- promocja
- W empik go
Szczęście za horyzontem - ebook
Szczęście za horyzontem - ebook
Jakie niespodzianki może przynieść los?
Justyna i Janek funkcjonują w skrajnie odmiennych światach. Ona jest świetnie usytuowana i prowadzi bogate życie towarzyskie, ale w konsekwencji jednej złej decyzji traci wszystko. On samotnie wychowuje trójkę dzieci, praca nie daje mu satysfakcji, a ciągłe kłopoty finansowe piętrzą trudności.
Co się stanie, gdy ścieżki tych dwojga się przetną? Justyna, mierząc się z przeszłością, zapragnie bezinteresownie pomóc Jankowi, on natomiast wreszcie zda sobie sprawę, że w pojedynkę wszystkiemu nie podoła.
Czy łącząc swoje słabości, zyskają moc, która poprowadzi ich do szczęścia?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-428-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był ułamek sekundy. Chwila tak krótka, że nikt nie byłby w stanie jej świadomie zauważyć. Zbyt maleńka. Człowiek nie zdąży nawet mrugnąć. Wydaje się, że niewiele może się zdarzyć w tak nikłym fragmencie czasu.
Czasem jednak ułamek sekundy wystarczy, by komuś zawalił się świat.
Justyna miała wrażenie, że naciska hamulec całą wieczność, a samochód nie reaguje. Z pewnością trwało to jednak bardzo krótko, bo na liczniku miała sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, a wpadła w poślizg nagle. Droga była sucha, noc ciepła, ten cholerny deszcz pojawił się znikąd. Nawet jej przez myśl nie przeszło, że mokra ulica stanie się od razu tak niebezpieczna.
Nie zastanawiała się nad takimi sprawami. Jechała szybko, szczęśliwa, wręcz w euforii. Po udanej imprezie i dwóch kieliszkach wina. A także po pierwszym od wielu miesięcy wieczorze, kiedy zapomniała na chwilę o wielkim brzuchu, zbliżającym się porodzie, komplikacjach, którymi straszyli ją lekarze, opuchniętych stopach i oddechu łapanym z coraz większym mozołem. Uginania się pod podwójnym ciężarem szczęścia, którego najpierw tak bardzo pragnęła, a teraz z ogromnym trudem znosiła.
Zaproszenie od koleżanki z liceum przyjęła z radością. Wśród roześmianych dziewczyn znów poczuła się młoda, wolna i pełna życia. Ale zabawa posunęła się za daleko. O dwa kieliszki czerwonego wina.
Tak, oczywiście, kobieta w ósmym miesiącu ciąży nie powinna. Justyna doskonale o tym wiedziała.
To był tylko ten jeden raz – usprawiedliwiała się. – I naprawdę niewielka ilość.
Przez tyle tygodni zdrowo się odżywiała, że miała już serdecznie dość tej grzeczności i dyscypliny. Rzygała słowami: dieta, zdrowie, odpowiedzialność. Wielki brzuch jej ciążył, butów nie mogła włożyć bez pomocy i po najmniejszym nawet wysiłku dyszała jak stary gruźlik. Chciała choć przez chwilę znów poczuć się normalnie. Z koleżankami z liceum nie widziała się od lat, poniosło ją.
Teraz jednak otrzeźwiała natychmiast.
Samochód gwałtownie się zatrzymał na poboczu w rowie, z wgniecenia na masce unosił się gęsty dym o nieprzyjemnym zapachu. Auto uderzyło w jedno z drzew rosnących przy leśnej drodze. Wokół panowała okropna cisza. Justyna słyszała jeszcze w uszach swój własny krzyk sprzed kilku sekund, pisk opon i odgłos mocnego uderzenia. Potem wszystko ucichło.
Zaciskała dłonie na kierownicy i oddychała pospiesznie. Żyła i chyba nic jej się nie stało. Nie czuła bólu, jakby w ogóle straciła kontakt ze swoim ciałem. Niczego, nawet delikatnego dyskomfortu, a przecież właśnie z całej siły rąbnęła rozpędzonym autem w drzewo.
Położyła dłoń na brzuchu.
– Wszystko w porządku? – zapytała w przestrzeń.
Czuła się nieco nieswojo, przełamując panującą ciszę. Odpowiedź nie nadeszła. Brzuch był twardy jak napięty do granic możliwości bęben, a dzieci nieruchome.
Westchnęła. Nosiła bliźniaki i choć bardzo pragnęła zostać mamą, ten wielki tłumok przywieszony na jej brzuchu, ciężki i nieporęczny, coraz bardziej ją męczył. Potwornie bała się porodu, a do tego nie wszystkie wyniki miała w normie i lekarz na każdej wizycie straszył komplikacjami. Tak ją to przerażało, że nie mogła spać w nocy ani na niczym się skupić. Zastanawiała się, czy w ogóle jest odpowiednią kandydatką na matkę. Miała wrażenie, że w jej przypadku instynkt macierzyński nie działa jak trzeba. Nie przyznawała się nikomu do tych uczuć. W biurze trzy koleżanki od lat starały się o dzieci i bardzo agresywnie reagowały na jakiekolwiek jej narzekania. Miała przecież to, za co one gotowe były wiele oddać, co próbowały zdobyć, godząc się na bolesne badania, rujnujące intymność terapie i bardzo drogie leki.
Uważały, że Justyna od świtu do zmroku powinna się cieszyć swoim stanem i promienieć wdzięcznością. Ona też tego chciała. Wyobrażała sobie ciążę jako piękny czas oczekiwania. Tymczasem od początku bardzo źle się czuła i doskwierały jej dolegliwości tak nieromantyczne jak skurcze, wymioty, upławy i inne rzeczy, o których się nie mówi w eleganckim towarzystwie.
W domu też nie bardzo chciała się skarżyć. To ona pragnęła dziecka, był to wyłącznie jej pomysł. Sławek, jej partner, zgodził się dlatego, że o to poprosiła. I naprawdę bardzo tego chciała, nie spodziewała się tylko, że będzie to takie trudne.
Justyna uspokoiła się nieco. Położyła rękę na brzuchu i pogłaskała napiętą skórę. Ból, którego podświadomie się spodziewała, nie nadchodził. Najwyraźniej jakimś cudem wszystko było w porządku. Wtedy pojawiła się pierwsza myśl – wydostać się stąd.
Nie była pewna, czy powinna sama starać się wyjść z rozwalonego pojazdu, czy też czekać na pomoc. Była przerażona. Za nic nie chciała narazić dzieci, a jednak dwa kieliszki wina ciążyły jej na sumieniu niczym ołowiane sztaby zdolne utrzymać kilkutonowy statek w miejscu. Ona też nie mogła się poruszyć, podjąć żadnej decyzji.
