- W empik go
Szepty starych kamienic. Prawo Julii - ebook
Szepty starych kamienic. Prawo Julii - ebook
Julia Minejko – prawniczka doświadczona w odzyskiwaniu nieruchomości, bada przeszłość starej warszawskiej kamienicy. Prócz dokumentów ma do dyspozycji maszynopis powieści o dziejach budynku i pierwszej właścicielki Klementyny. Mroczna to przeszłość, pełna dramatów i niewyjaśnionych zdarzeń. Z aktów prawnych wynika, że sympatyczny i przystojny Dominik bez trudu uzyska prawa do budynku. Z powieści, rodzi się pytanie czy warto odzyskać dom obarczony klątwą? Rozum każe Julii trzymać się paragrafów i dowodów, intuicja uparcie podpowiada jej, że jest coś więcej w historii tej kamienicy, coś ważnego co dotyczy jej osobiście. Jej zespół w kancelarii adwokackiej składa się z ludzi działających niekonwencjonalnie, w dochodzeniu do prawdy pomagają im własne pasje. Czy miłość do starych samochodów, ziół lub kamieni szlachetnych może przydać się w odkrywaniu tajemnic? Co wspólnego ma stary dom z miłością? I czemu historia uczuć lubi się powtarzać? O tym właśnie szepczą stare kamienice…
Katarzyna Droga
Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej. Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-408-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Do kogo? – zapytał krótko.
– Do pani Elżbiety Rachowicz – odpowiedziała. – Mecenas Julia Minejko, jestem umówiona.
– A tak – ożywił się stróż – pani Ela mówiła. Proszę na trzecie piętro, domofonem trzeba zadzwonić z klatki, numer siedem. Woli pani windą czy schodami?
Julia z nieufnością popatrzyła na zabytkową windę, wahadłowe drzwiczki, rozmiar dla dwóch szczupłych osób. „Taka sobie pionowa trumienka” – pomyślała i wybrała schody. Dozorca kiwnął głową, wskazał na kotarę, za nią znajdował się wysoki stopień i wejście na klatkę. Antyk spotykał się tutaj z nowoczesnością: ten dziwny facet otworzył pilotem elektroniczną zasuwę staromodnych rzeźbionych drzwi. Mógł wrócić do oglądania sportu.
Podziękowała, nabrała powietrza, zanurzyła się w mrok za kotarą, przestąpiła próg i znalazła się w cichej, ciemnej przestrzeni. Stróż łaskawie nacisnął jeszcze jakiś guzik, rozbłysło blade, zielonkawe światło. Sączyło się na półpiętrach z kinkietów w kształcie lamp naftowych zawieszonych na surowych czerwonych cegłach bez tynku, obok malowideł w pięknych ramach. Julia zaczęła wspinać się po schodach, starała się jak najciszej, ale i tak stukot obcasów na gładkich kamiennych stopniach brzmiał jak huk wystrzałów. Na półpiętrze zatrzymała się przy obrazie, z bliska dostrzegła, że jest to oryginał, martwa natura, jakieś żółte owoce w misie, przewrócony puchar. Sięgnęła ręką ku fakturze farby, ale nie odważyła się dotknąć płótna. Na pierwszym piętrze troje zamkniętych drzwi patrzyło na nią złowrogo mętnymi wizjerami. Na ścianie prócz kinkietu i obrazu połyskiwało małe okienko z kratą, a z portretu spoglądała obojętnie twarz młodej kobiety. Julii nagle zabrakło tchu. Ogarnęło ją silne poczucie, że była już tutaj, zna te schody, a one znają jej stopy. Nawet ta namalowana panna wydawała się jej znajoma, chociaż nie było to możliwe, bo Julia Minejko z pewnością znajdowała się tu po raz pierwszy w życiu. Ogarnął ją lęk. Oparła się o mur, chłód surowych cegieł trochę jej pomógł.
„Co się ze mną dzieje? – pomyślała. – Nie pierwszy to stary dom do odzyskania”.
Klimat z dreszczowca, mieszkania pozamykane jak fortece, zwykła rzecz w pracy prawniczki zajmującej się nieruchomościami od dziesięciu lat. Po transformacji coraz więcej klientów pragnęło potwierdzić swoje prawa do takich właśnie zabytków...
