- promocja
Szczyty. Podróż w Himalaje - ebook
Szczyty. Podróż w Himalaje - ebook
Himalaje – łańcuch górski biegnący przez tereny pięciu państw pełnych kontrastów. Tutaj wielkie światowe religie – islam, buddyzm, hinduizm – mieszają się z prastarymi wierzeniami i szamanizmem. W ukrytych dolinach można usłyszeć niezliczone języki i podziwiać najróżniejsze kultury, nowoczesność zderza się z tradycją, a wielkie mocarstwa walczą o swoje wpływy.
Erika Fatland, podążając szlakiem wyznaczonym przez najwyższe na świecie pasmo górskie, relacjonuje swoją wyprawę i przygląda się życiu
rdzennych mieszkańców Himalajów. Zabiera nas w podróż na oszałamiających wysokościach, przez zapierające dech w piersiach krajobrazy oraz
dramatyczną i tajemniczą historię.
Filarem tej książki są historie napotkanych po drodze osób. Z połączenia niesamowitej umiejętność autorki do nawiązywania relacji z ludźmi i snucia opowieści powstał reportaż, od którego nie sposób się oderwać.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-243-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O świcie na pustynnej równinie (4750 m n.p.m.) roiło się od Tybetańczyków ogarniętych świątecznym nastrojem. W rozrzedzonym powietrzu kręciły piruety lekkie płatki śniegu. Pośrodku równiny stał maszt nachylony pod niewielkim kątem, wsparty na palach i owinięty skórami jaków oraz kolorowymi flagami modlitewnymi. Miał ponad dwadzieścia pięć metrów długości i był najwyższym masztem flagowym w Tybecie. Wokół grubego pnia umocowano długie, wytrzymałe liny, które starannie ułożone spoczywały na ziemi w oczekiwaniu na „palowników”. Dwie ciężarówki gotowe do ich wsparcia nie pasowały do obrazu uroczystości.
Zgromadził się wielotysięczny tłum; ludzie podróżowali przez wiele dni, przecinając cały płaskowyż, żeby dotrzeć do tej najświętszej góry w połowie najświętszego miesiąca – saga dawa. Buddyści wierzą, że wszystkie działania, czy to dobre, czy złe, które przedsięwezmą w tym miesiącu, dziesięciokrotnie zyskują na mocy. W tym zaś dniu, najświętszym ze wszystkich piętnastym dniu saga dawa, w którym Budda się narodził i w którym osiągnął nirwanę, moc ta wzrasta stukrotnie.
Pielgrzymujące kobiety miały na sobie ręcznie tkane wełniane spódnice i jedwabne bluzki obwieszone ciężkimi srebrnymi ozdobami; mężczyźni byli ubrani w futrzane lub jedwabne płaszcze do kolan i wielkie kapelusze. Staranne fryzury i kolorowe stroje zdradzały, z jakiego miejsca w Tybecie pochodzili i jak daleką odbyli podróż. Ale najbardziej imponowała nie długość samej podróży, lecz fakt, że udało się im zdobyć wszystkie potrzebne pozwolenia, niemało pieczątek i podpisów niezbędnych do przekroczenia licznych niewidocznych granic dystryktów i przejścia wielu posterunków kontrolnych, żeby być właśnie tutaj właśnie tego ranka, gdy w powietrzu unosiły się lekkie płatki śniegu. Władze chińskie obawiają się głębokiej religijności Tybetańczyków, bo nie mają nad nią żadnej kontroli. Zwłaszcza zaś obawiają się takich wydarzeń jak to, gdy wierni z peryferyjnych wiosek zbierają się w tysięczną masę.
Dlatego zapewniono silną obstawę. Wyposażone w pałki i tarcze grupki policjantów z prewencji – z ochraniaczami na kolanach, w hełmach i kamizelkach kuloodpornych – maszerowały obok dzieci i flag modlitewnych. Przy świątynce na szczycie łańcucha wzgórz tuż nad równiną surowi i zimni policjanci pilnowali, by w kolejce pielgrzymów, oczekujących na błogosławieństwo mnichów, wszystko odbywało się w porządku, by nikt się nie wpychał, by nikt zbyt długo nie rozmawiał z mnichem, by był przepływ, ruch i zadowalający postęp. Mnisi siedzieli długim rzędem odziani w czerwone i żółte szaty oraz wielkie kapelusze; uderzali w bębenki, dęli w rogi albo pochylali się nad rękopisami, coś półgłosem uroczyście objawiając.
