mieszkańców miasta na banki, żeby wycofać swoje oszczędności. Wyłapywała strzępki innych informacji; wiedziała, że zaczynało brakować węgla, co wkrótce miała odczuć na własnej skórze. Potem dowiedziała się, że zaczął obowiązywać przepis o pieczeniu chleba z domieszką suszonych ziemniaków. Na początku kolejnego roku wprowadzono kartki na chleb i mąkę zwane znaczkami. Przypadkiem usłyszała słowa kucharki, która opowiadała babci, że na Wolnicy dzieją się dantejskie sceny podczas sprzedaży mięsa. Przychodzą tam tysiące kobiet z różnych dzielnic Poznania, bo każda chciała zdobyć choć kawałek wieprzowiny.
Racja chleba w końcu wojny wynosiła 450 gramów tygodniowo na osobę, wzywano ludność do zbierania różnego rodzaju pestek, aby wytloczyć z nich tłuszcz. Ludzie szukali po rowach pokrzyw służących jako surowiec do tkania materiałów na ubrania. Widząc to wszystko, zgadzała się na każde jedzenie, nawet takie, którego kiedyś nie lubiła, nosiła każdy ubiór, jaki jej podano. Starała się nie sprawiać żadnych dodatkowych kłopotów dorosłym, a domownicy głośno ją chwalili, że tak szybko dorosła...
Westchnęła głęboko, a po chwili w pamięci zaczął się przewijać nieco inny film. W grudniu 1918 roku miał miejsce przyjazd do Poznania mistrza Ignacego Paderewskiego. Odbył się ogromny marsz mieszkańców z biało-czerwonymi flagami i pochodniami przez zaciemnione ulice miasta od dworca pod hotel Bazar, gdzie się zatrzymał. Promińscy mieszkali od pokoleń w śródmieściu, więc wiele mogli oglądać z okien swojego mieszkania. Potem z daleka dochodził szum tłumu, oklaski, wiwaty, śpiewy. Paderewski przemówił do zebranych z balkonu hotelu Bazar. Dziadek i tato, który kilka dni wcześniej wrócił z Lubeki, zdawali potem relacje. Ależ tam były emocje! Władze niemieckie chciały przyjazd Paderewskiego przemilczeć czy ograniczyć ewentualne demonstracje, wygasiły więc latarnie uliczne, ale ludzie i tak przyszli tłumnie pod hotel nawet z najbardziej odległych części miasta.
Przy okazji dotarło do niej wówczas, że tato tylko dlatego nie został zmobilizowany podczas wojny, iż był cenionym projektantem nieustannie rozbudowywanego portu w Lubece. Teraz mając wolny czas, codziennie wyruszał na miasto zbierać informacje i spotykać się z dawnymi przyjaciółmi. Większość wiadomości o tym, co dzieje się w mieście, przekazywano sobie wówczas pocztą pantoflową, bo gazety niemieckojęzyczne o takich sprawach zwykle nie pisały. Czasami pojawiały się ulotki, rozlepiano ogłoszenia po polsku, ale władze szybko je uprzątały. Tato wstawał celowo wcześniej i na ogół coś przynosił, co stawało się tematem rozmów podczas śniadania.
Dzisiaj natomiast, pomyślała, wystarczy, że w radiu powiedzą kilka słów o jakimś wydarzeniu, i już cały świat o tym wie, albo puszczą ładną piosenkę i wnet słuchacze na całym świecie ją znają i nucą. Jak choćby Bésame mucho czy Amor Andy’ego Russella albo Boogie Woogie Bugle Boy zespołu Andrews Sisters, a nawet Lili Marleen w wykonaniu Lale Anderson czy śpiewana w końcu wojny przez Marlenę Dietrich.
