- nowość
- promocja
- W empik go
Szczęśliwie - ebook
Szczęśliwie - ebook
Mimo przeciwności losu Gabrysia i Paweł tworzą szczęśliwy związek. Wiedzą, że nie zostało im wiele wspólnego czasu i starają się dobrze go wykorzystać. Niestety życie zawodowe zaczyna się komplikować i coraz częściej wpływa również na sferę prywatną.
Paweł prowadzi stadninę koni, ale brakuje mu rąk do pracy. Nowa pracownica, Magda, okazuje się znacznie bardziej zainteresowana nim niż zwierzętami. Tymczasem Gabrysia zatrudnia się w schronisku dla psów. Kiedy na jaw wychodzi sprawa pseudohodowcy znęcającego się nad zwierzętami, angażuje się w nią bez reszty. Nie podejrzewa jednak, jak daleko zaprowadzi ją prywatne śledztwo.
Czy uda jej się uratować zwierzęta i doprowadzić do ukarania sprawców? Czy związek z Pawłem okaże się dostatecznie silny, by przetrwać? Czy doczekają się wreszcie swojego „długo i szczęśliwie”?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9054-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PAWEŁ
– Jest piękna! – zachwycała się Gabrysia. – Absolutnie cudowna!
Uśmiechnąłem się bezwiednie, widząc jej zarumienioną twarz. Kiedy mówiła, że uwielbia konie, nie żartowała.
– Mocno zaniedbana.
– Nie szkodzi, wyprowadzimy ją na prostą. – Puściła do mnie oczko i pierwsza podeszła do klaczy. Ja zostałem trochę z tyłu.
Lubiłem oglądać ją przy pracy, to przypominało do mnie początki naszej znajomości – może trochę niezręczne i naszpikowane błędami z obu stron, ale prowadzące do czegoś pięknego. Mimo wszystko były to jedne z moich najwspanialszych wspomnień.
Gabrysia miała rację – klacz, która trafiła do nas za pośrednictwem warszawskiej fundacji, musiała być kiedyś zjawiskowa. Sierść w kolorze dobrze wypieczonego biszkopta i o ton jaśniejsza grzywa nosiły wyraźne ślady zakrzepłej krwi i błota. Drobne rany i otarcia wiele mówiły o jej przeszłości, ale nie było to nic, o czym nie uprzedziliby nas wolontariusze. Nie martwiłem się zanadto, wiedziałem, że Gabrysia poradzi sobie bez problemu.
Znacznie bardziej niepokoiła mnie psychika klaczy – nerwowe grzebanie w ziemi, potrząsanie łbem, unikanie każdej próby kontaktu. Nawet Gabrysi nie pozwoliła się dotknąć, a zwierzęta zwykle do niej lgnęły.
– Ma na imię Carmen – poinformowała nas wolontariuszka. Wyciągnęła uwiąz w stronę Gabrysi, ale byłem szybszy. Wolałem sam trzymać zdenerwowaną i bądź co bądź nieprzewidywalną klacz.
– Zajmiemy się nią – zapewniłem, trochę dla świętego spokoju.
Wolontariuszki chciały pożegnać się z klaczą, ale ta odsunęła się gwałtownie i zarżała, potrząsając nerwowo łbem. Nie miała ochoty na czułości. Gabrysia zaczęła przemawiać do niej uspokajająco, a ja zaproponowałem jej opiekunkom kawę. Odmówiły.
Popuściłem nieco uwiąz, zostawiając Carmen więcej swobody. Skorzystała z niej i odsunęła się od nas najdalej, jak mogła. Trochę ją nawet rozumiałem. Za dużo bodźców, nowych wrażeń, ludzi… Jedyne, czego potrzebowała, to święty spokój. Tego u nas, na szczęście, nie brakowało.
Wolontariuszki odjechały, a my wprowadziliśmy Carmen do stajni. Nie było to łatwe, szarpała się, usiłując przejąć kontrolę, ale towarzystwo innych koni zdawało się ją uspokajać. Mając wokół ograniczoną przestrzeń, pachnące łąką siano i rżenie współtowarzyszy, przestała zarzucać łbem i drzeć kopytami podłoże. Wciąż jednak zerkała na nas podejrzliwie.
Gabrysia uparła się, żeby natychmiast się nią zająć, co zupełnie mnie nie zdziwiło. Nie przeżyłaby ze świadomością, że w jej własnej stajni pozostaje koń wymagający pomocy, nawet jeśli rozsądek podpowiadał, że te sprawy mogły zaczekać.
– Będzie lepiej, jeśli wejdę do niej sama – oznajmiła, podnosząc z ziemi torbę. – Im mniej ludzi, tym lepiej.
Przytaknąłem bez udziału świadomości, a potem wszedłem do boksu za nią. Rzuciła mi przez ramię rozbawione spojrzenie. Szczerze wątpię, by naprawdę sądziła, że usłucham.
– Jest do ciebie trochę podobna – zagadnąłem, ponownie przytrzymując klacz.
Gabrysia pochylała się nad jej poranionym bokiem.
– Hm?
– No wiesz, macie ten sam kolor włosów.
