- W empik go
Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy - ebook
Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy - ebook
Kontynuacja Intymnego życia niegdysiejszej Warszawy. I tym razem autor zabiera nas w podróż w czasie i oprowadza po ciemnej stronie miasta, gdzie w zaułkach czyhali zabójcy, wyreźnicy i doliniarze byli prawdziwą plagą, kasiarze budzili przerażenie bankierów, a oszuści i naciągacze mieli się całkiem dobrze. Poznamy język, przesądy i obyczaje złodziei. Nie zabraknie też opowieści o „sławnych” przestępcach, o których śpiewano ballady. Półświatek w całej krasie. Ale ręka sprawiedliwości również i wtedy dosięgała złoczyńców. Wieża i dom poprawy, więzienie i zesłania. A nawet miecz i szubienica. Są tu opisy głośnych procesów, warunków odbywania kary i... złodziejskich akademii w więzieniach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0275-5 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KSIĄŻKA TA ZAWDZIĘCZA swoje powstanie i w ogóle istnienie dr. Wiesławowi Uchańskiemu, prezesowi „Iskier”, który po niewątpliwym sukcesie wydawniczym, jakim stało się Intymne życie niegdysiejszej Warszawy („Iskry” 2008), zachęcał mnie do napisania drugiej części. Mimo złego stanu zdrowia zgodziłem się na to, bo propozycja była zbyt kusząca, by z niej nie skorzystać. Odczuwam zresztą głęboką wdzięczność, że ona padła.
Podjąłem ją tym chętniej, że od schyłku lat sześćdziesiątych zbierałem materiały do podobnej, jak ta, książki. Opublikowałem już na ten temat kilka książek oraz sporo ponad setkę artykułów w różnych periodykach. Jej napisanie stało się więc jakby ukoronowaniem – na przykładzie niegdysiejszej Warszawy – długoletnich studiów nad historią przestępczości i jej zwalczania w poprzednich wiekach, aż do czasów II wojny światowej; powojenne miałem możliwość poznawać niejako na żywo, pracując przez ponad ćwierć wieku w samym centrum tego tematu, bo w „Gazecie Prawniczej”.
Do zajęcia się historyczną stroną zwalczania przestępczości i w ogóle historią prawa – muszę o tym uczciwie wspomnieć – też przystąpiłem, będąc do tego w pewnym sensie skłoniony. Naczelny „Gazety” – a był nim przez cały okres wydawania tego pisma nieodżałowanej pamięci Zygmunt Frank, po wierzchu marksista, w środku liberał, aw sumie bardzo prawy człowiek (nawiasem mówiąc, to dzięki niemu, a także zespołowi redakcyjnemu, współpracownikom i członkom kolegium redakcyjnego, w którym z reguły zasiadali fachowcy dbający o pryncypia prawa i zawodu – „Gazeta Prawnicza” jest do dziś wspominana przez jurystów starszego pokolenia nie tylko z sentymentem, ale co ważniejsze, z szacunkiem) – wydał mi bowiem „polecenie służbowe”, bym napisał cykl artykułów poświęconych dziejom prasy prawniczej.
Zadanie to wydawało mi się początkowo niezwykle trudne, ale potem okazało się tak wciągające, że nie tylko je wykonałem, ale jeszcze postanowiłem zrobić doktorat z tego tematu. Przez dość długi czas brałem udział w seminariach doktoranckich prowadzonych przez prof. dr Alinę Słomkowską na Wydziale Dziennikarstwa UW Nawał zajęć zawodowych (byłem zastępcą naczelnego, a każdy, kto zna pracę redakcyjną, wie, co to znaczy), potem długa moja choroba, wreszcie śmierć promotorki zniweczyły te zamierzenia. Pozostały jednak po nich artykuły w „Gazecie Prawniczej”, „Państwie i Prawie”, a na koniec cały cykl pionierskiej Historii czasopiśmiennictwa prawniczego od połowy XVIII wieku do 1914 roku drukowany w „Palestrze” w latach 2002-2007. Obecnie cykl ten jest kontynuowany aż do czasów dzisiejszych przez dr. Adama Redzika.
