Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szczęście za horyzontem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczęście za horyzontem - ebook

Jakie niespodzianki może przynieść los?

Justyna i Janek funkcjonują w skrajnie odmiennych światach. Ona jest świetnie usytuowana i prowadzi bogate życie towarzyskie, ale w konsekwencji jednej złej decyzji traci wszystko. On samotnie wychowuje trójkę dzieci, praca nie daje mu satysfakcji, a ciągłe kłopoty finansowe piętrzą trudności.

Co się stanie, gdy ścieżki tych dwojga się przetną? Justyna, mierząc się z przeszłością, zapragnie bezinteresownie pomóc Jankowi, on natomiast wreszcie zda sobie sprawę, że w pojedynkę wszystkiemu nie podoła.

Czy łącząc swoje słabości, zyskają moc, która poprowadzi ich do szczęścia?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-428-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

To był uła­mek sekundy. Chwila tak krótka, że nikt nie byłby w sta­nie jej świa­do­mie zauwa­żyć. Zbyt maleńka. Czło­wiek nie zdąży nawet mru­gnąć. Wydaje się, że nie­wiele może się zda­rzyć w tak nikłym frag­men­cie czasu.

Cza­sem jed­nak uła­mek sekundy wystar­czy, by komuś zawa­lił się świat.

Justyna miała wra­że­nie, że naci­ska hamu­lec całą wiecz­ność, a samo­chód nie reaguje. Z pew­no­ścią trwało to jed­nak bar­dzo krótko, bo na licz­niku miała sto dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na godzinę, a wpa­dła w poślizg nagle. Droga była sucha, noc cie­pła, ten cho­lerny deszcz poja­wił się zni­kąd. Nawet jej przez myśl nie prze­szło, że mokra ulica sta­nie się od razu tak nie­bez­pieczna.

Nie zasta­na­wiała się nad takimi spra­wami. Jechała szybko, szczę­śliwa, wręcz w eufo­rii. Po uda­nej impre­zie i dwóch kie­lisz­kach wina. A także po pierw­szym od wielu mie­sięcy wie­czo­rze, kiedy zapo­mniała na chwilę o wiel­kim brzu­chu, zbli­ża­ją­cym się poro­dzie, kom­pli­ka­cjach, któ­rymi stra­szyli ją leka­rze, opuch­nię­tych sto­pach i odde­chu łapa­nym z coraz więk­szym mozo­łem. Ugi­na­nia się pod podwój­nym cię­ża­rem szczę­ścia, któ­rego naj­pierw tak bar­dzo pra­gnęła, a teraz z ogrom­nym tru­dem zno­siła.

Zapro­sze­nie od kole­żanki z liceum przy­jęła z rado­ścią. Wśród roze­śmia­nych dziew­czyn znów poczuła się młoda, wolna i pełna życia. Ale zabawa posu­nęła się za daleko. O dwa kie­liszki czer­wo­nego wina.

Tak, oczy­wi­ście, kobieta w ósmym mie­siącu ciąży nie powinna. Justyna dosko­nale o tym wie­działa.

To był tylko ten jeden raz – uspra­wie­dli­wiała się. – I naprawdę nie­wielka ilość.

Przez tyle tygo­dni zdrowo się odży­wiała, że miała już ser­decz­nie dość tej grzecz­no­ści i dys­cy­pliny. Rzy­gała sło­wami: dieta, zdro­wie, odpo­wie­dzial­ność. Wielki brzuch jej cią­żył, butów nie mogła wło­żyć bez pomocy i po naj­mniej­szym nawet wysiłku dyszała jak stary gruź­lik. Chciała choć przez chwilę znów poczuć się nor­mal­nie. Z kole­żan­kami z liceum nie widziała się od lat, ponio­sło ją.

Teraz jed­nak otrzeź­wiała natych­miast.

Samo­chód gwał­tow­nie się zatrzy­mał na pobo­czu w rowie, z wgnie­ce­nia na masce uno­sił się gęsty dym o nie­przy­jem­nym zapa­chu. Auto ude­rzyło w jedno z drzew rosną­cych przy leśnej dro­dze. Wokół pano­wała okropna cisza. Justyna sły­szała jesz­cze w uszach swój wła­sny krzyk sprzed kilku sekund, pisk opon i odgłos moc­nego ude­rze­nia. Potem wszystko uci­chło.

Zaci­skała dło­nie na kie­row­nicy i oddy­chała pospiesz­nie. Żyła i chyba nic jej się nie stało. Nie czuła bólu, jakby w ogóle stra­ciła kon­takt ze swoim cia­łem. Niczego, nawet deli­kat­nego dys­kom­fortu, a prze­cież wła­śnie z całej siły rąb­nęła roz­pę­dzo­nym autem w drzewo.

Poło­żyła dłoń na brzu­chu.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała w prze­strzeń.

Czuła się nieco nie­swojo, prze­ła­mu­jąc panu­jącą ciszę. Odpo­wiedź nie nade­szła. Brzuch był twardy jak napięty do gra­nic moż­li­wo­ści bęben, a dzieci nie­ru­chome.

Wes­tchnęła. Nosiła bliź­niaki i choć bar­dzo pra­gnęła zostać mamą, ten wielki tłu­mok przy­wie­szony na jej brzu­chu, ciężki i nie­po­ręczny, coraz bar­dziej ją męczył. Potwor­nie bała się porodu, a do tego nie wszyst­kie wyniki miała w nor­mie i lekarz na każ­dej wizy­cie stra­szył kom­pli­ka­cjami. Tak ją to prze­ra­żało, że nie mogła spać w nocy ani na niczym się sku­pić. Zasta­na­wiała się, czy w ogóle jest odpo­wied­nią kan­dy­datką na matkę. Miała wra­że­nie, że w jej przy­padku instynkt macie­rzyń­ski nie działa jak trzeba. Nie przy­zna­wała się nikomu do tych uczuć. W biu­rze trzy kole­żanki od lat sta­rały się o dzieci i bar­dzo agre­syw­nie reago­wały na jakie­kol­wiek jej narze­ka­nia. Miała prze­cież to, za co one gotowe były wiele oddać, co pró­bo­wały zdo­być, godząc się na bole­sne bada­nia, ruj­nu­jące intym­ność tera­pie i bar­dzo dro­gie leki.

Uwa­żały, że Justyna od świtu do zmroku powinna się cie­szyć swoim sta­nem i pro­mie­nieć wdzięcz­no­ścią. Ona też tego chciała. Wyobra­żała sobie ciążę jako piękny czas ocze­ki­wa­nia. Tym­cza­sem od początku bar­dzo źle się czuła i doskwie­rały jej dole­gli­wo­ści tak nie­ro­man­tyczne jak skur­cze, wymioty, upławy i inne rze­czy, o któ­rych się nie mówi w ele­ganc­kim towa­rzy­stwie.

W domu też nie bar­dzo chciała się skar­żyć. To ona pra­gnęła dziecka, był to wyłącz­nie jej pomysł. Sła­wek, jej part­ner, zgo­dził się dla­tego, że o to popro­siła. I naprawdę bar­dzo tego chciała, nie spo­dzie­wała się tylko, że będzie to takie trudne.

Justyna uspo­ko­iła się nieco. Poło­żyła rękę na brzu­chu i pogła­skała napiętą skórę. Ból, któ­rego pod­świa­do­mie się spo­dzie­wała, nie nad­cho­dził. Naj­wy­raź­niej jakimś cudem wszystko było w porządku. Wtedy poja­wiła się pierw­sza myśl – wydo­stać się stąd.

Nie była pewna, czy powinna sama sta­rać się wyjść z roz­wa­lo­nego pojazdu, czy też cze­kać na pomoc. Była prze­ra­żona. Za nic nie chciała nara­zić dzieci, a jed­nak dwa kie­liszki wina cią­żyły jej na sumie­niu niczym oło­wiane sztaby zdolne utrzy­mać kil­ku­to­nowy sta­tek w miej­scu. Ona też nie mogła się poru­szyć, pod­jąć żad­nej decy­zji.

Wresz­cie uznała, że druga opcja wydaje się roz­sąd­niej­sza, na wszelki wypa­dek lepiej się nie ruszać. Mogła prze­cież mieć jakieś wewnętrzne obra­że­nia, któ­rych nie zauwa­żyła. Nale­żało cze­kać na pomoc. Jed­nak pro­wa­dząca przez las droga nie była uczęsz­czana, być może do rana nikt się tutaj nie pojawi. I wtedy jej oszo­ło­miony mózg prze­szyła druga myśl. Poli­cja! Co będzie, jeśli ktoś wezwie do wypadku poli­cję?

