- W empik go
Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu - ebook
Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu - ebook
Opowieść o najsłynniejszym amerykańskim szeryfie z czasów gorączki złota, unieśmiertelnionym dzięki głośnemu "Miastu bezprawia" oraz kilkudziesięciu innym westernom. Pokazywany zwykle jako nieprzejednany obrońca prawa, był w rzeczywistości postacią mocno kontrowersyjną. Typowy niespokojny duch, przenosił się z miejsca na miejsce - jako zawodowy gracz, szeryf, rewolwerowiec, konwojent dyliżansów i właściciel saloonów - dochodząc stopniowo do znacznego majątku. Walcząc z różnymi ciemnymi typami terroryzującymi Dziki Zachód, sam wielokrotnie przekraczał granice prawa. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony, już za życia stał się legendą. Autor książki próbuje wyjaśnić fenomen tej legendy, przedstawiając także inne barwne postaci, które pojawiły się w życiu Wyatta Earpa: Calamity Jane, "Wild Billa" Hickoka, Doca Hollidaya, Bata Mastersona czy Johna Ringo. Jednocześnie książka Przemysława Słowińskiego ukazuje ważny okres w dziejach Stanów Zjednoczonych, tworzenie się państwa i społeczeństwa wielonarodowego, powstawanie pierwszych osad i miast, wreszcie postępującą industrializację, która na zawsze zmieniła oblicze Dzikiego Zachodu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-081-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewiętnastowieczne pogranicze USA, leżące na zachód od rzeki Missisipi, znane jest wśród historyków zza Oceanu jako Stary Zachód (Old West). W naszym kraju określa się je mianem Dzikiego Zachodu. Żaden okres nie urzekał ludzi na całym świecie tak, jak ta miniona epoka. Dziki Zachód, ziemia krwi i bezprawia, ziemia obiecana dla tysięcy niezadowolonych ze swego losu, miejsce i źródło wielu tragicznych konfliktów, sprawdzian ludzkich charakterów; zagubione wśród prerii drewniane miasteczka, kowboje, rewolwerowcy, Indianie… Barwna legenda opanowała wyobraźnię ludzi na całym świecie. Kryje się za nią równie barwna rzeczywistość, choć nie zawsze odpowiadająca legendzie.
Stary Zachód od dawna już zajmował szczególne miejsce w zbiorowej wyobraźni Amerykanów, która obdarzyła go cechami symbolicznymi i mitycznymi; wydawał się być, jak to ujął Walt Whitman – „prawdziwą – rzeczywistą Ameryką”, regionem, który odrzucił dominujące na Wschodnim Wybrzeżu wpływy europejskie i gdzie narodowe ideały demokracji i równości mogły zostać najpełniej zrealizowane. Wraz z posuwaniem się osadnictwa na zachód, wyobrażenia te łączyły się po kolei z różnymi regionami geograficznymi, lecz największy ładunek emocjonalny mieścił się właśnie w pojęciu Dzikiego Zachodu. Opowieści o nim głęboko zakorzeniły się w mitologii i świadomości narodowej obywateli Stanów Zjednoczonych. W pewnym sensie Old West to tylko pojęcie umowne, a nie ścisłe geograficzne określenie. To te obszary Ameryki Północnej, gdzie człowiek musiał być odważny i wytrwały, aby skutecznie zmagać się z elementarnymi zagrożeniami, typowymi dla młodego, tworzącego się kraju.
Za rzekami Missisipi i Missouri, czyli graniczną linią ziem zagospodarowanych, zaczynał się obszar niespenetrowany, niebezpieczny, częściowo pustynny, przegrodzony nieprzebytym pasmem Gór Skalistych. Poznawanie i zdobywanie tego terenu trwało prawie przez cały wiek XIX. Najpierw z rzadka wyruszały tam wyprawy badawcze, aby zapełnić białe plamy na mapie i zorientować się we wszelakich możliwościach tych ziem. Potem, mniej więcej od lat trzydziestych, ciągnęły na zachód, nieprzerwanie już, karawany wielkich wozów krytych płótnem, wiozących rzesze ludzkie urzeczone myślą, że żyznej ziemi wystarczy dla wszystkich. Ta droga przez mękę tysięcy i dziesiątków tysięcy, a potem ich pionierski trud pośród puszcz i prerii, to nie tylko temat późniejszych westernów, ale przede wszystkim dramatyczna i bohaterska karta dziejów Ameryki.