Pisząc Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, książkę poświęconą złodziejom i kradzieżom, miałem w głowie ideę sensacyjnego „czytadła” dla każdego, kto znęcony tytułem po nią sięgnie, ale również w miarę możliwości dobrze udokumentowanego, kryminologiczno-kryminalistycznego studium naukowego ukazującego prawo „w działaniu” w ujęciu historycznym. Czy mi się to udało i czy w ogóle jest możliwy taki mariaż? – pozostawiam osądowi Czytelników. Oszczędziłem im mnogości przypisów i rozważań typu: co to jest kradzież, kogo uznajemy za przestępcę zawodowego i podobnych kwestii oraz definicji, tak charakterystycznych dla dysertacji naukowych do tej pory pisanych „na urząd”, jak to się dawniej mawiało, jeszcze XIX-wieczną manierą.
Załączony na końcu długi wykaz wykorzystanej literatury mógłby sugerować, że materia tej książki jest przez historyków prawa i varsavianistów wystarczająco przebadana i nader dobrze opracowana, a autorowi pozostało tylko ich ustalenia spopularyzować. Nic bardziej mylnego! W większości wykorzystanych książek i artykułów udało się znaleźć dwa, trzy zdania, czasem akapit lub stronę. Jeszcze rzadziej można trafić na całe opracowanie, które nadawałoby się do ułożenia mozaiki, na jaką składa się ta książka. Autor starał się, mimo iż zrezygnował z setek przypisów, oddać każdemu suum cuique, podając autora, któremu zawdzięczał daną informację, jak to się robi w reportażu z przeszłości.
Tworzywem dla książki – równie zresztą ważnym, jak owe publikacje, na ogół zresztą drobne przyczynki – stały się dawne gazety, codzienne i fachowe, głównie „Gazeta Sądowa Warszawska”, ukazująca się od 1873 roku aż do ostatniej wojny. Są to zresztą też źródła szczątkowe, ograniczone ostrą cenzurą i konwenansami epoki. Dopiero przed wojną prasa zaczęła pisać o popełnianych w mieście kradzieżach, przedtem gazety pobieżnie poruszały ten problem, epatując czytelnika raczej krwawymi zbrodniami.
Książka, mimo takich właśnie spodziewań Wydawcy, nie stała się prostą kontynuacją poprzedniej, ale jest odrębną pozycją, powstałą w wyniku rozwinięcia fragmentów rozdziału zatytułowanego Złodziejskie nasienie. Kradzieże bowiem stanowiły w przedwiekowej Warszawie ogromny, dokuczliwy problem, bez większego przekonania i zaangażowania rozwiązywany przez carską policję, która czasem wręcz współpracowała ze złodziejami.
Złodzieje i sprawcy rozbojów przez całe wieki stanowili liczną, wyróżniającą się grupę wśród osobników łamiących normy prawa. W drugiej jednak połowie XVIII wieku, już za rządów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, daje się zaobserwować kilka pozytywnych tendencji, które złożyły się na to, że w kraju znacznie poprawił się stan bezpieczeństwa. Dużą w tym rolę odegrały Komisje Dobrego Porządku (boni ordinis); pierwsza powołana została w Warszawie w 1763 r., a parę lat później organy te, w których skład wchodziła okoliczna szlachta, działały już w Lublinie, Krakowie i Poznaniu. Nie bez znaczenia były dyskusje, wywołane przez jurystów, wywodzących się na ogół spośród absolwentów Collegium Nobilium, gdzie nauczano też prawa; byli oni pod wyraźnym wpływem Beccarii. Ów włoski prawnik w traktacie O przestępstwach i karach (1764, wyd. polskie 1772) twierdził mianowicie – a oni jego zasady usiłowali wcielić do praktyki – że dobre efekty w zwalczaniu przestępczości osiąga się nie surowością kar, lecz ich nieuchronnością, czyli należytym ujawnianiem złych czynów, ściganiem sprawców, a następnie adekwatnym do tych czynów karaniem.
