- promocja
- W empik go
Szczurze harce - ebook
Szczurze harce - ebook
Jest rok 1916, środek pierwszej wojny światowej, trwa bitwa pod Verdun. Niemiecki batalion szturmowy pod wpływem żądnego sławy majora Matthiasa rzuca się do kolejnego już natarcia na francuskie pozycje. Wśród nich jest Reinhard i Ingo, dwójka przyjaciół, którzy przemaszerowali wspólnie całą Europę. Pod wpływem błędu w ocenie możliwości oddział grzęźnie w błocie ziemi niczyjej i zostaje zdziesiątkowany przez obrońców. Nad teatrem wojennych zmagań, po relokacji batalionu, niebo spowija gęsta chmura dymu.
Bohaterowie zauważają, że obłok przybiera kształt złowrogiego Czarnego Szczura. Wkrótce kadrę dowódczą dotyka szaleństwo, a nad szeregowymi żołnierzami zawisa widmo obłędu. Tymczasem zbliża się francuska kontrofensywa.
Zanurz się w ponure odmęty wojny pozycyjnej i zmierz się z osobistymi demonami bohaterów.
Pokonaj lub bądź pokonany.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960455-9-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Marzec 1916 r._
_Drogi ojcze!_
_Jestem cały i_ _zdrów. To już kolejny miesiąc walk o_ _Verdun, odkąd do bitwy poprowadził nas książę Wilhelm. Po zimowej zmarzlinie nie pozostał nawet ślad, a_ _dzieląca nas od francuskich pozycji ziemia niczyja zaczęła przypominać jedną wielką breję kolczastego drutu, błota i_ _ciał. Nieustannie tonie w_ _niej cesarski żołnierz. Posuwamy się naprzód, mimo że opór wroga stale przybiera na sile. Podobno zajęliśmy już wzgórza na drugim brzegu Mozy, choć równie dobrze front na tamtych pozycjach może tkwić w_ _miejscu. Komunikacja jest utrudniona i_ _wszystko traktuje się jak plotki, których nikt nie potwierdza, ale też nikt nie zaprzecza._
_Panuje chaos, nieopisany chaos, który gnieździ się nad naszymi głowami, toczy się jak maszyna śmierci, a_ _co najgorsze, dopada nas samych. Artyleria daje z_ _siebie wszystko i_ _każde uderzenie poprzedzamy tak potężną nawałą, że poprzednie lata wojny wydają się być wspomnieniem rzędu spaceru wokół bajora otaczającego nasz dom. Francuzi co prawda odpowiadają zaciekle, ale inicjatywa stale jest po naszej stronie, zresztą podobnie uważa porucznik._
_Racje żywnościowe nie są znowu tak złe, jak wszyscy wokół mówią. Najgorsze jest to błoto, jakby grunt pragnął wciągnąć nas w_ _swoje odmęty w_ _zemście za obrócenie krajobrazu w_ _piekło. Szykujemy się do natarcia. Pomimo zmęczenia nasze morale ma się dobrze, a_ _major Matthias wygląda na podekscytowanego, co przekłada się na zapał wielu moich kolegów. Stale powtarza – wytrzymajcie! Jesteście oddziałami szturmowymi! Do Verdun niedaleko! Za Kaisera, Boga i_ _Ojczyznę!_
_Chciałem wpisać tu nazwę pozycji, do której mamy się przedrzeć, ale podano ją tak szybko, że trudno przypomnieć mi sobie choćby pierwszą literę. Dla kolegów chyba przestało mieć znaczenie, o_ _jaki las, wzgórze czy fort przyjdzie walczyć i_ _ginąć. Jesteśmy na prawym brzegu Mozy i_ _tylko jednego jestem pewien – francuskiego nie uda mi się nauczyć._
_Chodzą słuchy o_ _przepustkach, więc mam nadzieję, że gdy skończy się to piekło, uda mi się wrócić do domu. Obraz bawarskich pól, wschodzącego zboża, naszego miejsca na świecie. Dębów starszych od Kaisera, a_ _zwłaszcza widok Was, moich rodziców, utrzymuje mnie przy zmysłach. Martwię się o_ _plony, o_ _Twoje zdrowie, ale wierzę, że Bóg pozwoli mi opuścić okopy na czas._
_Ingo_
***
Szorstka dłoń opadła na jego ramię, wybudzając z transu, w którym utonął podczas pisania listów do chorego ojca. Te samotne chwile zagłuszały to, co słychać było za plecami pierwszej linii frontu. Niemiecka armia toczyła się po Starym Kontynencie od dwóch lat jak nieprzejednany walec, miażdżacy wszystko na swojej drodze.