Apolonia nie zdążyła nawet odetchnąć, kiedy zaczął się wyświetlać w jej pamięci kolejny film, tym razem ze zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego. Przez jakiś czas nie było jej wolno zbliżać się do okien, ale niekiedy słyszała strzały. Gdy powstanie się zakończyło, na każdym kroku było widać biało-czerwone flagi. Mogła znowu wychodzić na ulice i wróciła do nauki, bo dosyć szybko wznowiono funkcjonowanie szkół. Niebawem rozpoczęła się akcja polonizacji dotychczasowego Muzeum Cesarza Fryderyka Wilhelma III i przemianowania go na Muzeum Wielkopolskie. Główną rolę grał w tym dziele właśnie profesor Kostrzewski. Józik. Znowu blado się uśmiechnęła. Za te właśnie działania wielbili go poznaniacy, gimnazjalistki wręcz za nim szalały, a ona była przecież jedną z nich. Wielkopolska dopiero co wróciła do Macierzy, więc to były pierwsze wydarzenia, w których mogła uczestniczyć jako nastolatka, odkrywać i rozwijać swój patriotyzm. Nie wszystko sobie wówczas jeszcze w pełni uświadamiała, ale jej serce biło bardzo mocno dla Polski.
Nie dziwiła się więc ojcu, który z ochotą, choć bez zapłaty, wyjeżdżał często do Warszawy, a czasami nad morze, do jakiejś nieznanej jej wówczas Gdyni. Brał udział w pracach studyjnych i opracowywaniu technicznej koncepcji budowy tam portu, konkurencyjnego dla Gdańska. Zespołem kierował inżynier Tadeusz Wenda, wówczas już pracownik Ministerstwa Przemysłu i Handlu, z którym spotykali się kiedyś w Rosji i Francji. Kiedy zapadła w 1922 roku sejmowa decyzja o budowie nowego portu, ojciec przeniósł się do stałej pracy do Gdyni, a z nim wyjechała mama.
W tym czasie Apolonia była już blisko matury, a potem rozpoczęła studia na Uniwersytecie Poznańskim. W trakcie ostatniego roku studiów podjęła decyzję, że śladem rodziców zamieszka w Gdyni. Liczyła na to, że nad polskim morzem uda jej się spożytkować swoją wiedzę. Dzięki wykładom profesorów Józefa Kostrzewskiego i Mikołaja Rudnickiego podczas swoich slawistycznych studiów nabrała absolutnego przekonania o słowiańskości Kaszub. To ułatwiło jej podjęcie decyzji o przeprowadzce do Gdyni, do niedawna jeszcze niewielkiej kaszubskiej wioski. Prężnie się rozwijała, bo budowany port przyciągał rzesze pracowników z całego kraju. Już w 1926 roku nadano jej prawa miejskie.
Latem 1929 roku Apolonia ukończyła studia i przeniosła się do Gdyni na stałe. Rodzice kończyli urządzać się w wybudowanej willi, a ona podjęła pracę dwieście metrów od domu, w nowo otwartym Domu Zdrojowym u wlotu alei Kasyna, przemianowanej w 1931 roku na aleję Marszałka Piłsudskiego. Taka była konieczność chwili, gdyż niestety w tym czasie nie znalazła pracy w swoim zawodzie. Zajęła się więc hotelarstwem, choć przekonana, że to tylko tymczasowo, że w niedalekiej przyszłości powstanie w Gdyni jakaś instytucja, w której jej wiedza będzie przydatna.
Na letniej okazjonalnej imprezie, którą akurat w restauracji Domu Zdrojowego zorganizował ojciec dla pracowników swojego biura, poznała Emiliana Wentę, młodego przystojnego inżyniera rodem z Kaszub. Ujął ją swoim poczuciem humoru, a jednocześnie skromnością, bo kiedy przytomnie zauważyła, że jego nazwisko różni się od nazwiska sławnego inżyniera tylko jedną literą, ten oświadczył jej, że w alfabecie między literami D i T jest olbrzymia odległość, i tak samo jemu daleko jest do wiedzy i doświadczenia tamtego.
– Ale na ich zdobycie mam jeszcze czas. Dzieli nas przecież czterdzieści lat! – podsumował z rozbrajającym uśmiechem.