Znajduje to swoje odbicie w danych statystycznych, które odnotował Tadeusz Czacki w dziele Opolskich i litewskich prawach, a które szerzej zostaną omówione przy przedstawianiu polityki karnej marszałków wielkich koronnych: Bielińskiego i Lubomirskiego. Liczba orzekanych kar śmierci wobec sprawców rozbojów i złodziei recydywistów spadła za kadencji tego drugiego wręcz drastycznie: z czterystu pięćdziesięciu w latach 1752-1762 do pięćdziesięciu dziewięciu w latach 1768-1779!
Jednocześnie zaczęto doskonalić pracę organów odpowiedzialnych za porządek i bezpieczeństwo w kraju. Inflantczyk Fryderyk Schulz, w swoistym, bardzo pogłębionym reportażu, pisanym z podróży do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku, bardzo chwalił wydane w latach wcześniejszych „rozporządzenie policyjne bardzo doniosłe, zawierające co najskuteczniejszego obmyślono w tym przedmiocie w Paryżu, Wiedniu i Berlinie”.
W drugiej połowie XVIII stulecia Polska w opinii cudzoziemców – a oni przecież patrzyli na ogół bardzo krytycznie – to kraj bardzo bezpieczny. Nawet osławiony i tendencyjny Claude Carloman de Rulhière, autor Historii anarchii w Polsce, bardzo się temu dziwił: „To jest prawie niepodobna, że wśród takiej anarchii Polska zdawała się szczęśliwa i spokojna; bezpieczeństwo panowało w miastach; podróżny bez żadnej obawy mógł przebywać tak lasy najsamotniejsze, jak drogi najbardziej uczęszczane”.
Profesor z Cambridge, William Coxe, który w 1779 roku towarzyszył w podróży po Europie młodemu lordowi Pembroke G. A. Herbertowi, odnotował w swojej relacji, że w ciągu całej podróży przez Polskę nic im nie zginęło, chociaż zostawiali na noc karocę bez dozoru; natomiast w Rosji – mimo że w pojeździe spał służący – raz po raz spostrzegali jakąś kradzież.
Profesorowi z Cambridge wtóruje kilkanaście lat później prawnik i historyk Jan Erich Biester: „Czy to we dnie, czy to w nocy – czytamy w jego reportażu – podróżuje się w Polsce bardzo bezpiecznie; kilka tysięcy dukatów wozi kabrioletem jeden człowiek tam i z powrotem po kraju”.
Pozytywne opinie cudzoziemców zweryfikował pod koniec XIX wieku Tadeusz Korzon, który przebadał akta Komisji Skarbowej z czasów stanisławowskich. Co kwartał przewożono wówczas z kas każdej prowincji spore kwoty, sięgające niekiedy miliona złotych. Czasem robiono to wynajętą „budą” żydowską, a eskorta składała się z jednego, dwóch strażników konnych. „Ani jeden transport – twierdzi ów wybitny historyk – w ciągu trzydziestu lat nie zginął; raz tylko była złupiona kasa egzekutorowi w Latyczynie przez hajdamaków nad granicą turecką”. Stan rzeczy zmienił się na niekorzyść po rozbiorach, a zwłaszcza po wojnach napoleońskich.
Wszystko to potwierdzało konstatacje Beccarii, podobnie jak – nawiasem mówiąc – późniejsze o wiek z górą eksperymenty z prawem karnym już w Polsce niepodległej; te zweryfikowały je à rebours. Odziedziczyliśmy po zaborcach – a już zwłaszcza po rosyjskim, mniej po austriackim, jeszcze mniej po pruskim – administrację nad wyraz skorumpowaną; ludzie w niej pracujący byli przyzwyczajeni do łapówek i finansowych nadużyć.