Spotkała się wzrokiem z damą z portretu, otarła pot z czoła.
– Czym zasłużyłaś sobie na wygnanie do klatki schodowej? – powiedziała głośno i nie czekając na odpowiedź, szybko ruszyła wyżej.
Tup, tup, piętro drugie, tym razem kinkiet, paproć i pejzaż miasta nie zdziwiły jej wcale. Za to zaskoczyło światło z uchylonych drzwi z numerem pięć. Otwarte? W tym świecie domofonów, łańcuchów i solidnych zamków z certyfikatami? I znów pewność, że zna rozkład pomieszczeń za tymi uchylonymi drzwiami. Kiedyś czytała sporo o paramnezji, déjà vu, ale to nie mogło być to. Nie miała luk w pamięci, mieszkała w domu po babci, na przedmieściu, dziadkowie sami go budowali, a jej rodzina nigdy nie miała nic wspólnego z kamienicami.
– Precz, maro – szepnęła.
Przemożna siła ciekawości pchała ją do tych nieznanych drzwi, rozum mówił: nie. Przypominał jej o „Zamku” Kafki, losie żony Lota i przygodach Alicji z Krainy Czarów. Instynkt mówił: nie, to nie ten adres, jeszcze jedno piętro, numer siedem, nie pięć. Ale ciekawość, zguba i motor ludzkości, okazała się silniejsza. Dotknęła klamki.
– Tylko cichutko zajrzę – odpowiedziała swoim wewnętrznym głosom. – Bo czemu otwarte, może coś się tu stało? Jeśli drzwi skrzypną straszliwie, ucieknę.
Otworzyły się gładko, jak nasmarowane świeżą oliwą. Kusił Julię długi korytarz. Po prawej stronie ujrzała jasne wnętrze kuchni, a po lewej szereg drzwi. Pierwsze rozsuwane, z pewnością do salonu. Klasyczna, delikatna muzyka skrzypiec płynęła po korytarzu, jak i sama Julia, intruzka w cichym wnętrzu. Zsunęła czółenka i boso, na palcach, cicho jak kot stąpała po miękkim dywanie. Drugie wejście po prawej na pewno do gabinetu, następne, znów uchylone, sypialnia. Skąd to wiedziała? Nie mogła się powstrzymać, zajrzała, stanęła jak wmurowana w próg, zmieszana i zauroczona. Widok bowiem był niezwykły.
Pomieszczenie niewątpliwie było sypialnią. Niedużą, z ogromnym łożem zajmującym większość przestrzeni zorganizowanej tak, że nikt nie miał wątpliwości, że łóżko jest tu najważniejsze. Wszystko w jego orbicie, czyli w zasięgu ręki: lampka z różowym światłem, półka z książkami, stolik z dwoma kieliszkami i karafką... Nie dlatego jednak Julia zamieniła się w słup soli. Nie była sama. Wśród poduszek rytmicznie poruszały się jakieś postacie, pokój wypełniały przytłumione westchnienia i odgłosy miłości. Julia zrozumiała, że stała się przypadkowym świadkiem intymnej sceny. Dokładnie widziała mocne plecy i pośladki mężczyzny, unosiły się i opadały między okrągłymi kolanami kobiety. Para dokonała jakiejś wolty, błysnęły umalowane paznokcie kształtnych stóp, znikły w pościeli. Nie powinna tu być, podpatrywać ich, a już na pewno nie powinna czuć tej fali podniecenia w dole brzucha. Więc o to chodzi podglądaczom? Wycofała się cichutko, déjà vu powróciło i zmieniło się w konkretne wspomnienie. Podobny obraz już raz w życiu widziała, a widok nie przyniósł jej podniecenia, lecz ból i upokorzenie. Nie trzeba było wracać do domu bez zapowiedzi, odstępować od ustalonego planu dnia, po to są harmonogramy, żeby nie zdarzały się nieszczęścia. Banalne, ale właśnie tak banalnie nastąpił początek końca małżeństwa Julii Minejko, która zastała w swojej sypialni męża w objęciach innej kobiety. Wtedy wpadła w furię, teraz uciekła bezszelestnie, myśląc, że widać jej przeznaczeniem jest podpatrywać kochające się pary. Prawie biegła do wyjścia. Co się dzieje w tej dziwnej kamienicy? Co będzie, jeśli drzwi na klatkę schodową zatrzasnęły się w międzyczasie? Nie, nadal były otwarte, zdążyła jeszcze założyć czółenka, gdy jakaś ręka pchnęła drzwi i otworzyły się na oścież. Julia stanęła oko w oko ze starszą panią objuczoną zakupami, najwyraźniej pomocą domową, która podejrzliwie, niemal ze złością rzuciła się ku Julii. Oczka zza okularów lustrowały Julię jak uważnie.