Podczas najbliższego balu sylwestrowego Emilian jej się oświadczył. Miłość wyznali sobie oczywiście dużo wcześniej. Wkrótce zawarli ślub, a za niecałe dwa lata przyszła na świat córeczka Łucja. Gdy Apolonia po dwóch latach jej wychowywania wróciła do pracy, szybko awansowała, aż została kierowniczką części hotelowej Domu Zdrojowego. Wentom udało się kupić działkę sąsiadującą z willą rodziców Apolonii, gdyż w przyszłości mieli zamiar pobudować tam bliźniaczy dom.
Uwielbiała pobliską, cudowną Polankę Redłowską położoną na kilkudziesięciometrowej wysokości klifie, cudzie natutry, ozdobie tej części Gdyni. Na zalesionych wzgórzach wyrastały jak grzyby po deszczu nowoczesne wille i pensjonaty, a w pobliżu niekwestionowanej perły okolicy, willi, a właściwie małego pałacyku noszącego nazwę Śreniawa, będącego własnością hrabiego Adama Stadnickiego, zbudowano stadion sportowy i korty tenisowe. W głębi polanki położona była wyjątkowej urody kotlina, w której latem harcerze z całej Polski rozbijali obozy, u stóp klifu zaś szumiały szmaragdowe wody zatoki i złocił się piasek dzikiej plaży. Schodzili na nią z Emilianem i Łucją, kiedy tylko mieli wolny czas. Po drodze mijali uroczą piętrową willę doktora Stanisława Hagmajera, a nieco powyżej, na górce, czarował ich wzrok pensjonat Nicholasa Neubauera Villa Rosa swoją charakterystyczną półokrągłą częścią skierowaną na wschód. Zarządzała nim Józefa Kuszer, pracowita, a przy tym atrakcyjna kobieta o południowym typie urody, którą wspomagała trójka jej nastoletnich dzieci...
Jak przez sen usłyszała w pobliżu dziecięcy śmiech. Otworzyła wilgotne wciąż oczy. Oprzytomniała. Była w Greenock. Jej wzrok zatrzymał się na dwóch dziewczynkach. Jedna, chyba siedmioletnia, w letniej kolorowej sukience, od czasu do czasu zabawnie podskakiwała, podobnie jak jej Łucja sześć lat temu. Starsza, zapewne jej siostra, mogła mieć tyle lat, co jej córka dzisiaj. Modnie przycięte włosy, miła buzia, zgrabna sylwetka, którą podkreślał szeroki pasek w talii pomiędzy dopasowaną bluzką a spódnicą. Mała kobietka, pomyślała, podobnie jak niedawno o swojej Łucji. Od czasu do czasu dziewczyna mówiła coś do młodszej siostry, która zbierała w pobliżu kwiatki, a zmieniając miejsce, każdorazowo podskakiwała. Starsza siostra znała swoją wartość, bo kiedy niby przypadkiem rzucała wzrokiem na dwóch młodzieńców siedzących na pobliskiej ławce, jej spojrzenie wolno, ale odważnie, nawet wręcz prowokacyjnie przesuwało się po ich postaciach.
Apolonia uśmiechnęła się przez łzy, po czym sięgnęła po chusteczkę. Wysuszyła oczy i głęboko westchnęła. Wojna. Niemcy i Rosjanie. Westerplatte... Gdynia... Warszawa... Oświęcim... Katyń... Monte Cassino... – wyliczała w pamięci. Przez minione lata sporo się nasłuchała w radiu BBC, a także naczytała w brytyjskich gazetach, o tragicznych wojennych wydarzeniach w Polsce. Dzięki pływaniu na „Batorym” po morzach i oceanach świata, na własne oczy widziała sporo działań wojennych. Naloty bombowe, ostrzały artyleryjskie, ataki torpedowe, ranni i zabici, ale także zniszczone porty i miasta. Często myślała, że jej koniec jest już bliski, ale lucky ship, jak nazywano w czasach wojny „Batorego”, wychodził ze wszystkich opresji obronną ręką.