Cię­żarna kobieta pro­wa­dząca pod wpły­wem alko­holu wpa­dła na drzewo. Nikt jej nie zro­zu­mie. To będzie skan­dal! Pew­nie nawet miej­scowa gazeta o tym napi­sze. Wszy­scy się dowie­dzą. Także w pracy i w biu­rze Sławka. Po czymś takim może nawet ją zwol­nią. To były pierw­sze cha­otyczne myśli, jakie zaczęły panicz­nie pły­nąć jej przez głowę.

Odwró­ciła się z tru­dem i wycią­gnęła tele­fon z torby leżą­cej na fotelu pasa­żera. Zdu­miała się, jak wiele czasu zajęło jej tra­fie­nie pal­cem w przy­cisk. Wyda­wało się, że wszystko jest w porządku, tym­cza­sem ręce trzę­sły jej się tak, że ledwo zdo­łała przy­ło­żyć słu­chawkę do ucha.

Długo trwało, zanim Sła­wek ode­brał.

– Co jest? – zapy­tał, kasz­ląc, wyraź­nie zaspany.

– Potrze­buję pomocy. Mia­łam wypa­dek. – Głos drżał jej z nie­po­koju. Nie dała mu czasu, by przy­jął tę wia­do­mość i szybko dodała: – Bar­dzo się boję.

– Justyna! – krzyk­nął, natych­miast roz­bu­dzony. – Co się stało? Jesteś w szpi­talu?

– Nie. Na leśnej dro­dze, na pust­ko­wiu, w aucie. Ude­rzy­łam w drzewo, nic mi chyba nie jest, ale potrze­buję pomocy – wyja­śniła, powoli wypo­wia­da­jąc słowa. Wie­działa, że będzie musiała się przy­znać do wszyst­kiego, ale wstyd spra­wił, że prze­cią­gała to, jak tylko mogła.

– Dla­czego nie wzię­łaś tak­sówki, tylko jeź­dzisz po nocy? – Sła­wek naj­wy­raź­niej nieco uspo­koił się na wia­do­mość, że nic jej się nie stało. Znowu można było roz­po­znać per­ma­nentne nie­do­spa­nie. – Wiesz, że ciąża ci nie służy. Przy­jadę do cie­bie, ale wezwij pogo­to­wie, może będą szyb­ciej. Aha, i od razu poli­cję. I tak trzeba będzie pew­nie cze­kać, a pro­to­kół do ubez­pie­cze­nia się przyda.

Justy­nie szyb­ciej zabiło serce na myśl o tym, jak Sła­wek zare­aguje na to, co zro­biła.

– Jest gorzej, niż myślisz – wyszep­tała. – Piłam. Tylko dwa kie­liszki, czer­wone wino, ponoć zdrowe dla krą­że­nia – tłu­ma­czyła się cha­otycz­nie. – Do tego mia­łam sto dwa­dzie­ścia na licz­niku. Zamkną mnie w ósmym mie­siącu ciąży, uro­dzę w wię­zie­niu.

Teraz, kiedy wypo­wie­działa te słowa na głos, obraz sytu­acji naprawdę do niej dotarł i nie była w sta­nie powstrzy­mać emo­cji, które jak dotąd posłusz­nie trzy­mały się na boku i nie wcho­dziły jej w drogę. Zaczęła nagle roz­pacz­li­wie pła­kać.

– Kurwa mać! A co z dziećmi? – zaklął Sła­wek.

Justy­nie wydało się zna­mienne, że to pyta­nie padło dopiero teraz.

– Chyba dobrze, nie wiem. Nie mogę się ruszyć! – zawo­łała.

Kiedy już raz pozwo­liła sobie na płacz, trudno jej było prze­stać.

– Módl się, żeby było okej, bo cię oskarżą o nara­że­nie życia dzieci i naprawdę będziesz mieć prze­je­bane.

Odpo­wiedź Sławka, zamiast przy­nieść spo­dzie­waną otu­chę i uspo­ko­je­nie, jesz­cze bar­dziej ją zde­ner­wo­wała. Dobrze wie­działa, że zawa­liła. Nie potrze­bo­wała, żeby jej to wypo­mi­nał, nie po to do niego zadzwo­niła. Szu­kała wspar­cia i rady.

– Trzeba szybko dzwo­nić na pogo­to­wie, może im się coś stało? – powie­działa cicho coraz bar­dziej zanie­po­ko­jona.

Wpraw­dzie wyda­wało jej się, że wszystko jest w porządku, ale nie mogła prze­cież mieć pew­no­ści.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki zapa­dła cisza. Justyna zdą­żyła zmar­twić się, że Sła­wek się roz­łą­czył, zanim ponow­nie usły­szała jego głos.

– Cze­kaj! – powie­dział sta­now­czo. – Ni­gdzie nie dzwoń. Ja zaraz do cie­bie przy­jadę. Zamie­nimy się miej­scami. Wezmę to na sie­bie – mówił nie­wy­raź­nie, chyba się jed­no­cze­śnie ubie­rał w pośpie­chu. – Powiemy, że jakiś lis wysko­czył na drogę albo inna durna sarna. Ja na szczę­ście jestem trzeźwy. Co ci, do cho­lery, strze­liło do głowy, żeby wsia­dać po pija­nemu za kółko?!

– Nie wiem. – Justyna roz­pła­kała się jesz­cze moc­niej. – To był jakiś impuls. Nor­mal­nie prze­cież nie robię takich rze­czy. Poza tym to tylko dwa kie­liszki wina.

Sła­wek prze­rwał jej, kazał natych­miast podać dokładną loka­li­za­cję, porwał klu­czyki do auta i zatrza­snął drzwi miesz­ka­nia. Nie było sensu teraz o tym gadać. Wie­dział, że to był pierw­szy raz. Justyna miała wyjąt­ko­wego pecha. Tak bar­dzo wszyst­kiego pil­no­wała przez ostat­nie mie­siące. Dieta, wita­miny, odpo­wied­nia ilość wody, snu, regu­larne bada­nia. Może za mocno się sta­rała i w końcu to napię­cie stało się nie do wytrzy­ma­nia? Wokół ciąży toczyło się teraz całe ich życie. A do tego docho­dził jesz­cze nie­po­kój o dzieci. Od przy­szłego tygo­dnia Justyna miała iść do szpi­tala. Na wszelki wypa­dek, bo aktu­alne wyniki badań nie podo­bały się leka­rzowi.

Zro­biło mu się jej żal. Ale zaraz potem zazgrzy­tał zębami z wście­kło­ści, po czym z rykiem sil­nika i gło­śnym wizgiem wyje­chał z pod­ziem­nego par­kingu. Też nie był święty. Lubił imprezy. Miał wielu zna­jo­mych. Współ­czuł Justy­nie, że od wielu mie­sięcy musi rezy­gno­wać z tylu przy­jem­no­ści. Nie pić, nie sza­leć pod­czas gór­skich wędró­wek, nosić ten wielki brzuch, rzy­gać, źle wyglą­dać, mieć spuch­nięte stopy. Ale chciała tego i on zgo­dził się dla niej na wyzwa­nie zwane rodziną.

Lubił Justynę. Podo­bała mu się od pierw­szego momentu, kiedy zoba­czył na spły­wie kaja­ko­wym drobną sza­tynkę o nie­bie­skich oczach. Dziel­nie radziła sobie z falami, choć dopiero debiu­to­wała w nowej roli. Szybko nawią­zał z nią kon­takt i już kilka tygo­dni póź­niej zostali parą. Chyba jej nie kochał, bo nie za bar­dzo wie­dział, na czym takie uczu­cie mia­łoby pole­gać, ale lubił naj­bar­dziej ze wszyst­kich kobiet, które znał. Do tego stop­nia, że nawet chciał, by miała to swoje wyma­rzone dziecko. Wie­dział, jak wiel­kie spu­sto­sze­nie w kobie­cej psy­chice może wywo­łać takie nie­speł­nione pra­gnie­nie. Miał wielu przy­ja­ciół sta­ra­ją­cych się o potom­stwo i nie­raz obser­wo­wał, jakie to trudne co mie­siąc prze­ży­wać wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie.