Linia pogranicza przesuwała się stale na zachód. W okresie rewolucji amerykańskiej (1775) przekroczyła Appallachy, sięgając po Ohio, Kentucky i Tennessee. Około roku 1820 wchłonęła już południową Indianę, Illinois, południowo-wschodnią część Missouri i połowę Luizjany. Olbrzymia rzeka Missisipi zahamowała tempo owej wędrówki tylko na krótko; rozwój żeglugi parowej otworzył nowy etap w zasiedlaniu Zachodu. Do połowy XIX wieku cywilizacja wydarła przyrodzie wschodnią część Teksasu, Missouri, Arkansas, Iowę, Minnesotę i Wisconsin. Osadnicy dotarli do suchych, pustynnych terenów Great Plaine (Wielkich Równin) i tam się zatrzymali. Przez ten nieprzyjazny dla ludzi step prowadziły wprawdzie szlaki do Santa Fe, Kalifornii, Oregonu i Utah, patrolowane przez żołnierzy z rozsianych tu i ówdzie fortów, ale połamane wozy, świeże mogiły i objedzone przez sępy kości mułów – nieme, ale wymowne świadectwo tragicznych losów ciągnących tędy na zachód karawan – odstraszały kolejnych śmiałków.
Masowa świadomość i wyobrażenia o Dzikim Zachodzie kształtowały się głównie pod wpływem sprzedawanych po dziesięć centów powieści – tak zwanych „westernów” (western dime novels) – które od czasu, gdy w 1860 roku zaczął je wydawać Erastus Beadle, rozchodziły się w wielkich nakładach. Powieści te spopularyzowały świat dyliżansów i przestępców, gorączki złota i przepędzania bydła, stad bizonów i wspólnego wypalania fajki pokoju. Niemal w tym samym stopniu Zachód rozpropagowało malarstwo. Dwaj najbardziej znani artyści zajmujący się tematyką Zachodu: Charles M. Russell – artysta-kowboj i Frederic Remington, którego mistrzowskie i realistyczne obrazy oraz rzeźby przedstawiały Indian, kowbojów i traperów, czerpali z własnych doświadczeń, jakie stamtąd wynieśli. Wielu artystów usiłowało jednak odtworzyć scenerię Zachodu, nie opuszczając swych pracowni na Wschodnim Wybrzeżu. Tak właśnie było w przypadku nadzwyczaj popularnej serii litografii w wykonaniu Ivesa Curriera i Charlesa Ivesa, którzy utrwalili obraz Old Westu istniejący w wyobraźni ówczesnych Amerykanów. Romantyczne impresje artystów nie zawsze odzwierciedlały rzeczywistość, lecz za to gloryfikowały takie cechy jak męstwo, indywidualizm i niezależność, przekształcając Dziki Zachód w wyidealizowany i symboliczny obraz społeczeństwa amerykańskiego.
Wraz z powstaniem i rozwojem kinematografii wizerunek Dzikiego Zachodu propagować zaczęły filmy. Ale te wspaniałe westerny nie przedstawiały prawdziwego Old Westu, w założeniu miały bowiem stanowić rozrywkę, a nie edukować widzów. Granica pomiędzy rzeczywistością a fikcją była w nich mocno zatarta, chociaż jedno jest bezsporne: historia nigdy nie widziała czegoś takiego wcześniej i nie zobaczy niczego takiego ponownie. Oczywiście były w tych filmach i miłość, i wspaniałe czyny, i bohaterowie, i czarne charaktery, zapominano jednak najczęściej o tragediach, złamanych sercach i niesprawiedliwości.
Najgorzej byli traktowani Indianie. Przedstawiano ich zwykle jako żądnych krwi dzikusów, stojących na drodze postępu. Opisywano szeroko dokonywane przez nich okrucieństwa, napady i masakry. Ani słowa o powodach tej nienawiści, ani słowa prawdy o losie dumnego ludu oszukiwanego, demoralizowanego, wyrzynanego jak kaczki, skazanego na głód i spychanego na coraz gorsze, jałowe pustkowia.
W rzeczywistości rdzenni mieszkańcy Ameryki byli odważnymi i szlachetnymi ludźmi, narodem o bogatej historii i kulturze. Robili to, co na ich miejscu zrobiłby każdy – po prostu bronili się, gdy ich życie było zagrożone. Mimo wielu zwycięstw odniesionych w walkach z białymi, indiańska kultura, która kwitła przez tysiące lat, znikła w przeciągu kilku dziesięcioleci. Postać „szlachetnego czerwonoskórego” pojawiła się w westernach o wiele później, gdy resztki Indian, zdziesiątkowanych i zamkniętych we wszawych rezerwatach, przestały być postrachem i przemieniły się w interesujący relikt.