Odkąd wyruszył z karabinem w podróż przez Belgię, a potem Francję, Ingo był rozdarty pomiędzy wojennymi zmaganiami a rodzinnym domem. W tym drugim, gdzieś na malowniczej, bawarskiej wsi, czekały na niego żyzne pola uprawne, surowa matka i ukochany ojciec. W 1914 roku staruszek podupadł na zdrowiu, a w przeciągu ostatnich dwóch lat jego stan znacznie się pogorszył. Ale nawet mimo tego chudawy, piegowaty syn nie wyzbył się swojego pogodnego usposobienia.
Siedział przy ścianie płytkiego okopu, który naprędce przekopano i wydłużono na bazie kolein powstałych po francuskim ostrzale artyleryjskim. Chłód i wilgoć ziemi przebijały się przez mundur i choćby całe wieki spędził na froncie, wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić. Ingo przeniósł spojrzenie jeszcze nieobecnych, zielonych oczu, najpierw na dużą dłoń, a następnie na żołnierza, który go zaczepił. Po lewej kucał przy nim Reinhard. Był to starszy Prusak o przypalonym, czarnym wąsie i brązowej czuprynie, skrywaną pod pikielhaubą – starym, niemieckim hełmie. Choć armia wyposażyła już oddział w nowe i bardziej użyteczne stahlhelmy, tak Reinhard za nic w świecie nie chciał rozstawać się ze swoim poprzednim. Naturalnie oficer mógłby go do tego zmusić, ale przymykał oko na tę zachciankę, jako że i tak wojennego horroru było wszystkim pod dostatkiem.
Reinhard zaliczał się do tradycjonalistów, ponieważ pochodził z wiekowej rodziny o długich, wojskowych korzeniach. Doceniał zalety stahlhelmu, widział w nim jednak jedynie kawał żelastwa, któremu brakowało hardej, pruskiej duszy z czasów Otto von Bismarcka.
– Ingo, rusz się, zaraz uderzamy! – Potrząsnął ramieniem blondyna, jakby chciał go zbudzić ze snu. – Diabły by cię wzięły, porucznik już czeka!
– Idę, idę – odparł niemrawo Ingo. – Francuzi przecież nie uciekną –
Spróbował się podnieść. Reinhard jednak docisnął jego ramię, nie pozwalając mu wystawić głowy ponad okop.
– Naucz się wreszcie, durny Bawarczyku, że nie wychyla się łba z okopów!
– Pamiętam, Wujaszku.
Zwykł zwracać się w ten sposób do starszego Prusaka. Wszyscy w oddziale tak go nazywali.
List złożył i skrył w kieszeni munduru najgłębiej, jak tylko mógł. Twarz młodzieńca spoważniała, kiedy znów, jak przez ostatnie dwa lata, mieli ruszyć do ataku. Obaj zmęczeni, głodni i przemoczeni. O ile wielu narzekało na stagnację wojny pozycyjnej oraz dosłownie gnicie w okopach, tak zarówno Reinhard, jak i Ingo coraz mocniej odczuwali ciężar ciągłego natarcia, gdy rozpoczęła się wielka ofensywa na twierdze Verdun. Niewiele spali, a przy spontanicznych drzemkach w śnie przeszkadzał nieustający huk ostrzału artyleryjskiego. Każdą zdobytą pozycję trzeba było okupić krwią i dodatkowym ciężarem pracy – wiecznym umacnianiem uchwyconego terenu. Drążono w ziemi transzeje, stanowiące bazę do dalszego natarcia. Zaopatrzenie docierało po wielu trudnościach na drodze, a dostarczenie nawet najpotrzebniejszych artykułów, było nie lada wyzwaniem dla zajmujących się tym śmiałków.