Wreszcie uznała, że druga opcja wydaje się rozsądniejsza, na wszelki wypadek lepiej się nie ruszać. Mogła przecież mieć jakieś wewnętrzne obrażenia, których nie zauważyła. Należało czekać na pomoc. Jednak prowadząca przez las droga nie była uczęszczana, być może do rana nikt się tutaj nie pojawi. I wtedy jej oszołomiony mózg przeszyła druga myśl. Policja! Co będzie, jeśli ktoś wezwie do wypadku policję?
Ciężarna kobieta prowadząca pod wpływem alkoholu wpadła na drzewo. Nikt jej nie zrozumie. To będzie skandal! Pewnie nawet miejscowa gazeta o tym napisze. Wszyscy się dowiedzą. Także w pracy i w biurze Sławka. Po czymś takim może nawet ją zwolnią. To były pierwsze chaotyczne myśli, jakie zaczęły panicznie płynąć jej przez głowę.
Odwróciła się z trudem i wyciągnęła telefon z torby leżącej na fotelu pasażera. Zdumiała się, jak wiele czasu zajęło jej trafienie palcem w przycisk. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, tymczasem ręce trzęsły jej się tak, że ledwo zdołała przyłożyć słuchawkę do ucha.
Długo trwało, zanim Sławek odebrał.
– Co jest? – zapytał, kaszląc, wyraźnie zaspany.
– Potrzebuję pomocy. Miałam wypadek. – Głos drżał jej z niepokoju. Nie dała mu czasu, by przyjął tę wiadomość i szybko dodała: – Bardzo się boję.
– Justyna! – krzyknął, natychmiast rozbudzony. – Co się stało? Jesteś w szpitalu?
– Nie. Na leśnej drodze, na pustkowiu, w aucie. Uderzyłam w drzewo, nic mi chyba nie jest, ale potrzebuję pomocy – wyjaśniła, powoli wypowiadając słowa. Wiedziała, że będzie musiała się przyznać do wszystkiego, ale wstyd sprawił, że przeciągała to, jak tylko mogła.
– Dlaczego nie wzięłaś taksówki, tylko jeździsz po nocy? – Sławek najwyraźniej nieco uspokoił się na wiadomość, że nic jej się nie stało. Znowu można było rozpoznać permanentne niedospanie. – Wiesz, że ciąża ci nie służy. Przyjadę do ciebie, ale wezwij pogotowie, może będą szybciej. Aha, i od razu policję. I tak trzeba będzie pewnie czekać, a protokół do ubezpieczenia się przyda.
Justynie szybciej zabiło serce na myśl o tym, jak Sławek zareaguje na to, co zrobiła.
– Jest gorzej, niż myślisz – wyszeptała. – Piłam. Tylko dwa kieliszki, czerwone wino, ponoć zdrowe dla krążenia – tłumaczyła się chaotycznie. – Do tego miałam sto dwadzieścia na liczniku. Zamkną mnie w ósmym miesiącu ciąży, urodzę w więzieniu.
Teraz, kiedy wypowiedziała te słowa na głos, obraz sytuacji naprawdę do niej dotarł i nie była w stanie powstrzymać emocji, które jak dotąd posłusznie trzymały się na boku i nie wchodziły jej w drogę. Zaczęła nagle rozpaczliwie płakać.
– Kurwa mać! A co z dziećmi? – zaklął Sławek.
Justynie wydało się znamienne, że to pytanie padło dopiero teraz.
– Chyba dobrze, nie wiem. Nie mogę się ruszyć! – zawołała.
Kiedy już raz pozwoliła sobie na płacz, trudno jej było przestać.
– Módl się, żeby było okej, bo cię oskarżą o narażenie życia dzieci i naprawdę będziesz mieć przejebane.
Odpowiedź Sławka, zamiast przynieść spodziewaną otuchę i uspokojenie, jeszcze bardziej ją zdenerwowała. Dobrze wiedziała, że zawaliła. Nie potrzebowała, żeby jej to wypominał, nie po to do niego zadzwoniła. Szukała wsparcia i rady.
– Trzeba szybko dzwonić na pogotowie, może im się coś stało? – powiedziała cicho coraz bardziej zaniepokojona.
Wprawdzie wydawało jej się, że wszystko jest w porządku, ale nie mogła przecież mieć pewności.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Justyna zdążyła zmartwić się, że Sławek się rozłączył, zanim ponownie usłyszała jego głos.
– Czekaj! – powiedział stanowczo. – Nigdzie nie dzwoń. Ja zaraz do ciebie przyjadę. Zamienimy się miejscami. Wezmę to na siebie – mówił niewyraźnie, chyba się jednocześnie ubierał w pośpiechu. – Powiemy, że jakiś lis wyskoczył na drogę albo inna durna sarna. Ja na szczęście jestem trzeźwy. Co ci, do cholery, strzeliło do głowy, żeby wsiadać po pijanemu za kółko?!
– Nie wiem. – Justyna rozpłakała się jeszcze mocniej. – To był jakiś impuls. Normalnie przecież nie robię takich rzeczy. Poza tym to tylko dwa kieliszki wina.
Sławek przerwał jej, kazał natychmiast podać dokładną lokalizację, porwał kluczyki do auta i zatrzasnął drzwi mieszkania. Nie było sensu teraz o tym gadać. Wiedział, że to był pierwszy raz. Justyna miała wyjątkowego pecha. Tak bardzo wszystkiego pilnowała przez ostatnie miesiące. Dieta, witaminy, odpowiednia ilość wody, snu, regularne badania. Może za mocno się starała i w końcu to napięcie stało się nie do wytrzymania? Wokół ciąży toczyło się teraz całe ich życie. A do tego dochodził jeszcze niepokój o dzieci. Od przyszłego tygodnia Justyna miała iść do szpitala. Na wszelki wypadek, bo aktualne wyniki badań nie podobały się lekarzowi.
Zrobiło mu się jej żal. Ale zaraz potem zazgrzytał zębami z wściekłości, po czym z rykiem silnika i głośnym wizgiem wyjechał z podziemnego parkingu. Też nie był święty. Lubił imprezy. Miał wielu znajomych. Współczuł Justynie, że od wielu miesięcy musi rezygnować z tylu przyjemności. Nie pić, nie szaleć podczas górskich wędrówek, nosić ten wielki brzuch, rzygać, źle wyglądać, mieć spuchnięte stopy. Ale chciała tego i on zgodził się dla niej na wyzwanie zwane rodziną.
Lubił Justynę. Podobała mu się od pierwszego momentu, kiedy zobaczył na spływie kajakowym drobną szatynkę o niebieskich oczach. Dzielnie radziła sobie z falami, choć dopiero debiutowała w nowej roli. Szybko nawiązał z nią kontakt i już kilka tygodni później zostali parą. Chyba jej nie kochał, bo nie za bardzo wiedział, na czym takie uczucie miałoby polegać, ale lubił najbardziej ze wszystkich kobiet, które znał. Do tego stopnia, że nawet chciał, by miała to swoje wymarzone dziecko. Wiedział, jak wielkie spustoszenie w kobiecej psychice może wywołać takie niespełnione pragnienie. Miał wielu przyjaciół starających się o potomstwo i nieraz obserwował, jakie to trudne co miesiąc przeżywać wielkie rozczarowanie.