Czytając mapę Stanów Zjednoczonych ma się uczucie, jakby czytało się stare indiańskie nagrobki: tu mieszkali, tu poili konie w rzece, tu ich wyrżnięto… od Maine po Hawaje i od Alaski po Florydę – wszędzie egzotyczne, obco brzmiące nazwy dawnego królestwa, które zamieszkiwał ten wolny i mężny lud starty z powierzchni ziemi przez białych najeźdźców. Na grobach jego mitów, wierzeń i kultury powstała najbardziej materialna cywilizacja świata, zapobiegliwa i realistyczna, pełna jednak dotkliwych niepokojów wytryskujących nieoczekiwanie spod skorupy codzienności.
Ameryka jest jednym wielkim cmentarzyskiem, po którym krążą do dzisiaj indiańskie widma. Jej poczucie winy wobec wytępionego ludu jest tak wielkie, że nie próbuje nawet wynagrodzić tym, którzy jeszcze zostali, straszliwych krzywd popełnionych we wcale nie tak dalekiej jeszcze przeszłości. Co robić z historycznymi traktatami, wyciąganymi od czasu do czasu przez czerwonoskórych, w których biali obiecywali im zachowanie granic, gwałconych nazajutrz? Czy jakakolwiek cena może zresztą opłacić spełnioną zbrodnię?
I pomyśleć, że to nikt inny jak właśnie Indianie nauczyli grupę pierwszych pielgrzymów jak uprawiać słodkie bulwy i kukurydzę. Nikogo z przybyłych nie zainteresowały ich wierzenia i mity, ich duchowa, głęboko rozbudowana strona bytu; nic z niej nie przeszło do kultury zdobywców. Spisane przez grupę badaczy i entuzjastów obrzędy weszły jedynie do książek stanowiących już tylko martwy przyczynek do minionej historii.
Nawiasem mówiąc Indianie wcale nie są czerwonoskórzy. Ich skóra ma kolor brunatny, i to w najróżniejszych odcieniach – od śniadego, jak Cyganie, do intensywnie brunatnego. Określenie „czerwonoskórzy” wzięło się od czerwonej farby, którą pewne szczepy Indian – głównie tych znad oceanu – malowały swoje ciało, kiedy wkraczały na wojenną ścieżkę. Nazywanie Indian czerwonoskórymi należy więc do przyjętego tradycyjnie lapsus linguae, podobnie jak sama nazwa Indianin wynikła z omyłki Kolumba, który wziął wybrzeża Ameryki za Indie.
Westerny pokazały jednak wiele mitów i legend Zachodu i dlatego zawsze epoka ta będzie postrzegana jako pełen chwały i romantyzmu okres amerykańskiej historii. Pod wieloma względami rzeczywiście taki był. W tym okresie kobiety i mężczyźni o wielkim harcie ducha i determinacji stworzyli wspaniały naród. Ich czyny wywarły wielki wpływ na Amerykę.
Tak naprawdę życie na Zachodzie było mało romantyczne i bardzo ciężkie. Wielu ludzi zapłaciło wysoką cenę za ujarzmienie Dzikiego Zachodu. Jednak wciąż podążali w te strony, nie zważając na niebezpieczeństwa. Wierzyli bowiem, że za następną górą, doliną, czy rzeką, tych, którzy odważyli się wyruszyć w podróż, czeka lepsze życie.
Okres zwany jako Dziki Zachód był w rzeczywistości bardzo krótki. Era rewolwerowców amerykańskiego pogranicza trwała około 35 lat, poczynając od zakończenia wojny secesyjnej, do pierwszych lat XX wieku. Old West był tylko przejściowym fenomenem i - jak na ironię – moda na niego przyszła w momencie, gdy został już ujarzmiony. Fala osadnictwa objęła jego ogromny obszar w ciągu niecałego pokolenia. Do końca XIX stulecia znaczna część Zachodu znalazła się w zasięgu gwizdka lokomotywy; Indianie z Wielkich Równin zostali pokonani, a ich łowiska przekształcone w kopalnie, pastwiska, rancza i farmy. Jednak żadna inna epoka w dziejach ludzkości nie była tak bogata w legendy i mity. Historia amerykańskiego Zachodu jest pełna odważnych i chwalebnych czynów oraz przedstawicieli prawa, bandytów, rewolwerowców, wielkich hodowców bydła i miasteczek, w których panowało bezprawie.