Parsknęła śmiechem, na co klacz zarżała ze zdenerwowaniem. Znowu musieliśmy się na chwilę odsunąć, by dać jej trochę przestrzeni.
Gabrysia przerzuciła warkocz przez ramię i popatrzyła na mnie, przekrzywiając głowę.
– Mam nadzieję, że włosy to jedyne podobieństwo. No, mogłabym mieć jeszcze jej nogi.
– Masz – zapewniłem z powagą, która okazała się kolejnym powodem do śmiechu. Carmen faktycznie była wyjątkowo zgrabna, nawet jak na konia.
Wróciliśmy do pracy i tym razem klacz pozwoliła się Gabrysi dotknąć. Oczywiście działanie pod presją czasu zwykle nie wychodzi na dobre, ale tym razem chodziło głównie o ogólną ocenę jej stanu i zaopatrzenie najpoważniej wyglądających ran. Reszta spokojnie mogła poczekać.
Wciąż nie tracąc czujności, zmierzyłem Gabrysię spojrzeniem. Albo w gumowcach, dresach i ortalionowej kurtce wyglądała wyjątkowo atrakcyjnie, albo zaczynałem tracić rozum. Pochylając się nad koniem, wyeksponowała akurat te części ciała, które najbardziej działały na moją wyobraźnię.
– Najseksowniejsza pani doktor, jaką znam – orzekłem z pełną powagą. Tym razem powstrzymała wybuch śmiechu, zapewne po to, by nie stresować dodatkowo Carmen, ale za to pokręciła głową. Dobrze wiedziałem, co myśli. – Tęsknię za tym rozkosznym fartuszkiem w mopsy, mogłabyś go czasem założyć.
– Paweł… – Choć nadal była odwrócona tyłem, niemal widziałem, jak wywraca oczami.
– No co? Do tej pory taką cię widzę: kolorowy fartuszek, uśmiech pod maską…
– …szaleństwo w oczach. Cała ja.
Odwróciła się na moment, żeby się do mnie uśmiechnąć. Nie byłem całkiem pewien, czy nadal żartujemy. Zahaczanie o temat Arnolda (czy choćby jego kliniki), nawet w tak delikatny sposób, zawsze było ryzykowne. Dlatego wyznawałem prostą zasadę: albo nie robiłem tego wcale, albo wprost, żeby przynajmniej wyciągnąć z tej rozmowy tyle, ile się da. Aktualnie pierwsza opcja wydawała się zdecydowanie sensowniejsza.
– Masz jeszcze ten fartuszek? – zagadnąłem ponownie.
Przez chwilę milczała, ale wiedziałem, że to tylko wynik skupienia na pracy. Właśnie skończyła oczyszczać długie rozcięcie ciągnące się od łopatki niemal do łokcia i sięgnęła po tubkę z antybiotykiem. Wszystkie jej ruchy były powolne i płynne, czytelne dla zestresowanego zwierzęcia.
– Właśnie leży w suszarce – odparła w końcu. – Zastanawia się pewnie, czy wyjmę go przed Bożym Narodzeniem.
– Moglibyśmy zaprosić go do sypialni.
– Chcesz, żebym przebrała się za panią doktor?
Czułem, jak usta rozciągają mi się w uśmiechu, i było to całkowicie niezależne ode mnie.
– Chyba mi nie powiesz, że masz coś przeciwko? – Jakimś cudem udało mi się zachować powagę, przynajmniej w głosie. – Codziennie przebierasz się za nią w pracy.
Już prawie słyszałem, jak mówi, że za nikogo nie musi się przebierać, bo panią doktor po prostu jest, i szykowałem w głowie ripostę, ale jej myśli podążyły innym torem.
– Nie ma sprawy, załatwione – oznajmiła z podejrzanym zadowoleniem w głosie. – O ile ty przebierzesz się za pacjenta.
Do mojej wyobraźni gwałtownie wdarła się wizja bardzo włochatego kostiumu psa i mnie samego, rozciągniętego w nim niezgrabnie na naszym łóżku. Przez chwilę wpatrywałem się w Gabrysię z – zapewne – bardzo głupią miną, a potem jednocześnie parsknęliśmy śmiechem.
Niestety tego było już dla Carmen za wiele. Przeniosła ciężar ciała na tylne nogi, a przednie wyrzuciła w powietrze, rżąc przy tym donośnie. Odskoczyliśmy, wciąż chichocząc.
– To chyba byłoby na tyle – podsumowała Gabrysia, obserwując zdenerwowanego konia. – Mówiłam, że lepiej wejdę sama.
Szturchnęła mnie w żebra, co prawda żartobliwie, ale w jej oczach pojawił się cień nagany. W pracy lubiła dawać z siebie sto procent, a ja właśnie jej w tym przeszkodziłem. Nie była zachwycona.
Przechodząc, pocałowałem ją w czubek nosa. Wiedziałem, że nie będzie się gniewać.
– Następnym razem postaram się posłuchać… pani doktor.
Wywróciła oczami w pełni świadoma, że to jedna z obietnic, których nie zamierzałem dotrzymać. Na szczęście składałem je tylko w żartach i oboje dobrze o tym wiedzieliśmy. Podniosłem jej torbę i otworzyłem drzwi, kłaniając się jak lokaj żywcem wyjęty ze starego brytyjskiego filmu.