Im udało się bez problemu. Aż za dobrze. Nie planowali od razu wychowywać bliźniaków, ale cóż, z prawami natury się nie dyskutuje. Przyjął także i to. Ale chyba nie był szczególnie przywiązany do swoich przyszłych dzieci, bo pędząc teraz autostradą, wcale o nich nie myślał. Tylko o Justynie i o tym, jak bardzo chce ją uratować. Nawet jeśli ceną miałyby być własne kłopoty i nieprzyjemności.
***
Justyna nie wiedziała, jak długo już tak siedzi. Drogą nie przejechał ani jeden samochód. Teraz, kiedy Sławek się rozłączył, cisza wokół znów przerażająco dźwięczała w uszach. W poświacie księżyca las z minuty na minutę stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Za chwilę nadejdzie świt i może nawet zrobi się pięknie, ale teraz mrok tylko podkreślał grozę sytuacji. Justyna ściskała w dłoniach telefon. Dręczyło ją przekonanie, że powinna natychmiast dzwonić na pogotowie. Nadal nie czuła brzucha, jakby stał się ciałem obcym. Nic jej nie bolało. Ale strach co rusz podpełzał pod gardło. Przeczuwała, że dzieje się coś niedobrego.
Jednocześnie ogromnie się bała. Sławek miał rację. Naraziła dzieci na niebezpieczeństwo. Prowadziła pod wpływem alkoholu. To nie była sprawa, z której można się wywinąć w łatwy sposób. Musiała jeszcze chwilę poczekać. Sławek obiecał pomóc. Był jej najbliższą osobą. Wiedziała, że może na niego liczyć. Jeśli obiecał, że przyjedzie, zrobi to.
Pogłaskała brzuch i szybko cofnęła rękę, wystraszona. Miała wrażenie, że dotyka zimnego kamienia. Nie mogła dłużej czekać. Włączyła telefon, wybrała numer pogotowia, zdecydowana dzwonić bez względu na konsekwencje, i wtedy zobaczyła w lusterku światła nadjeżdżającego samochodu. Zrobiło jej się niedobrze ze strachu. Kto to mógł być? Wybawiciel czy ktoś, kto ją potępi bez chwili wahania za to, co zrobiła? Może nawet pstryknie zdjęcie i wrzuci na Facebooka? Taka fotka to byłby przebój. Zdjęcie z głupią babą, która w tak koszmarnie nieodpowiedzialny sposób naraziła swoje nienarodzone dzieci.
Być może sama też by wyciągnęła aparat. A potem wrzuciła fotkę do internetu, przegryzając w pracy poranną kawę jakąś smaczną przekąską. Zwykła biurowa rozrywka. Jakże rzadko wtedy myśli się o ludziach, którzy są oceniani. Co czują? Jakie okoliczności doprowadziły ich tam, gdzie się znaleźli? Bliźni tak łatwo dzisiaj rzucają wirtualnymi kamieniami.
Otarła czoło wilgotne ze strachu i przejęcia.
Samochód zatrzymał się obok i z ulgą rozpoznała srebrnego mercedesa Sławka. Mężczyzna szybko wysiadł, podbiegł do niej, po czym nie bez trudu otworzył drzwi od strony kierowcy. Do środka wpadło świeże, chłodne powietrze i wtedy nagle czas jakby od nowa się włączył. Zniknęło wrażenie nierealności, adrenalina spadła i Justyna poczuła ból, a zaraz potem przerażenie.
– Wysiadaj! – krzyknął Sławek, ignorując strach malujący się na jej twarzy. – Nie ma wiele czasu, ruch na drogach coraz większy, zaraz nas tu ktoś zastanie. A ja jeszcze muszę moje auto odstawić gdzieś w krzaki.
– Nie mogę! – rozpłakała się. Przeczucie, że coś jest nie tak, było coraz silniejsze. Dopiero teraz, kiedy teoretycznie powinna być już bezpieczna, tak naprawdę dotarło do niej, co się stało. Zrozumiała, że może stracić ciążę. – Dzieci! Co z dziećmi?
– Teraz za późno, żeby o tym myśleć – zniecierpliwił się Sławek. – Zaraz zadzwonię na pogotowie, tylko się przesiądź na drugą stronę, bo cię faktycznie zamkną, dziewczyno.
Wiedział, co mówi. Auto było w fatalnym stanie. Justyna też, choć najwyraźniej zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Być może działał szok albo wypity alkohol. To nie miało znaczenia. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że to ona prowadziła.
Wytargał ją prawie bezwładną z auta i przeprowadził na drugą stronę. Otworzył drzwiczki i z wielkim trudem posadził na fotelu pasażera. I wtedy zobaczył krew. Płynęła po nodze Justyny wprost na jasną tapicerkę samochodu i wycieraczkę pod jej stopami.
Nieważne – zadecydował. Jeśli teraz jej powie, Justyna tylko zdenerwuje się jeszcze bardziej, a przecież i tak miał zamiar zadzwonić po karetkę. Lekarze się tym zajmą. Nie odezwał się. Obiegł auto, sprawdził, czy nie zostawili jakichś śladów, obejrzał siedzenie, które było czyste, i zajął miejsce przy kierownicy. Dopiero wtedy wezwał pogotowie.
– Ratunku! – krzyczał, starając się brzmieć jak najwiarygodniej. – Mieliśmy wypadek. Moja żona jest w ósmym miesiącu ciąży. Krwawi. To bliźniaki, błagam o pomoc!
Udawane przejęcie w jego głosie zamieniło się w autentyczne. Kiedy bowiem odwrócił głowę, zobaczył Justynę i wiedział, że jej spojrzenia nie zapomni do końca życia. Miała wielkie, puste źrenice i krew na wyciągniętych w górę dłoniach. Chyba właśnie do niej dotarło, co się stało.ROZDZIAŁ 2
W tym samym czasie daleko w górach też budził się dzień. Był bardzo wczesny poranek. Słońce delikatnie muskało horyzont ciepłą pieszczotą. Niewielki drewniany dom położony u stóp porośniętej lasem góry wyglądał o tej porze zjawiskowo. Jak zaczarowany.
Czerwona dachówka błyszczała, a stary ogród zdawał się skrywać fascynujące tajemnice. Miękka mgła pokrywała gęste kępy narcyzów i naturalnie rozsiane kolorowe ostróżki. Wysokie trawy szumiały łagodnie, na jabłoniach zieleniły się owoce, niosąc nadzieję na obfite zbiory. To miejsce sprawiało wrażenie jeśli nie bramy, to z pewnością przynajmniej furtki do raju. Nie jest bowiem prawdą, że te magiczne krainy znajdują się w innym wymiarze, gdzieś daleko. Tu i teraz można odszukać swoją windę do nieba, tak samo jak znaleźć się w przedsionkach piekieł. To dzieje się w każdej chwili w życiu wielu osób.
Ale ten dom położony w starym ogrodzie zdawał się tylko kusić. Kwitnące pęki czarnego bzu kołysały się ciężkie od porannej rosy, a wielka lipa przed wejściem pachniała obłędnie tysiącem kwiatów. Nic, tylko zrywać, suszyć i cieszyć się dobrym zdrowiem cały rok.
Było bardzo wcześnie, gdy cicho zamknęły się drewniane drzwi i słusznej postury mężczyzna wyszedł na zewnątrz. Ciaśniej zapiął kurtkę. O tej porze było jeszcze chłodno. Obejrzał się kilka razy za siebie, jakby bał się zostawić dom lub kogoś, kto znajdował się w środku. W końcu jednak zaczął iść pospiesznie. Wsiadł do starego samochodu. Stan auta nie wzbudzał zaufania, pojazd zdawał się trzymać kupy wyłącznie dzięki silnej woli kierowcy. Ale mężczyzna pewnie przekręcił kluczyk, a silnik wydał dźwięk umierającego tura. Mimo to auto ruszyło i po chwili żwawo zaczęło się toczyć z wysokiej góry wąską, pełną zakrętów kamienistą drogą.
Słońce wschodziło coraz odważniej. Panorama gór prezentowała się imponująco, zachęcając z całej siły, by ją podziwiać. Tylko że zabrakło chętnych do tej czynności. Mężczyzna już odjechał, a nikogo innego w ogrodzie nie było.
W starym domu jako następny obudził się młody chłopak. Wstał, ale jego dusza chyba wciąż znajdowała się w łóżku. Takie przynajmniej miał wrażenie. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że po kuchni poruszała się wyłącznie nieprzytomna skorupa odziana w jego piżamę.
Nie było jednak czasu na rozważania. Wiktor miał sporo pracy. Musiał się ubrać i przygotować do wyjścia młodszego brata i siostrę. Oboje zwykle nie kwapili się do ochoczego porannego wstawania, więc przewidywał trudności.
Piknął jego stary telefon.
_Morze jakieś wagary dzisiaj?_
Kamil, najlepszy kolega Wiktora od pierwszej klasy, był na bakier z ortografią i czuł z tego powodu ogromną dumę. Kolekcjonował rekordy błędów w jednym zdaniu i wciąż starał się pobić swój własny wynik. Drugim jego celem było złamać wszystkie zapisy statutu szkoły, zanim zakończy edukację, i był na całkiem dobrej drodze do osiągnięcia swoich założeń. O ile go dyrekcja wcześniej nie wyrzuci.
Wiktor westchnął i spojrzał na łóżko braciszka. Leoś spał. Oddychał spokojnie. To oznaczało, że jest zdrowy. Będzie mógł pójść do przedszkola.
_Nic z tego_ – odpisał Kamilowi. – _Spotkamy się w szkole. Dzisiaj nie zostaję w domu._
_Rzałuj_ – przyszła natychmiastowa odpowiedź. – _Mam nowom gre. Bombiasta._
_Do zobaczenia na przystanku_ – odpisał Wiktor z uśmiechem.
Tam się zwykle spotykał z kolegą. Razem wchodzili do szatni. Kamil nie znosił chodzić do szkoły, każdy pretekst był dla niego dobry, by się zerwać. Ale najbardziej lubił wagarować z Wiktorem, tym bardziej że kolega dysponował wolną chatą. Jego ojciec wychodził do pracy bladym świtem i wracał późnym wieczorem. Nikt w klasie nie miał tyle luzu.
Dzisiaj jednak musiał zrezygnować z kuszących planów i jak rzesze innych uczniów pomaszerować do najbliższej placówki oświatowej.
Wiktor robił to chętnie. Lubił się uczyć, ale oczywiście za nic w świecie by się do tego nie przyznał. Ani Kamilowi, ani żadnemu innemu koledze. Nikt by go też o takie skłonności nie podejrzewał. Miał słabe oceny, nauczyciele wciąż go krytykowali, co roku musiał zdawać poprawkę z matematyki, żeby przejść do następnej klasy. Powszechnie miano go za niezdolnego, słabego ucznia. Podobną opinię zdążyła już też uzyskać jego siostra, choć jeszcze na dobre nie zaczęła edukacji. Od września miała dopiero pójść do pierwszej klasy.
Ale Wiktor czuł, że mógłby uczyć się lepiej. Nawet osiągać prawdziwe sukcesy. Gdyby tylko miał szansę. Jeśli zdołałby codziennie wykroić w napiętym planie dnia choć godzinę na naukę. To jednak pozostawało w sferze marzeń. Po lekcjach przyprowadzał rodzeństwo do domu i zajmował się nimi do wieczora. Gotował jedzenie i nieudolnie prał ciuchy. Wieczorem padał na twarz niczym zmęczona obowiązkami wielodzietna samotna matka.
Wczoraj też obiecywał sobie, że wstanie wcześniej i odrobi zadanie. Ale jak zawsze poległ przy tym wyzwaniu. I tak musiał się zrywać bladym świtem, żeby ze wszystkim zdążyć.
Rano zaprowadzał dzieciaki do babci. Taki przepis. Do przedszkola dziecko może odprowadzić tylko osoba pełnoletnia. Ten, kto tworzył ten zapis, wyraźnie nie znał babci Łabędzkiej.
Sto razy lepiej dzieciom było ze starszym bratem. Jego poziom odpowiedzialności stanowił dla niej pułap nie do osiągnięcia. Nie wspominając już o życzliwości i empatii. Ale to dla nikogo nie miało znaczenia. Młodzi Małeccy musieli się poddać procedurom. Zapukać do drzwi domu babci, wysłuchać narzekania, że z ich powodu stara kobieta zmuszona jest zrywać się rano z łóżka, choć bolą ją stawy, mięśnie, korzonki i serce. Następnie całą drogę cierpliwie znosić narzekania na ojca, który zniszczył ich mamie życie. Gdyby nie on, z pewnością skończyłaby studia i zrobiła karierę.
Codziennie ta sama opowieść.
Babcia mówiła: gdyby nie ojciec… Ale oni słyszeli: „Gdyby nie dzieci”. Bo przecież taka była prawda. To właśnie niechciana ciąża sprawiła, że mama przerwała naukę przed maturą. A potem nie poszła do pracy.
Wiktor był najstarszy. Wiedział, że to przez niego. A gdyby przypadkiem zapomniał, babcia każdego dnia rano mu o tym przypominała.
Bardzo chciał, by ktoś im pomógł. By zdarzył się cud. Nadszedł jednak kolejny poranek, znad łąk podnosiły się mgły. Góry wyrastały majestatycznie nad horyzontem, a oni jak co dzień maszerowali wąską ścieżką przez pola na skróty do domu babci. Mały Leoś marudził, że nie chce do przedszkola. Emilka pocieszała go, jak umiała.
