- W empik go
Szczęście przy kominku - ebook
Szczęście przy kominku - ebook
Poznaj pełną świątecznego ciepła opowieść, która w te Święta może przydarzyć się również tobie.
Wśród urokliwych, pokrytych śnieżnym puchem ulic kryje się wyjątkowe miejsce, gdzie rodzą się piękne opowieści – „Antykwariat z książką i kawą”. To tu, wśród opasłych tomów, przy kubku gorącej herbaty z sokiem malinowym czeka na ciebie Bunia, gotowa, by wesprzeć radą i dobrym słowem. Kiedy z nieba spadają wielkie płatki śniegu, a na choinkach migoczą światełka, w przerwie między świątecznymi przygotowaniami antykwariat odwiedzą okoliczni mieszkańcy. Przyjdą nie tylko na zakupy, ale również ze swoimi troskami i problemami. Czy ta wizyta odmieni ich życie?
Cuda naprawdę się zdarzają. Wystarczy tylko uwierzyć w magię Świąt!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66431-46-1 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść, którą napisałam, jest zwyczajna. Mogłaby się przydarzyć każdemu z nas, a jednak jest na swój sposób magiczna.
Wierzę w magię świąt. A Ty? Czy wierzysz?Prolog
Dzisiaj znów go zostawiłam.
– Będę na ciebie czekać – powiedział do mnie po raz kolejny tym swoim ciepłym głosem. Głosem, którym czytał mi kiedyś najpiękniejsze baśnie.
A ja… rozkleiłam się. Wtedy, kiedy wyszłam na korytarz i zamknęłam za sobą cichutko drzwi. Oparłam się o ścianę i osunęłam na podłogę. Po moich policzkach zaczęły spływać łzy. Płakałam przy każdym rozstaniu, bo wiedziałam, że już nigdy nie będziemy razem.
„Będę na ciebie czekać” – mówił do mnie tak podczas każdego rozstania, a ja mu obiecywałam, że wrócę. Bo przyjdę, ale… Nie znoszę rozstań. On też ich nie lubi. Klękam przy jego łóżku, biorę jego dłonie w moje ręce. Składam pocałunek na lewej, potem na prawej. Podnoszę wzrok. Patrzy na mnie tymi swoimi błękitnymi oczami. Na jego wypłowiałych rzęsach błyszczą łzy.
Nigdy nie powiedział: „Nie odchodź” – bo wie, że muszę odejść. Bo wie, że przed nami jeszcze tyle rozstań. Za nami też już sporo… I tak już będzie do końca. Nie mogę mu obiecać. Nic mu nie mogę obiecać. Nie obiecuję. Kocham. On też mnie kocha, chociaż chyba się na mnie zawiódł. Dał mi tyle miłości, kochał bezwarunkowo, a ja? Ja go w pewien sposób porzuciłam i porzucam nadal, w każdą środę i sobotę…
Teraz żałuję. Żałuję, że nie powiedziałam mu wtedy, przed jego chorobą: „Dziękuję”. Tak trudno zamknąć te wszystkie lata w jednym słowie. A powinnam. Teraz on nie ma pojęcia, że jestem mu wdzięczna.
– Ale wie, że go pani kocha – powiedziała do mnie pielęgniarka podczas jednej z wizyt. – To najważniejsze. Najważniejsze, kiedy się wie, że jest się kochanym.
Pulchna kobieta, która nieraz podawała mi chusteczkę, teraz się do mnie uśmiecha.
Kuba otworzył lodówkę i zajrzał do środka. Znalazł kartonowe pudełko z przeterminowanymi jajkami. Gdyby się uparł, to mógłby usmażyć sobie jajecznicę. Data ważności minęła cztery dni temu. Na górnej półce stał garnek z zupą. Zdjął pokrywkę i wykrzywił nos. Zupa skwaśniała. Zostało mu wino, połowa butelki. Mógłby się napić. Właściwie wszystko mógł. Był w kiepskim stanie, ale przynajmniej nikogo już nie musiał słuchać. Jego narzeczona z nim zerwała, bo… Sama nie potrafiła podać powodu.
Chrzanić to, pomyślał i trzasnął drzwiczkami.
Dwa dni temu spędził noc z nią. Iga… obracał to imię w myślach. Próbował od siebie odpędzić zdenerwowanie i poczucie winy, ale przychodziło mu to z trudem. Sam nie wiedział, czy powinien do niej zadzwonić, czy jednak tego od niego nie oczekiwała.
To skomplikowana sprawa.
Może potrzebowała tamtej nocy? Któż to wie?