Opuszczając boks, kręciła głową, a ja przez moment zapatrzyłem się na jej jasny warkocz. Próbowałem sobie przypomnieć, od kiedy zaplatała włosy w ten sposób, ale nie potrafiłem. A potem pomyślałem, że to bez znaczenia.
GABRYSIA
Nie mogłam dłużej pracować w klinice Arnolda. Było tak wiele powodów, że nie potrafiłam wybrać najważniejszego, ale prawdopodobnie przeważyła obecność Pawła. Nie wiem, czy był zazdrosny, to chyba za duże słowo, jednak od początku nie miałam wątpliwości, że moja relacja z Arnoldem – tak skomplikowana, że sama nie potrafiłam określić jej słowami – sprawia mu ból. Nie chciałam, by cierpiał.
Odeszłam więc, dla dobra Pawła, ale też swojego… i Arnolda. Życzyłam mu szczęścia z całego serca, a czułam, że może je osiągnąć, tylko jeśli będę dostatecznie daleko. Pogodzenie się z myślą, że nasze drogi rozeszły się na dobre, teraz już nie tylko w sensie prywatnym, lecz także zawodowym, zajęło mi trochę czasu, ale okazało się możliwe.
Nie planowałam podejmować nowej pracy. Sądziłam, że pomaganie Pawłowi przy koniach pochłonie mnie bez reszty, a przecież tego właśnie pragnęłam. Pod wieloma względami faktycznie spełniłam marzenia, obcowanie z tymi zwierzętami sprawiało mi mnóstwo radości, jednak nie było w tym wiele weterynarii. I bardzo szybko przestałam się czuć lekarzem, a przecież wciąż nim byłam.
O wakacie w podwarszawskim schronisku dla zwierząt dowiedziałam się od Patryka. Choć odszedł z kliniki Arnolda przede mną, staraliśmy się utrzymywać kontakt. Nie wiedział, że szukam zajęcia, ale jego zdaniem była to praca idealna dla mnie. Trudno było się z nim nie zgodzić.
Po raz pierwszy w życiu zaczęłam pracować na własny rachunek, bez mentora patrzącego mi na ręce. Sama podejmowałam decyzje i tylko ja byłam za nie odpowiedzialna. Z początku to mnie przerażało i chyba też przerastało. Nie miałam już u boku bardziej doświadczonych koleżanek, do których zawsze mogłam zwrócić się z wątpliwościami. Nie miałam też Arnolda, który znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Byłam całkiem sama.
Szybko się jednak okazało, że nie potrzebuję wsparcia tak bardzo, jak sądziłam. Oczywiście chwilami łapałam się na poszukiwaniu kogoś, kto mógłby udzielić mi pomocy, jednak na ogół radziłam sobie bez większych problemów. Z czasem zaczęłam nieśmiało dopuszczać do siebie myśl, że jestem lepszym lekarzem, niż sądziłam.
Praca w schronisku miała jedną niepodważalną zaletę: kontakty z ludźmi, które były koniecznością w klinice, tu zniknęły, byłam tylko ja i zwierzęta. Z początku nieco dziwnie się pracowało bez ciągłych uwag i pretensji, natarczywych pytań niepozwalających zebrać myśli, jednak z czasem zorientowałam się, że jestem znacznie wydajniejsza, pozostając ze zwierzęciem sam na sam, ewentualnie w towarzystwie innego pracownika, który jednak nie patrzył mi podejrzliwie na ręce. Sytuacja pod wieloma względami wydawała się wręcz idealna, pozostał tylko jeden problem: praca w dużej, renomowanej klinice, choć wypełniona trudnymi przypadkami, nie przygotowała mnie na bezmiar zwierzęcego cierpienia, z jakim się spotkałam.
Tamtego dnia pojechałam na swoją pierwszą interwencję. Patryk, który w schronisku pracował na pół etatu już od paru miesięcy, ostrzegał, że takie akcje są trudne emocjonalnie. Byłam więc przygotowana, tak mi się przynajmniej wydawało.
Pojechało nas w sumie dziesięcioro, pracownicy i wolontariusze. I ja, jako lekarz. Samochody zostawiliśmy na skraju lasu, tuż przed bramą wjazdową na posesję będącą naszym celem. Szczekanie słyszałam od momentu otwarcia drzwi auta, ale to nie był typowy dźwięk dochodzący z wiejskich gospodarstw. Miałam wrażenie, że to wołanie o pomoc, choć być może zadziałała moja wyobraźnia.
Drewniane ogrodzenie wysokie na dwa metry, wzmocnione gdzieniegdzie stalowymi prętami i zabezpieczone od góry drutem kolczastym uniemożliwiało zajrzenie do środka. Na miejscu już czekała na nas policja, prawdopodobnie tylko dlatego właściciele zdecydowali się otworzyć. Nie wydawali się gościnni.
Szliśmy podjazdem w stronę domu. Na posesji rosły stare, potężne drzewa – sosny, świerki i dęby. Pochylały się nad nami, poruszały ponuro gałęziami, skrzypiąc i pojękując. Mimowolnie obejrzałam się za siebie. To było jak sceneria z całkiem ciekawie rozpoczynającego się horroru.