Im udało się bez pro­blemu. Aż za dobrze. Nie pla­no­wali od razu wycho­wy­wać bliź­nia­ków, ale cóż, z pra­wami natury się nie dys­ku­tuje. Przy­jął także i to. Ale chyba nie był szcze­gól­nie przy­wią­zany do swo­ich przy­szłych dzieci, bo pędząc teraz auto­stradą, wcale o nich nie myślał. Tylko o Justy­nie i o tym, jak bar­dzo chce ją ura­to­wać. Nawet jeśli ceną mia­łyby być wła­sne kło­poty i nie­przy­jem­no­ści.

***

Justyna nie wie­działa, jak długo już tak sie­dzi. Drogą nie prze­je­chał ani jeden samo­chód. Teraz, kiedy Sła­wek się roz­łą­czył, cisza wokół znów prze­ra­ża­jąco dźwię­czała w uszach. W poświa­cie księ­życa las z minuty na minutę sta­wał się coraz bar­dziej nie­przy­jemny. Za chwilę nadej­dzie świt i może nawet zrobi się pięk­nie, ale teraz mrok tylko pod­kre­ślał grozę sytu­acji. Justyna ści­skała w dło­niach tele­fon. Drę­czyło ją prze­ko­na­nie, że powinna natych­miast dzwo­nić na pogo­to­wie. Na­dal nie czuła brzu­cha, jakby stał się cia­łem obcym. Nic jej nie bolało. Ale strach co rusz pod­peł­zał pod gar­dło. Prze­czu­wała, że dzieje się coś nie­do­brego.

Jed­no­cze­śnie ogrom­nie się bała. Sła­wek miał rację. Nara­ziła dzieci na nie­bez­pie­czeń­stwo. Pro­wa­dziła pod wpły­wem alko­holu. To nie była sprawa, z któ­rej można się wywi­nąć w łatwy spo­sób. Musiała jesz­cze chwilę pocze­kać. Sła­wek obie­cał pomóc. Był jej naj­bliż­szą osobą. Wie­działa, że może na niego liczyć. Jeśli obie­cał, że przy­je­dzie, zrobi to.

Pogła­skała brzuch i szybko cof­nęła rękę, wystra­szona. Miała wra­że­nie, że dotyka zim­nego kamie­nia. Nie mogła dłu­żej cze­kać. Włą­czyła tele­fon, wybrała numer pogo­to­wia, zde­cy­do­wana dzwo­nić bez względu na kon­se­kwen­cje, i wtedy zoba­czyła w lusterku świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu. Zro­biło jej się nie­do­brze ze stra­chu. Kto to mógł być? Wyba­wi­ciel czy ktoś, kto ją potępi bez chwili waha­nia za to, co zro­biła? Może nawet pstryk­nie zdję­cie i wrzuci na Face­bo­oka? Taka fotka to byłby prze­bój. Zdję­cie z głu­pią babą, która w tak kosz­mar­nie nie­od­po­wie­dzialny spo­sób nara­ziła swoje nie­na­ro­dzone dzieci.

Być może sama też by wycią­gnęła apa­rat. A potem wrzu­ciła fotkę do inter­netu, prze­gry­za­jąc w pracy poranną kawę jakąś smaczną prze­ką­ską. Zwy­kła biu­rowa roz­rywka. Jakże rzadko wtedy myśli się o ludziach, któ­rzy są oce­niani. Co czują? Jakie oko­licz­no­ści dopro­wa­dziły ich tam, gdzie się zna­leźli? Bliźni tak łatwo dzi­siaj rzu­cają wir­tu­al­nymi kamie­niami.

Otarła czoło wil­gotne ze stra­chu i prze­ję­cia.

Samo­chód zatrzy­mał się obok i z ulgą roz­po­znała srebr­nego mer­ce­desa Sławka. Męż­czy­zna szybko wysiadł, pod­biegł do niej, po czym nie bez trudu otwo­rzył drzwi od strony kie­rowcy. Do środka wpa­dło świeże, chłodne powie­trze i wtedy nagle czas jakby od nowa się włą­czył. Znik­nęło wra­że­nie nie­re­al­no­ści, adre­na­lina spa­dła i Justyna poczuła ból, a zaraz potem prze­ra­że­nie.

– Wysia­daj! – krzyk­nął Sła­wek, igno­ru­jąc strach malu­jący się na jej twa­rzy. – Nie ma wiele czasu, ruch na dro­gach coraz więk­szy, zaraz nas tu ktoś zasta­nie. A ja jesz­cze muszę moje auto odsta­wić gdzieś w krzaki.

– Nie mogę! – roz­pła­kała się. Prze­czu­cie, że coś jest nie tak, było coraz sil­niej­sze. Dopiero teraz, kiedy teo­re­tycz­nie powinna być już bez­pieczna, tak naprawdę dotarło do niej, co się stało. Zro­zu­miała, że może stra­cić ciążę. – Dzieci! Co z dziećmi?

– Teraz za późno, żeby o tym myśleć – znie­cier­pli­wił się Sła­wek. – Zaraz zadzwo­nię na pogo­to­wie, tylko się prze­siądź na drugą stronę, bo cię fak­tycz­nie zamkną, dziew­czyno.

Wie­dział, co mówi. Auto było w fatal­nym sta­nie. Justyna też, choć naj­wy­raź­niej zupeł­nie nie zda­wała sobie z tego sprawy. Być może dzia­łał szok albo wypity alko­hol. To nie miało zna­cze­nia. Nikt nie mógł się dowie­dzieć, że to ona pro­wa­dziła.

Wytar­gał ją pra­wie bez­władną z auta i prze­pro­wa­dził na drugą stronę. Otwo­rzył drzwiczki i z wiel­kim tru­dem posa­dził na fotelu pasa­żera. I wtedy zoba­czył krew. Pły­nęła po nodze Justyny wprost na jasną tapi­cerkę samo­chodu i wycie­raczkę pod jej sto­pami.

Nie­ważne – zade­cy­do­wał. Jeśli teraz jej powie, Justyna tylko zde­ner­wuje się jesz­cze bar­dziej, a prze­cież i tak miał zamiar zadzwo­nić po karetkę. Leka­rze się tym zajmą. Nie ode­zwał się. Obiegł auto, spraw­dził, czy nie zosta­wili jakichś śla­dów, obej­rzał sie­dze­nie, które było czy­ste, i zajął miej­sce przy kie­row­nicy. Dopiero wtedy wezwał pogo­to­wie.

– Ratunku! – krzy­czał, sta­ra­jąc się brzmieć jak naj­wia­ry­god­niej. – Mie­li­śmy wypa­dek. Moja żona jest w ósmym mie­siącu ciąży. Krwawi. To bliź­niaki, bła­gam o pomoc!

Uda­wane prze­ję­cie w jego gło­sie zamie­niło się w auten­tyczne. Kiedy bowiem odwró­cił głowę, zoba­czył Justynę i wie­dział, że jej spoj­rze­nia nie zapo­mni do końca życia. Miała wiel­kie, puste źre­nice i krew na wycią­gnię­tych w górę dło­niach. Chyba wła­śnie do niej dotarło, co się stało.ROZDZIAŁ 2

W tym samym cza­sie daleko w górach też budził się dzień. Był bar­dzo wcze­sny pora­nek. Słońce deli­kat­nie muskało hory­zont cie­płą piesz­czotą. Nie­wielki drew­niany dom poło­żony u stóp poro­śnię­tej lasem góry wyglą­dał o tej porze zja­wi­skowo. Jak zacza­ro­wany.

Czer­wona dachówka błysz­czała, a stary ogród zda­wał się skry­wać fascy­nu­jące tajem­nice. Miękka mgła pokry­wała gęste kępy nar­cy­zów i natu­ral­nie roz­siane kolo­rowe ostróżki. Wyso­kie trawy szu­miały łagod­nie, na jabło­niach zie­le­niły się owoce, nio­sąc nadzieję na obfite zbiory. To miej­sce spra­wiało wra­że­nie jeśli nie bramy, to z pew­no­ścią przy­naj­mniej furtki do raju. Nie jest bowiem prawdą, że te magiczne kra­iny znaj­dują się w innym wymia­rze, gdzieś daleko. Tu i teraz można odszu­kać swoją windę do nieba, tak samo jak zna­leźć się w przed­sion­kach pie­kieł. To dzieje się w każ­dej chwili w życiu wielu osób.