Było jeszcze bardzo wcześnie. Wiktor uniósł głowę. Po jaśniejącym niebie leciało stado skowronków. Pozazdrościł im wolności.ROZDZIAŁ 3
Jeśli ktoś oglądał straszne filmy o służbie zdrowia lub uczestniczył w dyskusjach o marnym zaangażowaniu zawodowym lekarzy, powinien był zobaczyć tę akcję przy szosie. Lekarz, który przyjechał na miejsce zdarzenia, był tak przejęty sytuacją, delikatny i pomocny, jak tylko to możliwe. Justyna została natychmiast zabrana do szpitala. Sławka zatrzymała na miejscu zdarzenia policja. Postawiono mu zarzuty, ale pozwolono jechać do żony. Wszyscy mu współczuli.
– Fatalny wypadek! – mówili. – Sarny rzeczywiście potrafią w tym miejscu wybiec niespodzianie tuż przed maskę. Powinien pan był jechać wolniej – dodawali surowo.
Ale współczuli mu, bo przeżywał prawdziwy dramat. Życie jego dzieci było zagrożone.
Sławek nie miał specjalnie czułego sumienia. Kłamał, kiedy tego potrzebował, kombinował i potrafił twardo grać w pracy. Awansując, imał się różnych środków, nie zawsze etycznych. Teraz jednak było mu głupio. Funkcjonariusze policji nie rzucili się na niego z oskarżeniami, choć mieli ku temu podstawy, a zamiast tego starali się pomóc.
Podał swoje dane, zobowiązał się zgłosić na komisariat i pod pozorem, że spieszy się do szpitala, skorzystał z propozycji podwiezienia do miasta. Nikomu nie przyszło do głowy, by sprawdzać okoliczne zarośla w poszukiwaniu innego auta. Plan okazał się skuteczny. Policjanci myśleli tylko o tym, by jak najszybciej zawieźć tego mężczyznę do żony.
Tak naprawdę nie byli z Justyną po ślubie, ale to nie miało znaczenia. Sławek nie widział powodu, by się tłumaczyć ze swoich spraw. Zły był na całą tę sytuację. Czuł, że nie zakończy się łatwo. Ich życie już nigdy nie wróci do poprzedniego rytmu. Stan dzieci nie jest dobry. Widział tę diagnozę wyraźnie wypisaną na twarzy lekarza. Justyna z pewnością będzie z tego powodu cierpieć.
Czekała go też sprawa w sądzie. Przekroczył rzekomo prędkość i naraził życie pasażerów, a pikanterii sprawie dodawał fakt, że chodziło tutaj o dwoje nienarodzonych dzieci.
Ósmy miesiąc. Są już duże – pomyślał. – Może jeszcze wszystko skończy się dobrze. Uratują je.
Ale nie mógł się długo łudzić. Wypadek był poważny. Auto uderzyło w drzewo z wielką siłą. Justyna musiała nieźle pędzić. To niewiarygodne, ale sprawiała wrażenie, jakby nic jej się nie stało. Z ciążą było jednak inaczej.
Krew na fotelu mówiła sama za siebie.
***
Justyna obudziła się nad ranem. Słońce wpadało przez duże okno do jaskrawobiałej sali. Dłuższą chwilę mrugała powiekami, jakby miało jej to pomóc w zrozumieniu sytuacji. Ale ten sposób nie podziałał. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu i zamarła. Ręka zbyt szybko przejechała po kołdrze. Zniknął charakterystyczny wielki balon, który od wielu tygodni nosiła pod sercem.
– Dzieci – wyszeptała przerażona, a na jej głos natychmiast zareagowała siedząca przy biurku pielęgniarka.
– Dzień dobry – przywitała się, podchodząc do niej. – Proszę się nie podnosić. Jest pani po operacji.
– Jak to? Co się stało? – zapytała i głowa opadła jej na poduszkę.
Nie potrzebowała odpowiedzi. Wszystko sobie przypomniała w jednej chwili. Wypadek. Niekończące się chwile okropnej ciszy, krew na dłoniach, podstęp Sławka, zbyt długie oczekiwanie na karetkę. Przerażenie podeszło jej pod gardło.
– Co z nimi? Czy żyją? Są zdrowe? – zapytała ze strachem i złapała pielęgniarkę za rękę.
– Zaraz zawołam lekarza – spłoszyła się dziewczyna. – Wszystko pani powie.
Słowa, które chyba miały ją uspokoić, nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wręcz przeciwnie, w sercu Justyny rozszalała się teraz prawdziwa panika.
– Czy żyją? – spytała raz jeszcze. – Niech mnie pani nie trzyma w niepewności.
Ale musiała poczekać, bo pielęgniarka tylko pokręciła głową i wyszła. Łzy wielkie jak żal, gęste niczym poczucie winy i gorzkie jak wnioski, które się wyciąga za późno, popłynęły wzdłuż jej skroni. Wiedziała, że gdyby cokolwiek było w porządku, powiedziano by jej o tym.
– Dzień dobry. – Do sali wszedł starszy lekarz i młoda dziewczyna, która przedstawiła się jako psycholog. Justyna już wiedziała, że stało się najgorsze.
Długo płakała, kiedy przekazano jej wieści. Trzeba było podać jej środki na uspokojenie, po których natychmiast zasnęła. Odpłynęła na kilka godzin. Jednak to wytchnienie szybko się skończyło. Kiedy po raz kolejny podniosła powieki, prawda uderzyła ją z całą siłą. Bez żadnych wątpliwości. Pamiętała z zimną precyzją każdy szczegół. Każdy łyk wypitego wina, wszystko, co sobie wtedy myślała, własną głupią pewność siebie, że ten jeden raz niczego nie zmieni. Alkohol szybko uderzył jej do głowy i potem tylko ponosiła straszne konsekwencje tego pierwszego błędu. Nie przyznała się koleżankom, że wraca własnym autem. Uznała, że bez problemu przejedzie ten kawałek leśną drogą, a potem przez opustoszałe o tej porze miasto. Była dobrym kierowcą, taka trasa nie stanowiła dla niej żadnego wyzwania. Nawet po kieliszku, a przynajmniej tak jej się w jej niezmierzonej głupocie wydawało. Pycha zawsze kroczy przed upadkiem.
Ułamek sekundy zmienił wszystko. Jej dzieci nie przeżyły wypadku. Dziewczynka i chłopczyk. Wprawdzie lekarz coś mówił, że zderzenie nie było głównym źródłem problemu, bo pojawiły się dodatkowe komplikacje, ale nawet go nie słuchała. Poczucie winy pozbawiało ją tchu.
Odwróciła się na bok, mimo że blizna po cesarce mocno bolała. To jej nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, uznała, że im więcej cierpienia, tym lepiej. Chciało jej się wyć. Ból był nie do zniesienia.
Ale pilnowano jej. Taka tragedia nie wydarzała się na oddziale co dzień. Justyna znajdowała się pod czujną opieką dyżurnej pielęgniarki. Pani psycholog też czuwała przy jej łóżku. Otaczało ją tutaj powszechne współczucie i troska. Wszyscy wiedzieli, że straciła dzieci w wypadku. Wprawdzie podczas badań wykryto w jej krwi alkohol, ale nikt nie wiedział, że to ona prowadziła.