W dole na równinie tłum powoli okrążał pochylony maszt; z młynkami lub sznurami modlitewnymi w dłoniach mamrotano najświętszą mantrę: om mani padme hum, om mani padme hum. Starzy i młodzi padali na ziemię, wyciągali w modlitwie ręce nad głowę, wstawali, by przejść kilka kroków, i znowu padali na ziemię. Om mani padme hum. Dałam się porwać temu rytmowi i ludzkiemu strumieniowi, włączyłam się w nurt pielgrzymów wokół masztu, otoczona barwami i modlitwą. Om mani padme hum. Czas stanął w miejscu, czas płynął, czas zmienił się w wirujące płatki śniegu.
Przy maszcie zebrali się teraz „palownicy” – każdy chwycił swoją linę i pociągnęli za nie na próbę. Tłum zatrzymał się i patrzył na nich z nadzieją.
Ki-ki-so-so!, mruczeli zachęcająco widzowie, najpierw cicho, a potem coraz głośniej: Ki-ki-so-so! Ki-ki-so-so-lha-gyal-lo! Zwycięstwo bogów! Maszt powoli wznosił się pod niebo, wspomagany przez usłużne dłonie i obie ciężarówki: so-so-so! Gdy kilka minut później stanął pionowo, pątnicy wybuchnęli ekstatycznymi okrzykami: ki-ki-so-so! Podrzucano do góry papierowe flagi modlitewne razem z tsampą, gruboziarnistą mąką z prażonego jęczmienia. Pokryłam się mąką, wszystkich pokryła mąka, a tłum ponownie ruszył wokół masztu, kreśląc owalny ślad: tysiące szeroko uśmiechniętych twarzy przemieszczały się coraz szybciej: ki-ki-so-so! W powietrzu aż iskrzyło. Znowu dałam się porwać nurtowi płynącemu wokół masztu, otoczona czystą radością i tumanami tsampy.
Stanęłam, żeby zrobić ostatnie zdjęcie, i miałam wrócić do Jinpy¹, mojego przewodnika czekającego przy flagach modlitewnych obok świątyni. Właściwie nie wolno mi było oddalać się od niego na więcej niż pięć metrów, dzień wcześniej powiedziano mi to na spotkaniu informacyjnym na policji – cudzoziemców trzeba kontrolować. Jinpa nie był jednak aż tak dokładny i zwykle dawał mi wolną rękę.
Wyjęłam aparat, nacisnęłam wyzwalacz i akurat zdążyłam uwiecznić moment, gdy maszt się przewraca.
Zapadła głucha cisza. Wszyscy stanęli zwróceni ku masztowi, który leżał na ziemi pod nienaturalnym kątem, być może złamany. Nikt już nie wołał ki-ki-so-so, nikt nie ciskał w górę tsampy ani flag modlitewnych. Niektórzy płakali. Inni tylko patrzyli skamieniali przed siebie.
Odnalazłam Jinpę, który osunął się na kolana.
– To się jeszcze nigdy nie wydarzyło – powiedział poważnie. – Ani razu od trzystu lat. Bywało, że maszt stał trochę krzywo, nie całkiem w pionie, i zawsze tłumaczono to jako zły znak dla następnego roku. Ale to… To bardzo zły znak. B a r d z o zły. Dla nas wszystkich, jak tu jesteśmy, i dla całego Tybetu.
Przed świątynią mnisi odmawiali mantry niskimi, sugestywnymi głosami, teraz z głębokimi zmarszczkami na czołach. Mężczyźni, którzy parę minut temu podnosili maszt i których chwalono jak bohaterów, kręcili się bez celu, zerkając bezradnie na leżący maszt.
Jinpa wstał i odszukał mój wzrok. Oczy mu podejrzanie błyszczały.
– Chodźmy – odezwał się. – Trzeba ruszać. Przed nami daleka droga.