Ale ten dom poło­żony w sta­rym ogro­dzie zda­wał się tylko kusić. Kwit­nące pęki czar­nego bzu koły­sały się cięż­kie od poran­nej rosy, a wielka lipa przed wej­ściem pach­niała obłęd­nie tysią­cem kwia­tów. Nic, tylko zry­wać, suszyć i cie­szyć się dobrym zdro­wiem cały rok.

Było bar­dzo wcze­śnie, gdy cicho zamknęły się drew­niane drzwi i słusz­nej postury męż­czy­zna wyszedł na zewnątrz. Cia­śniej zapiął kurtkę. O tej porze było jesz­cze chłodno. Obej­rzał się kilka razy za sie­bie, jakby bał się zosta­wić dom lub kogoś, kto znaj­do­wał się w środku. W końcu jed­nak zaczął iść pospiesz­nie. Wsiadł do sta­rego samo­chodu. Stan auta nie wzbu­dzał zaufa­nia, pojazd zda­wał się trzy­mać kupy wyłącz­nie dzięki sil­nej woli kie­rowcy. Ale męż­czy­zna pew­nie prze­krę­cił klu­czyk, a sil­nik wydał dźwięk umie­ra­ją­cego tura. Mimo to auto ruszyło i po chwili żwawo zaczęło się toczyć z wyso­kiej góry wąską, pełną zakrę­tów kamie­ni­stą drogą.

Słońce wscho­dziło coraz odważ­niej. Pano­rama gór pre­zen­to­wała się impo­nu­jąco, zachę­ca­jąc z całej siły, by ją podzi­wiać. Tylko że zabra­kło chęt­nych do tej czyn­no­ści. Męż­czy­zna już odje­chał, a nikogo innego w ogro­dzie nie było.

W sta­rym domu jako następny obu­dził się młody chło­pak. Wstał, ale jego dusza chyba wciąż znaj­do­wała się w łóżku. Takie przy­naj­mniej miał wra­że­nie. Jak bowiem ina­czej wytłu­ma­czyć fakt, że po kuchni poru­szała się wyłącz­nie nie­przy­tomna sko­rupa odziana w jego piżamę.

Nie było jed­nak czasu na roz­wa­ża­nia. Wik­tor miał sporo pracy. Musiał się ubrać i przy­go­to­wać do wyj­ścia młod­szego brata i sio­strę. Oboje zwy­kle nie kwa­pili się do ocho­czego poran­nego wsta­wa­nia, więc prze­wi­dy­wał trud­no­ści.

Pik­nął jego stary tele­fon.

_Morze jakieś wagary dzi­siaj?_

Kamil, naj­lep­szy kolega Wik­tora od pierw­szej klasy, był na bakier z orto­gra­fią i czuł z tego powodu ogromną dumę. Kolek­cjo­no­wał rekordy błę­dów w jed­nym zda­niu i wciąż sta­rał się pobić swój wła­sny wynik. Dru­gim jego celem było zła­mać wszyst­kie zapisy sta­tutu szkoły, zanim zakoń­czy edu­ka­cję, i był na cał­kiem dobrej dro­dze do osią­gnię­cia swo­ich zało­żeń. O ile go dyrek­cja wcze­śniej nie wyrzuci.

Wik­tor wes­tchnął i spoj­rzał na łóżko bra­ciszka. Leoś spał. Oddy­chał spo­koj­nie. To ozna­czało, że jest zdrowy. Będzie mógł pójść do przed­szkola.

_Nic z tego_ – odpi­sał Kami­lowi. – _Spo­tkamy się w szkole. Dzi­siaj nie zostaję w domu._

_Rza­łuj_ – przy­szła natych­mia­stowa odpo­wiedź. – _Mam nowom gre. Bom­bia­sta._

_Do zoba­cze­nia na przy­stanku_ – odpi­sał Wik­tor z uśmie­chem.

Tam się zwy­kle spo­ty­kał z kolegą. Razem wcho­dzili do szatni. Kamil nie zno­sił cho­dzić do szkoły, każdy pre­tekst był dla niego dobry, by się zerwać. Ale naj­bar­dziej lubił waga­ro­wać z Wik­to­rem, tym bar­dziej że kolega dys­po­no­wał wolną chatą. Jego ojciec wycho­dził do pracy bla­dym świ­tem i wra­cał póź­nym wie­czo­rem. Nikt w kla­sie nie miał tyle luzu.

Dzi­siaj jed­nak musiał zre­zy­gno­wać z kuszą­cych pla­nów i jak rze­sze innych uczniów poma­sze­ro­wać do naj­bliż­szej pla­cówki oświa­to­wej.

Wik­tor robił to chęt­nie. Lubił się uczyć, ale oczy­wi­ście za nic w świe­cie by się do tego nie przy­znał. Ani Kami­lowi, ani żad­nemu innemu kole­dze. Nikt by go też o takie skłon­no­ści nie podej­rze­wał. Miał słabe oceny, nauczy­ciele wciąż go kry­ty­ko­wali, co roku musiał zda­wać poprawkę z mate­ma­tyki, żeby przejść do następ­nej klasy. Powszech­nie miano go za nie­zdol­nego, sła­bego ucznia. Podobną opi­nię zdą­żyła już też uzy­skać jego sio­stra, choć jesz­cze na dobre nie zaczęła edu­ka­cji. Od wrze­śnia miała dopiero pójść do pierw­szej klasy.

Ale Wik­tor czuł, że mógłby uczyć się lepiej. Nawet osią­gać praw­dziwe suk­cesy. Gdyby tylko miał szansę. Jeśli zdo­łałby codzien­nie wykroić w napię­tym pla­nie dnia choć godzinę na naukę. To jed­nak pozo­sta­wało w sfe­rze marzeń. Po lek­cjach przy­pro­wa­dzał rodzeń­stwo do domu i zaj­mo­wał się nimi do wie­czora. Goto­wał jedze­nie i nie­udol­nie prał ciu­chy. Wie­czo­rem padał na twarz niczym zmę­czona obo­wiąz­kami wie­lo­dzietna samotna matka.

Wczo­raj też obie­cy­wał sobie, że wsta­nie wcze­śniej i odrobi zada­nie. Ale jak zawsze poległ przy tym wyzwa­niu. I tak musiał się zry­wać bla­dym świ­tem, żeby ze wszyst­kim zdą­żyć.

Rano zapro­wa­dzał dzie­ciaki do babci. Taki prze­pis. Do przed­szkola dziecko może odpro­wa­dzić tylko osoba peł­no­let­nia. Ten, kto two­rzył ten zapis, wyraź­nie nie znał babci Łabędz­kiej.

Sto razy lepiej dzie­ciom było ze star­szym bra­tem. Jego poziom odpo­wie­dzial­no­ści sta­no­wił dla niej pułap nie do osią­gnię­cia. Nie wspo­mi­na­jąc już o życz­li­wo­ści i empa­tii. Ale to dla nikogo nie miało zna­cze­nia. Mło­dzi Małeccy musieli się pod­dać pro­ce­du­rom. Zapu­kać do drzwi domu babci, wysłu­chać narze­ka­nia, że z ich powodu stara kobieta zmu­szona jest zry­wać się rano z łóżka, choć bolą ją stawy, mię­śnie, korzonki i serce. Następ­nie całą drogę cier­pli­wie zno­sić narze­ka­nia na ojca, który znisz­czył ich mamie życie. Gdyby nie on, z pew­no­ścią skoń­czy­łaby stu­dia i zro­biła karierę.

Codzien­nie ta sama opo­wieść.

Bab­cia mówiła: gdyby nie ojciec… Ale oni sły­szeli: „Gdyby nie dzieci”. Bo prze­cież taka była prawda. To wła­śnie nie­chciana ciąża spra­wiła, że mama prze­rwała naukę przed maturą. A potem nie poszła do pracy.

Wik­tor był naj­star­szy. Wie­dział, że to przez niego. A gdyby przy­pad­kiem zapo­mniał, bab­cia każ­dego dnia rano mu o tym przy­po­mi­nała.

Bar­dzo chciał, by ktoś im pomógł. By zda­rzył się cud. Nad­szedł jed­nak kolejny pora­nek, znad łąk pod­no­siły się mgły. Góry wyra­stały maje­sta­tycz­nie nad hory­zon­tem, a oni jak co dzień masze­ro­wali wąską ścieżką przez pola na skróty do domu babci. Mały Leoś maru­dził, że nie chce do przed­szkola. Emilka pocie­szała go, jak umiała.