Zauroczenia to te chwile, z których człowiek potem niewiele zapamiętuje. Prószący śnieg, słońce o poranku, muśnięcie dłoni i to ciut przydługie spojrzenie. Pocałunki na środku ulicy. To nic, że skóra na wargach już spierzchnięta, nic cię to nie obchodzi. I to, co ludzie powiedzą. Niech się gapią, niech zazdroszczą. Nieważne, że masz czterdzieści lat i w twoim wieku to już się nie powinno. Bzdura. Przed czterdziestką można przeżyć takie fascynacje, o jakich bogom się nawet nie śniło. I po czterdziestce zresztą też. Kiedy robisz wszystko, by spotkać się z obiektem westchnień i wymyślasz różne sposoby, by być w tym, a nie innym miejscu… Chcesz, by czas się zatrzymał, a wszyscy dookoła zniknęli.
Po tylu latach Michał nie sądził, że tak w nim tąpnie. „Tąpnie” to dobre określenie tego, co się z nim działo. Bo w końcu coś czuł – po tylu latach…
Bunia z nostalgią wspominała swoje małżeństwo. Ktoś mógłby powiedzieć, że było nudne, przewidywalne. Może i tak, ale Bunia potrzebowała w życiu właśnie takiego oparcia. Sama była roztrzepana, zapominalska, a jej mąż, Mateusz, na którego mówiła Matt, taki poukładany, ciepły i rodzinny. Zawsze żałowali, że mieli tylko jedno dziecko. Teraz lekarze na pewno zaradziliby coś na ich problem, medycyna tak bardzo się rozwinęła, ale wtedy były inne czasy. Każdego dnia jedli razem śniadanie – bo wówczas jadało się wspólne śniadania i obiady i Bunia kochała te chwile, kiedy z mężem, a potem z mężem i synem mogli zjeść posiłek o poranku. Zajadali się twarożkiem, wędliną, świeżymi bułeczkami i pili kawę zbożową. Potem Mateusz zabierał Michała do szkoły, ona „ogarniała” dom i szła do antykwariatu.
Tyle lat minęło… Matt zmarł, a antykwariat, jak dawniej, wciąż stał. Jak mogłaby go zamknąć? Nie potrafiłaby. Wtedy umarłaby jakaś część niej. Nie mogła do tego dopuścić. Kiedyś, te parędziesiąt lat temu, też straciła kawałek serca.
Każdy z nas na pewnym etapie życia traci jakąś jego cząstkę. Wiesz przecież, wiem to i ja, że są takie miłości, które człowiek wspomina przez całe życie i nosi w sobie. A gdy tej kochanej osoby zabraknie, to jakby los odjął ci wzrok czy słuch. Żyjesz dalej, nadal czujesz, ale nigdy już nie będziesz czerpał z tego życia tyle, ile gdy ten tak dobrze ci znany ktoś był obok.
– Laura, kiedy powiesz o wszystkim Krzysztofowi?
– Mamo, daj spokój, nie ma o czym mówić. Jest dobrze.
– Dziecko… jesteś moją córką, kocham cię, ale tak nie można.
– On nas skrzywdził, mamo. Ciebie skrzywdził. Mnie też. Byłam wtedy taka mała.
– Córeczko… – Joanna podeszła do Laury i mocno ją przytuliła.
– Mamuś, nie chcę o tym rozmawiać. Nie chcę.Rozdział 1
„Antykwariat z książką i kawą” wtulony był między dwie kolorowe kamienice, jedną żółtą, a drugą morską. Budynek był niewielki, wykonany z kamienia; prowadziła do niego ścieżka przyprószona teraz zgniłymi liśćmi. Bunia uśmiechnęła się, spoglądając na sinoszare niebo. Nie lubiła, kiedy w listopadzie siąpił deszcz, za to śnieg kochała pasjami. Zawsze dziwiła się ludziom, którzy powtarzali, że nie cierpią zimy. Gdyby to zależało od niej, pół roku mogłoby być zimowe, śnieżne, mroźne, a drugie pół wręcz wrzące, słoneczne, błękitne. Lubiła popadać ze skrajności w skrajność.
Z dużej torby wygrzebała klucze, stary zamek skrzypnął i Bunia otworzyła drzwi. Znów poczuła ten zapach starych książek, papieru, kurzu, kawy. Za każdym razem, kiedy przekraczała próg tego miejsca, uśmiechała się do siebie. Prowadziła antykwariat od czterdziestu lat. Ostatnio interes nie był już tak dochodowy jak kiedyś, ludzie jakby mniej czytali książek, mniej zachwycali się światem. Jak można nie lubić czytać? – zastanawiała się Bunia. Co jest ciekawego w tych telefonach? Kiedy widziała wnuczkę z tym ustrojstwem, chwytała ją złość. Dorota – dla znajomych Doris – jak jakaś kobieta lekkich obyczajów potrafiła przesiedzieć na telefonie cały dzień. Tak właśnie uważała jej babcia, że to nie jest zajęcie odpowiednie dla dorastającej dziewczyny.
