Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szczury i wilki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczury i wilki - ebook

Czy każdy radykalny pogląd można tłumaczyć młodzieńczym idealizmem?

Henryk ma piętnaście lat i jest zafascynowany ideą czystości rasowej Polaków. Zna na wyrywki fragmenty "Mein Kampf", ale słabo orientuje się w realiach życia obozowego i Holokaustu. Akcja powieści rozgrywa się na dwóch planach czasowych, dzięki czemu młody czytelnik może przenieść się do czasów wojennych i zrozumieć, jak dramatyczny wpływ na losy milionów osób miały formułki powtarzane przez Henryka.

Prace autora były nagradzane tytułem Książka Roku w latach 2006, 2009, 2013.

Ważna pozycja dla młodych czytelników zainteresowanych tematyką obozową. W sam raz dla osób, które cenią „Pięć lat kacetu" Stanisława Grzesiuka czy komiks „Maus" Arta Spiegelmana.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-9183-6
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. KARZEŁ I PAS

Była niedziela, więc po namyśle postanowił włożyć białą koszulę. Dla matki. Szafa z ubraniami stała w dużym pokoju. Na palcach pokonał przedpokój, delikatnie nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Zaskrzypiały w zawiasach. Karzeł siedział przed włączonym telewizorem. Usłyszał skrzypienie, bo się poruszył. Jeszcze nie zdechł.

Nie zamykając drzwi, cicho wycofał się do siebie. W ubraniu położył się na łóżku, żeby poczekać, aż Karzeł zaśnie.

— Głodny jestem!

Udał, że nie słyszy. Podniósł prawą pięść na wysokość oczu i otworzył. Na zewnętrznej stronie dłoni, na skórze między palcami, odsłoniły się wytatuowane litery. M, E, H, T. „Jak czterech ewangelistów” — pomyślał. _Meine Ehre heißt Treue._ Ewangeliści nowego Pisma. Nowy porządek wymaga nowej Wiary. „Naszym hasłem wierność”. Zacisnął pięść i litery zniknęły.

„Tak trzeba — powtarza A.H. — dopóki nie urośniemy w siłę. Wtedy nie dadzą nam rady. Nie możemy powtórzyć błędu poprzedników”.

— Głuchy jesteś? Jeść mi daj!

Wstał z łóżka, opadł na podłogę i zaczął ćwiczyć, opierając ciężar ciała na palcach stóp i kostkach zaciśniętych w pięści dłoni. Uginał i prostował ramiona w równym tempie. Liczył. Kryzys przyszedł przy dziewięćdziesięciu. Zmusił omdlałe ręce do większego wysiłku. Dziewięćdziesiąt pięć. Dziewięćdziesiąt sześć. Wyobrażał sobie, że zamiast w parkiet wbija pięści w Karła. Sto trzy... sto pięć.

Dociągnął do stu dziesięciu i opadł brzuchem na podłogę. Przewrócił się na plecy. Odpoczywał.

— Do kurwy nędzy, masz watę w uszach?!

Spojrzał na zegar. Pięć po drugiej. Nie wolno mu się spóźnić.

Przeszedł do kuchni, nie patrząc na Karła. Zapalił gaz pod garnkiem z zupą. Wrócił do pokoju, otworzył szafę i wyjął białą koszulę.

— Wychodzisz?

Nie odpowiedział.

— Kiedy wróci matka?

— Nie wiem.

— Gdzie poszła?

— Przecież wiesz. Nawet w niedzielę sprząta gówno w obcych domach.

— Szczeniaku, o matce mówisz!

— Musi zarobić na twoje żarło i wódę.

— Już nie piję.

Nie odpowiedział.

— Jedzenia ojcu żałujesz?

Poszedł do kuchni, nalał zupę do talerza, zaniósł do pokoju i postawił na stole.

— Matka nie pozwoli ci zdechnąć.

— Dosyć się w życiu naharowałem. Kiedy miałem tyle lat co ty, już poszedłem do pracy.

— Jak miałeś piętnaście lat, kiblowałeś w poprawczaku.

— Kto ci takich głupot naopowiadał? — Popróbował zupy. — Drugiego dania nie ma?

— Nie.

— Przecież matka kupiła mięso.

— Idź i sprawdź.

Karzeł szarpnął się, próbował go walnąć lewą ręką. Lewą zawsze miał jak siekiera. Nawet po pijaku wybijał zęby. Nie sięgnął. Opadł na wózek. Wyglądał jak wielki szary wór, z którego wysypał się cement.