Walki rozgorzały miesiąc wcześniej, 21 lutego 1916 roku. Książę koronny Wilhelm, syn Kaisera, za wszelką cenę starał się przełamać impas frontu zachodniego i doszczętnie wybić armię francuską jednym, decydującym ciosem. Zastój trwał cały poprzedni rok, po tym jak obie armie przeryły Francję okopami. |Następnie bezskutecznie starały się przełamać linię przeciwnika. Twierdza Verdun była słabo broniona, wyniesiono z niej większość dział artyleryjskich, aby przenieść je na bardziej zapalne odcinki frontu. Stanowiła idealny cel na zmasowany atak i dawała duże szanse na skuteczne przerwanie impasu na korzyść Niemiec. Ale nawet pomimo tego i determinacji cesarskich żołnierzy, Francuzi bronili się dzielnie i nie zamierzali oddać ani kawałka ziemi.
***
Stali nisko, blisko siebie, na pozycjach wyjściowych. Baterie artylerii, bezwzględne ogary Kruppa, ustawione gdzieś za ich plecami, siały zniszczenie po drugiej stronie ziemi niczyjej, ciosając krajobraz żelazem i ogniem.
Był wczesny poranek, a szarzyzna trzymała w uścisku niebo. Nie opuszczała frontu od długiego czasu; jawiła się jako nieubłagany zwiastun tego, że najgorsze dopiero przyjdzie. Wiatr zamarł, jakby nie chciał w tym uczestniczyć. Podobnie jak słońce, niewychylające się zza horyzontu.
Przed twarzami wojskowych rozciągała się ziemia niczyja, dzieląca ich od francuskich pozycji obronnych. Na jej zniszczonej pociskami powierzchni sterczały nagie, połamane kikuty drzew. Głębokie, wyżłobione ostrzałem doły, tworzyły jeziora błotnistej mazi, gdzie pozastygali żołnierze obu ścierających się armii. Jak w groteskowym teatrze ciągłych wypadów, kontrataków, wzajemnego nękania i rozpoznania walką. Inne koleiny pozostawały świeże i puste; nieme, niezapełnione jeszcze groby, czekające na nieboszczyków, aby w całości i na zawsze ich pochłonąć.
Oddziały szturmowe, pierwsi na linii frontu maszyny wojennej Kaisera Wilhelma II Hohenzollerna, pod naczelnym dowództwem jego syna, księcia koronnego tego samego imienia. To była nowa taktyka, polegająca na operowaniu małymi grupami żołnierzy w celu przejęcia pozycji przeciwnika. Doświadczenie pierwszych dwóch lat Wielkiej Wojny i specyfika frontu zachodniego, nauczyły niemiecką armię, że zmasowane ataki dużych oddziałów kończą się rzezią. Natomiast na niewielkich grupach trudniej skoncentrować ogień artylerii i karabinów maszynowych. Szturmowcy skwapliwie starali się to wykorzystać, przedzierając się do umocnień wroga, by je zająć i utrzymać. Było to cenna, lecz krwawo okupiona lekcja.
Część żołnierzy lękała się. Wśród nich znajdowali się dopiero przybyli na front. To był ten rodzaj strachu, który odbierał mowę, ściskał brzuch i gardło do takiego stopnia, że nie pozwalał wyartykułować choćby prostego słowa. Drżeli nerwowo lub wręcz przeciwnie, zastygali jak żywe posągi. Kończyny odmawiały im posłuszeństwa. Wiedzieli, że nie ma już odwrotu. Bardziej doświadczeni przestali się bać, po tym jak wojskowym butem przeszli przez Belgię w swej germańskiej furii. Potem wkroczyli do Francji, maszerując tysiące mil od domu, i widzieli cud nad Marną, swoistą apokalipsę. Na ich szare, nieogolone twarze stahlhelmy rzucały ponury cień, nadto objawiający się w ich oczach jako wspomnienie poprzednich lat. Cień ten odebrał im młodość, a krajobraz ziemi niczyjej stał się trwałym widokiem ich nowego domu – pola bitwy.