– Jak się pani czuje? – Pod wieczór miła pani doktor podeszła do niej i uśmiechnęła się bardzo łagodnie. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby wiedziała, co się rzeczywiście wydarzyło kilkanaście godzin temu na leśnej drodze.
– Okropnie – powiedziała Justyna zgodnie z prawdą. – Dlaczego nie udało się ich uratować? – zapytała z żalem. – To był przecież ósmy miesiąc, powinny być już na tyle duże, by przeżyć. Słyszałam o wcześniakach, które rodziły się kilka tygodni przed przewidywanym terminem i wyrastały na silne i zdrowe.
– Bardzo pani współczuję – odparła lekarka i wzięła ją za rękę. – Wiem, jaki to ból. Dzieci były silne, ale pojawiły się komplikacje. To nie była tylko wina wypadku, choć z pewnością operacja stała się z tego powodu trudniejsza.
W tym momencie Justyna zemdlała. Zobaczyła kilka zielonych plam przed oczami, potem w ustach poczuła mdlące gorąco i odpłynęła. Za nic w świecie nie chciała oprzytomnieć.
Tęsknota za dziećmi rozrywała jej serce.ROZDZIAŁ 4
Kilka tygodni później Wiktor Małecki jak zawsze zerwał się bladym świtem. Musiał sporo zrobić przed pójściem do szkoły. Miał tylko jedenaście lat, ale to dla nikogo nie miało znaczenia. Niektórzy z jego rówieśników wciąż nosili buty na rzepy, bo nie umieli wiązać sznurówek, nigdy nie przygotowali sobie samodzielnie kanapki, a o ciepłej czapce zawsze przypominała im mama. Oni jeszcze spali. By zdążyć na ósmą, nie musieli się budzić tak wcześnie.
Wiktor jak co dzień z niechęcią opuścił ciepłe łóżko, przetarł zmęczone oczy, po czym szybko wszedł do chłodnej kuchni. Taty już nie było. Wstał pierwszy i bezszelestnie wyszedł do pracy. W dużym pomieszczeniu o poranku było szczególnie ponuro i pusto.
A może nie? Może właśnie to wieczorami najbardziej czuło się ten dojmujący brak. Pustkę po mamie, której nie da się w żaden sposób zapełnić. Chłopiec objął się dłońmi i zadrżał. Bose stopy marzły od zimnej podłogi. Nastawił wodę na herbatę, choć nie był pewien, czy zdążą cokolwiek wypić. Poranki zawsze zbyt szybko mu uciekały. Starał się wstawać dostatecznie wcześnie, ale i tak zwykle brakowało cennych minut. Spojrzał na wielkie łóżko pod oknem. Kiedyś ponoć sypiała na nim babcia. Nie pamiętał tych czasów. Teraz przykryty wielką puchatą pościelą spał tam Leoś, jego czteroletni braciszek. Jakoś dziwnie oddychał.
Wiktor wystraszył się nie na żarty. Miał dzisiaj sprawdzian z matematyki. Pierwszy w tym roku. Pani Jóźwiak i bez tego za nim nie przepadała. Kiedyś powiedział na przerwie do kolegów, że ona wygląda jak wiewiórka. W rzeczy samej mogła się poszczycić imponującymi siekaczami, które regularnie prezentowała klasie, uśmiechając się złowieszczo nad kolejnym zadaniem. Miała ogniście rude włosy i do tego skakała między ławkami, czając się na biedne dzieci jak nadpobudliwa wiewióra.
Wszystkim się podobało to porównanie. Z wyjątkiem pani od matematyki. Nigdy mu nie wybaczyła. Nauczyciele tacy są. Tłumaczą dzieciom, że jeśli się coś przeskrobało, trzeba przeprosić, a potem zacząć od nowa. Zapomnieć. A sami nigdy nie zapominają, choć się grzecznie i w sumie nawet szczerze przeprosiło.
Wiktor westchnął. Nie rozumiał świata. A nie było obok niego nikogo, kto mógłby mu cokolwiek wyjaśnić. Ale jedno wiedział na pewno. Jeśli nie przyjdzie dzisiaj do szkoły, Wiewióra oskarży go o kombinowanie. Konsekwencje będą się ciągnąć do końca roku. Podszedł do braciszka i od razu ugięły się pod nim nogi. Czerwone policzki i zatkany nos nie pozostawiały złudzeń. Leoś był chory. Znowu.
Wiktor aż usiadł na brzegu łóżka. Czuł się cholernie bezradny i chciało mu się płakać, choć był dzielnym chłopakiem, który niejeden trudny dzień miał już za sobą. Ale teraz zrobiło mu się strasznie smutno. Już wiedział, że nie pójdzie do szkoły. Mało kto płacze z tego powodu. To dlatego, że żaden z kolegów nie ma porównania. On był w innej sytuacji. Chciał się uczyć. A we wtorki miał jeszcze swój ukochany trening. Piłka nożna była jedyną rzeczą, w której sobie radził całkiem dobrze. Jeśli jednak chciał coś osiągnąć, powinien być na każdym treningu. Tylko jak miał to zrobić? Nie mógł przecież zostawić brata samego w domu, a babcia Łabędzka stanowczo odmówiła już poprzednim razem. Pomagała przy Leosiu, kiedy był malutki, ale gdy dostał się do przedszkola, powiedziała, że od tej pory mają sobie radzić sami. Ona nie ma już sił. Wiktor westchnął ciężko. Przyjdzie się pożegnać z marzeniem o zagraniu w wyjściowej jedenastce na najbliższym meczu.
Może to i dobrze. W sumie i tak nie miał butów. Jego korki całkiem się rozlatywały. Były za małe, od miesięcy nie spełniały swojej funkcji. Wstyd było wyciągnąć je w szatni. Nawet ich ojcu nie pokazywał. Po co? Pieniędzy na nowe nie mieli. To oczywiste. Podobnie jak fakt, że Wiktor będzie musiał zostać z chorym braciszkiem w domu.
Pani w przedszkolu nie przyjmie Leosia. Odeśle babcię z szatni i jeszcze nakrzyczy, że naraża inne dzieci.
Te lepsze – westchnął Wiktor z rozgoryczeniem. – Wystrojone, zadbane, żegnane w szatni przez czułe mamusie.
Mały nie znosił chodzić do przedszkola, nawet jeśli był zdrowy. Trzeba się było rano nieźle namęczyć, żeby go przekonać do wyjścia. Przeziębiony tym bardziej nie ruszy się z łóżka. Wiktor będzie musiał go doglądać cały dzień. Kto inny miałby to zrobić?
Emilka pójdzie do swojej zerówki. I tak jest za mała na pomoc. A przynajmniej nie będzie się plątać pod nogami i marudzić, że jej burczy w brzuchu. Zje obiad w szkole, chociaż to jedno zmartwienie będzie z głowy.
Wiktor już planował dzień. Obudzić siostrę. Zaprowadzić do babci, żeby panie nauczycielki nie jęczały, że musi być ktoś dorosły jako opieka. Jakby nie wiedziały, jaka jest babcia Łabędzka. Z nią nikt nie czuł się bezpiecznie. Jej słowa działały niczym jad. Wypalały w sercach i duszach dzieci ziejące dziury.
Lepiej było im razem. Wiktor miał do młodszego rodzeństwa wiele cierpliwości. Był czuły. Przytulał Leosia, bo czytał kiedyś o chorobie sierocej i nie chciał małego narażać na takie niebezpieczeństwo. Tyle że sam jest jeszcze dzieckiem i dzisiaj w ten ponury poranek czuł to bardzo wyraźnie.
Marzył, by stał się cud. Żeby ktoś im pomógł.
Ale nikt go nie słyszał.ROZDZIAŁ 5
Sławek przychodził codziennie. Wziął urlop w pracy i siedział przy łóżku Justyny. Ale miał wrażenie, że niepotrzebnie się stara. Ona przyjmowała wszystko z całkowitą obojętnością. Nie interesowało jej, co się dzieje w pracy ani w domu. Patrzyła w ścianę, płakała lub spała. Rana po cesarskim cięciu źle się goiła, pojawiły się jakieś powikłania i wypis do domu wciąż się oddalał.
Justyna nie chciała o tym rozmawiać.
Potem wyznaczono termin rozprawy. Sławek wziął całą winę na siebie i dostał dwa lata więzienia w zawieszeniu. Teraz był karany i to poważnie skomplikowało mu sytuację zawodową. Niektóre stanowiska stały się dla niego na zawsze zamknięte. Poświęcenie było spore, ale nikt go nie docenił. Justyna przyjęła kolejne wieści z całkowitą obojętnością.
Sławek tego nie rozumiał. Wiedział, że jego dziewczyna bardzo chciała być w ciąży, ale przecież miała też wcześniej inne życie. Świetną pracę, koleżanki, pasje, marzenia, ulubione rozrywki. Przez ostatnie osiem miesięcy nie wariowała szczególnie na punkcie przyszłego macierzyństwa. Owszem, była zadowolona, jednak nawet nie kupiła wyprawki. Narzekała na ciężki brzuch. Alkohol, poza tym jednym feralnym zdarzeniem, odstawiła, ale nieraz powtarzała, że ciąża to nie koniec świata, że przede wszystkim trzeba żyć normalnie.
A teraz nagle zachowywała się, jakby nic poza utraconymi dziećmi nie istniało. Kiedy próbował z nią rozmawiać, w kółko powtarzała to samo. Że czuje się ogromnie winna i nie chce już żyć.
Sławek początkowo niecierpliwie czekał na jej powrót do domu, ale kiedy ten dzień nadszedł, był przerażony. Nie wiedział, jak postępować z kobietą, z którą do tej pory dzielił łóżko, pasje i życie. Justyna całkowicie się zmieniła. Organizował jej sesje u najlepszych specjalistów, ale nic nie pomagało. Nawet ich nie słuchała. Nie wróciła do pracy. Snuła się po domu i milczała. Przestała już nawet płakać. Za to miewała coraz więcej momentów, kiedy się zawieszała. Jakby się wewnętrznie przenosiła do innego wymiaru. Tracił z nią jakikolwiek kontakt.
Żeby trochę się od tego oderwać, wrócił do intensywnej pracy. Zajął się obowiązkami. Nie spieszyło mu się z powrotami do domu. Czekały tam na niego tylko problemy. Justyna przyjmowała jego obecność lub jej brak dokładnie tak samo. Z obojętnością. Wszyscy go pocieszali, że czas przyniesie zmianę, ale tak się nie stało.
Wiosna się skończyła i niezauważalnie minęło lato. Tym razem wakacje nie kojarzyły się z miłym wypoczynkiem. Dni ciągnęły się, jeden podobny do drugiego. Potem zaczął się nowy rok szkolny. W piękny wrześniowy poranek Sławek obudził się obok rozczochranej, zaniedbanej kobiety, która poprzedniego dnia po raz tysięczny odrzuciła jego propozycję pomocy, i poczuł, że ma dość.
To nie była jego wina, że tamtego wieczoru Justyna wsiadła do samochodu i spowodowała wypadek. Próbował ją ratować wszelkimi sposobami, wziął na siebie odpowiedzialność za przestępstwo, którego nie popełnił, starał się być wyrozumiały, kochający i cierpliwy. Ale on też stracił dzieci oraz bliską sercu kobietę i było mu trudno. Miał dość tego, że nikt go nie rozumie, że musi radzić sobie ze wszystkim sam, że Justyna nawet nie stara się wrócić do normalności.
Tego dnia pojechał z paczką znajomych z pracy na kajaki, żeby poczuć się jak dawniej. Znów zacząć żyć. Wrócił po dwóch dniach. Sądził, że Justyna sobie nie poradzi. Ale po powrocie ze zdumieniem zauważył, że pod jego nieobecność włożyła czysty, ładny sweter i poszła na zakupy. Zrobiła sobie nawet pierwsze od dłuższego czasu porządne kanapki zamiast pogryzanego o przypadkowych porach suchego chleba.
Z jakiegoś powodu zdenerwowało go to, zamiast ucieszyć.
– Więc to tak! – zawołał ze złością, rzucając wiosłem o podłogę. – Umiesz sobie poradzić, tylko nie chcesz! Specjalnie mnie dręczysz, zamiast się wziąć do życia.
Wiedział, że do osób w stanie depresji nie można tak mówić, psycholog wszystko mu wytłumaczył. Także to, że krzyki na nic się nie zdają. Ale w tamtej chwili go to nie obchodziło. Miał dość. Poza tym Justyna nie była chora, lekarz powiedział, że jest tylko w głębokim smutku i trzeba się starać, by ten nie przerodził się w coś poważniejszego.
Tylko że Sławek miał już powyżej uszu tych bezcelowych starań.
Nie dostał żadnej odpowiedzi. Justyna stała w milczeniu na środku pokoju i wpatrywała się w przestrzeń.
To już było dla niego za wiele.
– To radź sobie sama! – krzyknął. – Ja się wyprowadzam!
Ta decyzja dojrzewała w nim już od dłuższego czasu. Nie miał jednak odwagi wprowadzić jej w życie. Bał się zostawić chorą partnerkę samą. Ale kiedy zobaczył, że bez niego daje sobie radę lepiej, przestał się wahać.
– Wziąłem na siebie całą winę – powiedział z żalem. – Spaprałem sobie papiery i mam wyrok w zawiasach, a ty nawet na mnie nie patrzysz.