Kolejnym szczegółem, który zarejestrowałam, był smród. W określaniu odzwierzęcych zapachów byłam naprawdę niezła, ale tego nie potrafiłam jednoznacznie sklasyfikować. Przywodził na myśl mieszankę odchodów, wilgotnej psiej sierści i czegoś jeszcze… czegoś przerażającego. Może to była groza unosząca się w powietrzu?
– Pewnie znajdziemy ciała. – Szept Patryka dotarł do mnie z lekkim opóźnieniem. Spojrzałam na niego, jednocześnie oburzona i przerażona. Jak mógł od razu zakładać najgorsze?
Dopiero na tyłach posesji znaleźliśmy to, czego szukaliśmy: kojce pełne psów. Ktoś mógłby powiedzieć, że przynajmniej zwierzaki nie stały na łańcuchach, klatki wydają się bardziej humanitarne, jednak to, co ujrzeliśmy…
Kojce były tak małe i przepełnione, że część psów nie mogła się nawet wyprostować. Kuliły się na zimnych prętach i brodziły we własnych odchodach pozbawione choćby skrawka posłania czy słomy. Część „ras” trudno było rozpoznać, ale z całą pewnością widziałam psy w typie shih tzu, maltańczyków i owczarków niemieckich. Te ostatnie były chyba w najgorszej sytuacji, ich klatki wcale nie różniły się wielkością od pozostałych.
Pomyślałam o Cujo, a chwilę później także o Pawle. Gdyby to widział… Każdy, kto kiedykolwiek miał lub choćby znał owczarka, wie, jakie to wspaniałe psy. Mądre i dumne, ale też niezwykle wpatrzone w opiekuna. Taki był właśnie Cujo, takie też mogłyby być te psy, gdyby tylko ktoś dał im szansę. Do prawidłowego rozwoju potrzebują czegoś więcej niż dobrego pożywienia i profilaktycznych szczepień.
Coś z moich myśli musiało odbić się na twarzy, bo Patryk ścisnął mnie delikatnie za łokieć. Drgnęłam wystraszona, prawie zapomniałam o jego obecności.
– Trzymasz się? – zapytał cicho.
Kiwnęłam głową, choć wcale nie byłam pewna. Serce waliło mi jak oszalałe.
Choć byłam przerażona tym, co zastaliśmy, miałam poczucie, że sytuacja jest do ogarnięcia. Nie mogłam się doliczyć psów, a większość z nich była zbyt zaniedbana, by na oko ocenić stan zdrowia, ale w myślach już wypunktowałam rzeczy do zrobienia. Odrobaczyć, odpchlić, usunąć kleszcze. Temu sprawdzić oczy, tamtego zbadać neurologicznie. Najchętniej zakasałabym rękawy i zaczęła od razu, ale moi koledzy wydawali się wciąż na coś czekać. I wkrótce dowiedziałam się na co.
Przeszukanie posesji ujawniło, że psów było znacznie więcej, niż początkowo sądziłam. Część zamknięto w klatkach w stodole, pozbawiając światła słonecznego. Inne, chyba mniej „rasowe”, siedziały przy budach, na ciężkich, krótkich łańcuchach. Widziałam metal powrastany w szyje.
Nie mam pojęcia, kiedy łzy popłynęły mi po policzkach. Zdałam sobie z nich sprawę, dopiero kiedy zaczęły ściekać po brodzie. Stałam pośrodku czegoś, co w pierwotnym założeniu chyba było chlewem, i wpatrywałam się tępo w zagłodzoną, niemal całkowicie łysą suczkę, usiłującą zakryć wątłym ciałem cztery jeszcze ślepe szczeniaki. Sądząc po umaszczeniu, prawdopodobnie miała być dalmatyńczykiem.
Podeszłam powoli do jej klatki, nie zważając na zamieszanie za moimi plecami. Pracownicy schroniska z Patrykiem na czele wykłócali się z właścicielami „hodowli”. Chodziło chyba o definicję „dobrostanu”.
Kucnęłam i wsunęłam palce między pręty. Suczka wykonała ten jeden jedyny krok, jaki była w stanie zrobić na małej powierzchni. Najpierw trąciła mnie nosem, potem zaczęła lizać z takim zapamiętaniem, jakby od tego zależało jej życie. W wielkich, brązowych oczach widziałam błaganie o pomoc, dla niej, jej dzieci i wszystkich tych zwierząt, z którymi dzieliła smutny los.
W ciągu kilku kolejnych godzin, podczas których ładowaliśmy psy do samochodów, okazało się, że Patryk miał jednak rację. Nie zdawałam sobie sprawy z ogromu cierpienia, jakiego stanę się świadkiem, i choć miałam odpowiednią wiedzę, by pomóc zwierzętom, psychicznie nie byłam gotowa. Ani na rozpacz w psich oczach, ani na widok ciał, które finalnie jednak znaleźliśmy.