Dopalali tytoń, wzięli ostatni łyk wody, sprawdzali zamki swojej broni. Byli wyzuci z człowieczeństwa. Oni jednak chcieli iść na wojnę. Lud odpowiedział na wezwanie Kaisera, i choć z czasem część całkiem straciła wiarę w jej sens, wielu silnie trzymało się myśli, że uczestniczą w tym szalejącym koszmarze dla przyszłości Cesarstwa i narodu niemieckiego.
Atmosfera była napięta jak w ostatnim oddechu przed rzuceniem się w sztorm. Wszyscy milczeli, a ciszę przerywały jedynie kolejne pociski lecące w horyzont. Sierżanci nerwowo pocierali gwizdki, za pomocą których dawali sygnał do ataku. Ingo zgarniał, a następnie wypuszczał z dłoni piach krawędzi okopu. Zerknął na stojącego nieopodal Reinharda. Prusak był skupiony, obaj nie pierwszy raz patrzyli śmierci w oczy. W pewnej chwili blondyn kiwnął głową w lewo, próbując zwrócić uwagę Wujaszka na nadchodzące postacie.
Pierwszą z nich był major Matthias Weide, pruski arystokrata, pełniący na tym odcinku rolę głównodowodzącego. Wbrew obiegowej opinii o wyższych rangą oficerach, Matthias lubił wizytować pierwszą linię okopów, by ocenić stan żołnierzy i ich morale. Za to podobnie jak wielu innych nie miał najmniejszego problemu z szastaniem ludzkim życiem. Żołnierze darzyli go jednak pewną dozą sympatii, zwłaszcza że nie szczędził starań, aby dostarczyć szturmowcom kapki trunku i jakiejś porcji machorki. Za plecami nazywano go prześmiewczo Karłem z Szablą, z uwagi na niski wzrost.
Tuż obok majora szedł prawdziwy symbol batalionu. Żywa legenda, autorytetem stanowczo przerastała dowodzącego. Porucznik Wilhelm Strauss, który przy niskim Matthiasie wyglądał niczym olbrzym z wagnerowskiego dramatu. Potężną aparycję uzupełniał krótki, zadbany wąs, kontrastujący z przeciągłą blizną po walce wręcz. Porucznik pochodził z Saksonii i można było rzec, że armia stanowiła jego prawdziwą rodziną, a koszary dom. Wilhelm istotnie nie potrafił się odnaleźć w życiu poza wojskiem. Zaniedbywał osamotnioną żonę oraz trójkę dzieci, a wszelkie inne, pozamundurowe zajęcia napawały go wstrętem. Jego miejscem na świecie zawsze pozostawało pole walki i choć był szanowanym w wyższych sferach oficerem, wolał towarzystwo prostych żołnierzy.
Matthias trzymał dłonie splecione za plecami. Spoglądał na szereg żołnierzy, gnieżdżących się przy krawędzi okopu. Przypominali mu jednocześnie baranki idące na rzeź i szykującą się do polowania wilczą watahę.
– Zdaje się, że ziemia niczyja nasiąknęła deszczem – zagadnął Matthias z wyczuwalną nutą ekscytacji, którą starał się ukryć pod kamienną maską. – To źle wróży. Nie możemy jednak odpuścić, rozkaz brzmi: przełamać francuski opór. Lękają się, poruczniku?
Zwycięstwo pod jego komendą mogłoby otworzyć mu dalszą drogę w karierze wojskowej, na co szczerze liczył. Zabiegał o rozpoczęcie szturmu najszybciej, jak to tylko możliwe.
– Niemiecki żołnierz niczego się nie lęka, panie majorze – odpowiedział Wilhelm, chwilowo unosząc zamyślone spojrzenie na teren przed okopem. – Dowództwo dywizji wie o opadach?
– Naturalnie, lecz nie chcą czekać ani dnia dłużej. Moglibyśmy stracić inicjatywę, więc należy kuć żelazo póki gorące.
I faktycznie, pomimo przeciągających się walk i licznych kontratakach ze strony francuskiej, a także wielu ofiarach po obu stronach, armia niemiecka nie traciła przewagi, co starano się wykorzystać po długim impasie wojny pozycyjnej.