*
Pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku, w wyniku zakończenia wojny domowej przestępczość na Dzikim Zachodzie wzrosła w stopniu niebywałym. Setki tysięcy byłych już żołnierzy pozostało z dnia na dzień bez środków do życia. Wielu farmerów, których posiadłości uległy podczas wojny dewastacji, zrezygnowało z powrotu do domu i prowadzenia osiadłego trybu życia. Zachód zaroił się od poszukujących jakiegokolwiek źródła utrzymania włóczęgów, przemierzany był wzdłuż i wszerz przez całe watahy złodziei, bandytów i innych wykolejeńców. Ten wzmożony napływ elementu przestępczego nie szedł niestety w parze z troską państwa o zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa. Często było to zresztą po prostu niemożliwe. W porozrzucanych na odludziu osadach, z dala od miast i innych ośrodków administracji, prawo było zaiste rzadkim gościem, a w miastach bezprawia nikt nie przejmował się trupami leżącymi na ulicy i jeśli tylko kula weszła w ciało od przodu, to nawet nie szukano zabójcy.
Mieszkańcy Dzikiego Zachodu, zwłaszcza ci, którzy pamiętali jeszcze surowe czasy pionierskie, przywykli do samodzielnego wymierzania sprawiedliwości i karania winnych. Nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, jak długo byli zdani sami na siebie. Był to czas, gdy prawo nie sięgało tych pustynnych obszarów; urzędnik policji czy władz należał tam do rzadkości, był przedstawicielem strony słabszej, bardzo słabej i bardzo nieporadnej.
Samowola w wymierzaniu sprawiedliwości utrzymywała się nawet tam, gdzie zaczęły funkcjonować urzędy sędziego i szeryfa. Brak wymiaru sprawiedliwości na co dzień i sceptycyzm wobec niego przyczyniły się do tego, że występujący w imieniu prawa urzędnicy nie mogli liczyć ani na posłuszeństwo ze strony szarych obywateli, ani na społeczną aprobatę. „Na zachód od Kansas City nie znajdziecie prawa, a na zachód od Fortu Scotta nie znajdziecie nawet Boga” – mówiło stare amerykańskie przysłowie. Najskuteczniejszym lekarstwem na wszelkie bolączki była broń palna. Słynny szeryf i rewolwerowiec tamtych czasów, „Wild Bill” Hickok powiedział kiedyś z brutalną szczerością: „Najpierw strzelam, potem zadaję pytania”.
Nieuchronnie wzmagający się bandytyzm, zuchwałe napady na dyliżanse, obrabowywanie banków i pociągów oraz walka z tymi zjawiskami wytworzyły swoje specyficzne, surowe prawa, konieczne tam, gdzie normalny wymiar sprawiedliwości nie docierał i nie mógł wystarczyć. Sytuację pogarszał jeszcze brak kwalifikacji ze strony przedstawicieli prawa. Stanowisko sędziego piastowali dość często ludzie nie mający nawet elementarnej wiedzy o prawodawstwie. Z braku lepszych kandydatów funkcję szeryfa powierzano niejednokrotnie zwykłym awanturnikom i rewolwerowcom, zmęczonym swoim dotychczasowym życiem. Wymagano od nich zwykle tylko jednego – aby celnie i szybko strzelali. Obrońca prawa na Dzikim Zachodzie musiał mieć zimną krew i zachowywać się równie twardo jak bandyci. Nietrudno zgadnąć, jakich środków używali ci osobnicy o dwuznacznej moralności w celu zaprowadzenia porządku.
Chcąc ochronić swój dobytek, a nieraz i życie, obywatele musieli bądź sami chwytać za broń, bądź też wynajmować do tego celu specjalistów. Wiele miast szczególnie zagrożonych przestępczością wynajmowało do ochrony zawodowców, ludzi o ustalonej reputacji. Do ich zadań należało przede wszystkim trzymanie w ryzach części miasta przysparzającej kłopotów, ale przy okazji również dużych dochodów. Sprawowali swój urząd niejako obok szeryfa miejskiego, wykonującego głównie czynności rutynowe. Zapełniali szynki i tawerny, drewniane ulice miasteczek drżały pod kopytami ich koni, na odgłos wystrzałów zatrzaskiwały się panicznie drzwi i okiennice. Byli wśród nich ludzie szlachetni, to prawda, jednak szlachetność taka więcej przynosiła niewinnych, niczym nie zasłużonych śmierci, niż dobra i pożytku.
Moralność dająca określić się hasłem: „kto pierwszy, ten lepszy” przyświecała tamtej epoce. Niejeden szeryf i urzędnik pozostawał na pensji złodziei bydła i „wołowych baronów”, a jednocześnie wielu banitów i samozwańczych obrońców porządku przysięgało uroczyście „bronić prawa za wszelką cenę”. W dziejach Dzikiego Zachodu, galeria Dobrych Złych Ludzi i Złych Dobrych Ludzi – nieuczciwych szeryfów i szlachetnych desperados – ciągnie się w nieskończoność. Znaleźć w niej można wszelkie możliwe kombinacje dobra i zła.
Etos Zaradnego Zdobywcy oznaczał gotowość użycia broni, by pomścić przyjaciela, bronić własnego bydła lub uzyskać majątek. Była to epoka przyjaźni do grobowej deski, serdecznego koleżeństwa, ale także bezpardonowego tępienia śmiertelnych wrogów. Znacznie łatwiej było odróżnić przyjaciela od wroga i dobrą ofertę od złej, niż stwierdzić, czy pozostaje się w zgodzie z prawem. Zycie ludzkie było wtedy tanie, bardzo tanie. Daleko bardziej niż życie ceniło się kuglarską szybkość w dobywaniu rewolweru i strzelaniu z biodra. Wszechobecność broni palnej oraz szacunek dla tych, którzy mieli dobry refleks, sprawiały, że za prawdziwego mężczyznę uważano tylko wyborowego strzelca. Broń palna była w Ameryce potocznym sprzętem domowym od najdawniejszych czasów kolonialnych, gdy osadnikom dokuczała dzika przyroda i groźba ataku Indian. Prawo do jej posiadania zostało usankcjonowane przez konstytucję.
Unieśmiertelniony dzięki głośnemu Miastu Bezprawia (oryginalny tytuł My darling Clementine) Johna Forda, z Henry Fondą w roli głównej, oraz kilkudziesięciu innym westernom, Wyatt Earp był w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX stulecia najbardziej znanym szeryfem na Środkowym Zachodzie. Ukazywany zwykle jako nieprzejednany obrońca prawa, był w rzeczywistości postacią delikatnie mówiąc kontrowersyjną.
Budził gniew, ale także szacunek. Miał zarówno oddanych przyjaciół, jak i zaprzysiężonych wrogów. Wystarczyło wymienić jego nazwisko w Kansas w latach siedemdziesiątych i można było oczekiwać ostrej reakcji z jednej albo z drugiej strony. Niewykluczone, że więcej ludzi zginęło w awanturach z jego powodu, niż on sam posłał do grobu.
Zapomnijcie to, co widzieliście w filmowych westernach. Prawdziwa historia Wyatta Earpa jest jeszcze bardziej interesująca niż jego legenda.ROZDZIAŁ II
• Złodziej koni? • Praca myśliwego • Awantury w burdelach • „Dziki Bill” Hickok • Calamity Jane • Wichita • Szlak Chisholma • Wynalazek pana Straussa • Bójka w barze • Specjalny konstabl • Powojenna sytuacja Dzikiego Zachodu • Spór o pianino • Spotkanie na moście • Odzyskanie długu • Aresztowanie koniokrada • Brudna kampania • Zmacerowana twarz Billa Smitha • Wyjazd z miasta
Wraz z początkiem roku 1871 w życiu Wyatta Earpa wydarzyło się coś nieoczekiwanego – coś, czego stary Nicholas spodziewałby się mniej niż opanowania Białego Domu przez Chińczyków. Coś, co przez długie lata odbijało się kwaśną czkawką kilku pokoleniom amerykańskich badaczy historii Dzikiego Zachodu, usiłujących odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście niezłomny obrońca prawa był w młodości koniokradem.
Stare dokumenty dowodzą jednak niezbicie, że trzech mężczyzn: Wyatt S. Earp, Edward Kennedy i John Shown zostało oskarżonych o kradzież dwóch koni będących własnością farmera nazwiskiem William Keys. Wydarzenie miało miejsce 28 marca tego roku w Forcie Gibson, na tak zwanym Terytorium Indiańskim – rozległych obszarach należących dziś do stanów Oklahoma, Kansas i Nebraska. Dowodzą również, że Earp i Kennedy zostali wypuszczeni na wolność po uiszczeniu przez każdego z nich do kasy sądu federalnego sumy 500 dolarów.
Zgodnie z zeznaniem złożonym przez Annę Shown, żonę jednego z oskarżonych, Earp oraz Kennedy najpierw upili jej męża, a następnie polecili mu ukraść wspomniane wierzchowce i przetransportować je 50 mil na północ od Fortu Gibson, w kierunku Kansas City, gdzie miały zostać sprzedane.