Justyna nie drgnęła. Stała odwrócona twarzą do okna, choć niczego ciekawego tam nie było. Kwiaty na parapetach dawno uschły, a widok przedstawiał jedynie oddaloną ścianę sąsiedniego bloku. Zawsze chciała zobaczyć coś więcej, panoramę aż po horyzont, a może nawet dalej. Ale na tym osiedlu nie było to możliwe. Ciasno pobudowane eleganckie apartamentowce to był jedyny widok. Starała się tutaj być szczęśliwa, ale nigdy tak naprawdę się to nie udało. Nawet wcześniej, kiedy jeszcze z nadzieją czekała na swoje dzieci.
Chciała być gdzie indziej, ale pojęcia nie miała gdzie.
Sławek zaczął się pospiesznie pakować. Nie był przygotowany na taki krok, choć od dłuższego czasu już o nim rozmyślał, ale natychmiast zrobił wszystko, by tylko wreszcie opuścić progi tego przeklętego mieszkania, w którym zatrzymały się życie i czas. Nie sposób było tutaj swobodnie oddychać, uśmiechnąć się, normalnie porozmawiać. Atmosfera poczucia winy i nieszczęścia zabijała każdą dobrą emocję.
Szybko zapakował po brzegi dwie swoje urlopowe walizki, a potem zaczął wrzucać rzeczy do wielkich worków na śmieci. Byle jak, chaotycznie. Nie myślał o niczym, tylko żeby wreszcie stąd wyjść. Zbiegał po schodach zdyszany i znosił wszystko do auta. Dobytek nie był zbyt wielki. Ciuchy, książki, trochę płyt, kosmetyki, dokumenty, sprzęt grający, narty, rolki, rower, wiosła. Mieszkanie było wynajęte, meble należały do właściciela.
Sławek stanął przed bagażnikiem, z którego wystawała rama roweru i za nic nie chciała się schować głębiej. Pchnął ją na siłę i zarysował delikatną tapicerkę. Wreszcie jednak zamknął klapę i poczuł ogromną ulgę. Jakby tym samym zamykał najtrudniejszy rozdział swojego życia. Spojrzał w górę. Justyna nie stała już w oknie albo nie było jej widać.
Uważał, że postąpił uczciwie. Ich układ był jasny. Byli ze sobą dlatego, że razem czuli się dobrze, przyjemnie. To się jednak skończyło i uznał, że ma prawo odejść. Na taki dramat się nie umawiał. Zrobił dla swojej dziewczyny, co mógł, nadstawił głowę, ale zupełnie nie został doceniony. Więcej nie mieli sobie nic do powiedzenia.
Wsiadł do auta i spojrzał na czarne worki zapełniające oba tylne siedzenia i fotel pasażera. Zdumiało go, że po tylu latach pracy zgromadził tak niewiele. Był menedżerem w korporacji, bardzo dobrze zarabiał, a jednak wszystko rozchodziło mu się z miesiąca na miesiąc. Nie miał własnego mieszkania, nawet łóżka, ani żadnych oszczędności. Zaskoczył go ten fakt. Czarne worki pokazywały dość jednoznacznie stan jego zabezpieczenia na wypadek, gdyby coś się stało. Prawie nic nie miał.
Żyli z Justyną z dnia na dzień na bardzo wysokiej stopie. Wynajmowali piękne mieszkanie i jego luksus ich usypiał. Wydawało się, że są zamożni, a przecież tak naprawdę nic nie należało do nich.
Otrząsnął się z tych złych myśli. Rozpamiętywanie nie miało sensu. Należało patrzeć w przyszłość. Mógł teraz coś zmienić. Dotychczasowy związek właśnie na dobre się zakończył.
Nie wiedział, jak Justyna poradzi sobie z wysokim czynszem i wszystkimi opłatami. Miał zamiar jeszcze przez miesiąc, może dwa, jej pomóc, ale potem postanowił zacząć nowe życie. Lepsze. Może znajdzie nową dziewczynę, ożeni się i będzie miał dzieci? Zrobi wszystko jeszcze raz, tylko lepiej?
Czuł wyrzuty sumienia, choć ich nie uzewnętrzniał. Wiedział, że wtedy w noc wypadku oboje popełnili wielki błąd. Należało dzwonić po karetkę od razu bez względu na konsekwencje. Nie wiadomo, czy to by pomogło, czy dzieci urodziłyby się zdrowe, ale przynajmniej nie mieliby tego okropnego poczucia winy. Dzisiaj tak by postąpił. Ale wtedy w emocjach zrobił inaczej. I już zawsze miał tego żałować. To jeszcze nie oznaczało jednak, że jego życie musiało się na tym skończyć.
Westchnął i włączył silnik samochodu. W przeciwieństwie do Justyny nie miał zamiaru utopić się w żalu i udusić od poczucia winy. Ludzie popełniają błędy, takie jest życie. Trzeba iść dalej. Ona chyba tego nie rozumiała.
Odjechał i ani razu się nie obejrzał.ROZDZIAŁ 6
Wiktor Małecki przygotowywał kolację. W sklepie nie dostał już krojonego chleba, tylko jeden cały, i teraz ciął wielkim nożem krzywe pajdy, po czym smarował margaryną roślinną. Nie lubił tego zapachu, wolał masło, ale było za drogie. Na kanapki nałożył tak zwany smaczek, czyli najtańszą wędlinę. Niewiele ona miała wspólnego ze smakiem, ale w tym domu nikt nie grymasił. Nie było bowiem nikogo, kto mógłby się tym przejąć.
Kto nie zjadł swojej porcji, szedł spać głodny.
Tata wciąż był w pracy. Dzisiaj miał zostać dłużej. Wziął jakieś dodatkowe zlecenie, żeby trochę dorobić. Przyszła jesień, a wraz z nią wiele szkolnych wydatków. Wiktor nie miał odwagi nic na ten temat powiedzieć. Ojciec i bez tego był bardzo nerwowy. Jedna wypłata nie wystarczała na wszystko.
Wiktor dał rodzeństwu do ręki po kanapce. Biegały z jedzeniem po kuchni, okruchy sypały się na podłogę.
Kiedy połknęły chleb, zapędził je do łóżek. Bez mycia, wieczornych czułości i innych rytuałów. To nie była bajka, lecz wyjątkowo twarde życie. Sam też położył się prawie tak, jak stał. Zdjął tylko spodnie, a podkoszulek zostawił ten sam. Był ogromnie zmęczony. Cały dzień spędził w szkole, a potem opiekując się rodzeństwem. Nie czuł nóg i niestety znów nie odrobił zadania z matematyki. Dopiero zaczął się nowy rok szkolny, a Wiktor już miał kłopoty. Powinien był oczywiście wstać teraz, wyciągnąć zeszyt z plecaka i pouczyć się trochę. Ale zabrakło mu sił. Oczy same mu się zamykały.
Postanowił wstać rano jeszcze wcześniej. Może nawet zanim tata się obudzi. Nie był jednak pewien, czy uda mu się zrealizować to postanowienie. Był już doświadczony pod tym względem. Wiedział, jak ciężkie potrafią być powieki bladym świtem. Jakby je ktoś posmarował ołowiem.
Marzył, by zdarzył się cud. Codziennie. On jednak nie następował.