Czuła jednak podświadomie, że hekatomba, jaką Niemcy sprawili Polsce podczas ponad pięciu lat okupacji, a potem Rosjanie podczas „wyzwalania” kraju, przerastała to wszystko, co sama przeżyła i widziała. Przerażała ją wręcz myśl, że kiedyś będzie musiała zmierzyć się z tym, co w Polsce stało się podczas jej nieobecności. Nawet gdyby nie chciała, to i tak wszystko zobaczy na własne oczy, wysłucha opowieści mamy o aresztowaniu i śmierci taty, Bolesława, który został przez Niemców rozstrzelany w lasach pod Piaśnicą. Dowiedziała się o tym wszystkim od męża dopiero w 1943 roku.
Emilian w długim wstępie przepraszał ją, że historii, o której musi donieść, nie był w stanie przekazać wcześniej, bo chciał jej oszczędzić ciężkich przeżyć albo choć maksymalnie odłożyć je w czasie. Wkrótce po przeniesieniu się w listopadzie 1939 roku na wieś do jego rodziny na Kaszubach, Niemcy aresztowali jej ojca, a potem został przez nich zabity. Jako aktywny działacz związków zawodowych znalazł się na liście proskrypcyjnej. Nie było mowy o wykreśleniu go z niej. Niemcy potrafili być bezwzględni. To był po samym wypędzeniu z Gdyni drugi dla nich straszliwy cios. Bardzo ciężko to wówczas przeżyła. Chciała wracać do kraju, co zdarzyło się jej już drugi raz podczas pobytu na Zachodzie. Emilian odradził jej to w kolejnym liście, a tego samego zdania był również Zbysław. Nie miała jednak nigdy wątpliwości, że jeśli uda jej się kiedyś wrócić do Polski, to w pierwszej kolejności będzie chciała odwiedzić właśnie Piaśnicę.
Przymknęła oczy i kilka razy głęboko westchnęła. Teraz będę musiała poznawać na nowo męża i stać się prawdziwą matką dla Łucji, pomyślała jakoś bez radości. Wpatrzyła się w szkockie dziewczynki. A co ze Zbysławem?! Przecież jego też bardzo kochała! Ukryła twarz w dłoniach.
W dzisiaj odebranym liście mąż napisał, że po wyzwoleniu Gdyni wrócili do miasta w ostatnich dniach marca. „Twoja mama nie jest sobą”, ocenił Emilian. Próbowała to sobie wyobrazić. Przy tacie stanowiła przecież prawdziwą ozdobę domu i była duszą każdego towarzystwa. Mimo że formalnie nie pracowała, to wciąż była zajęta. Sporo udzielała się społecznie, działała charytatywnie, gdyż tak jak tato zawsze mawiał, była stworzona do celów wyższych. Mimo to wiosną stoczyła wspólnie z Emilianem, jak on to nazwał, prawdziwą batalię o dom na Paderewskiego. Jacyś cwaniacy zajęli ich willę, zanim oni zdążyli wrócić do Gdyni. Opisał jej wszystko w detalach. Znowu głęboko westchnęła.
Chociaż wiedziała, że powrót do męża i córki musi kiedyś nastąpić, to aż do dzisiejszego przedpołudnia nie sądziła, że to może stać się tak szybko. Emilian i Łucja proszą ją, wręcz błagają i zaklinają, żeby wracała. A ona przecież jest tu, w Greenock, ze Zbysławem, którego kocha! Przycisnęła ręce do piersi.
Spędziliśmy wspólnie na „Batorym” kilka lat i czasami też nam było bardzo ciężko, myślała. Od chwili gdy 1 września 1939 roku dotarła na statek wiadomość o ataku Niemiec na Polskę, a ja przerażona zemdlałam i uderzyłam się głową o krawędź stołu, on zawsze starał się być w pobliżu i podtrzymywać mnie na duchu, wspominała. Kiedy się wówczas ocknęła, usłyszała męski aksamitny głos.
– Proszę się nie ruszać, spokojnie. To tylko drobne rozcięcie, szybko się zagoi.
Otworzywszy oczy, ujrzała nad sobą przystojnego mężczyznę w białym uniformie, jednego z członków załogi.