Było jesz­cze bar­dzo wcze­śnie. Wik­tor uniósł głowę. Po jaśnie­ją­cym nie­bie leciało stado skow­ron­ków. Pozaz­dro­ścił im wol­no­ści.ROZDZIAŁ 3

Jeśli ktoś oglą­dał straszne filmy o służ­bie zdro­wia lub uczest­ni­czył w dys­ku­sjach o mar­nym zaan­ga­żo­wa­niu zawo­do­wym leka­rzy, powi­nien był zoba­czyć tę akcję przy szo­sie. Lekarz, który przy­je­chał na miej­sce zda­rze­nia, był tak prze­jęty sytu­acją, deli­katny i pomocny, jak tylko to moż­liwe. Justyna została natych­miast zabrana do szpi­tala. Sławka zatrzy­mała na miej­scu zda­rze­nia poli­cja. Posta­wiono mu zarzuty, ale pozwo­lono jechać do żony. Wszy­scy mu współ­czuli.

– Fatalny wypa­dek! – mówili. – Sarny rze­czy­wi­ście potra­fią w tym miej­scu wybiec nie­spo­dzia­nie tuż przed maskę. Powi­nien pan był jechać wol­niej – doda­wali surowo.

Ale współ­czuli mu, bo prze­ży­wał praw­dziwy dra­mat. Życie jego dzieci było zagro­żone.

Sła­wek nie miał spe­cjal­nie czu­łego sumie­nia. Kła­mał, kiedy tego potrze­bo­wał, kom­bi­no­wał i potra­fił twardo grać w pracy. Awan­su­jąc, imał się róż­nych środ­ków, nie zawsze etycz­nych. Teraz jed­nak było mu głu­pio. Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji nie rzu­cili się na niego z oskar­że­niami, choć mieli ku temu pod­stawy, a zamiast tego sta­rali się pomóc.

Podał swoje dane, zobo­wią­zał się zgło­sić na komi­sa­riat i pod pozo­rem, że spie­szy się do szpi­tala, sko­rzy­stał z pro­po­zy­cji pod­wie­zie­nia do mia­sta. Nikomu nie przy­szło do głowy, by spraw­dzać oko­liczne zaro­śla w poszu­ki­wa­niu innego auta. Plan oka­zał się sku­teczny. Poli­cjanci myśleli tylko o tym, by jak naj­szyb­ciej zawieźć tego męż­czy­znę do żony.

Tak naprawdę nie byli z Justyną po ślu­bie, ale to nie miało zna­cze­nia. Sła­wek nie widział powodu, by się tłu­ma­czyć ze swo­ich spraw. Zły był na całą tę sytu­ację. Czuł, że nie zakoń­czy się łatwo. Ich życie już ni­gdy nie wróci do poprzed­niego rytmu. Stan dzieci nie jest dobry. Widział tę dia­gnozę wyraź­nie wypi­saną na twa­rzy leka­rza. Justyna z pew­no­ścią będzie z tego powodu cier­pieć.

Cze­kała go też sprawa w sądzie. Prze­kro­czył rze­komo pręd­kość i nara­ził życie pasa­że­rów, a pikan­te­rii spra­wie doda­wał fakt, że cho­dziło tutaj o dwoje nie­na­ro­dzo­nych dzieci.

Ósmy mie­siąc. Są już duże – pomy­ślał. – Może jesz­cze wszystko skoń­czy się dobrze. Ura­tują je.

Ale nie mógł się długo łudzić. Wypa­dek był poważny. Auto ude­rzyło w drzewo z wielką siłą. Justyna musiała nie­źle pędzić. To nie­wia­ry­godne, ale spra­wiała wra­że­nie, jakby nic jej się nie stało. Z ciążą było jed­nak ina­czej.

Krew na fotelu mówiła sama za sie­bie.

***

Justyna obu­dziła się nad ranem. Słońce wpa­dało przez duże okno do jaskra­wo­bia­łej sali. Dłuż­szą chwilę mru­gała powie­kami, jakby miało jej to pomóc w zro­zu­mie­niu sytu­acji. Ale ten spo­sób nie podzia­łał. Odru­chowo poło­żyła dłoń na brzu­chu i zamarła. Ręka zbyt szybko prze­je­chała po koł­drze. Znik­nął cha­rak­te­ry­styczny wielki balon, który od wielu tygo­dni nosiła pod ser­cem.

– Dzieci – wyszep­tała prze­ra­żona, a na jej głos natych­miast zare­ago­wała sie­dząca przy biurku pie­lę­gniarka.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się, pod­cho­dząc do niej. – Pro­szę się nie pod­no­sić. Jest pani po ope­ra­cji.

– Jak to? Co się stało? – zapy­tała i głowa opa­dła jej na poduszkę.

Nie potrze­bo­wała odpo­wie­dzi. Wszystko sobie przy­po­mniała w jed­nej chwili. Wypa­dek. Nie­koń­czące się chwile okrop­nej ciszy, krew na dło­niach, pod­stęp Sławka, zbyt dłu­gie ocze­ki­wa­nie na karetkę. Prze­ra­że­nie pode­szło jej pod gar­dło.

– Co z nimi? Czy żyją? Są zdrowe? – zapy­tała ze stra­chem i zła­pała pie­lę­gniarkę za rękę.

– Zaraz zawo­łam leka­rza – spło­szyła się dziew­czyna. – Wszystko pani powie.

Słowa, które chyba miały ją uspo­koić, nie przy­nio­sły ocze­ki­wa­nego skutku. Wręcz prze­ciw­nie, w sercu Justyny roz­sza­lała się teraz praw­dziwa panika.

– Czy żyją? – spy­tała raz jesz­cze. – Niech mnie pani nie trzyma w nie­pew­no­ści.

Ale musiała pocze­kać, bo pie­lę­gniarka tylko pokrę­ciła głową i wyszła. Łzy wiel­kie jak żal, gęste niczym poczu­cie winy i gorz­kie jak wnio­ski, które się wyciąga za późno, popły­nęły wzdłuż jej skroni. Wie­działa, że gdyby cokol­wiek było w porządku, powie­dziano by jej o tym.

– Dzień dobry. – Do sali wszedł star­szy lekarz i młoda dziew­czyna, która przed­sta­wiła się jako psy­cho­log. Justyna już wie­działa, że stało się naj­gor­sze.

Długo pła­kała, kiedy prze­ka­zano jej wie­ści. Trzeba było podać jej środki na uspo­ko­je­nie, po któ­rych natych­miast zasnęła. Odpły­nęła na kilka godzin. Jed­nak to wytchnie­nie szybko się skoń­czyło. Kiedy po raz kolejny pod­nio­sła powieki, prawda ude­rzyła ją z całą siłą. Bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Pamię­tała z zimną pre­cy­zją każdy szcze­gół. Każdy łyk wypi­tego wina, wszystko, co sobie wtedy myślała, wła­sną głu­pią pew­ność sie­bie, że ten jeden raz niczego nie zmieni. Alko­hol szybko ude­rzył jej do głowy i potem tylko pono­siła straszne kon­se­kwen­cje tego pierw­szego błędu. Nie przy­znała się kole­żan­kom, że wraca wła­snym autem. Uznała, że bez pro­blemu prze­je­dzie ten kawa­łek leśną drogą, a potem przez opu­sto­szałe o tej porze mia­sto. Była dobrym kie­rowcą, taka trasa nie sta­no­wiła dla niej żad­nego wyzwa­nia. Nawet po kie­liszku, a przy­naj­mniej tak jej się w jej nie­zmie­rzo­nej głu­po­cie wyda­wało. Pycha zawsze kro­czy przed upad­kiem.

Uła­mek sekundy zmie­nił wszystko. Jej dzieci nie prze­żyły wypadku. Dziew­czynka i chłop­czyk. Wpraw­dzie lekarz coś mówił, że zde­rze­nie nie było głów­nym źró­dłem pro­blemu, bo poja­wiły się dodat­kowe kom­pli­ka­cje, ale nawet go nie słu­chała. Poczu­cie winy pozba­wiało ją tchu.

Odwró­ciła się na bok, mimo że bli­zna po cesarce mocno bolała. To jej nie prze­szka­dzało, wręcz prze­ciw­nie, uznała, że im wię­cej cier­pie­nia, tym lepiej. Chciało jej się wyć. Ból był nie do znie­sie­nia.