– Ale o czym to ja…? A, tak. Pójdziesz ponownie z nimi, poruczniku? Oficerowi tej rangi to już nie przystoi, sztab czeka.
– Oficerowi być może nie, majorze, ale moje miejsce jest na froncie.
– Nie będę się z tym spierał. – Matthias zatrzymał się, unosząc dłoń ku skroni, do salutu, co uczynił również Wilhelm. – A więc za Kaisera, Boga i Ojczyznę. Chyba że wolisz coś z łaciny, poruczniku?
– Niech będzie.
– Morituri te salutant.
– A cóż to znaczy, majorze?
– My, mający umrzeć, pozdrawiamy cię.
Obaj poszli w swoją stronę. Major podążył na drugą linię okopów, aby mieć baczenie na sytuację. Mógł udać się dalej, nawet poza strefę walk, a jednak chciał widzieć triumf na własne oczy. Wilhelm natomiast naciągnął stahlhelm na swoje brązowe, starannie zaczesane włosy. Wyjąwszy pistolet, podszedł do krawędzi okopu, aby przyjrzeć się z pierwszej linii ziemi niczyjej.
– Poruczniku, co mówił major? – zagaił ciekawsko stojący nieopodal Ingo, odrywając się od ściany okopu.
– A bo ja wiem? – Wzruszył ramionami. – Że Francuzów mamy pozdrowić.
– Bagnetem, jak mniemam – mruknął Reinhard. – Szturmem i bagnetem.
– Szturmem i bagnetem – powtórzył Wilhelm.
Podobnie jak Ingo, oderwał wzrok od ziemi niczyjej, a następnie swoje ciało od ściany okopu. Blondyn zdjął karabin z ramienia i postawił przy wojskowym bucie, unosząc podbródek z pogodnym, dziarskim uśmiechem.
Krew wezbrała w żyłach oficera. Zapalał się w nim ten bitewny żar, który zawsze nakazywał przeć do przodu wbrew przeciwnościom i wszelkiemu lękowi. Stawiać czoła losowi, rzucić mu wyzwanie. Jeszcze raz poprowadzić swoich ludzi przez zdradliwą ziemię niczyją. Czuł w tym powinność, święty obowiązek wobec ojczyzny oraz podwładnych.
– Ostrzał za chwilę ustanie, a my pozdrowimy wroga szturmem i bagnetem – zawołał Wilhelm.
Wojskowi zwrócili ku niemu wzrok. Przerażony bądź martwy, zdeterminowany lub płonący nietzscheańskim triumfem woli.
– Jesteśmy żołnierzami armii niemieckiej, szturmowcami Kaisera i przebyliśmy szmat drogi okupionej życiem najlepszych niemieckich ludzi. Naszym celem jest Fort Vaux, więc sięgnijmy przez ten krótki odcinek, jak wiele razy sięgaliśmy, i obróćmy wroga w miazgę, jaką ta wojna jeszcze nie widziała! Za Kaisera, Boga i Ojczyznę!
Mężczyźni zakrzyknęli gromko jak przed bitwą średniowiecznych wojsk, a Wilhelm prezentował się w ich oczach niczym swoisty bóg wojny, trzymający nad nimi pieczę i prowadzący do walki.
– Bagnety! – Padło hasło od sierżantów, gdy oderwali wzrok od wisiorkowych zegarków, nieubłaganie odmierzających czas do szturmu. Żołnierze na komendę założyli długie ostrza na lufy karabinów.
Artyleria ucichła, słońce zerkało zza horyzontu, jakby jedynie jednym okiem było w stanie oglądać rok 1916. Sierżanci podnieśli gwizdki do ust, a na ich dźwięk rozpoczęto natarcie.
***
Reinhard przebiegł przy złamanym wpół drzewie, przytrzymując wolną ręką pickelhaubę na pochylonej głowie. Stary, obłocony karabin zdążył zaciąć się już dwukrotnie podczas trwającego szturmu. Wysoki, pęknięty pień zdołał uchronić Prusaka przed pędzącymi w powietrzu odłamkami. Mężczyzna jeszcze bardziej skulił głowę, gnając przez ziemię niczyją w gęstym błocie. Przeskoczył nad zwiniętymi w kłębek ciałami dwójki szturmowców. Szrapnele obróciły ich w stertę mięsa, skóry oraz kości. Widok nie przerażał Reinharda, dantejskie sceny widział już wielokrotnie i jedynie zrządzenie losu sprawiało, że nie skończył jak ci nieszczęśnicy.