ARNOLD
Od pewnego czasu wracałem do domu znacznie później, niż miałem w zwyczaju. W klinice było mnóstwo pracy i coraz częściej musiałem zostawać po godzinach. Zatrudniłem co prawda dwie nowe dziewczyny, ale wprowadzały tylko zamieszanie. Kiedy na nie patrzyłem, nie mogłem oprzeć się myśli, że Gabryśka była szybsza, bardziej pojętna, lepiej zorganizowana. Te nowe we dwie nie mogły udźwignąć jej obowiązków.
Znowu też zacząłem wykładać na uczelni. Cieszył mnie ten powrót na stare śmieci, choć za studentami nigdy specjalnie nie przepadałem. Lubiłem strach w ich oczach na wieść o zbliżającym się kolokwium i pot spływający po czole, kiedy podczas ćwiczeń dyszałem im w karki. Byli pełni pasji i sprzecznych emocji, pragnęli tego i obawiali się zarazem. Jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka, jak bardzo ten zawód ich określi.
Choć chyba niespecjalnie myślałem o tym w owym czasie, nie spieszyłem się z powrotami również z innego, bardziej prozaicznego powodu: nie lubiłem wracać do pustego domu. Oczywiście teoretycznie rzecz biorąc, nie zmieniło się wiele w tej kwestii, bo kiedy Gabryśka u mnie mieszkała, było podobnie. Ona wychodziła pierwsza i wracała ostatnia, przez większość tygodnia w domu jedynie spała. A jednak, choć nie było jej tu fizycznie, miałem wrażenie, że to nie ja czekam na nią, lecz ona na mnie.
Tymczasem Antoni w domu był gościem. Tak naprawdę nie wiem, co zajmowało go przez większość dnia. On także sporo pracował w klinice, ale z uczelni odszedł wskutek problemów ze studentkami. Co robił, kiedy nie było go w domu? Nigdy się tego nie dowiedziałem, choć z biegiem czasu zacząłem snuć pewne podejrzenia.
Raz na jakiś czas starałem się wrócić do domu dostatecznie wcześnie, by przygotować kolację. Zamawiałem jedzenie w którejś z naszych ulubionych restauracji, nakrywałem stół obrusem, zapalałem świece. Gabryśka mówiła, że już sam płomyk potrafi zbudować atmosferę, a w tej kwestii można jej było wierzyć.
Tamtego dnia zrobiłem wszystko jak należy. Kiedy po ósmej wrócił Antoni, kolacja była już gotowa. Wziąłem od niego płaszcz, aktówkę odłożył na komodę. Wydawał się zmęczony, ale kolacji nie odmówił. Lubiliśmy jeść razem, nawet jeśli nie zdarzało się to często. A może właśnie dlatego.
– Spóźnię się jutro – oznajmił nad stekami. – Rano mam dentystę.
Pokiwałem głową i odkroiłem spory kawałek. Mięso było doskonałe, idealnie wypieczone.
– Ale wieczór możemy spędzić razem – dodał po chwili namysłu.
Wymieniliśmy się uśmiechami. Nie był to dobry czas na ambitne wyjścia, pandemia wciąż nie odpuszczała i trudno było nadążyć za kolejnymi obostrzeniami, choć musiałem przyznać, że chętnie wybrałbym się do opery czy teatru. Już prawie nie pamiętałem, kiedy ostatnio widziałem spektakl na żywo. Na szczęście to, co mogliśmy robić w zaciszu domowego ogniska, było równie – jeśli nie bardziej – ekscytujące.
– Chciałbym, żebyś spojrzał na mój artykuł o malassezii – zagadnąłem.
– Skończyłeś? – Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że słyszę w jego głosie podziw. Wyprostowałem się.
– Dziś rano.
Pokiwał z uznaniem głową, a potem wyciągnął rękę i nakrył nią moją spoczywającą na stole dłoń. Dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Z chęcią rzucę okiem – zapewnił. – Ale może najpierw chodźmy do sypialni.
Iskra w jego oczach była najpiękniejszą obietnicą. Nie miałem wątpliwości, że artykuł może zaczekać – to, co mi proponował, nie. Czując rosnącą ekscytację, odłożyłem widelec. Już nie byłem głodny. A może byłem, tylko stek nie mógł zaspokoić mojego apetytu.
GABRYSIA
Coś we mnie umarło tamtego dnia.
Myślałam, że śmierć nie ma już przede mną tajemnic, towarzyszyła mi przecież niemal każdego dnia przez całe zawodowe życie. Choć niejednokrotnie próbowałam wyrwać pacjentów z jej szponów, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, nie myślałam o niej nigdy jak o przeciwniku. Nauczyłam się ją szanować, a nawet doceniać, bo koiła cierpienie skuteczniej niż ja. I była sprawiedliwa, dla niej wszyscy byliśmy równi – ludzie i zwierzęta.
Tak, to nie w śmierci leżał problem, lecz w nas. W najokrutniejszym gatunku, jaki stąpał po tej ziemi. W takich chwilach wstydziłam się, że do niego należę.
Po skończonej pracy jeszcze długo siedziałam na podłodze w gabinecie, wsparta plecami o zimną ścianę, i niewidzącym wzrokiem wpatrywałam się w śpiące w klatkach psy. Myślałam o ludziach, którzy je skrzywdzili, którzy całymi miesiącami, a może latami patrzyli na ich cierpienie. I o tym, że mogę spróbować wyleczyć ich ciała, ale nie sprawię, że zapomną. Zawsze już będą nosić w sobie zło, które im wyrządzono.
Chociaż wyszłam z pracy o przyzwoitej jak na mnie godzinie, miałam wrażenie, że wcale jej nie opuściłam. Gdziekolwiek bym nie poszła, wciąż towarzyszyło mi rozpaczliwe zawodzenie, widok ciał zakopanych tak płytko, że można było się o nie potknąć, smród gnijących ran. Bałam się, że nie pozbędę się tych wspomnień już nigdy.
Lubiłam wracać do domu, po raz pierwszy od tak dawna. Chyba odkąd mieszkałam z dziadkami. Lubiłam zapach siana, rżenie koni i słońce wyglądające nieśmiało zza horyzontu. A najbardziej lubiłam widok Pawła machającego mi wesoło z padoku. Jeśli coś mogło sprawić, bym poczuła się lepiej, to właśnie to.
Paweł z końmi spędzał większość dnia. Myślę, że w jakiś sposób zapełniały pustkę po Cujo, a może też po mnie. Może szukał zajęcia, by nie myśleć zbyt wiele. Rozumiałam to, moją odskocznią była praca. Choć nie zawsze napełniała mnie optymizmem, okazała się niezawodna w odwracaniu myśli od własnych problemów. Tam skupiałam się na cudzych, w końcu byłam lekarzem.
Kiedy wysiadłam z samochodu, Paweł właśnie odprowadzał Carmen do stajni. Jej krok nadal zdradzał nerwowość, ale od dwóch dni udawało się bez większych problemów przejść z nią na padok i z powrotem. Uważaliśmy to za sukces.
Pomachał mi, jak zawsze, a ja wysłałam mu buziaka. Czułam się przy tym jak gówniara, ale w pewnym momencie przestałam się zastanawiać, co przystoi w moim wieku, a co nie. Żyłam teraz tak, jak chciałam. W końcu.
Na ganku zmieniłam botki na gumowce do kolan i pobiegłam do stajni. Byłam skonana, mijający dzień wyczerpał mnie fizycznie i psychicznie, ale od zagrzebania się w pościeli bardziej kuszące wydawało się popołudnie w stajni. I towarzystwo tego jedynego mężczyzny.
Carmen na mój widok cofnęła się o krok i potrząsnęła nerwowo łbem. Pozostałe konie wciąż korzystały z wolności, a samotność zdecydowanie jej nie służyła. Przyszło mi do głowy, że powinniśmy zadbać, by przez cały czas miała towarzystwo, najlepiej jakiegoś spokojnego wałacha. Podzieliłam się tą myślą z Pawłem.
– Dobry pomysł – zgodził się. – Dziś na padoku dokazywała jak źrebak. Żałuj, że nie widziałaś.
Zdecydowanie wolałabym oglądać Carmen podczas beztroskiej zabawy niż cienie psów wciśnięte strachem w zardzewiałe pręty klaustrofobicznych klatek.
Musiałam potrząsnąć głową, by pozbyć się tej wizji.
– Zmęczona? – zagadnął Paweł, zerkając na mnie znad wideł.
Bez słowa podeszłam i przytuliłam się do jego pleców. Mojego zmęczenia nie opisałyby żadne słowa, ale o tym wolałam nie mówić. Z jakiegoś powodu nie chciałam dzielić się z Pawłem tym, co widziałam. Zupełnie jakbym mówiąc o tym na głos, czyniła ten koszmar bardziej realnym.
– Pytam, bo chciałbym cię gdzieś zabrać. – Odłożył widły i obrócił się, a ja znalazłam się w jego ramionach. – Co ty na to?
Prawdę mówiąc, wolałabym spędzić ten wieczór w domu, ale jego oczy błyszczały tak wesoło, że nie miałam sumienia gasić tego zapału. Poza tym na co dzień nie spędzałam z nim tyle czasu, ile powinnam, rzadko wracałam tak wcześnie, więc nie mogłam się dziwić, że chce wykorzystać okazję.
Pokiwałam głową pełna nadziei, że cokolwiek wymyślił, uda się to załatwić szybko.
– Wezmę tylko prysznic, okej? – Wciąż czułam na sobie smród odchodów i rozkładających się ciał.
Gdybym wiedziała, co przygotował dla mnie Paweł, prawdopodobnie opierałabym się dłużej, a już na pewno włożyłabym więcej wysiłku w opracowanie wymówki pozwalającej mi zostać w domu. Niestety kiedy zorientowałam się, w którą stronę jedziemy, było już za późno na odwrót. O wiele za późno.
W Raczkach nie byłam od tamtego pamiętnego dnia po śmierci dziadka, kiedy spotkaliśmy się z Pawłem. Nie chodziło nawet o to, że unikałam tego miejsca jakoś specjalnie, po prostu nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić. Nie wyobrażałam sobie sprzedaży gospodarstwa, zwłaszcza że jedyną wartość przedstawiała ziemia i nowy właściciel z całą pewnością zrównałby stary, drewniany domek z ziemią. Nie chciałam, by tak skończyło miejsce, w którym się wychowałam, a przynajmniej nie chciałam tego widzieć. Odsuwałam więc ten problem od siebie najdalej, jak tylko mogłam.
Paweł zdawał się to rozumieć, dlatego byłam zaskoczona, że zabrał mnie tam w to pozornie zwyczajne popołudnie. Byłam nawet trochę zła, jednak szybko się okazało, że się myliłam. Paweł zatrzymał samochód pod małym, drewnianym, otoczonym świerkami kościółkiem. Wydawał się bardzo z siebie zadowolony, a ja nie byłam w stanie zdobyć się na najprostszy uśmiech.
Wyciągnął mnie z samochodu niemal siłą i poprowadził przez furtkę bliżej budynku. Gdyby nie trzymał mnie za rękę, pewnie czmychnęłabym gdzieś w połowie drogi. Zatrzymał się, wciąż ściskając mnie mocno, i popatrzył na kościół cały rozpromieniony.
– Rozmawiałem z księdzem Czesławem – oznajmił dumny z siebie. – Jest gotowy pójść nam na rękę i załatwić wszystko w ekspresowym terminie. Nie musielibyśmy czekać miesiącami.
Miałam olbrzymią ochotę zapytać, czy powiedział księdzu, dlaczego tak bardzo się spieszy, ale na szczęście ugryzłam się w język. Paweł nie zasłużył na moje złośliwości i z całą pewnością by ich nie zrozumiał.
– Moglibyśmy pobrać się jeszcze przed świętami. Co myślisz?
Jego oczy płonęły, kiedy na mnie patrzył i wydawało się, że naprawdę tego chce. Pierścionek, który dostałam od niego przed dwoma tygodniami, zrobił się nagle dziwnie ciężki. Zaczęłam nerwowo obracać go na palcu, co ostatnio często robiłam w chwilach stresu. Dziwne, jak szybko wyrobiłam w sobie ten nawyk.
– Myślę, że nie powinniśmy się tak spieszyć – odparłam ostrożnie. Nie patrzyłam na niego w obawie, że w moich oczach dostrzeże prawdę, którą wcale nie chciałam się z nim dzielić. – Zima to nie jest najszczęśliwszy czas na organizowanie ślubu. Może wiosną albo latem?
Czułam, że na mnie patrzy, i miałam pełną świadomość tego, że płoną mi policzki. „Wiosną albo latem” w naszym przypadku oznaczało dokładnie tyle, co „nigdy”. On o tym wiedział i ja wiedziałam, tyle że nieco ładniej ubrałam to w słowa.
– Nie chcę z tym zwlekać – powiedział stanowczo.
Miałam ochotę krzyczeć. Wpatrywałam się tępo w drzwi kościoła, do którego jeszcze nie tak dawno babcia prowadzała mnie za rękę. Niepotrzebnie powiedziałam Pawłowi o tym głupim marzeniu, o ślubie w miejscu, gdzie kiedyś dziadkowie przysięgali sobie miłość. Ale to było tak dawno… Ledwie się wtedy znaliśmy. Nigdy bym nie przypuszczała, że uzna to marzenie za możliwe do spełnienia.
Odwrócił się do mnie i mimowolnie zrobiłam to samo. Wiedziałam, że, tak czy inaczej, będę musiała zmierzyć się z jego spojrzeniem.
– Grasz na zwłokę? – zapytał.
Brzmiał spokojnie, choć wiedziałam, że jest zły. Oświadczył mi się przeszło dwa tygodnie wcześniej, ale podejrzewałam, że planował to od jakiegoś czasu. Wybrał przecudne miejsce nad strumykiem, na krańcach padoku, gdzie po południu promienie zachodzącego słońca zamieniały wodę w skrzącą się złotem i czerwienią wstęgę. Mówił o miłości, przeznaczeniu i o tym, że nadałam jego życiu sens. Wyciągnął pierścionek. Nie mogłam się nie zgodzić, zwłaszcza że pragnęłam tego najbardziej na świecie, jednak nie sądziłam, że natychmiast przejdziemy do mówienia o ślubie. Wydawało mi się, że zostaniemy na etapie narzeczeństwa, że to się rozwiąże jakoś tak naturalnie. Paweł jednak podszedł do sprawy śmiertelnie poważnie.
Uśmiechnęłam się łagodnie i położyłam mu dłoń na policzku. To nie w nim tkwił problem, dobrze to wiedziałam.
– Skąd. Po prostu nie chcę robić tego na wariata, okej? Aż tak nam się nie spieszy.
Chyba próbowałam zażartować, ale Paweł nie uważał tego za zabawne. Musiałam spuścić wzrok, bo jego spojrzenie wytrącało mnie z równowagi.
– Jeśli chcesz, możemy w przyszłym tygodniu umówić się z księdzem i porozmawiać o terminach. – Miałam nadzieję, że taki kompromis choć trochę go usatysfakcjonuje. – Ale bez szaleństwa, dobrze?
Czułam, że zgadza się dla świętego spokoju. On najchętniej zaciągnąłby mnie do ołtarza tu i teraz.