— Kurwa, gdybym miał nogi...

— Wódce podziękuj.

— Kaleki nie szanujesz.

— Gdybyś nachlany nie kładł się pod tramwaj, toby ci nie obcięło.

— Do rodzonego ojca mówisz!

— Trzeba było założyć gumkę.

— Chryste Panie! Jakby nie wiedział, że w każdej chwili mogę mieć trzeci zawał!

— Obiecanki cacanki.

— Dokąd leziesz?

Wszedł do łazienki. Przez zamknięte drzwi usłyszał:

— Zupa ostygła! Mam jeść zimną breję?

Odkręcił prysznic. Zdjął spodnie od dresu, koszulkę, na końcu gatki. Spojrzał w lustro. Metr siedemdziesiąt sześć. „Zobaczysz — mawia matka — za dwa, trzy lata wystrzelisz w górę i ojca przegonisz”. Matka ma na myśli te sto osiemdziesiąt osiem centymetrów, które przed szesnastu laty powiodło ją do ołtarza. A potem średnio dwa razy w tygodniu tłukło, jakby była workiem bokserskim. Aż trzy lata temu wpadło pod tramwaj. Odkąd na amen zrosło się z wózkiem, skarlało do metra czterdziestu pięciu.

Wszedł pod prysznic. Namydlał się niespiesznie. Czuł, jak mięśnie przesuwają się pod skórą. Nie bicepsy wyhodowane na sterydach — prawdziwe mięśnie. Nie spowalniają ruchów i nie słabną po pięciu ciosach. Obracając się pod strumieniem, czekał, aż woda spłucze mydło. Na koniec skierował prysznic na podbrzusze. Dozował odczucia, na przemian zwiększając i zmniejszając ciśnienie wody. Poczuł napięcie w okolicy brzucha, a zaraz potem przyjemne pulsowanie w dole.

Zakręcił prysznic. Wiedział, kiedy przestać.

Wytarł się do sucha ręcznikiem, naciągnął czyste gatki i biały podkoszulek. Przeszedł do swojego pokoju. Włożył czarne dżinsowe spodnie, przykucnął, otworzył dolną szufladę biurka. Krew uderzyła mu do głowy. Wysypał zawartość na podłogę. Dla pewności sprawdził również górną szufladę.

Wstał i się rozejrzał. Chodnik w przedpokoju był lekko sfałdowany. W dwóch susach znalazł się w dużym pokoju.

— Oddawaj!

— O co ci chodzi? — Karzeł zmusił się do przełknięcia łyżki zimnej brei.

— Gdzie go schowałeś?

— Niby co?

— Pas.

— Po cholerę mi pas. Mnie spodnie nie opadną.

— Byłeś w moim pokoju.

— Jasne. Chciałem rozprostować nogi, bo mi zdrętwiały od długiego siedzenia.

— Zniszczyłeś — zagroził Karłowi — to zabiję!

Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Pas pocięty na kawałki. Porysowany nożem. Polany żrącym kwasem. Spalony.

— Zabiję!—powtórzył.

— Odwal się!

Zaczął przetrząsać pokój. Rozpoczął od krzeseł pod stołem, potem sprawdził za wersalką. Dał nura pod stolik z telewizorem. Na koniec przejrzał dolne półki i ubrania na dnie szafy. Jak kamień w wodę.

Wpół do trzeciej. Zrobiło się późno.

— Wstawaj.

— Pogięło cię, skurwysynie? Niby jak?

— Unieś dupę.

— Ojca rodzonego bijesz?

— To za skurwysyna. Od matki wara.

Nie bez wysiłku przeciągnął wózek do wersalki. Energicznym ruchem przechylił go. Karzeł zwalił się lewym bokiem na tapczan, po czym runął na podłogę. Pas zsunął się na dywan.

Przykucnął, podniósł pas i zablokował wózek. Karzeł dźwignął się na rękach, pomagając sobie kikutami nóg, próbował usiąść na podłodze. Szło mu niesporo. Przez te trzy lata bardzo utył.

— Na stole jest nitrogliceryna w aerozolu. — Wskazał ręką. — Muszę sobie psiknąć.

— Przeżyjesz.

— Dusi mnie. Zaraz tu kojfnę...

— Matce by ulżyło.

— Na ojca rękę podniosłeś...

— Ojcem byłeś tylko raz, jak się kładłeś na matce.