Pędził, ile sił w nogach, a odgłosy terkotu karabinów maszynowych i eksplozji pocisków artyleryjskich przeszywały go na wskroś. Dźwięk dręczył przeciążony potwornym hałasem słuch i na stałe zastygał w sercu oraz umyśle. Ciągle bił się z jedna myślą – pocisk runie na niego w tej czy w następnej sekundzie? Po ciągnących się w nieskończoność czterdziestu metrach wreszcie trafił na koleinę, skąd nawoływał go Ingo. Prusak wskoczył do tymczasowego schronienia niczym przerażony zając i przywarł ciałem do leja, ściskając karabin oburącz.
– Jak daleko do ich okopów?! – wrzasnął na całe gardło, ledwie słysząc własny głos. – Ingo! Jak daleko do okopów?!
– Jeszcze z dwieście metrów, Wujaszku! – odkrzyknął blondyn, wychylając na moment głowę, aby rzucić okiem na teren przed nimi. – Widziałeś naszych?
– Co?! – Krzyk Ingo mieszał się Reinhardowi z niekończącą się pożogą ognia i żelastwa, spadającego z nieba. – Żadnego! Wszędzie trupy!
Kolejny szturmowiec wbiegł do leja za ich plecami, a pagony na jego ramionach świadczyły, że jest w stopniu sierżanta. Z jego bladej, obłoconej twarzy wyzierało dzikie spojrzenie zaszczutego zwierzęcia. Utkwił je w dwójce mężczyzn.
– Przełamanie nieudane! – Z trudem artykułował słowa. – Wycofać się! Wycofać!
Grzmienie sierżanta nawoływało do odwrotu. Jednak gdy tylko oficer poderwał się, aby odszukać pozostałych ocalałych po trwającej apokalipsie, gnące w powietrzu szrapnele roztrzaskały mu szczękę i szyję. Głowa utrzymała się jedynie na cienkim pasie skóry. Ciało stoczyło się do leja, zastygając w kałuży na dnie. Ingo wrzasnął i odwrócił wzrok od tego widoku tak gwałtownie, jakby miał sam skręcić sobie kark. Wojna uczyniła Reinharda gruboskórnym, ale Ingo nie potrafił wyzbyć się swojej dobroduszności, stale tocząc bitwę jednocześnie z przeciwnikiem, jak i z własnym przerażeniem, rodzącym się przez wojenne okropności.
Fort Vaux okazał się być dobrze broniony nawet pomimo tego, że Francuzi wycofali spod Verdun większość sił, uznając ten odcinek frontu za drugorzędny jeszcze przed wybuchem bitwy. Mury warowni zostały uszkodzone po lutowym ostrzale artyleryjskim dział dużego kalibru. Twierdza posiadała niepełny garnizon, lecz stawiała zacięty opór kolejnym falom niemieckiego natarcia, które przełamało front jedynie w paru punktach, za to na wielu innych ponosząc porażkę okupioną licznymi ofiarami.
Słońce stało wyżej na horyzoncie, z trudem przebijając się przez dym, wiszący na ziemi niczyjej. Przywodził na myśl całun lub płachtę, mająca przykryć poległych w ich ostatniej drodze. Krzyki rannych cichły jeden po drugim. Życie za życiem uchodziło w eter, złożone na ołtarzu Cesarstwa Niemieckiego. Karabiny maszynowe nieustępliwie pruły zabójczymi pociskami, w swojej zajadłej obronie chcąc zabrać każdego, kto odważyłby się zbliżyć do francuskich linii. Szturmowcy w nagłym natarciu nie zaszli daleko, nie osiągnęli nawet pierwszego rzędu okopów przeciwnika, a sama twierdza, gdzieś za szeregiem wzniesień wypalonych ogniem oraz gazem bojowym, jawiła się nacierającym jako betonowy omen ich zguby i porażki.