Kiedy mnie przytulił, ponad jego ramieniem spojrzałam na wieżyczkę kościoła. Kiedyś wydawała się majestatyczna, nieosiągalna… Dziś była krucha jak wszystko inne. Jakby miała zniknąć z tego świata, jak dziadzio i babunia.
PAWEŁ
Nie do końca o to mi chodziło. Sądziłem, że ugram więcej, choć kiedy potem o tym myślałem, nie do końca potrafiłem określić, co konkretnie. Nie spodziewałem się przecież, że Gabrysia wskoczy w sukienkę i pobiegnie do ołtarza.
Było mi trochę przykro, ale tylko odrobinę. W drodze powrotnej Gabrysia bardzo starała się wynagrodzić mi odmowę. Buzia jej się nie zamykała, żartowała i śmiała się. Uwielbiałem ją taką, była wtedy najpiękniejsza, ale też wydawała się najbardziej sobą. Pewnie dlatego nim dojechaliśmy do domu, niemal zapomniałem o drobnych rozczarowaniach.
– Umieram z głodu. – Szukając klucza, zacząłem rozmyślać o kolacji. – Może zrobimy naleśniki? Masz ochotę?
Odwróciłem się przez ramię, bo nie uzyskałem odpowiedzi. Gabrysia uśmiechnęła się słabo.
– Mamy masło orzechowe, syrop klonowy, owoce w puszce – wyliczałem. – Chyba że wolisz wytrawne?
Weszliśmy do domu. Gabrysia nadal milczała, co zaczęło mi się wydawać podejrzane. Wziąłem od niej kurtkę i zastanawiałem się, jak poprowadzić rozmowę. Może jednak wypadało wyjaśnić kwestię ślubu do końca? Czy to możliwe, że tym się tak gryzła?
Odwróciłem się tylko na moment, chciałem sprawdzić, czy na pewno zamknąłem drzwi. Głupi odruch. Trzymając dłoń na klamce, usłyszałem łoskot – nienaturalny dźwięk, który w tym domu nie miał prawa zaistnieć. Błyskawicznie obejrzałem się w kierunku, z którego dochodził, i ujrzałem Gabrysię leżącą na ziemi bez życia.
Na jedną krótką chwilę zamarłem. Czułem, jak włosy na karku stają mi dęba, a serce przyspiesza, jakby miało wyrwać się z piersi. Przez tych kilka sekund nawiedziło mnie pół tuzina najczarniejszych scenariuszy, z których każdy kończył się tym, że zostawałem sam. Zbyt wcześnie, bym mógł choć spróbować się do tego przygotować.
Nim moje myśli wróciły na właściwe tory i znalazłem się wreszcie obok niej, Gabrysia zaczęła odzyskiwać świadomość. Rozglądała się półprzytomnie, szukając mojej twarzy. Uspokoiła się, kiedy położyłem jej dłoń na policzku. Nasze oddechy zaczęły wracać do normy.
– Nie wstawaj – poprosiłem, bo próbowała się podnieść. – Zadzwonię po pogotowie.
– Nie dzwoń. – Jej sprzeciw nie był dla mnie zaskoczeniem. Nie reagując, wyciągnąłem z kieszeni telefon. – Proszę, Paweł, nie dzwoń, nic mi nie jest. – Wcisnąłem numer, głaszcząc ją uspokajająco. – Chcesz, żeby przywlekli nam tu covida? Naprawdę nie potrzebuję teraz infekcji.
Zawahałem się z palcem tuż nad zieloną słuchawką. Dobrze wiedziała, jakich argumentów użyć, i choć byłem całkowicie przekonany do swoich racji, nie mogłem tego zignorować.
– Nic się nie stało – zapewniła. Usiadła powoli i uśmiechnęła się do mnie. – Takie rzeczy będą się zdarzać.
Miałem olbrzymią ochotę powiedzieć, że nie mam zamiaru się do tego przyzwyczajać, ale milczałem. Z jakiegoś powodu nie mogłem wydusić słowa.
– Wszystko jest w porządku. – Chyba sądziła, że jeśli powtórzy to dostateczną ilość razy, w końcu uwierzę. – Pomóż mi tylko wstać.
Zrobiłem, o co prosiła, a potem trzymałem ją pod rękę, aż dotarła do kanapy w salonie. Zdjąłem jej buty, podałem poduszkę, otuliłem kocem. Miałem wrażenie, że położyła się tylko po to, żebym poczuł się lepiej. Była przeraźliwie blada, ale musiałem przyznać, że do tego zacząłem się już przyzwyczajać. Może była to moja wyobraźnia, ale nie mogłem oprzeć się myśli, że rumieńce na jej policzkach należą do coraz rzadszych widoków.
– To co, usmażysz te naleśniki? – zagadnęła, uśmiechając się do mnie. – Zjadłabym z masłem orzechowym i syropem.
Nie byłem całkiem pewien, czy faktycznie miała na nie ochotę, czy po prostu chciała znaleźć mi zajęcie. Tak czy inaczej, zabrałem się do roboty, mimowolnie zastanawiając się, ile jeszcze razy będzie nam dane zjeść naleśniki razem.