— Trzeba było ci od razu łeb ukręcić!

— Wiesz, kim jesteś? Kupą łajna. Jesteś gorszy od parchatego Żyda.

— Pomóż mi...

— Zablokowałem koła, wózek ci nie odjedzie. Zawsze się chwaliłeś, że masz krzepę w rękach.

Wrócił do siebie, usiadł na łóżku i obejrzał pas. Był cały. Skórę w kilku miejscach znaczyły znajome, głębokie, poczerniałe nacięcia; w tyle puściło szycie i wyściółka mocno się strzępiła. Normalne, pas ma już prawie siedemdziesiąt lat. Po lewej stronie, tuż przy metalowej klamrze, prześwitywał okrągły otwór.

Często rozmyślał o właścicielu pasa. O kuli, która przebiła skórę i musiała wejść w ciało. Klamra pozostała nienaruszona. Dwa centymetry w prawo i pocisk zatrzymałby się na niej.

Chuchnął na metalową powierzchnię i przetarł ją bawełnianą narzutą z łóżka. Koniuszkiem palca wskazującego przesunął po wypukłościach klamry. Orzeł z rozpostartymi skrzydłami pewnie opierał szpony na okalającym swastykę wieńcu z dębowych liści, wieniec obiegały litery tworzące napis _Meine Ehre heißt Treue._

Włożył białą koszulę, wsunął w spodnie i przeciągnął pas przez szlufki.

Stanął w przedpokoju przed lustrem.

— Do kościoła raz do roku byś poszedł! — dobiegło go z pokoju. Karzeł, stękając, próbował na rękach wywindować kaleki odwłok na wózek.

Patrząc w lustro, wyobraził sobie poprzedniego właściciela pasa, jak, ubrany w zielony mundur SS, pierwszy raz ogląda lustrzane odbicie metalowej klamry, sylabizuje okalające swastykę słowa „Moim hasłem wierność”. Nie ślubował wierności słabemu Bogu, który pozwolił się ukrzyżować Żydom.

Otwierał już drzwi, kiedy Karzeł zawołał:

— Heniu, dałbyś mi kapkę przy niedzieli. Choć kielonek. Proszę!

W kuchni nalał pół szklanki wódki. Po namyśle dopełnił szklankę. Bez słowa postawił naczynie na stole i ruszył do przedpokoju. Słyszał, jak Karzeł, jakby mu nogi odrosły, gramoli się na wózek.

Biegiem pokonał trzy piętra czterokondygnacyjnej kamienicy. Z przyzwyczajenia omiatał wzrokiem nabazgrane na ścianach „Jebać Polonię” obok „Juden Raus” i szubienicy z gwiazdą Dawida. Dziecinada! Ściany to nie zaboli.

Szybkim krokiem przeciął Smoczą i Nowolipkami doszedł do przystanku tramwajowego. Wsiadł jako ostatni, stanął w końcu wagonu, nie zajmując żadnego z wolnych siedzeń. Do piętnastej trzydzieści pozostało dobre pół godziny. W osiem minut dotrze do ronda ONZ, tam przesiądzie się w któryś z autobusów jadących na Powiśle. Powinien zdążyć. Tramwaj wiózł go po torach równo jak po sznurku. Miał szczęście. Zanim spotkał A.H., niewiele rozumiał. Nie wiedział, w co wierzyć. Twardość mylił z siłą, lojalność brał za uległość. „Musimy być twardzi, twardzi i na wszystko zdecydowani — powtarzał A.H. — Dla ludzi miękkich nie ma wśród nas miejsca. Twardość i bezwarunkowa lojalność. Naszym hasłem wierność”.2. NA TYM POLEGA ORGANIZACJA

W autobusie, na wysokości ulicy Kopernika, przypomniał sobie futro matki. Żaden cymes, ale futro to futro, do tego pamiątka po zmarłej babce. Zniknęło razem z ojcem w połowie grudnia. Ojciec wrócił już po dwóch dniach. W końcu nie było to futro prosto ze sklepu, poszło za grosze.

Wtedy jeszcze zdawało mu się, że wierzy w Boga. Modlił się, by Wszechmogący raz na zawsze rozwiązał ich problem; bądź co bądź, Panie Boże, to już najwyższy czas. Niecałe pół roku później ojcu po dniu picia ubzdurało się, że jest na majówce, więc wyciągnął się jak długi na torach tramwajowych i zasnął. Był tak ululany, że wytrzeźwiał dopiero w szpitalu. Jeśli tamtego wieczoru Bóg zamienił się miejscami z motorniczym dziewiątki, to spartaczył robotę. Miał uwolnić ich od kłopotu, a zamiast tego zesłał im podwójny problem — nałogowego alkoholika krótszego o nogi.