– Musimy się cofnąć! Mogą kontratakować! – wołał Reinhard.
Wyjrzał zza leja na krótką chwilę. Musiał szybko schować głowę, gdy nieopodal zawrzało przeszywane amunicją błoto.
Ingo milczał, z policzkiem dociśniętym do gleby tak mocno, że pozostawił na niej odcisk. Jego ciało drżało spazmatycznie. Zielone oczy to spoglądały w stronę trupa na dnie leja, to uciekały z powrotem ku zasnutemu niebu. Reinhard chwycił chude ramię i potrząsnął towarzyszem. Ten wydał jedynie trudny do określenia dźwięk żałości i zwymiotował. Prusak szarpnął jeszcze raz, zsuwając się niżej, aby podnieść Ingo do pozycji siedzącej.
– Wracamy, Ingo, rusz się! – mówił, klepiąc siny policzek blondyna. – Głowa przy ziemi!
Bawarczyk w odpowiedzi pokiwał nerwowo głową, zbierając się w sobie. Następnie obaj przeskoczyli na drugą stronę koleiny, ponownie przywierając do ziemi. Serce Reinharda dudniło, a adrenalina buzowała w żyłach. Mimo to jego twarzy nie opuszczał naturalny, ponury wyraz. Ingo trząsł się i pobladł jeszcze bardziej, jednak odzyskał początkowy wigor. Karabiny maszynowe odzywały się już rzadziej, ale wciąż przeszywały ziemię krótkimi seriami. Jeśli kontratak miał nadejść, to właśnie teraz.
– Na trzy! – wydusił z siebie Reinhard, łapiąc haust powietrza. – Raz!
Kule przemknęły nad ich głowami, oboje mocno zacisnęli dłonie na broni. Bagnety nerwowo orały glebę.
– Dwa!
Żołądek podchodził do gardła, oddech przyspieszał. Każdy jeden dźwięk, nawet jeśli były ich setki, zdawał się być o stokroć głośniejszy, jakby dybał nad nimi, zakradał się w cieniu niczym polująca bestia. Reinhard nie zdążył dać sygnału. Jeszcze nim padł, Ingo wyrwał się z wyczekiwania na "trzy" i wybiegł, gnając pochylony ku własnym liniom.
– Szlag by cię, Ingo!
Prusak wypadł z leja chwilę po towarzyszu, zasypując warstwą gliniastej ziemi leżące tam ciało. Usłyszeli za sobą terkot karabinu, choć nie byli w stanie go dostrzec, nie oglądali się za siebie. Biegli do własnych pozycji ile sił w nogach, już nie ze sztormem, a przeciw niemu. Grzęźli w błocie, podnosili jeden drugiego, gdy kolana uginały się pod nieprzyjaznym terenem. Przeskakiwali ponad dołami, omijali zwalone konary, porozrzucane szczątki kolegów; twarze powykręcane w bólu i szoku. Nie wiedzieli, czy kontratak faktycznie się rozpoczął, za to mieli pewność, że kolejna próba zdobycia Fortu Vaux została odparta z całą brutalnością Wielkiej Wojny.
Eksplozja gdzieś po prawej stronie dwójki ocalałych wyrwała ich z grząskiej ziemi. Ciała legły w koleinie znacznie większej od poprzedniej. Znali ją dobrze, ostatnio to w tym miejscu fortowe działa rozpoczynały wstrzeliwanie się w pozycje niemieckie. Ingo stracił hełm, a ramię krwawiło. Potrząsnął głową; dudniło mu w uszach, natomiast widok rozmywał się przy akompaniamencie katatonicznych huków. Leżał na plecach, z trudem łapiąc oddech. Gdzieś obok siebie dostrzegł zbierającego się z brei Reinharda. Wrzeszczał najprawdopodobniej obrzydliwe przekleństwa.
Młodzieniec zamrugał. Robiło mu się ciemno przed oczami, a ostatnie, co ujrzał, to twarz porucznika Wilhelma i dwójkę innych szturmowców, wściekle oddających kolejne strzały ze swoich mauserów. W odwrocie, jakby przed wrotami piekieł.