Chcąc z tym walczyć, Sejm wydał dwie nadzwyczajne ustawy karne: z 1 sierpnia 1919 roku (tzw. sierpniówkę), przewidującą najwyższy wymiar kary orzekany w trybie doraźnym wobec wojskowych, którzy dopuścili się kradzieży lub sprzeniewierzenia mienia dostępnego lub powierzonego, oszustwa, przyjęcia podarunku lub innej korzyści materialnej, a nawet jej obietnicy; 18 marca 1920 roku wydano podobną (tzw. marcówkę), dotyczącą urzędników.
Prasa podawała wówczas wstrząsające przykłady, gdy na śmierć skazywano (i karę tę wykonywano!) w sprawach niezwykle błahych, na przykład za kradzież worka saletry, a poważne afery jakoś się rozmywały i uchodziły płazem. Adwokaci wołali wielkim głosem o uchylenie tych ustaw, co też po paru latach nastąpiło. Najbardziej wymowne jednak były statystyki. O ile w 1920 roku sądy wojskowe skazały na karę śmierci za przestępstwa popełnione z chęci zysku siedmiu oficerów i siedemnastu szeregowców, o tyle już dwa lata później wydano takie wyroki na dziewiętnastu oficerów i siedemdziesięciu czterech szeregowców. Jako swoisty straszak „sierpniówka” i „marcówka” zupełnie zawiodły. Eksperyment przeprowadzony na żywym organizmie społecznym dowiódł niezbicie, że nawet widmem szubienicy czy plutonu egzekucyjnego nie da się skutecznie egzekwować zbyt srogiego prawa karnego, a już zwłaszcza w przypadkach kradzieży czy sprzeniewierzenia. Wiążą się one bowiem z pierwotnym instynktem posiadania i oparte są na rachubach, że akurat tym razem przestępstwo ujdzie na sucho. Bywają ludzie, którzy dla pieniędzy nie cofną się przed rabunkiem, i by osiągnąć swój cel, nie wahają się nawet zabić, gdy uznają, że mogą to zrobić bezkarnie.
Ale powróćmy do czasów bardziej odległych. Romuald Hube, profesor prawa karnego na Uniwersytecie Warszawskim, twierdził w 1829 roku na łamach „Themis Polskiej”, że liczba kradzieży „połowę wszelkich innych przestępstw przechodzi”. Jego uczony kolega, ekonomista Fryderyk hrabia Skarbek, w późniejszych nieco latach będący dyrektorem Rządowej Komisji Sprawiedliwości, a więc jakby ministrem tego resortu, wytrawny znawca ówczesnych więzień, oceniał, że kradzieże, sprzeniewierzenia i oszustwa, a więc przestępstwa przeciwko własności, popełnia trzech na czterech skazanych przestępców. Liczbę więźniów karanych za kradzieże oceniał w połowie XIX wieku na 88 procent populacji więziennej! Jak z tego widać, złodziejstwo systematycznie narastało, a w drugiej połowie XIX wieku nasiliło się jeszcze bardziej.
Warszawa, prawie na wiek siłą zagrabiona przez Rosję, jej też zawdzięczała plagę kradzieży w mieście, quod erat demonstrandum w książce. Zaborca nie tylko uczynił z naszej stolicy zapyziałe i zacofane cywilizacyjnie miasteczko na swych zachodnich rubieżach (to właśnie tę porosyjską Warszawę pamflecista Adolf Nowaczyński ochrzcił „Parszawą”), ale na domiar złego skaził dusze części jej mieszkańców i negatywnie wpłynął na ich mentalność. Skupiając całą uwagę na bojownikach o wolność lub przynajmniej autonomię i stosując wobec nich najsurowsze represje, nie przywiązywał większej wagi do przestępczości kryminalnej. Policja carska nie tylko nie ścigała zawodowych przestępców, ale nierzadko z nimi współpracowała. Najbardziej widoczne stało się to na początku XX wieku, gdy posługiwano się nimi jako narzędziem przy zwalczaniu tendencji rewolucyjnych i niepodległościowych.
Sytuację pogarszało mało skuteczne i w dłuższej perspektywie wręcz szkodliwe ustawodawstwo karne dotyczące przestępstw przeciwko mieniu. Kodeks kargłównych i poprawczych z 1847 roku – niemal dosłownie przeniesiony z Rosji, i jak tam w tym względzie niezbyt udany – „premiował” drobne kradzieże, a wiadomo, że „od rzemyczka…”. To wtedy narodziło się złodziejskie porzekadło „rok nie wyrok”.
Nieskuteczne prawo, zdemoralizowana policja i administracja („brudna piana napływająca z Cesarstwa” – mawiali świadomi rzeczy warszawiacy; tym wyraziściej odbijał Sokrates Starynkiewicz i potwierdzał regułę), stłamszone życie społeczne miasta, brak samorządu, ogólna beznadzieja – oto klucz do zrozumienia panoszącego się w Warszawie złodziejstwa.
Męty społeczne, właściwe dla każdego większego miasta, tu „rosły w siłę”, inteligencja zaś, zawsze nadająca ton w jego milieu, była tłamszona i prześladowana. Inteligentni ludzie rzadko wchodzą na przestępczą drogę, natomiast „szemrane towarzystwo” przejawia ogromne ku temu skłonności. Niepodległa Polska z trudem dawała sobie radę z tym ponurym dziedzictwem po zaborcy. To z tego „towarzystwa” wywodzili się przecież pradziadkowie późniejszych szmalcowników i szabrowników. Potomstwo ich potomstwa daje się nam we znaki i dziś.
Kradzieże były, są i będą. Kiedyś kasiarze – wyższe sfery spośród osób mających do nich żyłkę – pruli palnikami acetylenowymi bankowe sejfy, teraz im podobni złodzieje surfują w komputerach, uszczuplając konta bankowe. Zmieniają się formy, ale istota rzeczy pozostaje ta sama. Tylko kieszonkowcy pozbawiają nas portfeli starymi – jak zobaczymy w książce – tradycyjnymi metodami, jak ich antenaci. I tak jak oni pozostają bezkarni, gdyż policjanci, chociaż większość znają „z widzenia”, jakoś nie potrafią wsadzić za kratki przynajmniej najaktywniejszych, a sądy dopatrują się w ich czynach „znikomej szkodliwości”.
Z książki tej wynika też wniosek, że receptą na kradzieże nie są srożące się paragrafy. Jak w niej przeczytamy, w Warszawie jeszcze w końcu XVIII wieku złodziei recydywistów ścinano bądź wieszano, bandytów zaś łamano kołem, a ćwierci ich ciał rozwieszano na palach przy miejskich rogatkach. Ważne jest skuteczne działanie policji, szybkie i przemyślane sądów, a najważniejsza – profilaktyka uniemożliwiająca stwarzanie sytuacji sprzyjających kradzieżom.
Ten rozdział z życia Warszawy, wstydliwie przez historyków pomijany, wydaje się jednak wart przypomnienia. Najmniej opracowana jest historia więzień; po niektórych, pomniejszych, pozostały tylko adresy. Jak z przestępczością przeciwko własności walczyli nasi przodkowie, jakie wydawali w tej materii prawa i jakie przynosiło to efekty – te kwestie mają znaczenie dla nas i dzisiaj. Tym bardziej wart, że podobnej do tej monografii nie doczekała się dotąd – o ile mi wiadomo, a intensywnie starałem się to ustalić – żadna chyba ze stolic europejskich.
Utwierdziła mnie w tym przeświadczeniu życzliwa ocena maszynopisu przez dr. Józefa Gurgula, której dokonał nie tylko jako serdeczny przyjaciel. Rzetelność długoletniego praktyka w organach sprawiedliwości karzącej, a także autorytet kryminologa i kryminalistyka, poświadczony księgą pamiątkową ku jego czci na osiemdziesiąte urodziny, wydaną przez środowisko skupione wokół krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gwarantują, że nie była to bynajmniej ocena kumoterska. Dziękuję mu za cenne uwagi i uściślenia, które zostały uwzględnione przy ostatecznej redakcji książki. Dziękuję też Panu Andrzejowi Bareckiemu, który włożył dużo serca i umiejętności w jej oprawę graficzną.