Wysiadł za Tamką przy Dobrej i ostatnie sto kilkadziesiąt metrów pokonał pieszo. Od patynowej zieleni biblioteki uniwersyteckiej odcinały się bielą apartamentowce osiedla Menolly. A.H. słusznie nazywał takie enklawy „zakazanym miastem”. „Heinrich... — Mówiąc to, A.H. kładł mu rękę na ramieniu, a jego czysto aryjskie, błękitne oczy przewiercały rozmówcę na wylot. — Uwierz mi, Heinrich, choćbyś ukończył to swoje liceum z wyróżnieniem, takich jak ty uniwersytet wykopie już po pierwszym semestrze. Bo upominamy się o prawdę. O miejsce dla siebie w kraju, który już tylko z nazwy jest Polską. Dziewięćdziesiąt procent tytułów na półkach tej biblioteki to trucizna, która zatruwa naszą gospodarkę, historię i literaturę. Ich autorzy to bękarty chowające się za dobrymi, polskimi nazwiskami. Trzęsą giełdą, dyktują ceny i na pniu wykupują apartamentowce takie jak te. Rozkradają Polskę kawałek po kawałku. Dom po domu, ulica po ulicy. Aż zamkną nas w getcie”.

Wszedł na podwórze skupu makulatury i złomu, minął blaszaną budę. Osłonięty od strony ulicy, upewnił się, że nikt za nim nie idzie. Przez dziurę w ogrodzeniu dostał się na teren nieczynnej elektrowni. Dozorca w stróżówce rozpoznał go i pokazał uchylone wejście do budynku, drugą ręką niemrawo zasłonił opróżnioną do połowy butelkę. Kundel naprężył łańcuch, ale nie warknął; odprowadzał przybysza wzrokiem.

Heinrich przymknął drzwi i stał przez chwilę. Cisza i stęchlizna przywodziły na myśl zapuszczony cmentarz. Ostrożnie, by nie wzbijać kurzu, obszedł hol i tylnymi schodami wśliznął się do piwnicy. Od progu szybko policzył: Kurt, Walter, Max, Karl, Heinz, Franz, Ludwig, Rudolf, Erich. Do kompletu brakowało dwóch osób. Krzesło dla A.H. było jeszcze puste; stało na podwyższeniu, na tle rozpostartego na ceglanej ścianie czarnego płótna, na którym bieliły się wypisane starannie gotykiem słowa _Unsere Ehre heißt Treue._ „Lojalność i wierność to nasza główna broń — tłumaczył A.H. — Pojedynczo każdy polegnie z kretesem, dlatego wilki łączą się w stada”.

Nie zauważyli jego nadejścia. Skupieni wokół Rudolfa słuchali, jak ten coś opowiada. Max spostrzegł go pierwszy:

_— Heil!_ Chodź, Heinrich, Rudolf ma niezłą historię.

— ...czarną, niezmywalną farbą — ciągnął Rudolf, z wypiekami na tłustych policzkach. — W domu wyciąłem szablon, więc potem tylko prysk-prysk aerozolem i zaraz smyk do następnego. Na jeden grób góra pięć sekund. Obskoczyłem ze czterdzieści, potem farba mi się skończyła. Żydki będą do nocy ryły pazurami, zanim te swastyki zeskrobią. Następnym razem wezmę...

Przerwał. Odwrócili się jak na rozkaz w stronę drzwi. A.H. musiał stać w progu już od jakiegoś czasu, nie słyszeli, kiedy wchodził. Podszedł do Rudolfa i otwartą dłonią trzasnął go w policzek, aż temu głowa odskoczyła.

— Dureń! Mówiłem, żadnej błazenady. Sześćdziesiąt żabek!

Wokół Rudolfa zrobiło się pusto. Krew napłynęła mu do twarzy. Odstawał od reszty, nie był „po aryjsku szczupły i zwinny niczym chart”. W Hitlerjugend na takich jak on patrzyli krzywo, najpewniej w ogóle nie zostałby przyjęty. A.H. tolerował go z tego samego powodu, dla którego Eichmann tolerował niektórych bogatych Żydów. Rudolf był mu potrzebny.