– Pani kto? Do kogo? Czego tu? – usłyszała.
– Przepraszam, przepraszam – jąkała się Julia. – Zabłądziłam, ja do pani Rachowicz. Ale było otwarte, myślałam, że to tutaj, że pani Ela już mi otworzyła, tylko zajrzałam i wiem, że pomyłka...
– To nie tutaj – warknęła baba. – Rachowicz mieszka piętro wyżej. Co pani gada, że drzwi otwarte... Zamknęłam, jak szłam na zakupy, na pewno, państwo spali jeszcze...
– Nie wiem. – Julia już uciekała po schodach. – Nie wiem. Zajrzałam tylko i zorientowałam się, o, pani Ela wygląda z góry... Dzień dobry, pani Elżbieto, dzień dobry, to ja, Minejko, przepraszam, nie wiem, jak to się mogło stać, ale zabłądziłam na schodach...
I Julia osiągnęła szybko trzecie piętro, a mrukliwa baba zatrzasnęła za sobą drzwi. „Mam nadzieję, że zdążyli dokończyć” – pomyślała prawniczka. Zapałała jakąś dziwną sympatią do tych kochanków. Nie co dzień człowiek staje się przypadkowym świadkiem miłości nieznanych ludzi. Uśmiechnęła się do siebie, do Eli Rachowicz, która także odpowiedziała uśmiechem i zaprosiła serdecznie panią mecenas do gabinetu. Julia szła pewnie za gospodynią pięknego mieszkania. Nie wiadomo, skąd doskonale wiedziała, gdzie mieści się gabinet, poczucie, że już tu kiedyś była, nadal jej nie opuszczało.
***
– Oto komplet dokumentów – powiedziała pani domu, wskazując na stół założony teczkami, skoroszytami, kopertami oznaczonymi skomplikowaną numeracją. – A oto mój gość, kuzyn i wspólnik w sprawie, Dominik Dymsza.
Mężczyzna stał oparty o parapet, z rękami w kieszeniach, wysoki, może trochę zbyt wysoki, zwyczajem chudych, krótkowzrocznych dryblasów nieco zgarbiony. Powierzchowność miał raczej przyjemną, chociaż trudno to było do końca ocenić, bo odwrócony plecami do słońca, twarz krył w cieniu. Żywo ruszył ku obu paniom.
– Poznajcie się, państwo – rzekła Elżbieta. – Przyniosę coś do picia. Kawa, herbata, woda?
– Wodę niegazowaną z cytryną, poproszę, jeśli można – wyrecytowała Julia. Poza domem pijała tylko wodę lub świeżo wyciskane soki.
Dominik Dymsza poprosił o kawę, teraz widziała dokładnie jego twarz, uśmiech, wysokie czoło. Włosy zaczesane do góry. Tyle z przedwojennego Dymszy, bo poza tym raczej typ absolutnie współczesny, ubrany na angola w tych klasycznych dżinsach i błękitnej koszuli. „Na pewno ma sweterek w serek i koszulkę polo – szybko oceniła go w myślach. – Chyba młodszy ode mnie... Chłopięcy typ, wiecznie uroczy... Okulary, okrągłe aviatorki dodają niewinności”. Westchnęła. Mężczyzna był atrakcyjny, elegancki, bo pochylił głowę nad jej dłonią, musnął ustami nadgarstek.
– Jestem Julia Minejko, jak pan zapewne wie. Kancelaria Minejko i Spółka.
Specjalizujemy się w nieruchomościach. Prawo rzeczowe, prawo spadkowe. Bardzo wysoka skuteczność w odzyskiwaniu utraconych majątków.
– Wiem, wiem, Ela mówiła o pani rekomendacjach, gratuluję marki – uśmiechał się cały czas, Julii zdawało się, że szczerze i że omiótł wzrokiem całą jej sylwetkę. – Koncertowo odzyskaliście pałacyk Majkowskich. Kłaniam się, Dominik Dymsza, kuzyn Eli – powtórzył swoje nazwisko.