Ale pil­no­wano jej. Taka tra­ge­dia nie wyda­rzała się na oddziale co dzień. Justyna znaj­do­wała się pod czujną opieką dyżur­nej pie­lę­gniarki. Pani psy­cho­log też czu­wała przy jej łóżku. Ota­czało ją tutaj powszechne współ­czu­cie i tro­ska. Wszy­scy wie­dzieli, że stra­ciła dzieci w wypadku. Wpraw­dzie pod­czas badań wykryto w jej krwi alko­hol, ale nikt nie wie­dział, że to ona pro­wa­dziła.

– Jak się pani czuje? – Pod wie­czór miła pani dok­tor pode­szła do niej i uśmiech­nęła się bar­dzo łagod­nie. Cie­kawe, jak by zare­ago­wała, gdyby wie­działa, co się rze­czy­wi­ście wyda­rzyło kil­ka­na­ście godzin temu na leśnej dro­dze.

– Okrop­nie – powie­działa Justyna zgod­nie z prawdą. – Dla­czego nie udało się ich ura­to­wać? – zapy­tała z żalem. – To był prze­cież ósmy mie­siąc, powinny być już na tyle duże, by prze­żyć. Sły­sza­łam o wcze­śnia­kach, które rodziły się kilka tygo­dni przed prze­wi­dy­wa­nym ter­mi­nem i wyra­stały na silne i zdrowe.

– Bar­dzo pani współ­czuję – odparła lekarka i wzięła ją za rękę. – Wiem, jaki to ból. Dzieci były silne, ale poja­wiły się kom­pli­ka­cje. To nie była tylko wina wypadku, choć z pew­no­ścią ope­ra­cja stała się z tego powodu trud­niej­sza.

W tym momen­cie Justyna zemdlała. Zoba­czyła kilka zie­lo­nych plam przed oczami, potem w ustach poczuła mdlące gorąco i odpły­nęła. Za nic w świe­cie nie chciała oprzy­tom­nieć.

Tęsk­nota za dziećmi roz­ry­wała jej serce.ROZDZIAŁ 4

Kilka tygo­dni póź­niej Wik­tor Małecki jak zawsze zerwał się bla­dym świ­tem. Musiał sporo zro­bić przed pój­ściem do szkoły. Miał tylko jede­na­ście lat, ale to dla nikogo nie miało zna­cze­nia. Nie­któ­rzy z jego rówie­śni­ków wciąż nosili buty na rzepy, bo nie umieli wią­zać sznu­ró­wek, ni­gdy nie przy­go­to­wali sobie samo­dziel­nie kanapki, a o cie­płej czapce zawsze przy­po­mi­nała im mama. Oni jesz­cze spali. By zdą­żyć na ósmą, nie musieli się budzić tak wcze­śnie.

Wik­tor jak co dzień z nie­chę­cią opu­ścił cie­płe łóżko, prze­tarł zmę­czone oczy, po czym szybko wszedł do chłod­nej kuchni. Taty już nie było. Wstał pierw­szy i bez­sze­lest­nie wyszedł do pracy. W dużym pomiesz­cze­niu o poranku było szcze­gól­nie ponuro i pusto.

A może nie? Może wła­śnie to wie­czo­rami naj­bar­dziej czuło się ten doj­mu­jący brak. Pustkę po mamie, któ­rej nie da się w żaden spo­sób zapeł­nić. Chło­piec objął się dłońmi i zadrżał. Bose stopy mar­zły od zim­nej pod­łogi. Nasta­wił wodę na her­batę, choć nie był pewien, czy zdążą cokol­wiek wypić. Poranki zawsze zbyt szybko mu ucie­kały. Sta­rał się wsta­wać dosta­tecz­nie wcze­śnie, ale i tak zwy­kle bra­ko­wało cen­nych minut. Spoj­rzał na wiel­kie łóżko pod oknem. Kie­dyś ponoć sypiała na nim bab­cia. Nie pamię­tał tych cza­sów. Teraz przy­kryty wielką puchatą pościelą spał tam Leoś, jego czte­ro­letni bra­ci­szek. Jakoś dziw­nie oddy­chał.

Wik­tor wystra­szył się nie na żarty. Miał dzi­siaj spraw­dzian z mate­ma­tyki. Pierw­szy w tym roku. Pani Jóź­wiak i bez tego za nim nie prze­pa­dała. Kie­dyś powie­dział na prze­rwie do kole­gów, że ona wygląda jak wie­wiórka. W rze­czy samej mogła się poszczy­cić impo­nu­ją­cymi sie­ka­czami, które regu­lar­nie pre­zen­to­wała kla­sie, uśmie­cha­jąc się zło­wiesz­czo nad kolej­nym zada­niem. Miała ogni­ście rude włosy i do tego ska­kała mię­dzy ław­kami, cza­jąc się na biedne dzieci jak nad­po­bu­dliwa wie­wióra.

Wszyst­kim się podo­bało to porów­na­nie. Z wyjąt­kiem pani od mate­ma­tyki. Ni­gdy mu nie wyba­czyła. Nauczy­ciele tacy są. Tłu­ma­czą dzie­ciom, że jeśli się coś prze­skro­bało, trzeba prze­pro­sić, a potem zacząć od nowa. Zapo­mnieć. A sami ni­gdy nie zapo­mi­nają, choć się grzecz­nie i w sumie nawet szcze­rze prze­pro­siło.

Wik­tor wes­tchnął. Nie rozu­miał świata. A nie było obok niego nikogo, kto mógłby mu cokol­wiek wyja­śnić. Ale jedno wie­dział na pewno. Jeśli nie przyj­dzie dzi­siaj do szkoły, Wie­wióra oskarży go o kom­bi­no­wa­nie. Kon­se­kwen­cje będą się cią­gnąć do końca roku. Pod­szedł do bra­ciszka i od razu ugięły się pod nim nogi. Czer­wone policzki i zatkany nos nie pozo­sta­wiały złu­dzeń. Leoś był chory. Znowu.

Wik­tor aż usiadł na brzegu łóżka. Czuł się cho­ler­nie bez­radny i chciało mu się pła­kać, choć był dziel­nym chło­pa­kiem, który nie­je­den trudny dzień miał już za sobą. Ale teraz zro­biło mu się strasz­nie smutno. Już wie­dział, że nie pój­dzie do szkoły. Mało kto pła­cze z tego powodu. To dla­tego, że żaden z kole­gów nie ma porów­na­nia. On był w innej sytu­acji. Chciał się uczyć. A we wtorki miał jesz­cze swój uko­chany tre­ning. Piłka nożna była jedyną rze­czą, w któ­rej sobie radził cał­kiem dobrze. Jeśli jed­nak chciał coś osią­gnąć, powi­nien być na każ­dym tre­ningu. Tylko jak miał to zro­bić? Nie mógł prze­cież zosta­wić brata samego w domu, a bab­cia Łabędzka sta­now­czo odmó­wiła już poprzed­nim razem. Poma­gała przy Leosiu, kiedy był malutki, ale gdy dostał się do przed­szkola, powie­działa, że od tej pory mają sobie radzić sami. Ona nie ma już sił. Wik­tor wes­tchnął ciężko. Przyj­dzie się poże­gnać z marze­niem o zagra­niu w wyj­ścio­wej jede­na­stce na naj­bliż­szym meczu.

Może to i dobrze. W sumie i tak nie miał butów. Jego korki cał­kiem się roz­la­ty­wały. Były za małe, od mie­sięcy nie speł­niały swo­jej funk­cji. Wstyd było wycią­gnąć je w szatni. Nawet ich ojcu nie poka­zy­wał. Po co? Pie­nię­dzy na nowe nie mieli. To oczy­wi­ste. Podob­nie jak fakt, że Wik­tor będzie musiał zostać z cho­rym bra­cisz­kiem w domu.

Pani w przed­szkolu nie przyj­mie Leosia. Ode­śle bab­cię z szatni i jesz­cze nakrzy­czy, że naraża inne dzieci.

Te lep­sze – wes­tchnął Wik­tor z roz­go­ry­cze­niem. – Wystro­jone, zadbane, żegnane w szatni przez czułe mamu­sie.

Mały nie zno­sił cho­dzić do przed­szkola, nawet jeśli był zdrowy. Trzeba się było rano nie­źle namę­czyć, żeby go prze­ko­nać do wyj­ścia. Prze­zię­biony tym bar­dziej nie ruszy się z łóżka. Wik­tor będzie musiał go doglą­dać cały dzień. Kto inny miałby to zro­bić?

Emilka pój­dzie do swo­jej zerówki. I tak jest za mała na pomoc. A przy­naj­mniej nie będzie się plą­tać pod nogami i maru­dzić, że jej bur­czy w brzu­chu. Zje obiad w szkole, cho­ciaż to jedno zmar­twie­nie będzie z głowy.