– Pojechałam z tymi dwoma mężczyznami – twierdziła pani Shown – i po jakimś czasie dołączył do nas mój mąż, jadąc na jednym ze skradzionych koni, drugiego zaś prowadząc luzem. Przez następne prawie trzy noce jechaliśmy razem do Kansas, ukrywając się w czasie dnia. Tej trzeciej nocy dopędził nas brat Williama Keysa, Jim, wraz z kilkunastoma ludźmi. Wyatt Earp i Edward Kennedy uciekli, ja zaś, i mój mąż zostaliśmy aresztowani. (…) Earp i Kennedy powiedzieli później, że to mój mąż ukradł konie. Powiedzieli również, że jeśli on zmieni w tej sprawie zeznania, to oni go zabiją.
8 czerwca odbyła się rozprawa sądowa. Niestety większość znajdujących się w aktach dokumentów uległa bądź to zniszczeniu, bądź też została zagubiona. Z lektury ocalałych protokołów wiadomo, że Edward Kennedy został uniewinniony od zarzutu kradzieży. Nazwiska Earp i Shown w ogóle nie są wymienione. Tak więc dopóki nie odnajdą się jakieś inne źródła, pytanie, czy Wyatt Earp był złodziejem koni, czy też został w całą sprawę wrobiony, pozostanie nierozstrzygnięte. Jeżeli nawet został skazany, to chyba jedynie na grzywnę, ponieważ już latem tego roku zatrudnił się jako myśliwy w ekspedycji geometrów, mającej przeprowadzać pomiary Terytorium Indiańskiego. Relacje niektórych autorów o śmiałej ucieczce Earpa z więzienia zdecydowanie należy włożyć między bajki. Zgodnie z ówczesnym prawem, za uciekinierem natychmiast zostałby wydany list gończy, a żadne dostępne dokumenty nie dają podstaw do twierdzenia, że Wyatt Earp był w tym czasie ścigany przez wymiar sprawiedliwości.
Posada myśliwego była bardzo intratna: 25 dolarów miesięcznie plus 20 centów za każdy kilogram upolowanego bawołu, jeden dolar za kilogram jelenia lub antylopy oraz półtora dolara za dzikiego indyka. Kiedy w 1871 roku nasz bohater pobrał wynagrodzenie za miniony okres, kasjer wypłacił mu ciepłą rączką sumę 3000 dolarów. Mniej więcej w tym samym okresie Wyatt poznał również i zaprzyjaźnił się z niejakim Williamem Barclayem Mastersonem, zwanym Batem, bądź też „Czarnym Batem”. Ze swoją pulchną, jowialną twarzą o prostolinijnym wyrazie i oczach błękitnych jak u dziecka, Bat przypominał pastora, a właściwie biskupa ubranego po cywilnemu. W rzeczywistości był budzącym powszechny respekt rewolwerowcem. Pojawi się jeszcze – i to nie raz – na kartach tej opowieści.
Coś wyraźnie niedobrego działo się jednak z Wyattem Earpem w początkach siódmej dekady XIX stulecia. Jak informuje „Peoria Daily Transcript” z 27 lutego 1872 roku w dziale Police News (Wiadomości policyjne):
„George Randall, Wyatt Earp oraz Morgan Earp zostali w dniu wczorajszym aresztowani za wywołanie awantury w domu publicznym przy Hamilton Street, należącym do niejakiej Minnie Randall. (…) Wymienieni trzej osobnicy zostali wypuszczeni na wolność po wpłaceniu przez każdego z nich grzywny w wysokości 20 dolarów”.
Ten sam dziennik, ukazujący się w miejscowości Peoria, Illinois, tym razem z 10 września, donosił swoim czytelnikom:
„Miejscowi stróże porządku mieli wczoraj z okazji odbywającej się w mieście gali pełne ręce roboty. (…) Przed oblicze sędziego został doprowadzony między innymi niejaki Wyatt Earp, który wywołał bójkę na ulicy przed domem publicznym przy Bear Street. (…) Wyatt Earp został skazany na uiszczenie grzywny pieniężnej w wysokości 44 $”.
W czasie wolnym od pracy, myśliwi jeździli zabawić się do któregoś z najbliższych miast. W jednym z nich Earp zetknął się po raz pierwszy z zawodowym pięściarstwem. Facet nazwiskiem Mike Donovan zmasakrował fatalnie swego rywala, Johna Shanssey’a, tego samego, który kilka lat później został burmistrzem miasta Yuma w Arizonie. Wyatt wziął udział w kilku walkach, wykazując przy tym spory talent do boksu, ale profesjonalna kariera w ogóle go nie interesowała. Ówczesne pojedynki toczyły się według tak zwanych London Prize Ring Rules, czyli – mówiąc w skrócie – na gołe pięści. Ilość rund nie była limitowana, kończono je w momencie, w którym jeden z zawodników walił się na ziemię. Sekundanci mieli w takim wypadku pół minuty na doprowadzenie swego podopiecznego do stanu używalności. Jeśli zabiegi nie przyniosły rezultatu, ogłaszano wygraną rywala przez knockout (nokaut). Innego rozstrzygnięcia właściwie nie znano.