– Dymsza? – Julia nie mogła się powstrzymać. – Ma pan coś wspólnego ze słynnym Adolfem?
– Ach nie, chociaż wszyscy o to pytają i chyba zacznę się przyznawać do koneksji... – zaśmiał się. – Ale nie. Dymsza to był pseudonim, Dodek tak naprawdę nazywał się Bagiński. Ja zaś jestem prawdziwy Dymsza, z dziada pradziada, z Dymszów mazowieckich. Szlachta herbowa, proszę pani, z rycerzem w genealogii, chociaż kogo to dzisiaj obchodzi?
– Niekoniecznie – zaprzeczyła zadowolona – to bardzo ciekawe. Ja akurat w pewnym okresie bardzo zainteresowałam się heraldyką. Kiedy badałam własną... i kiedy po rozwodzie wróciłam do rodowego nazwiska. Zaskoczę pana, ale... – Chciała powiedzieć, że odnalazła swój herb, to znaczy rodziny Minejków, herb Lubicz, w błękitnym tle podkowa ocelami w dół... ale nie dokończyła, bo weszła Elżbieta z tacą i trzeba było jej pomóc, taca bowiem też chyba była herbowa, ciężka, wielka i suto zastawiona.
Rzucili się oboje na pomoc, każde z inną myślą. „Całkiem ciekawy ten Dymsza” – zauważyła Julia. „Rozwódka i niebrzydka” – odnotował Dominik. „Szkoda, że nie zdążyłam zapytać, jaki herb” – westchnęła w duchu. „Zgrabne nogi, dobry biust. Zawieszenie trochę nisko, ale dupka jak jabłko” – kombinował. „Co on tak patrzy mi na tyłek” – lekko się zarumieniła. „Żebym ja mu nie popatrzyła... Nie powinnam tak myśleć, to klient” – skarciła się w duchu. „Całkiem seksi ta papużka” – dokończył Dominik wewnętrzne analizy, bo gospodyni przywołała ich do realnej rozmowy.
– Cieszę się, że się poznaliście. Pani mecenas, potwierdzam telefoniczną deklarację, chcemy, żeby pani kancelaria zajęła się tą sprawą. Udowodnimy, że cała kamienica Gosztowica jest nasza. Jak pani ocenia szanse, choćby po tych wstępnych danych?
– Są bardzo wstępne – uśmiechnęła się Julia. Kiedy wkraczała na teren prawa, czuła się dużo pewniej: kompetentna i doświadczona. – Ale dość dobrze rokują. Muszę przejrzeć to wszystko – wskazała na stół. – Cóż, najważniejsze będą oryginalne dokumenty potwierdzające prawo rodziny do nieruchomości. Akt notarialny, umowy zakupu, kto kiedy objął własność, jakich spadkobierców zostawił. Rozumiem, że ma pani oryginały zeskanowanych dokumentów?
Elżbieta Rachowicz przysłała jej wcześniej kilka skanów, między innymi akt notarialny z roku 1903, zgodnie z którym kamienica numer dwa, wówczas przy placu Księcia Tołłoczki, przechodzi na własność niejakiego Rajmunda Gosztowica, hrabiego, jako wiano jego żony Krystyny z Gromadzkich, córki kupca Alojzego Gromadzkiego. I akt ślubu wyżej wymienionych Rajmunda i Krystyny, też z roku Pańskiego 1903, oba pisane po rosyjsku.
– Tak, oczywiście. Przez lata traktowaliśmy je jak pamiątki rodzinne, przekazywane z pokolenia na pokolenie, a tu proszę, czasy się zmieniły i są ważne. Po prawie stu latach! Dlatego ja nie pozbywam się niczego i tak mówię córce: „Betty, nie wyrzucaj nigdy żadnych szpargałów”.
– Ja to powtarzam swojemu synowi. – Z mrugnięciem oka do Julii rzucił Dominik, porozumieli się uśmiechem w spojrzeniu. Miał więc syna! I poczucie humoru.
– To i ja zacznę uczyć moją córkę Hankę – roześmiała się Julia. – Wszyscy jesteśmy rodzicami, bardzo dobrze, bo temat koneksji i linii dziedziczenia będzie tu bardzo ważny. Ślub z hrabią Gosztowicem wyraźnie awansował Krystynę do wysokich sfer, a hrabiego wzbogacił. Często tak bywało, do dziś mnie boli, że mąż ot tak przejmował sobie majątek żony. Cóż, był rok 1903. Niestety, następny dokument mamy aż z 1946 roku, gdzie państwo polskie zabiera sobie tę kamienicę jako dobro narodowe, słynny dekret Bieruta... Zresztą tak jak wszystkie budynki, czy też to, co z nich ocalało przy placu – już nie Księcia Tołłoczki, lecz Rewolucji, i ulicy nazwanej dla odmiany imieniem Batalionów Chłopskich. I tak dopiero po roku 1989 mamy powrót do tradycji, do Tołłoczki i Wybickiego w nazwach placu i ulicy. Zawsze mnie fascynuje obraz zawirowań historii w zmianach nazw i pomników. Przepraszam, mamy też powrót praw rodziny do obiektu. Ale, jak państwo widzicie, luki w czasie ogromne. Co was łączy z hrabią Gosztowicem?
– Niewiele. Wywodzimy się z Krystyny Gosztowicowej, ale nie z Gosztowiców. – Elżbieta sięgnęła po zdjęcie w sepii. Dama o kocich oczach patrzyła z niego smutna, mimo urody, kunsztownej fryzury i drogocennej kamei przy smukłej szyi. – Oto i babcia Krystyna. Owdowiała szybko, hrabia zmarł po roku, nie doczekali się potomstwa. Za to w drugim małżeństwie, z polskim inżynierem Rachowiczem, miała córkę Klarę i syna Adama. I tu już jesteśmy blisko, bo Adam to mój teść. Był w Armii Andersa, po wojnie zamieszkał na Wyspach, miał jednego syna – Antka... Jestem żoną Antoniego Rachowicza, wnuka babci Krystyny, i noszę ich nazwisko.
– A córka Krystyny, Klara, za okupacji wydała się za Dymszę! – z triumfem dodał Dominik. – To moja babcia. Przeżyła wojnę w Warszawie aż do powstania, razem z mężem wyszli kanałami i uciekli do brata w Anglii. Mieli tylko jednego syna, mojego ojca. I stąd biorę się w tym wszystkim ja!
– I nazwisko Dymszów – dodała Elżbieta z nutką lekceważenia, co nie umknęło uwadze Julii.
– Krystyna z Rachowiczem więcej dzieci nie mieli... Wnuków jak widać tylko dwóch, męża Eli i mojego ojca. Oni też się zanadto nie rozmnożyli, ja jestem jedynakiem, Ela ma jedną córkę... Czasy nie sprzyjały rodzeniu dzieci – refleksyjnie westchnął Dominik. – W rezultacie teraz, gdy można dochodzić majątków, tylko my oboje mamy prawa do poczciwej kamienicy po Krystynie, prababci dla mnie, babci dla męża Eli, świętej pamięci Antoniego...
– Zginął w katastrofie morskiej... – ze smutkiem w głosie wyjaśniła Elżbieta.
– Niezwykłe historie rodzinne – orzekła wzruszona powstaniem i kanałami Julia. – Ale dla sądu nie wystarczą. Musimy udowodnić, że w roku 1939, kiedy wybuchła wojna, kamienica bezwzględnie i niezaprzeczalnie należała do rodzeństwa Rachowiczów, no i że ciągłość własności trwała do dekretu Bieruta. I że nie było innych spadkobierców. Na przykład czy nie miał przypadkiem hrabia Gosztowic żadnych dzieci nieślubnych albo z wcześniejszych małżeństw, jeśli takie były. Kamienica drugiej żony stała się jego własnością, jego spadkobiercy też mają do niej prawa.
– Nie wiemy. – Elżbieta wzruszyła ramionami. – Kiedy procesowałam się po raz pierwszy, nikt taki się nie ujawnił. Ale udało mi się odzyskać tylko mieszkanie na trzecim piętrze. Siedemdziesiąt metrów z całego majątku! Przecież kamienica warta jest miliony!
– Nie wiemy też, co działo się w latach 1888–1903, czyli od wzniesienia budynku po jego sprzedaż ojcu Krystyny, Alojzemu Gromadzkiemu. Według dokumentów miasta dom w roku 1888 wybudowali niejaki Wierzbicki ze wspólnikiem. I z tym wiąże się jakaś tragedia, czy tak? W jaki sposób budynek przeszedł w ręce kupca Alojzego? Jeśli drogą sprzedaży, konieczny będzie akt notarialny. To ważne, bo może nam się ktoś jeszcze odnaleźć.
Elżbieta Rachowicz podeszła do stołu, położyła ręce na kartonie. Była elegancka, żwawa, ale sama wyglądała jak pamiątka z dawnej epoki.
– Tu jest wiele odpowiedzi, pani Julio – szepnęła. – Zdjęcia, listy rodziców męża, stare papiery. Także dramatyczna historia wspólników, którzy budowali ten budynek. Jeden z nich zmarł tragicznie. Od tej pory nad kamienicą zawisła klątwa... Wszystko przed panią.
– Ech, te kochane stare historie – roześmiała się Julia. – Tyle się już ich nasłuchałam podczas pracy! Z miłości do historii poszłam na prawo. Czasem żałuję, drodzy państwo, że nie mam daru pisania. Warto by utrwalić w książkach szepty starych domów. Zwłaszcza kamienice kryją wiele sekretów.
– Proszę więc zawrzeć bliższą znajomość ze mną – powiedział gładko Dominik. – Ja mam ten dar, jestem pisarzem. Mało tego, ta historia fascynuje mnie od dawna: w kartonie, w żółtej teczce znajdzie pani wydruk mojej powieści o dziejach kamienicy.
– O! – Julia się zaciekawiła. – Na czym się pan oparł? Źródła, dokumenty? To dla mnie ważne.
– Głównie na opowieściach babci Klary i jej zapiskach. Ona znała historię domu od matki, bo Krystyna nie była szczęśliwa i obwiniała o to klątwę kamienicy. Proszę nie pytać mnie o dowody. Zwłaszcza kiedy pisze się o Polsce, o tak dawnych czasach i o klątwach. Zawsze się spóźniamy i zawsze brakuje dokumentacji.
– Ja z kolei mam mnóstwo materiałów o rozmaitych siedzibach, opowieści nieprzydatnych prawnikom, ale mogą rozbudzać wyobraźnię pisarza – zaśmiała się Julia. – Może kiedyś ubijemy interes, ale najpierw to. – Pogłaskała pierwszy z brzegu skoroszyt. – Proszę mi wskazać, co mogę zabrać do przestudiowania, a co muszę czytać tutaj. Zaczynamy postępowanie administracyjne, proszę państwa. Proszę pamiętać, że adwokat jak ksiądz. Muszę wiedzieć wszystko, znać grzechy i bolączki, więc najlepiej byłoby zacząć od tej historii z budową. Jaka klątwa? Co się właściwie stało?
– To jest tu. – Elżbieta podała jej żółtą teczkę. – Wycinki z gazet, listy i słynna powieść rodzinna Dominika oczywiście. To może pani mecenas wziąć ze sobą.
Julia pokiwała głową. Ciekawa była powieści, ale wiedziała, że nawet najbardziej barwna i literacka będzie mieć znikomą wartość dowodową. Jednak już czuła to podniecenie przed sprawą, już chciała zamknąć się w gabinecie, zanurzyć w dokumentach. Zaczęła żegnać się pospiesznie, jej granatowe oczy błyszczały, Dominik Dymsza patrzył na nią z rosnącym zainteresowaniem, znów ucałował w rękę. Poczuła nieokreślony pociąg do niego, pewnie przez tę podszytą erotyką przygodę na drugim piętrze. Potraktowała go urzędowo. Elżbietę pożegnała wylewniej. Umówili się nazajutrz w kancelarii dla dopełnienia formalności. Julia zbiegła po schodach, nie obdarzając już uwagą ścian, rzuciła „do widzenia” stróżowi drzemiącemu w szklanej klatce i uciekła z chłodnej kamienicy prosto w upalne miasto, pełne kawiarnianych ogródków przy placu Księcia Tołłoczki. Zerknęła na gmach i dopiero zauważyła częściowo zatarty napis na frontowej ścianie: „Klementyna 1888”.
***
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------