Wik­tor już pla­no­wał dzień. Obu­dzić sio­strę. Zapro­wa­dzić do babci, żeby panie nauczy­cielki nie jęczały, że musi być ktoś doro­sły jako opieka. Jakby nie wie­działy, jaka jest bab­cia Łabędzka. Z nią nikt nie czuł się bez­piecz­nie. Jej słowa dzia­łały niczym jad. Wypa­lały w ser­cach i duszach dzieci zie­jące dziury.

Lepiej było im razem. Wik­tor miał do młod­szego rodzeń­stwa wiele cier­pli­wo­ści. Był czuły. Przy­tu­lał Leosia, bo czy­tał kie­dyś o cho­ro­bie sie­ro­cej i nie chciał małego nara­żać na takie nie­bez­pie­czeń­stwo. Tyle że sam jest jesz­cze dziec­kiem i dzi­siaj w ten ponury pora­nek czuł to bar­dzo wyraź­nie.

Marzył, by stał się cud. Żeby ktoś im pomógł.

Ale nikt go nie sły­szał.ROZDZIAŁ 5

Sła­wek przy­cho­dził codzien­nie. Wziął urlop w pracy i sie­dział przy łóżku Justyny. Ale miał wra­że­nie, że nie­po­trzeb­nie się stara. Ona przyj­mo­wała wszystko z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią. Nie inte­re­so­wało jej, co się dzieje w pracy ani w domu. Patrzyła w ścianę, pła­kała lub spała. Rana po cesar­skim cię­ciu źle się goiła, poja­wiły się jakieś powi­kła­nia i wypis do domu wciąż się odda­lał.

Justyna nie chciała o tym roz­ma­wiać.

Potem wyzna­czono ter­min roz­prawy. Sła­wek wziął całą winę na sie­bie i dostał dwa lata wię­zie­nia w zawie­sze­niu. Teraz był karany i to poważ­nie skom­pli­ko­wało mu sytu­ację zawo­dową. Nie­które sta­no­wi­ska stały się dla niego na zawsze zamknięte. Poświę­ce­nie było spore, ale nikt go nie doce­nił. Justyna przy­jęła kolejne wie­ści z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią.

Sła­wek tego nie rozu­miał. Wie­dział, że jego dziew­czyna bar­dzo chciała być w ciąży, ale prze­cież miała też wcze­śniej inne życie. Świetną pracę, kole­żanki, pasje, marze­nia, ulu­bione roz­rywki. Przez ostat­nie osiem mie­sięcy nie wario­wała szcze­gól­nie na punk­cie przy­szłego macie­rzyń­stwa. Ow­szem, była zado­wo­lona, jed­nak nawet nie kupiła wyprawki. Narze­kała na ciężki brzuch. Alko­hol, poza tym jed­nym feral­nym zda­rze­niem, odsta­wiła, ale nie­raz powta­rzała, że ciąża to nie koniec świata, że przede wszyst­kim trzeba żyć nor­mal­nie.

A teraz nagle zacho­wy­wała się, jakby nic poza utra­co­nymi dziećmi nie ist­niało. Kiedy pró­bo­wał z nią roz­ma­wiać, w kółko powta­rzała to samo. Że czuje się ogrom­nie winna i nie chce już żyć.

Sła­wek począt­kowo nie­cier­pli­wie cze­kał na jej powrót do domu, ale kiedy ten dzień nad­szedł, był prze­ra­żony. Nie wie­dział, jak postę­po­wać z kobietą, z którą do tej pory dzie­lił łóżko, pasje i życie. Justyna cał­ko­wi­cie się zmie­niła. Orga­ni­zo­wał jej sesje u naj­lep­szych spe­cja­li­stów, ale nic nie poma­gało. Nawet ich nie słu­chała. Nie wró­ciła do pracy. Snuła się po domu i mil­czała. Prze­stała już nawet pła­kać. Za to mie­wała coraz wię­cej momen­tów, kiedy się zawie­szała. Jakby się wewnętrz­nie prze­no­siła do innego wymiaru. Tra­cił z nią jaki­kol­wiek kon­takt.

Żeby tro­chę się od tego ode­rwać, wró­cił do inten­syw­nej pracy. Zajął się obo­wiąz­kami. Nie spie­szyło mu się z powro­tami do domu. Cze­kały tam na niego tylko pro­blemy. Justyna przyj­mo­wała jego obec­ność lub jej brak dokład­nie tak samo. Z obo­jęt­no­ścią. Wszy­scy go pocie­szali, że czas przy­nie­sie zmianę, ale tak się nie stało.

Wio­sna się skoń­czyła i nie­zau­wa­żal­nie minęło lato. Tym razem waka­cje nie koja­rzyły się z miłym wypo­czyn­kiem. Dni cią­gnęły się, jeden podobny do dru­giego. Potem zaczął się nowy rok szkolny. W piękny wrze­śniowy pora­nek Sła­wek obu­dził się obok roz­czo­chra­nej, zanie­dba­nej kobiety, która poprzed­niego dnia po raz tysięczny odrzu­ciła jego pro­po­zy­cję pomocy, i poczuł, że ma dość.

To nie była jego wina, że tam­tego wie­czoru Justyna wsia­dła do samo­chodu i spo­wo­do­wała wypa­dek. Pró­bo­wał ją rato­wać wszel­kimi spo­so­bami, wziął na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za prze­stęp­stwo, któ­rego nie popeł­nił, sta­rał się być wyro­zu­miały, kocha­jący i cier­pliwy. Ale on też stra­cił dzieci oraz bli­ską sercu kobietę i było mu trudno. Miał dość tego, że nikt go nie rozu­mie, że musi radzić sobie ze wszyst­kim sam, że Justyna nawet nie stara się wró­cić do nor­mal­no­ści.

Tego dnia poje­chał z paczką zna­jo­mych z pracy na kajaki, żeby poczuć się jak daw­niej. Znów zacząć żyć. Wró­cił po dwóch dniach. Sądził, że Justyna sobie nie pora­dzi. Ale po powro­cie ze zdu­mie­niem zauwa­żył, że pod jego nie­obec­ność wło­żyła czy­sty, ładny swe­ter i poszła na zakupy. Zro­biła sobie nawet pierw­sze od dłuż­szego czasu porządne kanapki zamiast pogry­za­nego o przy­pad­ko­wych porach suchego chleba.

Z jakie­goś powodu zde­ner­wo­wało go to, zamiast ucie­szyć.

– Więc to tak! – zawo­łał ze zło­ścią, rzu­ca­jąc wio­słem o pod­łogę. – Umiesz sobie pora­dzić, tylko nie chcesz! Spe­cjal­nie mnie drę­czysz, zamiast się wziąć do życia.

Wie­dział, że do osób w sta­nie depre­sji nie można tak mówić, psy­cho­log wszystko mu wytłu­ma­czył. Także to, że krzyki na nic się nie zdają. Ale w tam­tej chwili go to nie obcho­dziło. Miał dość. Poza tym Justyna nie była chora, lekarz powie­dział, że jest tylko w głę­bo­kim smutku i trzeba się sta­rać, by ten nie prze­ro­dził się w coś poważ­niej­szego.

Tylko że Sła­wek miał już powy­żej uszu tych bez­ce­lo­wych sta­rań.

Nie dostał żad­nej odpo­wie­dzi. Justyna stała w mil­cze­niu na środku pokoju i wpa­try­wała się w prze­strzeń.

To już było dla niego za wiele.

– To radź sobie sama! – krzyk­nął. – Ja się wypro­wa­dzam!

Ta decy­zja doj­rze­wała w nim już od dłuż­szego czasu. Nie miał jed­nak odwagi wpro­wa­dzić jej w życie. Bał się zosta­wić chorą part­nerkę samą. Ale kiedy zoba­czył, że bez niego daje sobie radę lepiej, prze­stał się wahać.

– Wzią­łem na sie­bie całą winę – powie­dział z żalem. – Spa­pra­łem sobie papiery i mam wyrok w zawia­sach, a ty nawet na mnie nie patrzysz.

Justyna nie drgnęła. Stała odwró­cona twa­rzą do okna, choć niczego cie­ka­wego tam nie było. Kwiaty na para­pe­tach dawno uschły, a widok przed­sta­wiał jedy­nie odda­loną ścianę sąsied­niego bloku. Zawsze chciała zoba­czyć coś wię­cej, pano­ramę aż po hory­zont, a może nawet dalej. Ale na tym osie­dlu nie było to moż­liwe. Cia­sno pobu­do­wane ele­ganc­kie apar­ta­men­towce to był jedyny widok. Sta­rała się tutaj być szczę­śliwa, ale ni­gdy tak naprawdę się to nie udało. Nawet wcze­śniej, kiedy jesz­cze z nadzieją cze­kała na swoje dzieci.

Chciała być gdzie indziej, ale poję­cia nie miała gdzie.

Sła­wek zaczął się pospiesz­nie pako­wać. Nie był przy­go­to­wany na taki krok, choć od dłuż­szego czasu już o nim roz­my­ślał, ale natych­miast zro­bił wszystko, by tylko wresz­cie opu­ścić progi tego prze­klę­tego miesz­ka­nia, w któ­rym zatrzy­mały się życie i czas. Nie spo­sób było tutaj swo­bod­nie oddy­chać, uśmiech­nąć się, nor­mal­nie poroz­ma­wiać. Atmos­fera poczu­cia winy i nie­szczę­ścia zabi­jała każdą dobrą emo­cję.

Szybko zapa­ko­wał po brzegi dwie swoje urlo­powe walizki, a potem zaczął wrzu­cać rze­czy do wiel­kich wor­ków na śmieci. Byle jak, cha­otycz­nie. Nie myślał o niczym, tylko żeby wresz­cie stąd wyjść. Zbie­gał po scho­dach zdy­szany i zno­sił wszystko do auta. Doby­tek nie był zbyt wielki. Ciu­chy, książki, tro­chę płyt, kosme­tyki, doku­menty, sprzęt gra­jący, narty, rolki, rower, wio­sła. Miesz­ka­nie było wyna­jęte, meble nale­żały do wła­ści­ciela.

Sła­wek sta­nął przed bagaż­ni­kiem, z któ­rego wysta­wała rama roweru i za nic nie chciała się scho­wać głę­biej. Pchnął ją na siłę i zary­so­wał deli­katną tapi­cerkę. Wresz­cie jed­nak zamknął klapę i poczuł ogromną ulgę. Jakby tym samym zamy­kał naj­trud­niej­szy roz­dział swo­jego życia. Spoj­rzał w górę. Justyna nie stała już w oknie albo nie było jej widać.

Uwa­żał, że postą­pił uczci­wie. Ich układ był jasny. Byli ze sobą dla­tego, że razem czuli się dobrze, przy­jem­nie. To się jed­nak skoń­czyło i uznał, że ma prawo odejść. Na taki dra­mat się nie uma­wiał. Zro­bił dla swo­jej dziew­czyny, co mógł, nad­sta­wił głowę, ale zupeł­nie nie został doce­niony. Wię­cej nie mieli sobie nic do powie­dze­nia.

Wsiadł do auta i spoj­rzał na czarne worki zapeł­nia­jące oba tylne sie­dze­nia i fotel pasa­żera. Zdu­miało go, że po tylu latach pracy zgro­ma­dził tak nie­wiele. Był mene­dże­rem w kor­po­ra­cji, bar­dzo dobrze zara­biał, a jed­nak wszystko roz­cho­dziło mu się z mie­siąca na mie­siąc. Nie miał wła­snego miesz­ka­nia, nawet łóżka, ani żad­nych oszczęd­no­ści. Zasko­czył go ten fakt. Czarne worki poka­zy­wały dość jed­no­znacz­nie stan jego zabez­pie­cze­nia na wypa­dek, gdyby coś się stało. Pra­wie nic nie miał.

Żyli z Justyną z dnia na dzień na bar­dzo wyso­kiej sto­pie. Wynaj­mo­wali piękne miesz­ka­nie i jego luk­sus ich usy­piał. Wyda­wało się, że są zamożni, a prze­cież tak naprawdę nic nie nale­żało do nich.

Otrzą­snął się z tych złych myśli. Roz­pa­mię­ty­wa­nie nie miało sensu. Nale­żało patrzeć w przy­szłość. Mógł teraz coś zmie­nić. Dotych­cza­sowy zwią­zek wła­śnie na dobre się zakoń­czył.

Nie wie­dział, jak Justyna pora­dzi sobie z wyso­kim czyn­szem i wszyst­kimi opła­tami. Miał zamiar jesz­cze przez mie­siąc, może dwa, jej pomóc, ale potem posta­no­wił zacząć nowe życie. Lep­sze. Może znaj­dzie nową dziew­czynę, ożeni się i będzie miał dzieci? Zrobi wszystko jesz­cze raz, tylko lepiej?

Czuł wyrzuty sumie­nia, choć ich nie uze­wnętrz­niał. Wie­dział, że wtedy w noc wypadku oboje popeł­nili wielki błąd. Nale­żało dzwo­nić po karetkę od razu bez względu na kon­se­kwen­cje. Nie wia­domo, czy to by pomo­gło, czy dzieci uro­dzi­łyby się zdrowe, ale przy­naj­mniej nie mie­liby tego okrop­nego poczu­cia winy. Dzi­siaj tak by postą­pił. Ale wtedy w emo­cjach zro­bił ina­czej. I już zawsze miał tego żało­wać. To jesz­cze nie ozna­czało jed­nak, że jego życie musiało się na tym skoń­czyć.

Wes­tchnął i włą­czył sil­nik samo­chodu. W prze­ci­wień­stwie do Justyny nie miał zamiaru uto­pić się w żalu i udu­sić od poczu­cia winy. Ludzie popeł­niają błędy, takie jest życie. Trzeba iść dalej. Ona chyba tego nie rozu­miała.

Odje­chał i ani razu się nie obej­rzał.ROZDZIAŁ 6

Wik­tor Małecki przy­go­to­wy­wał kola­cję. W skle­pie nie dostał już kro­jo­nego chleba, tylko jeden cały, i teraz ciął wiel­kim nożem krzywe pajdy, po czym sma­ro­wał mar­ga­ryną roślinną. Nie lubił tego zapa­chu, wolał masło, ale było za dro­gie. Na kanapki nało­żył tak zwany sma­czek, czyli naj­tań­szą wędlinę. Nie­wiele ona miała wspól­nego ze sma­kiem, ale w tym domu nikt nie gry­ma­sił. Nie było bowiem nikogo, kto mógłby się tym prze­jąć.

Kto nie zjadł swo­jej por­cji, szedł spać głodny.

Tata wciąż był w pracy. Dzi­siaj miał zostać dłu­żej. Wziął jakieś dodat­kowe zle­ce­nie, żeby tro­chę doro­bić. Przy­szła jesień, a wraz z nią wiele szkol­nych wydat­ków. Wik­tor nie miał odwagi nic na ten temat powie­dzieć. Ojciec i bez tego był bar­dzo ner­wowy. Jedna wypłata nie wystar­czała na wszystko.

Wik­tor dał rodzeń­stwu do ręki po kanapce. Bie­gały z jedze­niem po kuchni, okru­chy sypały się na pod­łogę.

Kiedy połknęły chleb, zapę­dził je do łóżek. Bez mycia, wie­czor­nych czu­ło­ści i innych rytu­ałów. To nie była bajka, lecz wyjąt­kowo twarde życie. Sam też poło­żył się pra­wie tak, jak stał. Zdjął tylko spodnie, a pod­ko­szu­lek zosta­wił ten sam. Był ogrom­nie zmę­czony. Cały dzień spę­dził w szkole, a potem opie­ku­jąc się rodzeń­stwem. Nie czuł nóg i nie­stety znów nie odro­bił zada­nia z mate­ma­tyki. Dopiero zaczął się nowy rok szkolny, a Wik­tor już miał kło­poty. Powi­nien był oczy­wi­ście wstać teraz, wycią­gnąć zeszyt z ple­caka i pouczyć się tro­chę. Ale zabra­kło mu sił. Oczy same mu się zamy­kały.

Posta­no­wił wstać rano jesz­cze wcze­śniej. Może nawet zanim tata się obu­dzi. Nie był jed­nak pewien, czy uda mu się zre­ali­zo­wać to posta­no­wie­nie. Był już doświad­czony pod tym wzglę­dem. Wie­dział, jak cięż­kie potra­fią być powieki bla­dym świ­tem. Jakby je ktoś posma­ro­wał oło­wiem.

Marzył, by zda­rzył się cud. Codzien­nie. On jed­nak nie nastę­po­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: