- W empik go
Szepty ciemnych wód - ebook
Szepty ciemnych wód - ebook
Czasem jesteś tylko pionkiem w mrocznej grze, ale tym najcenniejszym na planszy
Aleksandra Oreanka jest dziennikarką lokalnego tygodnika, który od dłuższego czasu chyli się ku upadkowi. W dniu zakończenia roku szkolnego do redakcji zostaje dostarczony tajemniczy list. Nieznany nadawca naprowadza redaktorkę na trop sensacyjnego odkrycia, które może nadać jej karierze zupełnie nowy kierunek. Na kaplicznym wzgórzu Oreanka znajduje portret dziewczyny uprowadzonej dziesięć lat wcześniej, a niedługo potem – jej zwłoki. Od tego momentu tajemniczy informator co tydzień podaje lokalizację, w której ukryte są ciała kolejnych ofiar. Zbrodniarz, nazwany przez prasę Tanatosem, ostentacyjnie ignoruje działania policji, stawiając kolejne żądania. Tymczasem redaktorkę zaczynają dręczyć niepokojące wizje i ataki paniki. Czy będzie w stanie pokonać własne demony, by zmierzyć się z szaleńcem odpowiedzialnym za serię makabrycznych zbrodni?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-663-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piątek
Brakowało tylko czerwieni krwi, bo tam, w dole, dominowała biel i czerń. Do wysokości około metra od powierzchni jezdni i chodników przeważał czarny, łamany gdzieniegdzie ciemnym granatem.
Powyżej szalała biel; bardziej zwiewna i miękka, dająca się lekko unosić wiatrem, odsłaniająca w porywach fragmenty ludzkich ciał. Ramion, szyi, nierozwiniętych i niedojrzałych jeszcze dekoltów. Ciał tak młodych, że nie zdążyły się jeszcze przepoczwarzyć z dziecięcych postaci w dorosłe ludzkie kształty.
Widok z piętra był dobry i panoramy rozedrganej ze szczęścia bieli i czerni nic nie mogło zakłócić. Można było z dużą dokładnością ocenić wiek dwukolorowej fali, która właśnie przetaczała się przez wąską, wybrukowaną uliczkę. Co starsze głowy, ramiona, ciała miały nie więcej niż osiemnaście lat.
Oczy, które się temu przyglądały z piętra lokalnej redakcji, były dwa razy starsze od najstarszych oczu tej biało-czarnej powodzi. Błękitne, zmieniające odcień w zależności od światła, zimne lub ciepłe.
Niesforny kosmyk jasnych włosów ześliznął się z pochylonego czoła, zatrzymując się częściowo na łuku brwiowym i gęstych rzęsach. Palce szybko odprowadziły niegrzeczne włosy za ucho, gdzie według zdolnego fryzjera powinny mieć zawsze swoje miejsce.
Cięcia były ostre i zdecydowane, do tego rozjaśniająca koloryzacja. Osoby sprzed wizyty w salonie fryzjerskim miało już nie być. Miała zniknąć i odejść w niebyt ludzkiej pamięci.
Pobliska szkoła podstawowa i liceum ekonomiczne wypuściły właśnie swoich uczniów, absolwentów i abiturientów. Puściły liny, zawory, łańcuchy. Zamknęły się dzienniki, tablice i klasy. Przez drzwi, okna i bramy wyległy na ulice tysiące dzieciaków. I tak w każdej dzielnicy, w każdym mieście. W całym kraju. Ubrani na siłę w białe koszule, granatowe spodnie, białe rajstopy i czarne spódnice nagle się rozpierzchli, znajdując ujście w rozległych parkach i ogrodach. Fala kulminacyjna zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. To był ostatni dzień szkoły.
Naprężone pod naciskiem dłoni płatki żaluzji wróciły do swej pierwotnej, zalecanej przez producenta poziomej pozycji. Kurz i maź przypominające jakąś żywicę zostały na palcach. W sprzyjających warunkach rynkowych można by stworzyć z tej mieszanki superklej i zapisać jego miksturę w najbliższym biurze patentowym. Pierwszy dowód na działanie tej niedocenianej jeszcze przez ludzkość mazi pojawił się, gdy ręka dotknęła koperty leżącej na szczycie najmniejszej góry listów świata. Podstawę, grań i szczyt stanowiły tylko trzy koperty.
Palec wskazujący i środkowy ledwie musnęły szablonową papeterię, a już pojawił się problem z odklejeniem jej od powierzchni dłoni. Nawet energiczne strząsanie nie przyniosło żądanego skutku. Dopiero zaklinowanie koperty pod stopką masywnego monitora dało oczekiwane rezultaty. Mimo to wizyta w łazience okazała się nieodzowna, podobnie jak użycie mydła, które z trudem walczyło o potwierdzenie swej skuteczności i rynkowej renomy.
Chwilę później na szczyt najmniejszej góry listów świata wrócił ten, który zdawał się być inny niż dwa pozostałe, których nikt już nie odczyta.
Ten jeden wyglądał inaczej. Był większy od reszty, a swoim pergaminowym naskórkiem zdawał się zdradzać rzadką, papierową rasę. Samą swoją obecnością dawał znać, że chce być otwarty. Przedstawiony.
Poznany.
Wyciągnięty z torebki niedługi pilnik do paznokci szybko znalazł miejsce do rozcięcia koperty. Papier się nie opierał, a w rozchylonym wnętrzu ukazał się arkusz, w tym samym kolorze, co koperta, na której nie było śladu znaczka. Tylko imię, nazwisko i stanowisko.
ALEKSANDRA OREANKA – REDAKTOR
Kobieta nawet nie próbowała ukryć zaskoczenia, rzucając w pustą przestrzeń wokół siebie kilka niezrozumiałych słów. Mogła swobodnie gadać, nawet do siebie. W takie dni jak ten, i wiele podobnych w tygodniu, redakcja świeciła pustkami. Nie to, co kilka lat wcześniej. Nawet jeszcze rok temu piątek był dniem burzy mózgów, względnie dobrej organizacji i gorączkowej atmosfery. Na wszystkich biurkach świeciły się monitory i wszędzie walały papiery. Biurowe drukarki wypluwały bez przerwy jakieś felietony, artykuły, teksty czy po prostu notatki, które niezawodnie trafiały na biurko redaktora naczelnego.
W drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku papierowe wydanie tygodnika powinno być przeżytkiem, ale tylko taka forma trafiała do rzeczywistych, fizycznych odbiorców. Internetowe wydanie „Resweeka” nie generowało takich kosztów, jak klasyczne wydanie gazety, ale utrudniało stworzenie algorytmu dla księgowości i przeliczanie danych na potencjalne zyski z reklam. Kolejne wydanie miało ujrzeć światło dzienne w poniedziałek. I tak przez pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku.
Redaktor Oreanka nie odłożyła jeszcze na biurko wielofunkcyjnego pilnika i nie zrobiła tego aż do skończenia czytania treści listu. Napisany był w jakimś prostym programie tekstowym i wydrukowany zapewne przez mizernej jakości drukarkę. Jakby ludzie utracili umiejętność posługiwania się piórem czy choćby długopisem. Pismo odręczne zginie i zniknie kiedyś niespodziewanie jak ptaki dodo, pomyślała, gdy treść listu zeszła z utartej ścieżki prowadzącej do oczywistego końca na wertepy i muldy pokrętnej, ludzkiej wyobraźni.
Przez pierwsze zdania przeleciała z szybkością błyskawicy. Nie bardzo lubiła, gdy czytelnicy nazbyt wylewnie okazywali jej uczucia. Zwłaszcza teraz, gdy życie zawodowe i uczuciowe wstąpiło na skute lodem i obojętnością pustkowie.
Pominęła kilka, jak się jej zdawało, oklepanych akapitów, gdy pilnik nabył kolejną właściwość; wędrował ostrym szpicem po zapisanym arkuszu, skupiając tym samym wzrok na odpowiednim miejscu. Jak rylec, którego każdy ruch musi być przemyślany i precyzyjny. Po kilkunastu zdaniach tekst przestał być peanem na cześć wielce utalentowanej pani redaktor. Stawał się zapowiedzią.
Pilnik coraz wolniej skrobał arkusz, a przy tym mocniej i głębiej zostawiając na papierze wyraźne zagłębienia. Gdyby przesuwał się po skórze, zostawiłby z pewnością po sobie czerwone ślady. Zatrzymał się na moment, by znów wrócić na ścieżkę tekstu:
_przejdę zatem do rzeczy, nie trwoniąc przy tym bezcennego i bezwzględnego dla nas wszystkich czasu. O jego (czasu) ilości i wartości, wkrótce wielu się przekona. Ty także._
_Jutro, to jest w sobotę, proszę się wybrać na wzgórze za miastem, 399 m n.p.m. Jest tam kapliczka poświęcona św. Marii Magdalenie. W środku bez trudu znajdziesz przesyłkę, specjalnie dla ciebie dedykowaną. Proszę się zapoznać z zawartością i mieć na uwadze fakt, że ów przedmiot – dokładnie przedmioty – staną się elementami dalszej pracy redaktorskiej. To nie wszystko: w poniedziałkowym wydaniu „Resweeka” powinien znaleźć się opis przedmiotu i okoliczności towarzyszących jego znalezieniu._
_Proszę mi wierzyć, że zainteresowanie, które na sobie skupisz, wykracza dalece poza tekst o wakacjach, który z pewnością jest już przygotowany. Mając na względzie Twoje bezpieczeństwo, nic nie stoi na przeszkodzie, abyś zabrała ze sobą towarzystwo. Wkrótce Aleksandra Oreanka stanie się najpilniej strzeżoną osobą w tym kraju._
_Prognoza pogody na sobotę wygląda obiecująco. To tylko zapowiedź. Zrzuć kamyczek ze stoku, a później już tylko słuchaj i patrz…_
Ola długo jeszcze trzymała pilnik w drżącej ręce, zanim po prostu wrzuciła go do torby. Odłożyła na biurko list i podeszła do wielkich, przeszklonych okien. Za pomocą sznurków rozchyliła nieco żaluzje, wpuszczając do redakcji więcej czerwcowego słońca. Po ulicy niespiesznie poruszały się samochody, których użytkownicy w tej części dzielnicy byli ograniczeni prędkością do trzydziestu kilometrów na godzinę.
Po młodych ludziach nie został już nawet ślad, nie licząc dwójki nastolatków, którzy okupowali jedną z kilku ławek przy chodniku. Widać było, że dla nich hucpa z zakończeniem roku szkolnego już dawno się skończyła, a w perspektywie stanęły wakacyjne plany. Zresztą plan był już w trakcie realizacji, a właściwie konsumpcji. Dwie butelki z piwem przy nogach były sukcesywnie osuszane. Pękaty plecak między chłopakami bez zbędnych oporów zdradzał swoją zawartość.
Ola rzeczywiście miała już przygotowany tekst o wakacjach, zresztą jak co roku. W zasadzie mogłaby sobie pozwolić na przedruk z ubiegłorocznego wydania, zmieniając tylko jakieś nic nieznaczące detale. Mogłaby też przysiąc, że podobny obrazek z pijącymi alkohol nastolatkami widziała dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni wcześniej.
Nagle naszła ją myśl, że także chciałaby sobie zrobić wakacje. Rzucić to wszystko w cholerę; wyjechać, uciec, ukryć się gdzieś na końcu świata i mieć w dupie cały ten osypujący się zamek z piasku. Marzenia o pracy dziennikarskiej zaczęła wykradać woda, która z każdym dniem wstępowała na brzeg, podmywając i wybierając z piasku co ciekawsze fragmenty.
Konstrukcja wydawnictwa chwiała się na glinianych nogach, które w każdej chwili mogły się załamać. W końcu i tytuł tygodnika pochłonie ludzka niepamięć, a wraz z nim ludzi, którzy tego kolosa budowali. Kiedy powoływano do życia „Resweeka” kilka lat temu, wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Czas jednak pokazał, że wszyscy się mylili. Aleksandra Oreanka chciała się mylić jako ostatnia i ostatni raz.
Wyłączyła monitor, a pod biurkiem listwę zasilającą. Potrząsnęła torebką, żeby się upewnić, czy ma klucze do redakcji i samochodu. Znajomy dźwięk oznajmił, że wszystko znajduje się w środku.
W końcu stanęła za drzwiami na piętrze prasowym i je zamknęła, wiedząc jednak, że będzie musiała tu wrócić jeszcze w niedzielę. Na parterze minęła punkt z obsługą kserokopiarek, gdzie zamierzała się pożegnać z sympatycznym chłopakiem, który prowadził tu swoją działalność gospodarczą na dwóch metrach kwadratowych wciśniętych pod schody. Ale nawet jego już tu nie było. Zwiał. Uciekł przed czasem.
I dobrze zrobił.
Sobota
Sypialnię od kilku godzin wypełniały ciepłe promienie słoneczne. O tej porze słupki rtęci w termometrach ocierały się o dwudziestkę, mając chyba za cel dotarcie do trzydziestki trójki późnym popołudniem. Kołdrę już dawno zastąpiło miękkie prześcieradło, które tylko imitowało przykrycie. Ciało mogło się bronić w jedyny znany sobie sposób: wysyłając na powierzchnię skóry pot. Może właśnie dlatego wilgotne prześcieradło pełniło raczej funkcję ręcznika niż ochrony przed warunkami zewnętrznymi.
Na łóżku spoczywała druga poduszka, która od kilku miesięcy nie nosiła śladów zagnieceń. Stała się zbędna, ale wciąż była elementem dekoracji sypialni i po sąsiedzku dotrzymywała towarzystwa poduszce numer jeden. Pogniecionej i wilgotnej od potu. Tak zmiętej, jakby użytkownik nie trzymał jej pod głową, tylko między kolanami. Ten stan rzeczy mógłby się zmienić, gdyby ktoś wymyślił poduszkę dla będących – z wyboru lub nie – singlami. Dla takich, dla których samotność stała się koniecznością i najlepszą z możliwych decyzji. Dla tych, którzy zagniatają poduszki nie z bólu, ale z żywiołowych reakcji na sen. Choćby koszmar, ale wciąż sen.
Poranny prysznic przyniósł spodziewaną ulgę. Chłodna woda z deszczownicy skutecznie zmyła ślady nocy, wprowadzając ciało w stan gotowości. Bawełniany szlafrok narzucony na rozluźnione ramiona łagodnie opinał smukłą i wysportowaną sylwetkę. Wystarczyło kilka lat treningu przerywanego sezonowym i najzwyklejszym _mam dość_, żeby zachować ciało w dobrej kondycji. Utrzymanie formy opierało się już tylko na biegach. Bardziej regularnych niż szybko porzucone ćwiczenia w siłowni i klubach fitness.
Ciało Oli było wciąż jędrne i silne. Wypracowała sobie smukłe nogi; to, że były długie i proste jak słupy telegraficzne, zawdzięczała genom. W kodzie genetycznym od natury otrzymała jeszcze czytelną i widoczną fakturę mięśni gratis. Tyłek, po którym klepała się od czasu do czasu przy zakładaniu spodni, wciąż był dobrze spięty i nie stawiał oporu sukienkom, spódnicom, a tym bardziej obcisłym jeansom. Płaski brzuch i talia rzadko miały styczność z górną częścią garderoby, gdyż pełne i krągłe piersi tworzyły gzyms, poniżej krawędzi którego ubrania mogły już tylko swobodnie falować. Wyjątkiem były sportowe topy i bluzy, opinające zewsząd rozgrzane ciało w trakcie reżimu treningowego.
W sobotni poranek twarz potrzebowała tylko kremu i lekkiego pudru. Trochę różu na policzkach i rozjaśniacza tu i ówdzie. W okrągłym lustrze Ola widziała pojawiające się zmarszczki, jakieś krostki, które powinna była mieć dawno temu za sobą. Być może to kwestia nieustabilizowanego poziomu hormonów i nieregularnego okresu. Wszystkiego naraz.
Wcierając krem, gładziła się po twarzy. Wcale nie suchej i kanciastej. Podbródek miękko przechodził do krawędzi żuchwy przy uszach. Policzki nie były wystające, a żywa tkanka pod nimi tylko delikatnie zaokrąglała twarz. Odsłoniła przed lustrem w uśmiechu białe zęby, by za moment złożyć je jak do pocałunku. Mocno zwężone, wciąż były pełne i przypominały ściśnięte kawałki pomarańczy. Mimo to miała sobie wiele do zarzucenia. Niczego złego nie mogła powiedzieć tylko o swoim nosie. Nosku.
Był drobny i ledwie widoczny na mapie twarzy. Jakby o jego istnieniu świadczyły tylko dwie małe dziurki. Ciemne kropeczki, które stanowiły przeciwwagę dla dwu innych, które były powyżej, szeroko rozstawione pod postacią źrenic. Spoglądanie sobie w oczy nigdy nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Są inne, lepsze rzeczy do oglądania. Jesteśmy sobie wrogami, którzy pomimo szczerych chęci, zawsze znajdą i zobaczą w swoim odbiciu to, czego mamy nadzieję, nie widzą inni.
Ola spojrzała na siebie po raz kolejny bardzo krytycznie. Szklane zwierciadło odpowiadało, kiwając przecząco głową. Nazbyt długo.
Dźwięk z ekspresu nałożył się niespodziewanie na sygnał przychodzącej wiadomości w telefonie. Kubek z parującą kawą bezpiecznie przycumował na stole obok telefonu. Aromatyczny płyn wymusił pierwszeństwo przed chęcią zajrzenia do folderu wiadomości przychodzących. Rozpłynął się w ustach, podnosząc niemal natychmiast poziom endorfin. W końcu jednak palce oderwały się od gorącego kubka i spoczęły na klawiaturze urządzenia.
Kilka przycisków ugięło się pod naporem palców i otworzyło dostęp do cyfrowej skrzynki odbiorczej. Wiadomość od Wiktora była nieskomplikowana, zwłaszcza jak na porę, o której ją nadano:
Olka. Sobota. Daj spać. Co się stało?
Kolejny łyk kawy utrzymał hormony szczęścia na wysokim pułapie, wprowadzając ciało i umysł we wręcz euforyczny stan.
Dobrze wiedziała, że ten sympatyczny chłopak właśnie umiera z kacem na swoim łóżku w nie swoim mieszkaniu. Płaci czynsz, składa się ze współlokatorami na prąd, gaz, internet i wywóz śmieci. I tak jest szczęściarzem, bo ma pokój dla siebie, jeden z trzech, na drugim piętrze kamienicy pamiętającej czasy Franciszka Józefa, cesarza Austrii, króla Węgier, Czech i Chorwacji, Dalmacji i Galicji.
Reszta mieszkańców – dwie parki – męczą się w pozostałych pokojach, z czego jeden stanowi także aneks kuchenny.
Wiktor w ubiegłym miesiącu skończył dwadzieścia osiem lat i powinien już się ustatkować. Powinien albo nie powinien. Do redakcji „Resweeka” dołączył pięć lat temu jako obiecujący fotoreporter. W swoim fotograficznym portfolio zawarł dziesięć zdjęć. Tylko dziesięć, z tysięcy, które w dobie nowoczesnej technologii można wystrzelać w ciągu jednego dnia. Dziewięć z nich przedstawiało jego rodzinne strony gdzieś w górach, skąd pochodził, w zimowym entourage’u. Jedno z dziesięciu było na tyle niezwykłe, że kupiło całą redakcyjną uwagę.
Zdjęcie przedstawiało kilkuletnią dziewczynkę, za plecami której od nieba odcinały się ciemne szczyty gór. Niebo ze zdjęcia płonęło we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Z pewnością Wiktor dał dziecku pudełko zapałek i kazał odpalić jedną. Może kilka. Kazał patrzeć w obiektyw. Na wprost.
Dziecko – którym okazała się siostra Wiktora – cały czas patrzyło przez ramię. Dziwiła się, że brat nie patrzy na nią, tylko za nią. I też spoglądała w tamtym kierunku. Uparcie. Wiktor zrobił zdjęcie życia. Sabinka trzymała w ręku płonącą zapałkę, na której tle płonęło całe niebo.
Wstawaj. Pojedziemy w jedno miejsce.
Ola wysłała kolejną wiadomość, ale wcale nie była przekonana, czy rzeczywiście chce się dokądkolwiek wybierać. Wahała się, ale po wysłaniu pierwszego esemesa do Wiktora dosyć wcześnie rano, już nie zostawiła sobie odwrotu. Co prawda była przygotowana na artykuł z wakacjami w tle, jednak postanowiła spróbować i być może zamknąć redakcji i sobie usta jako ostatniej.
Treść listu była na tyle poruszająca, że poprzedniego wieczoru długo jeszcze nie mogła zasnąć, analizując wszystkie za i przeciw. Miała wystarczająco dużo cywilnej odwagi i zawodowego zacięcia, aby studzić w głowie najgorsze nawet przeczucia. W swojej kilkuletniej karierze odniosła kilka drobnych sukcesów i parę przykrych wpadek. Bilans był jednak dodatni i nie chciała tego psuć. Nie na końcu spodziewanego upadku redakcji.
Wiktor mimo wszystko mógł się przydać jako wentyl bezpieczeństwa, poza tym był świetnym fotografem, i nawet gdyby coś poszło nie tak, mogli sobie pozwolić na sesję plenerową.
Odczytała nową wiadomość od Wiktora:
Ale wymyśliłaś! Daj żyć. Dobra. Będę gotowy za pół godziny. Przyjedź po mnie.
Ola była już przygotowana do wyjazdu, z kluczami do samochodu w rękach. Pomiędzy krótkimi łykami dopijanej chłodnej kawy, wstukała w telefonie krótkie _OK_ i wyszła przed dom, skąd już miała tylko kilka kroków do samochodu.
Wiktora nie można było z nikim pomylić. Niezależnie od pory dnia, miesiąca czy roku zawsze był ubrany na czarno i bez odstępstw od reguły; czarne buty, długie spodnie i T-shirt z krótkim rękawem. Zazwyczaj, jak długo to było możliwe, nosił bluzę z kapturem. Wyszedł przed blok, zatrzymując się pomiędzy samochodami. Nie musiał machać ręką na przywitanie, bo w tym swoim czarnym kostiumie w przededniu lata byłby widoczny choćby z księżyca.
Wyrzucił niedbale papierosa, wydmuchując resztki dymu z ust. Wiedział, jak bardzo Oreanka nie lubiła zapachu, a raczej smrodu papierosów. Miętowa guma do żucia miała załatwić sprawę. Ola nie musiała nawet wysiadać z auta. Wiktor już wiedział, że wystarczy pociągnąć za mały uchwyt i klapa bagażnika pofrunie do góry. W środku zawsze było miejsce na jego graty i sprzęt fotograficzny; dużą torbę z obiektywami, statywami, pierścieniami, kartami pamięci, szmatami i dosyć drogimi aparatami.
Klapa dziesięcioletniej toyoty yaris opadła jak zawsze z hukiem, mimo usilnych starań, by zrobić to delikatniej. Auto po tym wystrzale kołysało się jeszcze przez chwilę na miękkich resorach.
– Kiedy w końcu nauczysz się zamykać tę klapę po ludzku? – spytała Ola, masując palcami małżowinę uszną.
– No cześć, Olka. U mnie w porządku, chociaż mógłbym jeszcze pospać, w końcu mamy sobotę, gdybyś nie zauważyła…
– Klapa! – Oreanka nie dawała za wygraną.
– A do dupy z taką klapą! Ile razy chcę ją zamknąć normalnie, to mi wypada z rąk i leci. Co ja ci powiem…
– U mnie nigdy nie wypadła, kurde blaszka! – zaklęła po swojemu.
– Dobra. Dokąd jedziemy i po co? Mam swoje plany na tę _wolną_ sobotę.
– Nie wiem jeszcze, co jest grane, ale jest jedna rzecz i miejsce, które muszę sprawdzić. Coś mi nie pasuje.
– To nie mogłaś umówić się z prawnikiem przez telefon? Rozwiązać umowę o pracę chyba nie jest tak trudno?
– To może jeszcze poczekać. Teraz pojedziemy na Magdalenkę, żeby coś sprawdzić. Znajdziemy coś albo nie znajdziemy niczego. Jeśli będzie tak, jak myślę, czyli kicha, to robimy sobie najdłuższe wakacje w życiu. Zapinaj pas, bo nie stać mnie na mandaty.
– Przy tobie zawsze zapinam pasy.
Ola ruszyła, wyjeżdżając z osiedlowej drogi. Włączyła kierunkowskaz, zamierzając skręcić w prawo, wraz z ruchem dłoni spojrzała wymownie na Wiktora.
– Jeszcze jedno słowo, a pójdziesz na Magdalenkę piechotą!
Chłopak się uśmiechnął, podniósłszy ręce w geście poddania. Półgodzinną jazdę spędzili na rozmowie o przyszłości wydawnictwa i o niepewnych planach na najbliższe dni, tygodnie i miesiące. Wiktor wyrabiał jeszcze fuchy na weselach i robił jakieś chałtury na koncertach nikomu nieznanych kapel punkowych i rockowych. Robił to raczej z pasji i miał zawsze wjazd na koncerty za friko. Nieraz bywało tak, że był większą gwiazdą od tych występujących na scenie.
Ola też dorabiała. Pisała do różnych czasopism, robiąc tak zwany _golden PR_. Pisała pochwalne listy, konsumenckie rekomendacje, gratulacje, zostawiała symbole lojalności i tym podobne zagrywki, nie widząc na oczy towaru, ani nie korzystając z usług. Poza „Resweekiem” chałturzyła nie mniej niż Wiktor. Oboje pchali ten sam redakcyjny wózek – coraz lżejszy, bo spychany po równi pochyłej w stronę przepaści.
Na Magdalenkę wjechali dosyć sprawnie, nie mijając po drodze nikogo. Widocznie większość mieszkańców postanowiła spędzić weekend nad wodą, za co nikt nie mógł ich winić. Zamiast parkingu przy kaplicy było tylko zwykłe klepisko z rozjeżdżonym tłuczniem i kamieniami. Ledwie widoczne ślady kół i plamy oleju wskazywały, gdzie można zaparkować samochód.
– Wiesz w ogóle, po co tu przyjechaliśmy? – spytał Wiktor, przechadzając się wokół zakurzonej yariski.
– Zaraz się przekonamy – odparła.
Metalowe płot i furtka nie stanowiły żadnej przeszkody, zresztą nie było potrzeby, żeby zamykać się przed parafianami i odwiedzającymi licznie to miejsce. Co innego chuligani, sataniści i poganie; przed nimi wejście do kościółka było zamknięte na solidne zamki. Kaplicę otwierano dopiero w niedzielę rano. Przez parę minut Ola walczyła z drzwiami, ale bezskutecznie. Szansa na dostanie się do środka stawała się coraz bardziej odległa. Nadzieja pojawiła się wraz z okrzykiem Wiktora, który musiał być gdzieś na tyłach budynku.
Jeszcze nie byli intruzami, ale widok chłopaka stojącego przy bocznych drzwiach z rozwartą kłódką w rękach był już dosyć sugestywny.
– Coś ty zrobił? Przecież ktoś mógł cię zobaczyć!
– To nie ja – bronił się niezdarnie, jak dzieciak z kamieniem w ręce przed zniszczoną szklarnią. – Spieprzamy? – dodał niepewnie, bo kaplica zaczęła mu przypominać składowisko z potłuczonym szkłem.
Chwilę później byli już intruzami. Znajdowali się w środku, stawiając ostrożnie kroki na śliskiej, jak ta cała sprawa, posadzce.
– Czego tu szukamy, oprócz kłopotów oczywiście?
– Jeszcze nie wiem.
Ola była skupiona na niewytwarzaniu albo tłumieniu kolejnych dźwięków, które jak echo odbijały się od ścian, na których były zawieszone obrazy świętych, błogosławionych, darczyńców i fundatorów. Stała pośrodku wąskiej nawy kaplicy, poruszając jedynie oczami, jakby tylko one były wystarczająco dyskretne. Oddychała przez szeroko otwarte usta, tak jak zimą, gdy ktoś chce się przekonać, czy jest już wystarczająco chłodno, żeby wypuścić parę.
Nie żałowała, że włożyła wygodne i miękkie trampki. Stawiała stopy na krawędziach, mając doświadczenie z okresu młodzieńczego buntu, gdy zbyt późno wracała do domu i musiała ominąć sypialnię rodziców. Choć ta sztuczka nigdy jej się udawała, bo matka i ojciec zasypiali dopiero wówczas, gdy córka zakradła się do swojego pokoju. U siebie mogła już nawet rzucać plecakiem jak workiem ziemniaków, zwalając winę na koszmarne sny, zbliżającą się sesję czy bóle menstruacyjne.
Wówczas i obecnie chodziło tylko o przejście tego korytarza. Wiktor albo nie znał tej sztuczki, albo nie musiał jej stosować jako chłopak. Jako syn. Jego powroty do domu były okraszone światłem w całym domu i zapachem smażonej po północy jajecznicy.
Drżący ze zdenerwowania głos Wiktora mógł być głosem ojca Oreanki z ciemnego korytarza w jej domu, bo wypełnił wnętrze kościółka:
– Chyba wiem, czego szukasz…
Już niezbyt młoda, choć ciągle mała w oczach ojca, Ola poczuła nagle to napięcie i wstyd, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Zamieniła się w bryłę lodu i czekała.
– No chodź! Musisz to zobaczyć! – ponaglał niemniej skostniały Wiktor.
Po chwili oboje stali przed ścianą, wpatrując się w obraz zupełnie niepasujący od reszty. Między ascetycznymi wizerunkami świętych – Antoniego i Tomasza – których po bokach wspierali fundatorzy kościółka już w bardziej wyszukanych strojach z epoki, widniał obraz kobiety.
W czarnej sukni, na tle nowożytnych, współczesnych dekoracji. W pozie, która była daleka od chrześcijańskich czy kulturowych wzorców, wierzeń i obyczajów.
_– A.O. _– doczytał na kawałku papieru podczepionym do skromnej ramy obrazu. – Co robimy, zawijamy ogony?
Na odpowiedź czekał tylko do kolejnej minuty, kiedy Ola była już z obrazem na zewnątrz, zasłonięta częściowo przez niewielkich gabarytów __ yariskę.
– Nie wiem, kurde blaszka! Nie wiem! – dysząc, powtarzała w kółko, jakby spodziewając się natarcia oddziałów szturmowych na wzgórze trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć metrów nad poziomem morza.
– Nie wiem!
Pierwsza i druga próba wepchnięcia obrazu do toyoty były skazane na porażkę. Od razu. Na miejscu.
– Dobra. Lecisz z tym obrazem w tamte krzaki i czekasz na mnie. Wezmę twoje auto i zaraz wrócę z czymś większym. Daj mi godzinę, będę dzwonił po drodze do ludzi.
– Mam siedzieć na obrazie w jakichś chaszczach?
– To ty rąbnęłaś ten obraz, więc siedź i czekaj! Ratuję ci dupę! Gdzie klucze do auta?
Nie miała przy sobie torebki, a oklepywanie się po udach i tyłku nie przyniosło efektu. Wiktor nie czekał na odpalenie znicza olimpijskiego. Nie czekał i zdążył już obiec samochód dookoła. Tak jak się spodziewał, klucz tkwił w stacyjce. Ola potrafiła zostawić klucz w stacyjce nie raz i nie dwa. Dlatego ruszył, nie zostawiając za sobą smugi kurzu ani śladu palonych opon, pomimo tego, że bardzo chciał. We wstecznym lusterku widział jeszcze, jak Oreanka przecina jezdnię biegiem i znika w przydrożnych zaroślach.
Czas sączył się jak piasek w klepsydrze. Niestrudzenie i swoim równym tempem. Nie syczał i nie obijał się o brzegi jak strumień rzeki. Usypywał się i płynął. Wzgórze Magdalenki nie zostało jak dotąd ani wzięte szturmem, ani nie uległo nalotom dywanowym. Jedyne, co mogło wzniecić niepokój, to obecność jakiegoś rowerzysty, który właśnie dobił do ogrodzenia i z wyraźną ulgą oparł jednoślad o metalowy płotek. Nie ściągnąwszy jeszcze plecaka z ramion, wycierał wilgotną twarz i łysą głowę o fragment przepoconej koszulki. Rozglądał się dookoła w poszukiwaniu intruzów, którzy byliby skłonni do wymuszenia rozbójniczego i przejęcia roweru w sposób niezgodny z prawem. Nic nie wskazywało na ich obecność.
Włożył pusty, jak się zdawało, bidon do plecaka i zaczął krążyć z aparatem-telefonem wokół kaplicy. Sprzyjały mu ciepłe powietrze i bezchmurne niebo. Mógł zrobić w tym czasie z pięćdziesiąt zdjęć i odjechać. Ale nie odjechał. Nie wsiadł na rower. Podszedł do starej jak świat lipy i przykucnął od zacienionej strony. Zanim schował twarz w dłoniach, przebiegł wzrokiem po linii falującego horyzontu. Otarł wilgotną twarz, darując sobie wycieranie częściowo ogolonej, a częściowo pozbawionej włosów czaszki. Nie był sam na Magdalence, ale nie mógł o tym wiedzieć. Po chwili wsiadł na rower i z uczuciem ulgi zaczął zjazd w kierunku miasta.
Niemożliwe, żeby minęła godzina. Na podjeździe do kaplicy zamajaczyła sylwetka granatowej furgonetki, która – gdyby postawić na dachu niebieskie światła ostrzegawcze – do złudzenia przypominałaby policyjne auto. Kierowca zatrzymał się w miejscu, gdzie wcześniej była zaparkowana toyota. Od strony pasażera wysiadł Wiktor, rozglądając się nerwowo po okolicy. W czasie gdy odpalał jednego papierosa od drugiego, pokazała się Ola.
– Nie spieszyłeś się za bardzo – ironizowała, otrzepując się z jakiegoś suchego listowia.
– Dobra. Gdzie ten obraz?
– Tam, między tymi drzewami. – Wskazała ruchem głowy za siebie.
– Idziemy?
– Chyba zwariowałeś! Omal nie połamałam sobie rąk! Weź ze sobą kierowcę i załadujcie to na pakę. Ja zaczekam w samochodzie.
Ola wreszcie oddychała z ulgą, mimo że wnętrze kabiny było nagrzane jak piekarnik. Suchość w gardle sprawiła, że nie odezwała się do Wiktora przez całą drogę do redakcji.
Granatowy volkswagen transporter zniknął po skręcie w prawo za światłami, opuszczając wcześniej wewnętrzny parking redakcji. Zostawił za sobą Olę i Wiktora, którzy niezręcznie wnosili sporych rozmiarów obraz do budynku. Oreanka przeskoczyła kilka schodków i wpadła do pomieszczenia prasowego. Dystrybutor z wodą zabulgotał, napełniając po brzegi jednorazowy kubeczek. Zaraz po nim drugi i trzeci.
– Powiem ci, Olka, że takiej akcji się nie spodziewałem. Nie wiem, co cię poniosło. Możesz mi to…
Nie dokończył pytania, bo Ola wsunęła mu do ręki list, który od wczoraj spoczywał na jej biurku. Dopijała wodę, dając Wiktorowi czas na zapoznanie się z jego treścią. Nie miał problemów z czytaniem, jednak musiał sprawdzić chyba kolejny raz, bo zeszło mu dość długo, zanim odłożył go na biurko.
– Jeśli tak się sprawy mają, to masz tu niezłe szambo, Olka. Od razu, jak tylko zobaczyłem ten obraz, wiedziałem, że coś tu nie gra.
– Co masz na myśli?
Wiktor wyciągnął z kieszeni telefon i położył go obok listu. Jego wyraz twarzy zdradzał niepokój.
– Co to jest? – spytała.
– Nie wiem. Chyba telefon… był przyklejony taśmą do pleców obrazu.
– Żartujesz sobie?
Niepokój nie zniknął z oblicza fotoreportera. Usztywnił wargi, dając do zrozumienia, że na obecną chwilę nie ma nic do powiedzenia. Oboje milczeli, wbijając spojrzenia w telefon, który nie do końca przypominał zwykły aparat. Dwie metalowe opaski okalały obudowę w górnej i dolnej jego części. Wąskie klamry pełniły funkcję zaczepów, przypominających raczej drobne elementy instalacji hydraulicznej. Ola niepewnie odsunęła się od biurka, zmierzając w kierunku wyjścia. Wiktor ruszył za nią.
Stali na parterze, przyglądając się obrazowi. Mógł mieć ze dwa metry długości i metr szerokości. Ramę stanowiły zwykłe listewki, które można było kupić w każdym sklepie z materiałami budowlanymi. Nie były nawet pomalowane.
Oreanka zaczęła powoli wracać do równowagi zmysłowej na tyle, by zacząć dostrzegać detale widniejące na obrazie. Oprócz niezwykle realistycznie, z fotograficzną precyzją namalowanej postaci młodej kobiety, autor poświęcił dekoracjom nie mniej uwagi.
– Co o tym myślisz, Wiktor?
– Nie wiem. Wygląda jak okładka do „Playboya”, tylko w większej skali.
Ola spojrzała znacząco na redakcyjnego partnera, piorunując go wzrokiem.
– No co? Tylko popatrz. Laska siedzi w fotelu, z rozłożonymi nogami. Ta spódnica…
– Sukienka – odruchowo poprawiła Ola.
– …ta sukienka więcej odsłania, niż zasłania. Włosy ma takie, jakby przez tydzień robiono jej uczesanie. To samo z makijażem. Wiem, co mówię, bo już się tego w życiu naoglądałem.
– „Playboya”?
– Wyobraź sobie, że nie! Przed weselem laski czasem nie wyglądają tak dobrze, jak ona na tym obrazie.
– Tyle że ona ma na sobie czarną suknię.
– No nie wygląda, jakby się szykowała na wesele.
Redaktor Oreanka musiała przyznać rację. Niechętnie, ale musiała się zgodzić z opinią młodszego kolegi. Faceta. Dziewczyna z obrazu mogłaby nagle wstać i przejść do sypialni lub salonu albo zaczekać jeszcze parę sekund na kogoś, kto właśnie na nią patrzył.
Ola podeszła bliżej obrazu, żeby się przekonać, czy nie jest to wielkoformatowa fotografia, jednak ślady pędzla nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Ten obraz wyszedł spod ludzkiej ręki. Piekielnie zdolnej.
W kieszeni Wiktora zadzwonił telefon. Szybko podjął rozmowę, wyciągając w kierunku koleżanki klucz samochodowy z brelokiem. Wyraźnie dawał znać, że za chwilę opuści redakcję. Ola odebrała swoją własność, a Wiktor, nie odrywając aparatu od ucha, szybkim krokiem wyszedł z budynku. Domyśliła się, kto mógł być rozmówcą, i rozgrzeszyła w myślach zabujanego w pewnej dziewczynie fotoreportera. Zakochanego kundla z nitką makaronu w pysku.
Po Wiktorze nie było już śladu, za to obraz zajmował sporą część parterowej, redakcyjnej przestrzeni. Stał oparty o barierkę przy schodach, i mógł tak stać jeszcze przez kilka dni, zanim do redakcji po urlopie wróci Jerzy Wroński, redaktor naczelny i właściciel wydawnictwa. Szef, który od tygodnia nie odbiera telefonu i przez automatyczną sekretarkę informuje, że przy dobrych wiatrach wróci do Polski za tydzień.
Ola też chciała wrócić za tydzień, a najlepiej wcale.
W prawym dolnym rogu dostrzegła to, czego w końcu się spodziewała, napisy i datę:
_Aldona Muszyńska – 17 X 2009_.
Wróciła do prasówki, jak wszyscy nazywali pomieszczenie na piętrze, i ciężko opadła na obrotowe krzesło przy swoim biurku. Wzięła do ręki obcy telefon i parę razy przesunęła kciukiem po czarnym ekranie. Nie stało się nic, co mogłoby zmienić sytuację na gorszą. Ekran ani drgnął. Świecił czernią i pustką. Dopiero wystający znad stolika kabel zasilający na standardowe wejście micro USB przykuł uwagę redaktorki. Wąska wtyczka i gniazdo pancernego telefonu mogły do siebie pasować.
Ola sprawdziła, czy czerwona dioda na listwie zasilającej daje światełko. Nie wiedząc, czego się spodziewać, wsunęła końcówkę zasilacza do gniazda telefonu. To, co do tej pory było abstrakcją i martwą materią, nagle ożyło. Obcy telefon drgnął pod wpływem wibracji, rozświetlając ciemny dotąd ekran białymi cyframi.
Osiemdziesiąt trzy procent.
Była niespokojna. Wyjazd z parkingu i włączenie się do ruchu stało się niemal katastrofą w ruchu lądowym, Ola zignorowała czerwone światło, wjeżdżając na najbardziej zagmatwane skrzyżowanie miasta. Tu łączyły się i przecinały jezdnie we wszystkich możliwych kierunkach. O trudnościach i komunikacyjnym paraliżu w tym miejscu codziennie informowały stacje radiowe w porannych i popołudniowych serwisach. Przed maską yariski uskoczyła niewyraźna postać obciążona reklamówką z zakupami. W normalnych warunkach opuszczenie skrzyżowania zajmowało dziesięć minut, pojazdom uprzywilejowanym, takim jak policja czy ambulans, trzy.
Ola zrobiła to w niespełna trzydzieści sekund w atmosferze ogłuszającej kakofonii trąb i klaksonów.
Dopiero wyjazd na przedmieście ostudził kipiącą od emocji głowę. Ruch samochodowy niemal ustał, jakby niewidzialna ręka pozbierała z planszy ludzkie pionki i mobilne zabawki. Dotarcie do domu nie było już obarczone żadnym ryzykiem ani zagrożeniem. Przesuwna brama wjazdowa drgnęła, ustępując miejsca. Zakurzona toyota na wolnym biegu przybiła do bezpiecznej przystani. Dziennikarka zgasiła silnik, dając sobie sporo czasu, zanim podjęła decyzję o wejściu do domu.
Wieczorem Ola z trudem podniosła się z sofy, robiąc kilka kroków w kierunku aneksu kuchennego. Dźwięk ekspresu wybudził ją z letargu. Kubek z kawą powędrował na szklaną ławę obok laptopa, kluczy do auta i telefonu. Po upiciu kilku łyków wcale nie poczuła się lepiej. Zebrała się w sobie na tyle, żeby wziąć do ręki telefon i zadzwonić do naczelnego. Pierwsza i druga próba, właściwie mogła się tego spodziewać, nie przyniosły rezultatu. Automatyczna sekretarka mogłaby powtarzać jak mantrę, że abonent ma wyłączony telefon albo jest poza zasięgiem sieci. Decyzję o publikacji nowego materiału musiała więc podjąć sama, odkładając to na niedzielne popołudnie.
Niedziela
Przebudzenie spotkało się z ostrym oporem ciała. Proszki nasenne zrobiły swoje, ale w połączeniu z opróżnioną do połowy butelką martini było niezalecanym przez farmaceutycznego producenta wybrykiem. Poprzedniego wieczoru pani redaktor zignorowała treść dołączonej do opakowania ulotki i walczyła obecnie z potężnym bólem głowy. Kilka tabletek aspiryny powinno załatwić sprawę i tej myśli postanowiła poświęcić parę chwil. Woda zwilżyła gardło, zabierając ze sobą kapsułki. Do popicia została jeszcze jedna, specjalna tabletka, jednak Ola postanowiła dać szansę najpierw aspirynie.
Pełną ulgę poczuła dopiero po chłodnym prysznicu i zjedzeniu wypieczonych tostów z dietetycznym twarogiem. Kolejna szklanka wody postawiła redaktorkę na nogi. Po bólu głowy nie było już śladu, pojawił się za to inny, który jak wirus wkradł się do ciała, wprowadzając organizm w stan autodefensywy. Pierwszym objawem było podwyższone tempo pulsu przekraczające sto dwadzieścia jednostek. Później kilka innych stanów lękowych, których Ola u siebie nie potrafiła zdiagnozować.
Pomyślała, że wizyta w przychodni lekarskiej i choćby kilkudniowe zwolnienie przyniosłyby pożądany skutek. Szybko jednak poprawiła się w myślach i doszła do wniosku, że rozwiązanie jej kłopotów leży na biurku w redakcji, a częściowo opiera się o ścianę parterowej części siedziby wydawnictwa. Sama sobie chciała pomóc. Sama, tak, jak radzi sobie od kilku miesięcy. To nic, że przy pomocy tabletek, ściśle zalecanych i dozowanych przez lekarza wąskiej i niezbyt popularnej specjalizacji. Medykamentów, których nazwa na recepcie nic nikomu nie mówi, oczywiście oprócz farmaceutów, którzy z uwagą przyglądają się odbiorcy przy okienku aptecznym.
Na biciu się z myślami Ola spędziła pół godziny, które były jej potrzebne na pokonanie drogi do redakcji i usadowienie się na krześle przy swoim biurku. Pomieszczenie prasowe było opuszczone i bez życia, jak dom, z którego wyszła trzydzieści minut wcześniej. Stoliki, krzesła, fotele świeciły pustką, niegdyś okupowane przez zapracowanych i zaangażowanych w życie wydawnictwa ludzi. Na jednym z nich za parę godzin usiądzie Wiktor i wyśle do drukarni teksty, które złoży do kupy, zamieniając zdigitalizowany bałagan w papierową, czytelną formę.
Ola podjęła kolejną nieudaną próbę połączenia się z naczelnym. Głos sekretarki stał się irytujący i nieznośny, jakby brała grube pieniądze za doprowadzanie ludzi do szału. Odwróciła wzrok od listu i obcego telefonu. Włączyła monitor, przysuwając do siebie sfatygowaną klawiaturę. Po otwarciu pliku z wakacyjnym artykułem i umieszczeniu go na pasku zadań, przeszła do edytora tekstu, który bielił się na piętnastu calach ekranu. Po jakimś czasie przestała się orientować, który plik właśnie otwiera i przepisuje na nowo.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_