Rudolf przykucnął i zaczął przesuwać się w podskokach. Głośno licząc, dotarł do ściany, zawrócił i sapiąc jak parowóz, niezdarnie podążył w stronę pozostałych. Przypominał ropuchę, której ktoś wsadził w tyłek słomkę i napompował powietrzem. Nikt się nie roześmiał. Było jasne, że Rudolf do usranej śmierci pozostanie Radkiem K., jego awans na „Rudolfa” był bez pokrycia, A.H. nigdy nie wprowadzi go wyżej, tam gdzie zaczyna się prawdziwa organizacja i prawdziwa praca.

„Czeka nas prawdziwa praca — zapowiedział już pierwszego dnia A.H. — Nie infantylne zabawy. Malowanie swastyk i szubienic to dziecinada. Kto tego nie rozumie, musi odejść”.

— Pięćdziesiąt cztery... — wysapał Rudolf. Klapnął na tyłek.

— Nie skończyłeś.

— Już nie mogę...

— Jeszcze sześć powtórzeń.

Grubas dźwignął się; kucał, wsparty na rękach. Biały luźny T-shirt pociemniał od potu. Rudolf zmusił się do wysiłku. Bardziej powłóczył nogami, niż skakał. Ale przynajmniej próbował.

— Sześćdziesiąt — podsumował A.H. Poklepał Rudolfa po ramieniu.

Zajął swoje krzesło i z podwyższenia rozejrzał się po sali. Do kompletu brakowało Horsta i Fritza. O Horsta nie zagadnął, zapytał o Fritza.

— Z nim już szlus — poinformował Max. — Wyjechał ze starymi do Anglii.

— Na stałe?

— Na to wygląda.

— Znał kogoś z nazwiska?

— Nie. I pamięta o przysiędze.

— Dobrze. Rudolf, przyniosłeś?

Rudolf wyjął z torby laptopa. Podeszli z krzesłami i w dwóch rzędach usiedli przed ekranem. A.H. podłączył przyniesionego pendrive’a, wybrał pierwszy folder i na ekranie zaczęły się przesuwać obrazy.

— Jak wygląda Żyd? — zagaił A.H.

Sam sobie odpowiedział:

— Tak jak ten tutaj: chałat, pejsy, na głowie mycka, nos długi na pół twarzy, kaprawe oczy.

Zaśmiali się. A.H. nie czekał, aż ucichną. Podniósł głos:

— Bzdura! Żydzi sami powtarzają te bzdety, chcą, żeby tak właśnie myśleć, bo łatwiej im się będzie ukryć. Dziewięćdziesiąt procent Żydów ma czysto aryjskie rysy. Ci są najgorsi. Potrafią się wtopić. Są nie do poznania. Zmieniają nazwisko, wiarę, fałszują życiorys. Chcą nas rozbić od środka. Dobrze się na tym znają, postępują tak od pięciu tysięcy lat. Zostają biskupami, robią karierę w polityce, dochodzą do najważniejszych urzędów w państwie, zakładają gazety, stacje telewizyjne. Mają w rękach fabryki, banki, uczelnie i szpitale. Wykupują kluby piłkarskie. Jeżdżą na pielgrzymki do Watykanu. Zakładają fundacje, stowarzyszenia, zostają pisarzami, realizują badania naukowe o milionowych budżetach, wydają pisma pornograficzne i prowadzą kąciki porad w tygodnikach dla nastolatek. Recenzjami w wysokonakładowych dziennikach niszczą niepokornych artystów, a promują miernoty, które dają się prowadzić na smyczy. Takich Żydów musimy się bać.

Kliknął na drugi folder i jedna po drugiej otwierały się przed nimi listy z nazwiskami. „Dobre” nazwiska, pod którymi ukryło się polskie żydostwo. Żydzi w parlamencie, w Polskiej Akademii Nauk, w rządzie, w Narodowym Banku Polskim. Żydzi w episkopacie. W telewizji publicznej i stacjach Waltera. Byli w pałacu prezydenckim, w stowarzyszeniach twórczych i w Najwyższej Izbie Kontroli. Na wydziale inżynierii, gdzie A.H. studiował od trzech lat, stanowili jedną czwartą kadry naukowej.

— Co możemy zrobić? — odezwał się któryś. Chyba Karl. Uprzedził Heinricha. Po prawdzie każdy z nich miał to pytanie na końcu języka.