Bunia weszła do środka, postawiła dwie torby na blacie, roztarła skostniałe ręce, po czym zajrzała do wnętrza siat. Och, jakie wspaniałości tam były! Gałązki świerku, girlandy, atłasowe czerwone wstążki, drewniane gwiazdki. Udekoruje tym wszystkim antykwariat, a na podjeździe ustawi choinkę. Wielką na ponad dwa metry. Michał, jej syn, zapewnił ją, że odpowiednią skołuje. Tak właśnie powiedział: „skołuje”, a ona cieszyła się na samą myśl, że już wkrótce zacznie ją przystrajać. Dla Buni święta były tak ważne, że nie wyobrażała sobie bez nich życia. Wiedziała jednak, że współcześni młodzi ludzie już się tak na nie nie cieszą. Kiedyś wyczekiwało się świąt dla rodzinnych spotkań, pomarańczy, tych wszystkich potraw, atmosfery bliskości i dla pasterki. A teraz? Teraz młodzi najchętniej by to wszystko odbębnili, porobili zdjęcia, by wstawić je na te wszystkie strony, i tyle.
Ale może jest niesprawiedliwa? Przecież muszą być gdzieś ludzie tacy jak ona, którym nic tak słodko nie dźwięczy w uszach jak kolędy, którym na sam zapach gałązek pokrytych zielonym igliwiem robi się ciepło koło serca. Tacy, którzy z nadzieją rok w rok wypatrują pierwszej gwiazdki.
Iga panicznie bała się listopada. Zazwyczaj wtedy dopadał ją dogłębny smutek. Tego dnia również nie miała humoru. Starała się być pogodną osobą i brać na barki to, co przyniesie życie, ale listopad sprawiał, że najchętniej zakopałaby się pod pierzyną i udawała, że jej nie ma. Oczywiście nie mogła tego zrobić, miała dom na utrzymaniu, córkę, którą wychowywała samotnie, i swoją pracę w pralni. Patrzyła na gołe drzewa, uginające się teraz od podmuchu wiatru, który wymiótł uśmiech z ludzkich twarzy – bo komu chciałoby się uśmiechać w taką pogodę?
Iga była dość ładna, chociaż nigdy nie przywiązywała wagi do urody. Nie stosowała żadnych specjalnych kremów, maseczek. Po prostu nie było jej na to stać. Nie lubiła się też zbytnio malować. Nie starała się nadążać za zmieniającą się modą. Najchętniej ubierała się w lumpeksach i na targach, gdzie za grosze udawało jej się wyszperać fajne rzeczy.
Kiedy miała zły czas, lubiła wstępować do „Antykwariatu z książką i kawą”. Jako nastolatka spędzała w księgarniach i bibliotekach niekończące się godziny. Zapach książek zawsze pobudzał ją do działania, wymyślania różnych rzeczy. W takim otoczeniu odpoczywała. Czuła spokój. To był jej drugi dom.
Pchnęła ciężkie, rzeźbione, stare drzwi, w niektórych miejscach przeżarte przez korniki. Weszła do środka i na jej twarzy od razu pojawił się uśmiech. Antykwariat był przytulny; mnóstwo książek poukładanych na półkach i stolikach sprawiało, że wydawał się niewielki. Po prawej stronie był kominek, a po lewej, w kącie, garbił się stolik, na którym poustawiano filiżanki. Jeśli klient zdecydował się kupić kawę, brał filiżankę i podchodził do sprzedawczyni, Buni. Nikt nie mówił na panią Jadziunię inaczej jak „Bunia”. Kobieta musiała mieć z siedemdziesiąt lat. Igę zastanawiała i fascynowała jej żywiołowość. Nosiła piękne, pstrokate sukienki do ziemi, z naszytymi różnymi świecidełkami, na głowie miała opaskę z materiału. W jej uszach grzechotały długie kolczyki z kolorowych kamyków. Uśmiechała się przyjaźnie. Młoda kobieta miała wrażenie, że Bunia mogłaby opowiedzieć niejedną historię. Usłyszaną, przeżytą, zaobserwowaną.
Na stołach również piętrzyły się książki. Były też dwa ze starociami. Można tu było znaleźć wszystko, od tomów z lat sześćdziesiątych po literaturę zagraniczną, stare czasopisma, kończąc na starym wydaniu baśni braci Grimm. W księgarni stały też wysłużona oliwkowa kanapa i dwa fotele, na których materiał był mocno wytarty.
Iga zamówiła kawę. Bunia wsypała do filiżanki dwie łyżeczki zmielonych ziaren i dwie łyżeczki cukru, tak jak młodsza z kobiet lubiła. Podała jej filiżankę i obdarzyła najpiękniejszym uśmiechem. Pewnie wyczuła nastrój klientki, bo nie odezwała się słowem. Bunia doskonale potrafiła wyczuwać ludzkie nastroje. A dzisiaj Iga chciała sobie pomilczeć, porozmyślać i powzdychać. Człowiek powinien sobie niekiedy powzdychać, kiedy ma taką potrzebę.
Usiadła na fotelu, chwytając w dłonie egzemplarz baśni braci Grimm.
Kilku moli książkowych spacerowało między półkami. Jakiś mężczyzna w okularach siedział na kanapie zatopiony w lekturze i co chwilę wybuchał śmiechem. Był to starszy pan o bujnej siwej brodzie. Na czubku jego nosa spoczywały okulary. Iga miała wrażenie, że zaraz mu się zsuną.
Przypomniał jej się Dziadziuś, który podobnie jak ten mężczyzna nosił okulary opadające mu na czubek nosa. Te kilkadziesiąt lat wstecz Dziadziuś sadzał sobie małą Igę na kolanach i czytał jej – a jakże! – baśnie braci Grimm. Egzemplarz dostępny u Buni oprawiony był w skórę wyszywaną złotą nitką. Ten Dziadziusiowy miał zwyczajną okładkę, na której namalowane były jakieś dzieci. Dziadziuś zawsze czytał z pasją. Z jego ust spływały słowa wypowiadane spokojnym, lekko chropowatym głosem, który Iga tak bardzo lubiła.
Odetchnęła głęboko, by odepchnąć od siebie wspomnienia. Przeczytała kilka stron, wypiła kawę i sama nie wiedziała, co ze sobą począć. Tosię ze szkoły powinna odebrać za dwie godziny. Nie mogła też odwiedzić Dziadziusia, tego dnia robiono mu jakieś badania. Miała ochotę na odrobinę łakoci. I wtedy przy jej stoliku niczym dobry duch pojawiła się Bunia.
– Zrobiłam ci gorącej czekolady. – Podała jej filiżankę w drobne różyczki, w której krył się słodki napój.
– Pięknie ci dziękuję! Skąd wiedziałaś, że mam ochotę na coś słodkiego?
– Wyglądałaś na taką, co ma chęć na wiadro słodyczy. – Bunia zachichotała tak, że całe jej drobne ciało aż się zatrzęsło. – Zostawię cię samą.
– Dziękuję, Buniu. Dziękuję.
Smak czekolady przywołał wspomnienia rodzinnego domu. Dom… Pragnęła niekiedy być małą dziewczynką i znaleźć się w tamtym mieszkaniu, które było bliskie jej sercu – na przedmieściach Warszawy, w starej kamienicy. Trzypokojowym, bez luksusów, z oknami do sufitu. Łóżko miała pod oknem. Kiedy na nim leżała, lubiła patrzeć na zachodzące słońce. Pokój od zachodu już zawsze będzie jej marzeniem. Podłoga w domu przyjemnie skrzypiała, ale ona znała ją na wylot i wiedziała, których desek powinna unikać. Gdyby mogła cofnąć czas, nie pozwoliłaby wtedy rodzicom nigdzie pojechać albo by im towarzyszyła. I wówczas pojechaliby okrężną drogą, bo ona zawsze prosiła tatusia, żeby zatrzymali się na lody. Ale tamtego dnia nie chciała zabrać się z nimi, bo miała muchy w nosie, obraziła się. Rodzice pojechali sami i… Wtedy wszystko się skończyło i zaczęło się jej dorosłe życie – w wieku piętnastu lat.
Spojrzała w dół. Gdyby jej oczy miały moc rentgena, to widziałyby te wszystkie rany, teraz zabliźnione, wyblakłe, ale wciąż poszarpane. Wtedy to zrobiła, po śmierci rodziców. Kilka ran po wewnętrznej stronie prawego uda. Wtedy bolało ją życie. Niektóre rzeczy można zmienić. Innych lepiej nie zmieniać. Jeszcze innych nie da się zmienić, są naszą własnością, jakąś częścią, tak jak tembr głosu, pieprzyk za uchem, kolor oczu, patykowate nogi.
Dziadziuś ją akceptował z tymi wszystkimi ranami na duszy i ciele… Wtedy po raz pierwszy ją uratował i przywrócił do życia.
W listopadowy dzień, taki jak ten…
CIĄG DALSZY W WERSJI PEŁNEJ