*
Kansas City, gdzie Missouri robi wielki zakręt, zanim popłynie do Saint Louis, leży właściwie na granicy dwóch stanów – Missouri i Kansas. W latach trzydziestych XIX stulecia miasto było bardzo popularnym miejscem postoju ciągnących na Zachód osadników, którzy pozostawiali za sobą szeroki szlak końskiego łajna, zniszczonej odzieży, ogryzionych kości i popiołów licznych ognisk. W okresie poprzedzającym wojnę domową na terenie całego stanu dochodziło do gwałtownych starć zwolenników i przeciwników niewolnictwa, co znalazło odzwierciedlenie w popularnym określeniu Bleeding Kansas (Krwawiący Kansas).
Rozkwit Kansas City – i legenda pełnego zgiełku miasta grzechu – został zahamowany przez wybuch wojny secesyjnej. Los znów odmienił się w latach siedemdziesiątych, gdy powstanie kolei umożliwiło szybki rozwój przemysłu mięsnego. Powstało wtedy wiele ogromnych targów zwierzęcych, które zlikwidowano dopiero w roku 1992.
Był ciepły maj 1872 roku, kiedy Wyatt wyszedł wraz z kilkoma kolegami myśliwymi na główną ulicę Kansas City. Zabudowania wokół nie były ani piękne, ani wielkie, po prostu zwarte linie domków postawionych z obu stron szerokiej drogi. Jedne z nich wyposażono w werandy, inne – nie, a we wszystkich oknach wisiały żaluzje. Powietrze było jasne i oszałamiające jak szampan i nawet gdy słońce stało w zenicie, pozostawało lekkie i krzepiące. W opisywanej okolicy jest ono tak suche, że martwe zwierzęta nie rozkładają się, lecz schną, a po paru miesiącach pozostaje jedynie skóra, wypełniona samym prochem.
Teraz, w niedzielne południe, droga-ulica, rozjeżdżona kołami pojazdów, rozdeptana kopytami koni i racicami bydła, pełna była pieszych i jeźdźców. W jedną i drugą stronę toczyły się wozy nakryte budami lub otwarte platformy, na których stały beczki, skrzynie i narzędzia rolnicze. Ściągnęli tu farmerzy i kowboje, a prócz nich ludzie różnych zawodów, przybłędy z końca świata, obiboki i wieczne włóczęgi oraz trampy, co to nie potrafią nigdzie długo zagrzać miejsca. Obok nich znajdowali się tacy, których wojenna fala wyrzuciła ze starych siedzib, ze spalonych osad i miasteczek, lub którzy tak zasmakowali w wojennym rzemiośle, że przestała im odpowiadać wszelka inna praca. Wśród różnokolorowych ubiorów można było zauważyć stalowoszare, mocno spłowiałe kurty zdemobilizowanych żołnierzy pobitych wojsk konfederackich. Z pobliskiego baru dobiegały dźwięki muzyki. Ktoś okropnie fałszował na pianinie starą melodię My darling Clementine.
– Wejdziemy na jednego? – rzucił do pozostałych jeden z towarzyszy Wyatta.
– Chodźmy najpierw do sklepu – zaprotestował Earp.
– Wyglądamy jak banda włóczęgów, a nie myśliwi pracujący dla poważnej firmy.
Rzeczywiście, odzienie, za które zapłacił 80 dolarów przed odjazdem z Lamar, podarło się na strzępy, zaś obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie, przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. Nie lepiej prezentował się kapelusz. W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz zupełnie ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, a to, co tkwiło jeszcze na głowie Wyatta jako wierna pozostałość nakrycia głowy, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu.
Po godzinie myśliwi wrócili wystrojeni w nowe ciuchy. Z baru dobiegał jedynie ożywiony gwar głosów, znęcający się nad pianinem ucichł. Prawdopodobnie go zabito. Kiedy weszli do środka, pierwszym, który rzucił się Earpowi w oczy, był siedzący przy jednym ze stolików wysoki, smukły człowiek z długimi jasnymi włosami. Miał na sobie piękną koszulę do kolan z miękkiej jeleniej skóry, obszytą futrem przy szyi i mankietach, z czterocalowymi frędzlami na dole. W pasie był przewiązany czerwoną jedwabną szarfą z ozdobnymi kutasikami. Za nią, po obu stronach miał zatknięte kolbami do przodu sześciostrzałowe rewolwery, o kolbach wykładanych masą perłową. Opowiadał z przejęciem zgromadzonym wokół słuchaczom o polowaniu na bizony.
– Jeszcze szklankę whisky, jeśli łaska – krzyknął w stronę barmana. – Ale tym razem bez wody. Wodę toleruję tylko w łaźni.
– A cóż to za cudak? – zapytał Wyatt jednego ze swych kolegów.
– Ciszej, na miłość boską! – syknął zagadnięty. – Nie wiesz, kto to jest? Gdzieś ty się chłopie chował?
– Jakbym wiedział, to bym cię nie pytał – odparł logicznie Earp. – A chowałem się w różnych miejscach. Ojciec bez przerwy przeprowadzał się z jednego stanu do drugiego.
– Więc wbij sobie do tej twojej zakutej pały – wyjaśnił myśliwy – że to słynny rewolwerowiec, Dziki Bill Hickok. Nie słyszałeś, jak załatwił bandę McCanlesa dziesięć lat temu na stacji Rock Creek w okręgu Jefferson? Było ich sześciu. Zaatakowali Dzikiego Billa, a on zastrzelił trzech, dwóch położył nożem, a ostatniego zatłukł kolbą.
– Żartujesz – skrzywił się Wyatt. – Nie wygląda na człowieka, który z dwudziestu kroków trafi w dziesięciocentówkę. Poza tym od wielu lat żyję na pograniczu i wiem co nieco na temat walk. Kiedy słyszysz, że było więcej niż trzech na jednego i ten jeden wygrał, to znaczy, że usłyszałeś łgarstwo. (W tym przypadku Wyatt miał rację. Dziki Bill zabił „tylko” McCanlesa i jego dwóch wspólników).
– To najszybszy i najodważniejszy człowiek na całym Zachodzie – wtrącił się jakiś stojący obok gość. – Lepiej nie wchodzić mu w drogę.
– Nikomu nie zamierzam wchodzić w drogę – wyjaśnił z godnością Earp. – A mieć odwagę, nie zawsze znaczy mieć rację.
Dziki Bill tymczasem wypił jednym haustem swoją whisky, zapalił wielkie śmierdzące cygaro i przystąpił do kontynuowania opowieści:
– Przy tego rodzaju polowaniach nie używa się koni – powiedział, wypuszczając z ust wielki kłąb dymu. – Podchodzi się pieszo jak najbliżej do jednej z gromadek, na jakie dzieli się zwykle stado, rozstawia się podpórkę ze skrzyżowanych kijów, opiera na niej długą lufę Sharpsa i wybiera jedno za drugim zwierzęta na obrzeżu.
– To przecież żadna sztuka – rzekł Wyatt do kolegi. – Taką zabawę można ciągnąć w nieskończoność, zanim bizony zorientują się, co jest grane, bo nie zwracają najmniejszej uwagi na odgłos strzałów ani nie przejmują się zbytnio, kiedy wokół padają ich towarzysze.
Wysoki mężczyzna z długimi jasnymi włosami obdarzył go przelotnym spojrzeniem swoich zimnych niebieskich oczu.
– Musisz, przyjacielu, być doprawdy znakomitym strzelcem, skoro ośmielasz się przerywać Dzikiemu Billowi – powiedział, cedząc powoli słowa, i podniósł się ze swego stołka. Był mniej więcej tego wzrostu co Wyatt i podobnej budowy. (Według źródeł historycznych Earp miał 6 stóp oraz około 180 funtów, co w przeliczeniu na obowiązujące u nas jednostki miar i wag daje 182,88 cm i 81,65 kg – 1 stopa = 30,48 cm, a 1 funt 453,59 g).
Wokół Wyatta zrobiło się nagle pusto, jak w kieszeni przed wypłatą. Koledzy myśliwi odsunęli się o dwa kroki, okazując wyraźnie swym zachowaniem, że są z zupełnie innej wycieczki. Powszechnie wiadomo było, że Hickokowi zaproponowano właśnie posadę szeryfa w Abilene, jednym z owych miasteczek przy kolei, do których Teksańczycy pędzili bydło przeznaczone do dalszej wysyłki na wschód. Zajmujący się zwierzętami kowboje dostawali wypłatę i szaleli, póki nie spłukali się do suchej nitki, pijąc, łajdacząc się i urządzając strzelaniny, a niedawno zabili tamtejszego szeryfa, Toma Smitha. W całym barze zapadła cisza, niczym w poczekalni u dentysty.