— Nic — odparł A.H.

Zaszemrali.

— Na razie nic. — A.H. się uśmiechnął. — Mieć oczy otwarte, to zadanie na dzisiaj.

Zaraz potem dodał: „Musimy być podobni do Waltera Hessa” i na te słowa każdy nadstawił uszu. „Walter Hess — przypomniał A.H. — nie zawahał się wyciąć ropiejącego wrzodu. Z miłości do ojczyzny, rasy i Führera wydał własnego ojca. Stał się wzorem dla milionów niemieckich chłopców w Hitlerjugend. To może być wasz sąsiad, nauczyciel, może nawet krewny — mówił A.H. — Nie wolno wam się zawahać”.

Powiedział także:

„Nikt nie ma wpływu na to, gdzie i pod jaką gwiazdą się urodzi. Możesz przyjść na świat w kolonii trędowatych. Albo w rodzinie żydowskiej. Ale jeśli miałeś szczęście urodzić się po właściwej stronie, stoisz przed obowiązkiem dokonania wyboru. Czy chcesz być śmieciem, czy człowiekiem. Szczurem czy wilkiem. Nie ma innej drogi. Od tego obowiązku nic nie zwalnia”.

Powiedział także:

„Żadnej litości dla wroga. Litość jest oznaką słabości. Słabi przegrywają. Dla słabych nie ma miejsca w naszych szeregach. Wystarczy jedno słabe ogniwo i cały łańcuch pęka. Twardość i siła, to nasza dewiza. Żydzi kryją się w cieniu, zakładają przeróżne maski, byle na swoją stronę przyciągnąć innych. Kiedy urosną w siłę, to nam zaczną dyktować warunki”.

Słuchali go, potakując.

„Nie zatrzymamy się. Kiedy idziesz z przewodnikiem, zmierzasz prosto do celu — myślał Heinrich. — Nie zaprzątasz sobie głowy zbędnymi pytaniami. Tych kilka najważniejszych dawno doczekało się odpowiedzi. Świat jest prosty, kiedy zobaczysz wszystko we właściwym świetle. Wiesz, że cokolwiek robisz, ma sens. Jesteś częścią planu. Nie musisz go do końca rozumieć. Każdy niech zajmuje się tym, co do niego należy. Jedni wydają rozkazy, drudzy je wykonują. Na tym polega organizacja”.

Ni stąd, ni zowąd A.H. zakomunikował:

— To nasze ostatnie spotkanie.

Popatrzyli po sobie. Nikt się nie odezwał. Kiedy na głowę wali się cały świat, nie od razu można zebrać myśli.

— Ostatnie w tym miejscu — dopowiedział A.H. Najwyraźniej chcial ich sprawdzić. — Na teren fabryki wchodzi od przyszłego tygodnia inwestor.

— Cholerni Irlandczycy! — wypalił Kurt.

— Żydd-kii — wyjąkał Erich.

— Gdzie pójdziemy? — spytał Heinrich.

— Mam coś na oku. — A.H. wstał. — Komu się spieszy, może już iść.

Nikt się nie ruszył.

A.H. stanął w lekkim rozkroku, twarzą do betonowego wspornika, i wewnętrzną częścią dłoni uderzył w beton, aż podniósł się kurz.

— Nic trudnego. Trzeba tylko dobrze wymierzyć i uderzyć z odpowiednią siłą. Słup nie odpowie ciosem. Niczym cię nie zaskoczy. Z żywym przeciwnikiem jest inaczej. Przystępując do walki, musisz być psychicznie przygotowany na konieczność unieszkodliwienia wroga, inaczej on cię wyprzedzi. O zwycięstwie decydują determinacja i szybkość, siła nie odgrywa pierwszoplanowej roli. Nie potrzeba wielkiej siły, by rozerwać gałkę oczną czy spowodować pęknięcie błony bębenkowej. Trzeba zdecydowania. Musisz odpowiedzieć sobie na pytanie: chcę żyć czy wolę dać się zabić? Cała reszta zależy od tej odpowiedzi.

Spojrzał na Karla, ale Erich był pierwszy. Dołączył do A.H. i powolnym ruchem ściągnął T-shirta. Choć przerastał ich wszystkich o głowę, nie wyróżniał się muskulaturą, nie wyglądał na kogoś, kto potrafi zrobić z mięśni właściwy użytek. Pozory myliły. Erich jąkał się od pierwszego dnia szkoły i traf chciał, że właśnie w szkole znalazł na jąkanie lekarstwo: wystarczyło wyładować agresję, by mijało, jak ręką odjął. Do czasu, aż stres znowu dawał o sobie znać.