Wiedziała, że nazywa się Zbysław Grażewski i jest ważną postacią. Kiedy po zakończeniu pierwszego rejsu do Ameryki, po konflikcie wśród załogi związanym z odwołaniem kapitana Eustazego Borkowskiego i powołaniem do dowodzenia statkiem kapitana Franciszka Szudzińskiego, zeszła na ląd w Nowym Jorku, spotkał się z nią w kafejce i namawiał do przedostania się do Halifaxu, żeby tam ponownie zamustrować na statek. Po głębokim przemyśleniu uczyniła tak, jak jej radził, bo „Batory” był jednak fragmentem Polski, miała wokół przyjaznych ludzi, a tak musiałaby radzić sobie ze wszystkimi problemami sama.
Pamięta, że poznała Zbysława od razu pierwszego dnia pracy na statku, podczas krótkiego spotkania w wąskim gronie u kapitana Borkowskiego. Kiedy wyraziła zdziwienie tak zaszczytnym zaproszeniem, kapitan Borkowski odpowiedział jej z zadęciem:
– Będzie pani przecież pełniła funkcję niejako pierwszego oficera części hotelowej statku. Wiele sobie po pani obiecuję.
Przedstawił jej wówczas między innymi Zbysława. Szybko zorientowała się, że nie jest on ani specjalistą kulinarnym, ani nie szefuje kelnerom, choć formalnie znajdował się w składzie kierownictwa restauracji klasy turystycznej, ale że pełni funkcję jakby statkowego mistrza ceremonii, a na transatlantykach, w tym na „Batorym”, przeróżnych imprez nigdy nie brakowało. Zastanawiała się trochę nad tą sprawą, ale kiedy uzmysłowiła sobie, że sama też nie ukończyła studiów związanych z hotelarstwem, a przecież pracuje w tej branży już od wielu lat, dała sobie spokój. Uznała za ważne, że ktoś jest dobrym organizatorem czy menedżerem, a Zbysław takim był. U niego zresztą wiele rzeczy było dla niej ważniejszych niż to, czy jest fachowcem kulinarnym, czy jakimś innym. Choćby jego spojrzenie. Uśmiechnęła się. Tak, ono było dla niej najważniejsze. Od razu ją uspokajało. Była niezłą obserwatorką i szybko dostrzegła, że podobnie patrzył także na innych, więc to nie była jego poza adresowana specjalnie do niej.
Na drugim miejscu był jego głos. Zawsze spokojny, nigdy go nie podnosił bez ważnej potrzeby, a jeśli już, to tylko tak, żeby usłyszeli go ci, do których informacja czy polecenie było adresowane. Jego wszystkie gesty też były łagodne, wyważone, pozbawione zbędnej ekspresji. Był prawdziwym mistrzem elegancji i dyplomacji. Czuł się doskonale i swobodnie, gdy musiał rozmawiać z wieloma gośćmi naraz. Przełączał się błyskawicznie z języka polskiego na angielski, francuski, niemiecki czy włoski, czyniąc to w sposób naturalny, i w każdym z tych języków miał coś ciekawego do powiedzenia. Prawdziwy erudyta, a jednocześnie anegdociarz.
Za to działał zawsze zdecydowanie, nawet w najbardziej dramatycznych chwilach, których na morzu podczas wojny nie brakowało, tak jakby to była dla niego codzienność. Uspokajało ją to zawsze, czuła się przy nim bezpieczna. Czasami zastanawiała się, dlaczego na podobne sprawy nigdy nie zwracała uwagi, kiedy poznawała Emiliana. Oczarował ją wówczas skromnością, prawdomównością, uczciwością i serdecznością. Cechami czasu pokoju. Bardzo go za to pokochała, ale teraz... Sama już nie wiedziała. Ech.
Ze Zbysławem spotykała się raz po raz na statku, a kiedy bazowali w Greenock i wynajmowała dwa niewielkie pokoiki na przedmieściu miasteczka w willi starszych państwa, czasami ją odwiedzał. Pomieszkiwał z nią dopiero od czasu zakończenia rejsu do Australii, podczas którego bardzo się do siebie zbliżyli. Sporo czasu spędzali wówczas na pokładzie, wspomagając 50 osób personelu organizacji CORB opiekujących się grupą 480 dzieci, wysłanych „Batorym” z zagrożonej bombardowaniem, a w najbliższej przyszłości może nawet inwazją, Wielkiej Brytanii do brytyjskich dominiów. Zbysław często organizował dla dzieci nieoczekiwane poczęstunki na pokładzie, ona zaś pomagała w przygotowywaniu dla nich zabaw. Sporo przy tym śpiewali, więc szybko odkryła, że Zbysław ma piękny, prawie aksamitny głos. Kiedy tylko zaczynał śpiewać, dzieci nie pozwalały mu zakończyć. Grywał na gitarze, choć nie miał własnej, akompaniował sobie też często na fortepianie, i chociaż nie był wirtuozem, to prawie wszystko potrafił zagrać. Gdy spytała go o te zdolności, przyznał się, że kiedyś nie miał dość siły woli, żeby się uczyć systematycznie muzyki, choć pianino w rodzinnym domu było.
Podczas potańcówek organizowanych dla najmłodszych pasażerów tego rejsu Apolonia zatańczyła z nim kilka razy, bo dzieci o to poprosiły. Przekonała się wówczas, że ma także nadzwyczajne wyczucie rytmu i doskonale prowadzi w tańcu. Potrafił nawet stepować jak Fred Astaire z Ginger Rogers, których pamiętała jeszcze sprzed wojny w Gdyni z filmu Zakochana pani. Była na nim z Emilianem w dopiero co otwartym kinie Gwiazda przy ulicy Świętojańskiej, wyposażonym nawet w klimatyzację.
Kiedyś Zbysław zakręcił nią mocno w tańcu, błyskawicznie wykonał krótką solówkę, wybijając rytm obcasami jak amerykańscy tancerze, i jeszcze zdążył ją złapać, kiedy dostrzegł, że zakręciło jej się w głowie. Potem jakby nigdy nic objął ją mocno, poczekał, aż Apolonia uspokoi oddech, pocałował w czoło i dopiero wtedy puścił. Zachwycone dzieci stały wokół nich i klaskały. Uznała wobec tego, że też musi mu jakoś podziękować. Zdecydowała się dać mu szybkiego całusa, ale wyszedł nieco dłuższy. Dzieciaki oszalały ze szczęścia. Jej też zasmakowało. Wpatrywali się potem w siebie całe popołudnie i wieczór. Kiedy spotkali się na pokładzie po zachodzie słońca, podziękowała mu raz jeszcze pocałunkiem, bo... akurat przyszła jej na to ochota. Zdziwiła się, kiedy on obrócił pocałunek w żart i znowu zaczął nieoczekiwanie stepować. Skądś dobiegły ich uszu oklaski.
– Widzisz! Tutaj nigdy nie jesteśmy sami i nie możemy sobie pozwolić na nic osobistego – powiedział cicho i zatoczył ramieniem łuk, jakby mówił o gwiazdach, którymi był gęsto usiany firmament.
I rzeczywiście zaraz zaczął o nich opowiadać. Wspięli się aż na najwyższy pokład, a on dalej prawił o tym, co widać na niebie. Była zdumiona jego wiedzą. Wkrótce wokół nich ustawił się wianuszek takich jak oni miłośników spaceru, gwiazd i konstelacji, spośród CORB-istów, pozostałych pasażerów, żołnierzy i załogi. Jemu usta się nie zamykały, a zewsząd było słychać głosy podziwu.
– Czy pan, panie Zbysławie, studiował może nawigację? – doszedł ich nagle donośny głos od strony mostka kapitańskiego. W ich stronę zmierzał wolnym krokiem kapitan Zygmunt Deyczakowski dowodzący w tym rejsie „Batorym”.
Apolonia wpatrzyła się z uwagą w twarze obu mężczyzn.
– To wszystko z lenistwa i uporu, panie kapitanie – odparł Zbysław i zupełnie niespeszony cicho się zaśmiał.
– Mógłby pan to jakoś wyjaśnić, bo te dwie cechy, moim zdaniem, się wykluczają.
– Nie do końca. Mój pruski nauczyciel złapał mnie kiedyś na tym, że nie potrafiłem wymienić najważniejszych gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy, o których opowiadał nam na lekcji. Nie wymieniłem, bo mi się nie chciało wbić sobie ich nazw do głowy. Ale kiedy już musiałem to zrobić, ojciec podarował mi duży atlas nieba, a ja wciągnąłem się w poznawanie gwiazd obu półkul.
– Już sobie wyobrażam, jak pan musiał potem zaskoczyć nauczyciela.
– Kiedy się rozgadałem, usiadł za katedrą, rozdziawił usta i słuchał, i słuchał. Wystawił mi od razu najwyższą ocenę z geografii na koniec roku. Kiedy mu coś wypadało, a lubił się urywać, bo w sąsiedniej klasie uczyła dzieci młoda nauczycielka, musiałem prowadzić za niego lekcje z geografii.
– Aa, to dlatego wszyscy tak pana słuchają. Już kiedyś mówiłem, że pana talent tutaj się marnuje... – zaczął kapitan Deyczakowski, ale nagle przerwał. Wzrok obu panów spotkał się na chwilę, co nie uszło uwagi Apolonii, lecz ramię kapitana nagle wycelowało w niebo. – A o Złotej Rybce już było? – zachichotał.
– Jeszcze nie, bo ten gwiazdozbiór chyba... – Zbysław podrapał się po czole – ...nie należy do pierwszej pod względem wielkości trzydziestki gwiazdozbiorów południowego nieba, a tyle wówczas udało mi się zapamiętać.
– Ma pan rację. W tej klasyfikacji jest dopiero... siedemdziesiąty drugi! – zaakcentował z nutą przechwałki kapitan.
– Ooo...! – rozległy się wokół głosy podziwu.
– Ale jest ważny, bo w jego południowej części znajduje się większa część Wielkiego Obłoku Magellana, jednej z dwóch największych galaktyk satelitarnych znajdujących się w pobliżu Drogi Mlecznej – dokończył na jednym oddechu, niejako w odpowiedzi Zbysław, jednocześnie wskazując palcem w niebo.
– Ooo...! – teraz kapitan Deyczakowski wydobył z siebie okrzyk zadziwienia.
Wokół dał się słyszeć szmer podziwu dlo wiedzy obu panów. Obaj się do siebie uśmiechnęli.
– Teraz rozumiem, że lenistwo i upór mogą iść ze sobą w parze! – Kapitan podniósł palec. – Zapraszam pana, kiedy tylko pan może, na mostek, zwłaszcza że teraz znaleźliśmy jeszcze jeden wspólny temat. – Jego wzrok zatoczył łuk po rozgwieżdżonym niebie.
– Tak, bo muszą państwo wiedzieć, że pierwszym tematem naszych rozmów są okazjonalne ceremonie, okolicznościowe menu i takie tam... – ripostował Zbysław, przebiegając wzrokiem po gromadce otaczających ich osób – a gwiazdy, choć jest ich zdecydowanie więcej, znajdą się dopiero na kolejnym miejscu!
W tym momencie Apolonii wydało się, że słowa Zbysława były skierowane bardziej do niej niż do pozostałych obecnych na pokładzie.
– Jeśli pan już wspomniał o menu, to chętnie bym coś zjadł. – Deyczakowski zmienił temat i położył dłoń na brzuchu.
– Na zimno czy na ciepło?
– Wieczór jest ciepły... więc raczej na zimno!
– Za dziesięć minut steward coś przyniesie. Zaraz zamówię!
– Tylko proszę o trzy porcje... bo wie pan... – Wzrok kapitana skierował się w stronę mostka kapitańskiego.
– Rozumiem, oczywiście! – odpowiedział szybko Zbysław.
Apolonii wydało się, że Zbysławowi udało się powstrzymać kapitana przed dalszymi słowami, jakie mogły paść z jego ust, że łączy ich coś jeszcze poza wspólną służbą na „Batorym”. Kapitan po tej krótkiej wymianie zdań przeprosił obecnych i wrócił na mostek, a gromadka zgromadzonych osób zaczęła się z wolna rozchodzić.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------