— W porządku. Kto do pary? — A.H. czekał, sam wołał nie decydować.

Heinrich wyszedł przed szereg. A.H. skinął głową. Powiedział tylko:

— Szkoda białej koszuli. Zdejmij.

— Na ulicy nie będzie na to czasu.

Ustawili krzesła pod ścianą, żeby zrobić więcej miejsca.

— Bez urazy. — Heinrich wyciągnął rękę. Erich odwzajemnił uścisk. Odsunęli się trzy kroki od siebie.

— Co jest? — A.H. się zaśmiał. — Będziecie tańczyć menueta?

— Tańcowały dwa pedały, jeden duży, drugi mały! — któryś krzyknął. Chyba Franz.

— Jąkała-jebała! — zawtórował mu Rudolf.

Heinrich rozluźnił mięśnie. Podjudzanie było częścią szkolenia. Miało wyzwolić agresję i podnieść poziom adrenaliny, uodparniając na ból. Wiedział, że musi się zmieścić w dziesięciu sekundach. Erich miał większy zasięg ramion. Jeżeli da mu się wciągnąć w wymianę ciosów, przegra.

— Icek, nie potknij się o własne pejsy! — krzyknął Max.

Rudolf zapiał:

— Ruszać się, leniwe Żydy!

— Żydowska banda! — kilku skandowało chórem.

_— Schnell, schneller, Juden!_

— Erich, ty obrzezany złamasie! — głos A.H. przebił się ponad hałas.

Erich pochylił głowę i zrobił szybki wykrok prawą nogą, zamarkował prawy prosty, po czym posłał lewego sierpa, wkładając w cios całą energię. Heinrich odskoczył w lewo, niskim kopnięciem pod kolano pozbawił go równowagi. Zanim Erich stanął pewnie na nogach, Heinrich wbił mu lewy hak w okolice wątroby. Erich zgiął się wpół. Heinrich płynnym ruchem pociągnął mu oburącz głowę do dołu i jednocześnie zamierzył się kolanem. Chrupnęło. Erich zwalił się na plecy. Max z Franzem pociągnęli go pod ścianę i posadzili na krześle.

— Siedem sekund — zakomunikował A.H.

Heinrich nachylił się nad Erichem.

— W porządku?

— Takiego Żyda jak ja niełatwo zabić. — Erich nawet się nie zająknął. Krew z rozciętej wargi skapywała mu z brody na klatkę piersiową.

Wszyscy się roześmiali. A.H. wydobył ze ściennego schowka podręczną apteczkę i opatrzył Erichowi ranę. Posprzątali z grubsza piwnicę, na koniec starannie zwinęli płótno ze swastyką, Rudolf schował je do torby z laptopem. Niechętnie zaczęli się żegnać.

— Poczekaj — A.H. poprosił Heinricha na osobności. — Musimy o czymś pogadać.

*

Wychodzili pojedynczo, w różnych odstępach czasu. Kiedy zostało ich dwóch, A.H. zniknął na chwilę w stróżówce. Wrócił i przez dziurę w ogrodzeniu przeszli na podwórze punktu skupu makulatury i złomu. Od strony Mariensztatu wiatr przywiał sześć uderzeń zegara. Jeszcze kilka kroków i znaleźli się na Dobrej.

— Chodzi o Horsta — odezwał się A.H. — Będę potrzebował twojej pomocy.3. DŁUGA LISTA WROGÓW

Horst , najstarszy z nich, wiekiem ustępował tylko A.H. Był jego prawą ręką. Przynajmniej za takiego uchodził. Sam A.H. dawał temu ostentacyjnie wyraz, nierzadko pozwalając Horstowi prowadzić w swoim zastępstwie szkolenia. Horst studiował nauki polityczne i partyjna góra ponoć wiązała z tym faktem spore nadzieje. „Ma przed sobą przyszłość” — mówił A.H. Organizacja potrzebowała młodych, wykształconych działaczy, nazwisk niewzbudzających niczyich podejrzeń, świeżej krwi, która z czasem zasili polityczny krwiobieg w państwie, wejdzie w oficjalne struktury. „Nasza krew — mówił A.H. — jest gęstsza, prędzej czy później wyprze rozwodnioną krew polskiego żydostwa i zżydziałych Polaków. Trzeba cierpliwości, ale Historia jest po naszej stronie. Czysta polska krew wypłynie na wierzch”.

—Wracając do Horsta — podjął A.H., kiedy skręcił w prawo, pociągając za sobą Heinricha — od kilku tygodni martwi mnie jego zachowanie.

Heinrich milczał. Przywykł do słuchania rozkazów.

— Unika kontaktu — ciągnął A.H. — Trzy razy z rzędu nie pokazał się na szkoleniu. Nie odpowiada na telefony. Co byś na moim miejscu pomyślał?

Heinrich zastanawiał się nad odpowiedzią. Odparł:

— Że zdezerterował.

A.H. pokiwał głową. Nie zatrzymując się, poklepał Heinricha po ramieniu. Uszli kawałek, milcząc. Wreszcie A.H. powiedział:

— Właśnie dlatego wybrałem ciebie.

*

Horst wynajmował mieszkanie w jednym z czteropiętrowych bloków przy Leszczyńskiej. W linii prostej od biblioteki uniwersyteckiej nie więcej jak dwieście metrów. A.H. z jakiegoś powodu wybrał okrężną drogę. Zostawili za sobą gmach biblioteki i posuwali się niespiesznie w kierunku Mariensztatu, skąd dochodziły odgłosy niedzielnego koncertu. Mijali ich pojedynczy przechodnie i zakochane pary.

— Ahmadineżad neguje, że w Auschwitz mordowano Żydów. — A.H. bez żadnych wstępów zmienił temat. Mówił wolno, nie gestykulując. — Dupek twierdzi, że to „fizycznie niemożliwe”. „W Auschwitz nawet nie było komór gazowych”, wymądrza się David Irving, ten brytyjski historyk od siedmiu boleści. Widzisz, Heinrich, oni wcale nie są lepsi od Żydów, którzy na prawo i lewo trąbią o Holokauście, przy okazji robiąc na tym kokosowe interesy. Ahmadineżad i Irvińg są nawet gorsi, bo podają w wątpliwość intencje Niemców. Dowodzą, że Holokaust wcale się nie wydarzył. To tak, jakby prawdziwemu Niemcowi rzucić w twarz, że sprzeniewierzył się własnej ideologii, nie wykonał zleconego mu przez Historię zadania. Z takimi jak oni też musimy walczyć. Lista wrogów jest długa, Heinrich. Dlatego potrzebujemy ludzi gotowych na wszystko. I sprawdzonych przyjaciół.

Zatrzymali się przy pasach, przepuścili samochody i przeszli na drugą stronę Dobrej.

— Wbrew temu, co mówią inni, by zamącić w głowach, świat to nie są skomplikowane puzzle — podjął A.H., skręcając w lewo. — Ludzie dzielą się na dwie kategorie: przyjaciół i wrogów. Proste?

— Przyjaciół i wrogów — powtórzył Heinrich, bo A.H. zdawał się czekać na potwierdzenie.

— Czasem tylko trudno jednych odróżnić od drugich. Na przykład tacy Ahmadineżad i Irving. Albo Horst.

Heinrich przypomniał sobie szkolenia z Horstem. Fragmenty _Mein Kampf,_ a po nich żarliwe dyskusje o powinnościach jednostki wobec ojczyzny. Rozmowy o dumie płynącej ze świadomości, że należysz do grona wybranych.

— Przed dwoma miesiącami w Krakowie miał miejsce podobny przypadek. — A.H. ściszył głos, jakby dopuszczał Heinricha do tajemnicy. — Gość z górnej półki, pracownik naukowy uniwersytetu. Lada moment miał awansować do miejscowej centrali. I nagle zniknął.

— Tak po prostu?

— Przestał przychodzić. Urwał wszelkie kontakty. Ktoś się co do niego bardzo pomylił. Trzeba to było naprawić.

— Jak?

— Zobaczysz.

Bez zapowiedzi z czystego nieba spadł majowy deszcz. Nie próbowali szukać schronienia. A.H. odchylił do tyłu głowę i chwytał wodę otwartymi ustami. Przestało padać równie nagle, jak zaczęło.

— Deszcz jest potrzebny — rzucił A.H. — Zmywa brudy.

Przerwał mu dźwięk esemesa. Nie zatrzymując się, wyjął z kieszeni telefon i przeczytał wiadomość.

— Idziemy — zarządził. Przyspieszył kroku.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: