Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu - ebook

Opowieść o najsłynniejszym amerykańskim szeryfie z czasów gorączki złota, unieśmiertelnionym dzięki głośnemu "Miastu bezprawia" oraz kilkudziesięciu innym westernom. Pokazywany zwykle jako nieprzejednany obrońca prawa, był w rzeczywistości postacią mocno kontrowersyjną. Typowy niespokojny duch, przenosił się z miejsca na miejsce - jako zawodowy gracz, szeryf, rewolwerowiec, konwojent dyliżansów i właściciel saloonów - dochodząc stopniowo do znacznego majątku. Walcząc z różnymi ciemnymi typami terroryzującymi Dziki Zachód, sam wielokrotnie przekraczał granice prawa. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony, już za życia stał się legendą. Autor książki próbuje wyjaśnić fenomen tej legendy, przedstawiając także inne barwne postaci, które pojawiły się w życiu Wyatta Earpa: Calamity Jane, "Wild Billa" Hickoka, Doca Hollidaya, Bata Mastersona czy Johna Ringo. Jednocześnie książka Przemysława Słowińskiego ukazuje ważny okres w dziejach Stanów Zjednoczonych, tworzenie się państwa i społeczeństwa wielonarodowego, powstawanie pierwszych osad i miast, wreszcie postępującą industrializację, która na zawsze zmieniła oblicze Dzikiego Zachodu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-081-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Dzie­więt­na­sto­wiecz­ne po­gra­ni­cze USA, le­żą­ce na za­chód od rze­ki Mis­si­si­pi, zna­ne jest wśród hi­sto­ry­ków zza Oce­anu jako Sta­ry Za­chód (Old West). W na­szym kra­ju okre­śla się je mia­nem Dzi­kie­go Za­cho­du. Ża­den okres nie urze­kał lu­dzi na ca­łym świe­cie tak, jak ta mi­nio­na epo­ka. Dzi­ki Za­chód, zie­mia krwi i bez­pra­wia, zie­mia obie­ca­na dla ty­się­cy nie­za­do­wo­lo­nych ze swe­go losu, miej­sce i źró­dło wie­lu tra­gicz­nych kon­flik­tów, spraw­dzian ludz­kich cha­rak­te­rów; za­gu­bio­ne wśród pre­rii drew­nia­ne mia­stecz­ka, kow­bo­je, re­wol­we­row­cy, In­dia­nie… Barw­na le­gen­da opa­no­wa­ła wy­obraź­nię lu­dzi na ca­łym świe­cie. Kry­je się za nią rów­nie barw­na rze­czy­wi­stość, choć nie za­wsze od­po­wia­da­ją­ca le­gen­dzie.

Sta­ry Za­chód od daw­na już zaj­mo­wał szcze­gól­ne miej­sce w zbio­ro­wej wy­obraź­ni Ame­ry­ka­nów, któ­ra ob­da­rzy­ła go ce­cha­mi sym­bo­licz­ny­mi i mi­tycz­ny­mi; wy­da­wał się być, jak to ujął Walt Whit­man – „praw­dzi­wą – rze­czy­wi­stą Ame­ry­ką”, re­gio­nem, któ­ry od­rzu­cił do­mi­nu­ją­ce na Wschod­nim Wy­brze­żu wpły­wy eu­ro­pej­skie i gdzie na­ro­do­we ide­ały de­mo­kra­cji i rów­no­ści mo­gły zo­stać naj­peł­niej zre­ali­zo­wa­ne. Wraz z po­su­wa­niem się osad­nic­twa na za­chód, wy­obra­że­nia te łą­czy­ły się po ko­lei z róż­ny­mi re­gio­na­mi geo­gra­ficz­ny­mi, lecz naj­więk­szy ła­du­nek emo­cjo­nal­ny mie­ścił się wła­śnie w po­ję­ciu Dzi­kie­go Za­cho­du. Opo­wie­ści o nim głę­bo­ko za­ko­rze­ni­ły się w mi­to­lo­gii i świa­do­mo­ści na­ro­do­wej oby­wa­te­li Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W pew­nym sen­sie Old West to tyl­ko po­ję­cie umow­ne, a nie ści­słe geo­gra­ficz­ne okre­śle­nie. To te ob­sza­ry Ame­ry­ki Pół­noc­nej, gdzie czło­wiek mu­siał być od­waż­ny i wy­trwa­ły, aby sku­tecz­nie zma­gać się z ele­men­tar­ny­mi za­gro­że­nia­mi, ty­po­wy­mi dla mło­de­go, two­rzą­ce­go się kra­ju.

Za rze­ka­mi Mis­si­si­pi i Mis­so­uri, czy­li gra­nicz­ną li­nią ziem za­go­spo­da­ro­wa­nych, za­czy­nał się ob­szar nie­spe­ne­tro­wa­ny, nie­bez­piecz­ny, czę­ścio­wo pu­styn­ny, prze­gro­dzo­ny nie­prze­by­tym pa­smem Gór Ska­li­stych. Po­zna­wa­nie i zdo­by­wa­nie tego te­re­nu trwa­ło pra­wie przez cały wiek XIX. Naj­pierw z rzad­ka wy­ru­sza­ły tam wy­pra­wy ba­daw­cze, aby za­peł­nić bia­łe pla­my na ma­pie i zo­rien­to­wać się we wsze­la­kich moż­li­wo­ściach tych ziem. Po­tem, mniej wię­cej od lat trzy­dzie­stych, cią­gnę­ły na za­chód, nie­prze­rwa­nie już, ka­ra­wa­ny wiel­kich wo­zów kry­tych płót­nem, wio­zą­cych rze­sze ludz­kie urze­czo­ne my­ślą, że ży­znej zie­mi wy­star­czy dla wszyst­kich. Ta dro­ga przez mękę ty­się­cy i dzie­siąt­ków ty­się­cy, a po­tem ich pio­nier­ski trud po­śród puszcz i pre­rii, to nie tyl­ko te­mat póź­niej­szych we­ster­nów, ale przede wszyst­kim dra­ma­tycz­na i bo­ha­ter­ska kar­ta dzie­jów Ame­ry­ki.

Li­nia po­gra­ni­cza prze­su­wa­ła się sta­le na za­chód. W okre­sie re­wo­lu­cji ame­ry­kań­skiej (1775) prze­kro­czy­ła Ap­pal­la­chy, się­ga­jąc po Ohio, Ken­tuc­ky i Ten­nes­see. Oko­ło roku 1820 wchło­nę­ła już po­łu­dnio­wą In­dia­nę, Il­li­no­is, po­łu­dnio­wo-wschod­nią część Mis­so­uri i po­ło­wę Lu­izja­ny. Ol­brzy­mia rze­ka Mis­si­si­pi za­ha­mo­wa­ła tem­po owej wę­drów­ki tyl­ko na krót­ko; roz­wój że­glu­gi pa­ro­wej otwo­rzył nowy etap w za­sie­dla­niu Za­cho­du. Do po­ło­wy XIX wie­ku cy­wi­li­za­cja wy­dar­ła przy­ro­dzie wschod­nią część Tek­sa­su, Mis­so­uri, Ar­kan­sas, Iowę, Min­ne­so­tę i Wi­scon­sin. Osad­ni­cy do­tar­li do su­chych, pu­styn­nych te­re­nów Gre­at Pla­ine (Wiel­kich Rów­nin) i tam się za­trzy­ma­li. Przez ten nie­przy­ja­zny dla lu­dzi step pro­wa­dzi­ły wpraw­dzie szla­ki do San­ta Fe, Ka­li­for­nii, Ore­go­nu i Utah, pa­tro­lo­wa­ne przez żoł­nie­rzy z roz­sia­nych tu i ów­dzie for­tów, ale po­ła­ma­ne wozy, świe­że mo­gi­ły i ob­je­dzo­ne przez sępy ko­ści mu­łów – nie­me, ale wy­mow­ne świa­dec­two tra­gicz­nych lo­sów cią­gną­cych tędy na za­chód ka­ra­wan – od­stra­sza­ły ko­lej­nych śmiał­ków.

Ma­so­wa świa­do­mość i wy­obra­że­nia o Dzi­kim Za­cho­dzie kształ­to­wa­ły się głów­nie pod wpły­wem sprze­da­wa­nych po dzie­sięć cen­tów po­wie­ści – tak zwa­nych „we­ster­nów” (we­stern dime no­vels) – któ­re od cza­su, gdy w 1860 roku za­czął je wy­da­wać Era­stus Be­adle, roz­cho­dzi­ły się w wiel­kich na­kła­dach. Po­wie­ści te spo­pu­la­ry­zo­wa­ły świat dy­li­żan­sów i prze­stęp­ców, go­rącz­ki zło­ta i prze­pę­dza­nia by­dła, stad bi­zo­nów i wspól­ne­go wy­pa­la­nia faj­ki po­ko­ju. Nie­mal w tym sa­mym stop­niu Za­chód roz­pro­pa­go­wa­ło ma­lar­stwo. Dwaj naj­bar­dziej zna­ni ar­ty­ści zaj­mu­ją­cy się te­ma­ty­ką Za­cho­du: Char­les M. Rus­sell – ar­ty­sta-kow­boj i Fre­de­ric Re­ming­ton, któ­re­go mi­strzow­skie i re­ali­stycz­ne ob­ra­zy oraz rzeź­by przed­sta­wia­ły In­dian, kow­bo­jów i tra­pe­rów, czer­pa­li z wła­snych do­świad­czeń, ja­kie stam­tąd wy­nie­śli. Wie­lu ar­ty­stów usi­ło­wa­ło jed­nak od­two­rzyć sce­ne­rię Za­cho­du, nie opusz­cza­jąc swych pra­cow­ni na Wschod­nim Wy­brze­żu. Tak wła­śnie było w przy­pad­ku nad­zwy­czaj po­pu­lar­nej se­rii li­to­gra­fii w wy­ko­na­niu Ive­sa Cur­rie­ra i Char­le­sa Ive­sa, któ­rzy utrwa­li­li ob­raz Old We­stu ist­nie­ją­cy w wy­obraź­ni ów­cze­snych Ame­ry­ka­nów. Ro­man­tycz­ne im­pre­sje ar­ty­stów nie za­wsze od­zwier­cie­dla­ły rze­czy­wi­stość, lecz za to glo­ry­fi­ko­wa­ły ta­kie ce­chy jak mę­stwo, in­dy­wi­du­alizm i nie­za­leż­ność, prze­kształ­ca­jąc Dzi­ki Za­chód w wy­ide­ali­zo­wa­ny i sym­bo­licz­ny ob­raz spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skie­go.

Wraz z po­wsta­niem i roz­wo­jem ki­ne­ma­to­gra­fii wi­ze­ru­nek Dzi­kie­go Za­cho­du pro­pa­go­wać za­czę­ły fil­my. Ale te wspa­nia­łe we­ster­ny nie przed­sta­wia­ły praw­dzi­we­go Old We­stu, w za­ło­że­niu mia­ły bo­wiem sta­no­wić roz­ryw­kę, a nie edu­ko­wać wi­dzów. Gra­ni­ca po­mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a fik­cją była w nich moc­no za­tar­ta, cho­ciaż jed­no jest bez­spor­ne: hi­sto­ria nig­dy nie wi­dzia­ła cze­goś ta­kie­go wcze­śniej i nie zo­ba­czy ni­cze­go ta­kie­go po­now­nie. Oczy­wi­ście były w tych fil­mach i mi­łość, i wspa­nia­łe czy­ny, i bo­ha­te­ro­wie, i czar­ne cha­rak­te­ry, za­po­mi­na­no jed­nak naj­czę­ściej o tra­ge­diach, zła­ma­nych ser­cach i nie­spra­wie­dli­wo­ści.

Naj­go­rzej byli trak­to­wa­ni In­dia­nie. Przed­sta­wia­no ich zwy­kle jako żąd­nych krwi dzi­ku­sów, sto­ją­cych na dro­dze po­stę­pu. Opi­sy­wa­no sze­ro­ko do­ko­ny­wa­ne przez nich okru­cień­stwa, na­pa­dy i ma­sa­kry. Ani sło­wa o po­wo­dach tej nie­na­wi­ści, ani sło­wa praw­dy o lo­sie dum­ne­go ludu oszu­ki­wa­ne­go, de­mo­ra­li­zo­wa­ne­go, wy­rzy­na­ne­go jak kacz­ki, ska­za­ne­go na głód i spy­cha­ne­go na co­raz gor­sze, ja­ło­we pust­ko­wia.

W rze­czy­wi­sto­ści rdzen­ni miesz­kań­cy Ame­ry­ki byli od­waż­ny­mi i szla­chet­ny­mi ludź­mi, na­ro­dem o bo­ga­tej hi­sto­rii i kul­tu­rze. Ro­bi­li to, co na ich miej­scu zro­bił­by każ­dy – po pro­stu bro­ni­li się, gdy ich ży­cie było za­gro­żo­ne. Mimo wie­lu zwy­cięstw od­nie­sio­nych w wal­kach z bia­ły­mi, in­diań­ska kul­tu­ra, któ­ra kwi­tła przez ty­sią­ce lat, zni­kła w prze­cią­gu kil­ku dzie­się­cio­le­ci. Po­stać „szla­chet­ne­go czer­wo­no­skó­re­go” po­ja­wi­ła się w we­ster­nach o wie­le póź­niej, gdy reszt­ki In­dian, zdzie­siąt­ko­wa­nych i za­mknię­tych we wsza­wych re­zer­wa­tach, prze­sta­ły być po­stra­chem i prze­mie­ni­ły się w in­te­re­su­ją­cy re­likt.

Czy­ta­jąc mapę Sta­nów Zjed­no­czo­nych ma się uczu­cie, jak­by czy­ta­ło się sta­re in­diań­skie na­grob­ki: tu miesz­ka­li, tu po­ili ko­nie w rze­ce, tu ich wy­rżnię­to… od Ma­ine po Ha­wa­je i od Ala­ski po Flo­ry­dę – wszę­dzie eg­zo­tycz­ne, obco brzmią­ce na­zwy daw­ne­go kró­le­stwa, któ­re za­miesz­ki­wał ten wol­ny i męż­ny lud star­ty z po­wierzch­ni zie­mi przez bia­łych na­jeźdź­ców. Na gro­bach jego mi­tów, wie­rzeń i kul­tu­ry po­wsta­ła naj­bar­dziej ma­te­rial­na cy­wi­li­za­cja świa­ta, za­po­bie­gli­wa i re­ali­stycz­na, peł­na jed­nak do­tkli­wych nie­po­ko­jów wy­try­sku­ją­cych nie­ocze­ki­wa­nie spod sko­ru­py co­dzien­no­ści.

Ame­ry­ka jest jed­nym wiel­kim cmen­ta­rzy­skiem, po któ­rym krą­żą do dzi­siaj in­diań­skie wid­ma. Jej po­czu­cie winy wo­bec wy­tę­pio­ne­go ludu jest tak wiel­kie, że nie pró­bu­je na­wet wy­na­gro­dzić tym, któ­rzy jesz­cze zo­sta­li, strasz­li­wych krzywd po­peł­nio­nych we wca­le nie tak da­le­kiej jesz­cze prze­szło­ści. Co ro­bić z hi­sto­rycz­ny­mi trak­ta­ta­mi, wy­cią­ga­ny­mi od cza­su do cza­su przez czer­wo­no­skó­rych, w któ­rych bia­li obie­cy­wa­li im za­cho­wa­nie gra­nic, gwał­co­nych na­za­jutrz? Czy ja­ka­kol­wiek cena może zresz­tą opła­cić speł­nio­ną zbrod­nię?

I po­my­śleć, że to nikt inny jak wła­śnie In­dia­nie na­uczy­li gru­pę pierw­szych piel­grzy­mów jak upra­wiać słod­kie bul­wy i ku­ku­ry­dzę. Ni­ko­go z przy­by­łych nie za­in­te­re­so­wa­ły ich wie­rze­nia i mity, ich du­cho­wa, głę­bo­ko roz­bu­do­wa­na stro­na bytu; nic z niej nie prze­szło do kul­tu­ry zdo­byw­ców. Spi­sa­ne przez gru­pę ba­da­czy i en­tu­zja­stów ob­rzę­dy we­szły je­dy­nie do ksią­żek sta­no­wią­cych już tyl­ko mar­twy przy­czy­nek do mi­nio­nej hi­sto­rii.

Na­wia­sem mó­wiąc In­dia­nie wca­le nie są czer­wo­no­skó­rzy. Ich skó­ra ma ko­lor bru­nat­ny, i to w naj­róż­niej­szych od­cie­niach – od śnia­de­go, jak Cy­ga­nie, do in­ten­syw­nie bru­nat­ne­go. Okre­śle­nie „czer­wo­no­skó­rzy” wzię­ło się od czer­wo­nej far­by, któ­rą pew­ne szcze­py In­dian – głów­nie tych znad oce­anu – ma­lo­wa­ły swo­je cia­ło, kie­dy wkra­cza­ły na wo­jen­ną ścież­kę. Na­zy­wa­nie In­dian czer­wo­no­skó­ry­mi na­le­ży więc do przy­ję­te­go tra­dy­cyj­nie lap­sus lin­gu­ae, po­dob­nie jak sama na­zwa In­dia­nin wy­ni­kła z omył­ki Ko­lum­ba, któ­ry wziął wy­brze­ża Ame­ry­ki za In­die.

We­ster­ny po­ka­za­ły jed­nak wie­le mi­tów i le­gend Za­cho­du i dla­te­go za­wsze epo­ka ta bę­dzie po­strze­ga­na jako pe­łen chwa­ły i ro­man­ty­zmu okres ame­ry­kań­skiej hi­sto­rii. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi rze­czy­wi­ście taki był. W tym okre­sie ko­bie­ty i męż­czyź­ni o wiel­kim har­cie du­cha i de­ter­mi­na­cji stwo­rzy­li wspa­nia­ły na­ród. Ich czy­ny wy­war­ły wiel­ki wpływ na Ame­ry­kę.

Tak na­praw­dę ży­cie na Za­cho­dzie było mało ro­man­tycz­ne i bar­dzo cięż­kie. Wie­lu lu­dzi za­pła­ci­ło wy­so­ką cenę za ujarz­mie­nie Dzi­kie­go Za­cho­du. Jed­nak wciąż po­dą­ża­li w te stro­ny, nie zwa­ża­jąc na nie­bez­pie­czeń­stwa. Wie­rzy­li bo­wiem, że za na­stęp­ną górą, do­li­ną, czy rze­ką, tych, któ­rzy od­wa­ży­li się wy­ru­szyć w po­dróż, cze­ka lep­sze ży­cie.

Okres zwa­ny jako Dzi­ki Za­chód był w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo krót­ki. Era re­wol­we­row­ców ame­ry­kań­skie­go po­gra­ni­cza trwa­ła oko­ło 35 lat, po­czy­na­jąc od za­koń­cze­nia woj­ny se­ce­syj­nej, do pierw­szych lat XX wie­ku. Old West był tyl­ko przej­ścio­wym fe­no­me­nem i - jak na iro­nię – moda na nie­go przy­szła w mo­men­cie, gdy zo­stał już ujarz­mio­ny. Fala osad­nic­twa ob­ję­ła jego ogrom­ny ob­szar w cią­gu nie­ca­łe­go po­ko­le­nia. Do koń­ca XIX stu­le­cia znacz­na część Za­cho­du zna­la­zła się w za­się­gu gwizd­ka lo­ko­mo­ty­wy; In­dia­nie z Wiel­kich Rów­nin zo­sta­li po­ko­na­ni, a ich ło­wi­ska prze­kształ­co­ne w ko­pal­nie, pa­stwi­ska, ran­cza i far­my. Jed­nak żad­na inna epo­ka w dzie­jach ludz­ko­ści nie była tak bo­ga­ta w le­gen­dy i mity. Hi­sto­ria ame­ry­kań­skie­go Za­cho­du jest peł­na od­waż­nych i chwa­leb­nych czy­nów oraz przed­sta­wi­cie­li pra­wa, ban­dy­tów, re­wol­we­row­ców, wiel­kich ho­dow­ców by­dła i mia­ste­czek, w któ­rych pa­no­wa­ło bez­pra­wie.

*

Pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych XIX wie­ku, w wy­ni­ku za­koń­cze­nia woj­ny do­mo­wej prze­stęp­czość na Dzi­kim Za­cho­dzie wzro­sła w stop­niu nie­by­wa­łym. Set­ki ty­się­cy by­łych już żoł­nie­rzy po­zo­sta­ło z dnia na dzień bez środ­ków do ży­cia. Wie­lu far­me­rów, któ­rych po­sia­dło­ści ule­gły pod­czas woj­ny de­wa­sta­cji, zre­zy­gno­wa­ło z po­wro­tu do domu i pro­wa­dze­nia osia­dłe­go try­bu ży­cia. Za­chód za­ro­ił się od po­szu­ku­ją­cych ja­kie­go­kol­wiek źró­dła utrzy­ma­nia włó­czę­gów, prze­mie­rza­ny był wzdłuż i wszerz przez całe wa­ta­hy zło­dziei, ban­dy­tów i in­nych wy­ko­le­jeń­ców. Ten wzmo­żo­ny na­pływ ele­men­tu prze­stęp­cze­go nie szedł nie­ste­ty w pa­rze z tro­ską pań­stwa o za­pew­nie­nie oby­wa­te­lom bez­pie­czeń­stwa. Czę­sto było to zresz­tą po pro­stu nie­moż­li­we. W po­roz­rzu­ca­nych na od­lu­dziu osa­dach, z dala od miast i in­nych ośrod­ków ad­mi­ni­stra­cji, pra­wo było za­iste rzad­kim go­ściem, a w mia­stach bez­pra­wia nikt nie przej­mo­wał się tru­pa­mi le­żą­cy­mi na uli­cy i je­śli tyl­ko kula we­szła w cia­ło od przo­du, to na­wet nie szu­ka­no za­bój­cy.

Miesz­kań­cy Dzi­kie­go Za­cho­du, zwłasz­cza ci, któ­rzy pa­mię­ta­li jesz­cze su­ro­we cza­sy pio­nier­skie, przy­wy­kli do sa­mo­dziel­ne­go wy­mie­rza­nia spra­wie­dli­wo­ści i ka­ra­nia win­nych. Nic w tym dziw­ne­go, je­śli weź­mie się pod uwa­gę fakt, jak dłu­go byli zda­ni sami na sie­bie. Był to czas, gdy pra­wo nie się­ga­ło tych pu­styn­nych ob­sza­rów; urzęd­nik po­li­cji czy władz na­le­żał tam do rzad­ko­ści, był przed­sta­wi­cie­lem stro­ny słab­szej, bar­dzo sła­bej i bar­dzo nie­po­rad­nej.

Sa­mo­wo­la w wy­mie­rza­niu spra­wie­dli­wo­ści utrzy­my­wa­ła się na­wet tam, gdzie za­czę­ły funk­cjo­no­wać urzę­dy sę­dzie­go i sze­ry­fa. Brak wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści na co dzień i scep­ty­cyzm wo­bec nie­go przy­czy­ni­ły się do tego, że wy­stę­pu­ją­cy w imie­niu pra­wa urzęd­ni­cy nie mo­gli li­czyć ani na po­słu­szeń­stwo ze stro­ny sza­rych oby­wa­te­li, ani na spo­łecz­ną apro­ba­tę. „Na za­chód od Kan­sas City nie znaj­dzie­cie pra­wa, a na za­chód od For­tu Scot­ta nie znaj­dzie­cie na­wet Boga” – mó­wi­ło sta­re ame­ry­kań­skie przy­sło­wie. Naj­sku­tecz­niej­szym le­kar­stwem na wszel­kie bo­lącz­ki była broń pal­na. Słyn­ny sze­ryf i re­wol­we­ro­wiec tam­tych cza­sów, „Wild Bill” Hic­kok po­wie­dział kie­dyś z bru­tal­ną szcze­ro­ścią: „Naj­pierw strze­lam, po­tem za­da­ję py­ta­nia”.

Nie­uchron­nie wzma­ga­ją­cy się ban­dy­tyzm, zu­chwa­łe na­pa­dy na dy­li­żan­se, ob­ra­bo­wy­wa­nie ban­ków i po­cią­gów oraz wal­ka z tymi zja­wi­ska­mi wy­two­rzy­ły swo­je spe­cy­ficz­ne, su­ro­we pra­wa, ko­niecz­ne tam, gdzie nor­mal­ny wy­miar spra­wie­dli­wo­ści nie do­cie­rał i nie mógł wy­star­czyć. Sy­tu­ację po­gar­szał jesz­cze brak kwa­li­fi­ka­cji ze stro­ny przed­sta­wi­cie­li pra­wa. Sta­no­wi­sko sę­dzie­go pia­sto­wa­li dość czę­sto lu­dzie nie ma­ją­cy na­wet ele­men­tar­nej wie­dzy o pra­wo­daw­stwie. Z bra­ku lep­szych kan­dy­da­tów funk­cję sze­ry­fa po­wie­rza­no nie­jed­no­krot­nie zwy­kłym awan­tur­ni­kom i re­wol­we­row­com, zmę­czo­nym swo­im do­tych­cza­so­wym ży­ciem. Wy­ma­ga­no od nich zwy­kle tyl­ko jed­ne­go – aby cel­nie i szyb­ko strze­la­li. Obroń­ca pra­wa na Dzi­kim Za­cho­dzie mu­siał mieć zim­ną krew i za­cho­wy­wać się rów­nie twar­do jak ban­dy­ci. Nie­trud­no zgad­nąć, ja­kich środ­ków uży­wa­li ci osob­ni­cy o dwu­znacz­nej mo­ral­no­ści w celu za­pro­wa­dze­nia po­rząd­ku.

Chcąc ochro­nić swój do­by­tek, a nie­raz i ży­cie, oby­wa­te­le mu­sie­li bądź sami chwy­tać za broń, bądź też wy­naj­mo­wać do tego celu spe­cja­li­stów. Wie­le miast szcze­gól­nie za­gro­żo­nych prze­stęp­czo­ścią wy­naj­mo­wa­ło do ochro­ny za­wo­dow­ców, lu­dzi o usta­lo­nej re­pu­ta­cji. Do ich za­dań na­le­ża­ło przede wszyst­kim trzy­ma­nie w ry­zach czę­ści mia­sta przy­spa­rza­ją­cej kło­po­tów, ale przy oka­zji rów­nież du­żych do­cho­dów. Spra­wo­wa­li swój urząd nie­ja­ko obok sze­ry­fa miej­skie­go, wy­ko­nu­ją­ce­go głów­nie czyn­no­ści ru­ty­no­we. Za­peł­nia­li szyn­ki i ta­wer­ny, drew­nia­ne uli­ce mia­ste­czek drża­ły pod ko­py­ta­mi ich koni, na od­głos wy­strza­łów za­trza­ski­wa­ły się pa­nicz­nie drzwi i okien­ni­ce. Byli wśród nich lu­dzie szla­chet­ni, to praw­da, jed­nak szla­chet­ność taka wię­cej przy­no­si­ła nie­win­nych, ni­czym nie za­słu­żo­nych śmier­ci, niż do­bra i po­żyt­ku.

Mo­ral­ność da­ją­ca okre­ślić się ha­słem: „kto pierw­szy, ten lep­szy” przy­świe­ca­ła tam­tej epo­ce. Nie­je­den sze­ryf i urzęd­nik po­zo­sta­wał na pen­sji zło­dziei by­dła i „wo­ło­wych ba­ro­nów”, a jed­no­cze­śnie wie­lu ba­ni­tów i sa­mo­zwań­czych obroń­ców po­rząd­ku przy­się­ga­ło uro­czy­ście „bro­nić pra­wa za wszel­ką cenę”. W dzie­jach Dzi­kie­go Za­cho­du, ga­le­ria Do­brych Złych Lu­dzi i Złych Do­brych Lu­dzi – nie­uczci­wych sze­ry­fów i szla­chet­nych de­spe­ra­dos – cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność. Zna­leźć w niej moż­na wszel­kie moż­li­we kom­bi­na­cje do­bra i zła.

Etos Za­rad­ne­go Zdo­byw­cy ozna­czał go­to­wość uży­cia bro­ni, by po­mścić przy­ja­cie­la, bro­nić wła­sne­go by­dła lub uzy­skać ma­ją­tek. Była to epo­ka przy­jaź­ni do gro­bo­wej de­ski, ser­decz­ne­go ko­le­żeń­stwa, ale tak­że bez­par­do­no­we­go tę­pie­nia śmier­tel­nych wro­gów. Znacz­nie ła­twiej było od­róż­nić przy­ja­cie­la od wro­ga i do­brą ofer­tę od złej, niż stwier­dzić, czy po­zo­sta­je się w zgo­dzie z pra­wem. Zy­cie ludz­kie było wte­dy ta­nie, bar­dzo ta­nie. Da­le­ko bar­dziej niż ży­cie ce­ni­ło się ku­glar­ską szyb­kość w do­by­wa­niu re­wol­we­ru i strze­la­niu z bio­dra. Wszech­obec­ność bro­ni pal­nej oraz sza­cu­nek dla tych, któ­rzy mie­li do­bry re­fleks, spra­wia­ły, że za praw­dzi­we­go męż­czy­znę uwa­ża­no tyl­ko wy­bo­ro­we­go strzel­ca. Broń pal­na była w Ame­ry­ce po­tocz­nym sprzę­tem do­mo­wym od naj­daw­niej­szych cza­sów ko­lo­nial­nych, gdy osad­ni­kom do­ku­cza­ła dzi­ka przy­ro­da i groź­ba ata­ku In­dian. Pra­wo do jej po­sia­da­nia zo­sta­ło usank­cjo­no­wa­ne przez kon­sty­tu­cję.

Unie­śmier­tel­nio­ny dzię­ki gło­śne­mu Mia­stu Bez­pra­wia (ory­gi­nal­ny ty­tuł My dar­ling Cle­men­ti­ne) Joh­na For­da, z Hen­ry Fon­dą w roli głów­nej, oraz kil­ku­dzie­się­ciu in­nym we­ster­nom, Wy­att Earp był w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia naj­bar­dziej zna­nym sze­ry­fem na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. Uka­zy­wa­ny zwy­kle jako nie­prze­jed­na­ny obroń­ca pra­wa, był w rze­czy­wi­sto­ści po­sta­cią de­li­kat­nie mó­wiąc kon­tro­wer­syj­ną.

Bu­dził gniew, ale tak­że sza­cu­nek. Miał za­rów­no od­da­nych przy­ja­ciół, jak i za­przy­się­żo­nych wro­gów. Wy­star­czy­ło wy­mie­nić jego na­zwi­sko w Kan­sas w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i moż­na było ocze­ki­wać ostrej re­ak­cji z jed­nej albo z dru­giej stro­ny. Nie­wy­klu­czo­ne, że wię­cej lu­dzi zgi­nę­ło w awan­tu­rach z jego po­wo­du, niż on sam po­słał do gro­bu.

Za­po­mnij­cie to, co wi­dzie­li­ście w fil­mo­wych we­ster­nach. Praw­dzi­wa hi­sto­ria Wy­at­ta Ear­pa jest jesz­cze bar­dziej in­te­re­su­ją­ca niż jego le­gen­da.ROZ­DZIAŁ II

• Zło­dziej koni? • Pra­ca my­śli­we­go • Awan­tu­ry w bur­de­lach • „Dzi­ki Bill” Hic­kok • Ca­la­mi­ty Jane • Wi­chi­ta • Szlak Chi­shol­ma • Wy­na­la­zek pana Straus­sa • Bój­ka w ba­rze • Spe­cjal­ny kon­stabl • Po­wo­jen­na sy­tu­acja Dzi­kie­go Za­chodu • Spór o pia­ni­no • Spo­tka­nie na mo­ście • Od­zy­ska­nie dłu­gu • Aresz­to­wa­nie ko­nio­kra­da • Brud­na kam­pa­nia • Zma­ce­ro­wa­na twarz Bil­la Smi­tha • Wy­jazd z mia­sta

Wraz z po­cząt­kiem roku 1871 w ży­ciu Wy­at­ta Ear­pa wy­da­rzy­ło się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go – coś, cze­go sta­ry Ni­cho­las spo­dzie­wał­by się mniej niż opa­no­wa­nia Bia­łe­go Domu przez Chiń­czy­ków. Coś, co przez dłu­gie lata od­bi­ja­ło się kwa­śną czkaw­ką kil­ku po­ko­le­niom ame­ry­kań­skich ba­da­czy hi­sto­rii Dzi­kie­go Za­cho­du, usi­łu­ją­cych od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, czy rze­czy­wi­ście nie­złom­ny obroń­ca pra­wa był w mło­do­ści ko­nio­kra­dem.

Sta­re do­ku­men­ty do­wo­dzą jed­nak nie­zbi­cie, że trzech męż­czyzn: Wy­att S. Earp, Edward Ken­ne­dy i John Shown zo­sta­ło oskar­żo­nych o kra­dzież dwóch koni bę­dą­cych wła­sno­ścią far­me­ra na­zwi­skiem Wil­liam Keys. Wy­da­rze­nie mia­ło miej­sce 28 mar­ca tego roku w For­cie Gib­son, na tak zwa­nym Te­ry­to­rium In­diań­skim – roz­le­głych ob­sza­rach na­le­żą­cych dziś do sta­nów Okla­ho­ma, Kan­sas i Ne­bra­ska. Do­wo­dzą rów­nież, że Earp i Ken­ne­dy zo­sta­li wy­pusz­cze­ni na wol­ność po uisz­cze­niu przez każ­de­go z nich do kasy sądu fe­de­ral­ne­go sumy 500 do­la­rów.

Zgod­nie z ze­zna­niem zło­żo­nym przez Annę Shown, żonę jed­ne­go z oskar­żo­nych, Earp oraz Ken­ne­dy naj­pierw upi­li jej męża, a na­stęp­nie po­le­ci­li mu ukraść wspo­mnia­ne wierz­chow­ce i prze­trans­por­to­wać je 50 mil na pół­noc od For­tu Gib­son, w kie­run­ku Kan­sas City, gdzie mia­ły zo­stać sprze­da­ne.

– Po­je­cha­łam z tymi dwo­ma męż­czy­zna­mi – twier­dzi­ła pani Shown – i po ja­kimś cza­sie do­łą­czył do nas mój mąż, ja­dąc na jed­nym ze skra­dzio­nych koni, dru­gie­go zaś pro­wa­dząc lu­zem. Przez na­stęp­ne pra­wie trzy noce je­cha­li­śmy ra­zem do Kan­sas, ukry­wa­jąc się w cza­sie dnia. Tej trze­ciej nocy do­pę­dził nas brat Wil­lia­ma Key­sa, Jim, wraz z kil­ku­na­sto­ma ludź­mi. Wy­att Earp i Edward Ken­ne­dy ucie­kli, ja zaś, i mój mąż zo­sta­li­śmy aresz­to­wa­ni. (…) Earp i Ken­ne­dy po­wie­dzie­li póź­niej, że to mój mąż ukradł ko­nie. Po­wie­dzie­li rów­nież, że je­śli on zmie­ni w tej spra­wie ze­zna­nia, to oni go za­bi­ją.

8 czerw­ca od­by­ła się roz­pra­wa są­do­wa. Nie­ste­ty więk­szość znaj­du­ją­cych się w ak­tach do­ku­men­tów ule­gła bądź to znisz­cze­niu, bądź też zo­sta­ła za­gu­bio­na. Z lek­tu­ry oca­la­łych pro­to­ko­łów wia­do­mo, że Edward Ken­ne­dy zo­stał unie­win­nio­ny od za­rzu­tu kra­dzie­ży. Na­zwi­ska Earp i Shown w ogó­le nie są wy­mie­nio­ne. Tak więc do­pó­ki nie od­naj­dą się ja­kieś inne źró­dła, py­ta­nie, czy Wy­att Earp był zło­dzie­jem koni, czy też zo­stał w całą spra­wę wro­bio­ny, po­zo­sta­nie nie­roz­strzy­gnię­te. Je­że­li na­wet zo­stał ska­za­ny, to chy­ba je­dy­nie na grzyw­nę, po­nie­waż już la­tem tego roku za­trud­nił się jako my­śli­wy w eks­pe­dy­cji geo­me­trów, ma­ją­cej prze­pro­wa­dzać po­mia­ry Te­ry­to­rium In­diań­skie­go. Re­la­cje nie­któ­rych au­to­rów o śmia­łej uciecz­ce Ear­pa z wię­zie­nia zde­cy­do­wa­nie na­le­ży wło­żyć mię­dzy baj­ki. Zgod­nie z ów­cze­snym pra­wem, za ucie­ki­nie­rem na­tych­miast zo­stał­by wy­da­ny list goń­czy, a żad­ne do­stęp­ne do­ku­men­ty nie dają pod­staw do twier­dze­nia, że Wy­att Earp był w tym cza­sie ści­ga­ny przez wy­miar spra­wie­dli­wo­ści.

Po­sa­da my­śli­we­go była bar­dzo in­trat­na: 25 do­la­rów mie­sięcz­nie plus 20 cen­tów za każ­dy ki­lo­gram upo­lo­wa­ne­go ba­wo­łu, je­den do­lar za ki­lo­gram je­le­nia lub an­ty­lo­py oraz pół­to­ra do­la­ra za dzi­kie­go in­dy­ka. Kie­dy w 1871 roku nasz bo­ha­ter po­brał wy­na­gro­dze­nie za mi­nio­ny okres, ka­sjer wy­pła­cił mu cie­płą rącz­ką sumę 3000 do­la­rów. Mniej wię­cej w tym sa­mym okre­sie Wy­att po­znał rów­nież i za­przy­jaź­nił się z nie­ja­kim Wil­lia­mem Barc­lay­em Ma­ster­so­nem, zwa­nym Ba­tem, bądź też „Czar­nym Ba­tem”. Ze swo­ją pulch­ną, jo­wial­ną twa­rzą o pro­sto­li­nij­nym wy­ra­zie i oczach błę­kit­nych jak u dziec­ka, Bat przy­po­mi­nał pa­sto­ra, a wła­ści­wie bi­sku­pa ubra­ne­go po cy­wil­ne­mu. W rze­czy­wi­sto­ści był bu­dzą­cym po­wszech­ny re­spekt re­wol­we­row­cem. Po­ja­wi się jesz­cze – i to nie raz – na kar­tach tej opo­wie­ści.

Coś wy­raź­nie nie­do­bre­go dzia­ło się jed­nak z Wy­at­tem Ear­pem w po­cząt­kach siód­mej de­ka­dy XIX stu­le­cia. Jak in­for­mu­je „Pe­oria Da­ily Trans­cript” z 27 lu­te­go 1872 roku w dzia­le Po­li­ce News (Wia­do­mo­ści po­li­cyj­ne):

„Geo­r­ge Ran­dall, Wy­att Earp oraz Mor­gan Earp zo­sta­li w dniu wczo­raj­szym aresz­to­wa­ni za wy­wo­ła­nie awan­tu­ry w domu pu­blicz­nym przy Ha­mil­ton Stre­et, na­le­żą­cym do nie­ja­kiej Min­nie Ran­dall. (…) Wy­mie­nie­ni trzej osob­ni­cy zo­sta­li wy­pusz­cze­ni na wol­ność po wpła­ce­niu przez każ­de­go z nich grzyw­ny w wy­so­ko­ści 20 do­la­rów”.

Ten sam dzien­nik, uka­zu­ją­cy się w miej­sco­wo­ści Pe­oria, Il­li­no­is, tym ra­zem z 10 wrze­śnia, do­no­sił swo­im czy­tel­ni­kom:

„Miej­sco­wi stró­że po­rząd­ku mie­li wczo­raj z oka­zji od­by­wa­ją­cej się w mie­ście gali peł­ne ręce ro­bo­ty. (…) Przed ob­li­cze sę­dzie­go zo­stał do­pro­wa­dzo­ny mię­dzy in­ny­mi nie­ja­ki Wy­att Earp, któ­ry wy­wo­łał bój­kę na uli­cy przed do­mem pu­blicz­nym przy Bear Stre­et. (…) Wy­att Earp zo­stał ska­za­ny na uisz­cze­nie grzyw­ny pie­nięż­nej w wy­so­ko­ści 44 $”.

W cza­sie wol­nym od pra­cy, my­śli­wi jeź­dzi­li za­ba­wić się do któ­re­goś z naj­bliż­szych miast. W jed­nym z nich Earp ze­tknął się po raz pierw­szy z za­wo­do­wym pię­ściar­stwem. Fa­cet na­zwi­skiem Mike Do­no­van zma­sa­kro­wał fa­tal­nie swe­go ry­wa­la, Joh­na Shans­sey’a, tego sa­me­go, któ­ry kil­ka lat póź­niej zo­stał bur­mi­strzem mia­sta Yuma w Ari­zo­nie. Wy­att wziął udział w kil­ku wal­kach, wy­ka­zu­jąc przy tym spo­ry ta­lent do bok­su, ale pro­fe­sjo­nal­na ka­rie­ra w ogó­le go nie in­te­re­so­wa­ła. Ów­cze­sne po­je­dyn­ki to­czy­ły się we­dług tak zwa­nych Lon­don Pri­ze Ring Ru­les, czy­li – mó­wiąc w skró­cie – na gołe pię­ści. Ilość rund nie była li­mi­to­wa­na, koń­czo­no je w mo­men­cie, w któ­rym je­den z za­wod­ni­ków wa­lił się na zie­mię. Se­kun­dan­ci mie­li w ta­kim wy­pad­ku pół mi­nu­ty na do­pro­wa­dze­nie swe­go pod­opiecz­ne­go do sta­nu uży­wal­no­ści. Je­śli za­bie­gi nie przy­nio­sły re­zul­ta­tu, ogła­sza­no wy­gra­ną ry­wa­la przez knoc­ko­ut (no­kaut). In­ne­go roz­strzy­gnię­cia wła­ści­wie nie zna­no.

*

Kan­sas City, gdzie Mis­so­uri robi wiel­ki za­kręt, za­nim po­pły­nie do Sa­int Lo­uis, leży wła­ści­wie na gra­ni­cy dwóch sta­nów – Mis­so­uri i Kan­sas. W la­tach trzy­dzie­stych XIX stu­le­cia mia­sto było bar­dzo po­pu­lar­nym miej­scem po­sto­ju cią­gną­cych na Za­chód osad­ni­ków, któ­rzy po­zo­sta­wia­li za sobą sze­ro­ki szlak koń­skie­go łaj­na, znisz­czo­nej odzie­ży, ogry­zio­nych ko­ści i po­pio­łów licz­nych ognisk. W okre­sie po­prze­dza­ją­cym woj­nę do­mo­wą na te­re­nie ca­łe­go sta­nu do­cho­dzi­ło do gwał­tow­nych starć zwo­len­ni­ków i prze­ciw­ni­ków nie­wol­nic­twa, co zna­la­zło od­zwier­cie­dle­nie w po­pu­lar­nym okre­śle­niu Ble­eding Kan­sas (Krwa­wią­cy Kan­sas).

Roz­kwit Kan­sas City – i le­gen­da peł­ne­go zgieł­ku mia­sta grze­chu – zo­stał za­ha­mo­wa­ny przez wy­buch woj­ny se­ce­syj­nej. Los znów od­mie­nił się w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, gdy po­wsta­nie ko­lei umoż­li­wi­ło szyb­ki roz­wój prze­my­słu mię­sne­go. Po­wsta­ło wte­dy wie­le ogrom­nych tar­gów zwie­rzę­cych, któ­re zli­kwi­do­wa­no do­pie­ro w roku 1992.

Był cie­pły maj 1872 roku, kie­dy Wy­att wy­szedł wraz z kil­ko­ma ko­le­ga­mi my­śli­wy­mi na głów­ną uli­cę Kan­sas City. Za­bu­do­wa­nia wo­kół nie były ani pięk­ne, ani wiel­kie, po pro­stu zwar­te li­nie dom­ków po­sta­wio­nych z obu stron sze­ro­kiej dro­gi. Jed­ne z nich wy­po­sa­żo­no w we­ran­dy, inne – nie, a we wszyst­kich oknach wi­sia­ły ża­lu­zje. Po­wie­trze było ja­sne i osza­ła­mia­ją­ce jak szam­pan i na­wet gdy słoń­ce sta­ło w ze­ni­cie, po­zo­sta­wa­ło lek­kie i krze­pią­ce. W opi­sy­wa­nej oko­li­cy jest ono tak su­che, że mar­twe zwie­rzę­ta nie roz­kła­da­ją się, lecz schną, a po paru mie­sią­cach po­zo­sta­je je­dy­nie skó­ra, wy­peł­nio­na sa­mym pro­chem.

Te­raz, w nie­dziel­ne po­łu­dnie, dro­ga-uli­ca, roz­jeż­dżo­na ko­ła­mi po­jaz­dów, roz­dep­ta­na ko­py­ta­mi koni i ra­ci­ca­mi by­dła, peł­na była pie­szych i jeźdź­ców. W jed­ną i dru­gą stro­nę to­czy­ły się wozy na­kry­te bu­da­mi lub otwar­te plat­for­my, na któ­rych sta­ły becz­ki, skrzy­nie i na­rzę­dzia rol­ni­cze. Ścią­gnę­li tu far­me­rzy i kow­bo­je, a prócz nich lu­dzie róż­nych za­wo­dów, przy­błę­dy z koń­ca świa­ta, obi­bo­ki i wiecz­ne włó­czę­gi oraz tram­py, co to nie po­tra­fią nig­dzie dłu­go za­grzać miej­sca. Obok nich znaj­do­wa­li się tacy, któ­rych wo­jen­na fala wy­rzu­ci­ła ze sta­rych sie­dzib, ze spa­lo­nych osad i mia­ste­czek, lub któ­rzy tak za­sma­ko­wa­li w wo­jen­nym rze­mio­śle, że prze­sta­ła im od­po­wia­dać wszel­ka inna pra­ca. Wśród róż­no­ko­lo­ro­wych ubio­rów moż­na było za­uwa­żyć sta­lo­wo­sza­re, moc­no spło­wia­łe kur­ty zde­mo­bi­li­zo­wa­nych żoł­nie­rzy po­bi­tych wojsk kon­fe­de­rac­kich. Z po­bli­skie­go baru do­bie­ga­ły dźwię­ki mu­zy­ki. Ktoś okrop­nie fał­szo­wał na pia­ni­nie sta­rą me­lo­dię My dar­ling Cle­men­ti­ne.

– Wej­dzie­my na jed­ne­go? – rzu­cił do po­zo­sta­łych je­den z to­wa­rzy­szy Wy­at­ta.

– Chodź­my naj­pierw do skle­pu – za­pro­te­sto­wał Earp.

– Wy­glą­da­my jak ban­da włó­czę­gów, a nie my­śli­wi pra­cu­ją­cy dla po­waż­nej fir­my.

Rze­czy­wi­ście, odzie­nie, za któ­re za­pła­cił 80 do­la­rów przed od­jaz­dem z La­mar, po­dar­ło się na strzę­py, zaś obu­wie zbli­ża­ło się do kre­su swo­jej eg­zy­sten­cji. Pra­wy but już daw­no za­po­mniał o ob­ca­sie, przy le­wym za­cho­wa­ła się jesz­cze po­ło­wa tej ozdo­by. Nie le­piej pre­zen­to­wał się ka­pe­lusz. W szczę­śliw­szych cza­sach zwa­ny som­bre­ro, to zna­czy cie­ni­sty, zre­zy­gno­wał te­raz zu­peł­nie ze swe­go za­szczyt­ne­go ty­tu­łu. Jego sze­ro­ka kre­sa zni­ka­ła co­raz bar­dziej, a to, co tkwi­ło jesz­cze na gło­wie Wy­at­ta jako wier­na po­zo­sta­łość na­kry­cia gło­wy, mia­ło kształt mniej wię­cej tu­rec­kie­go fezu i nada­wa­ło­by się wy­śmie­ni­cie do ce­dze­nia atra­men­tu.

Po go­dzi­nie my­śli­wi wró­ci­li wy­stro­je­ni w nowe ciu­chy. Z baru do­bie­gał je­dy­nie oży­wio­ny gwar gło­sów, znę­ca­ją­cy się nad pia­ni­nem ucichł. Praw­do­po­dob­nie go za­bi­to. Kie­dy we­szli do środ­ka, pierw­szym, któ­ry rzu­cił się Ear­po­wi w oczy, był sie­dzą­cy przy jed­nym ze sto­li­ków wy­so­ki, smu­kły czło­wiek z dłu­gi­mi ja­sny­mi wło­sa­mi. Miał na so­bie pięk­ną ko­szu­lę do ko­lan z mięk­kiej je­le­niej skó­ry, ob­szy­tą fu­trem przy szyi i man­kie­tach, z czte­ro­ca­lo­wy­mi frędz­la­mi na dole. W pa­sie był prze­wią­za­ny czer­wo­ną je­dwab­ną szar­fą z ozdob­ny­mi ku­ta­si­ka­mi. Za nią, po obu stro­nach miał za­tknię­te kol­ba­mi do przo­du sze­ścio­strza­ło­we re­wol­we­ry, o kol­bach wy­kła­da­nych masą per­ło­wą. Opo­wia­dał z prze­ję­ciem zgro­ma­dzo­nym wo­kół słu­cha­czom o po­lo­wa­niu na bi­zo­ny.

– Jesz­cze szklan­kę whi­sky, je­śli ła­ska – krzyk­nął w stro­nę bar­ma­na. – Ale tym ra­zem bez wody. Wodę to­le­ru­ję tyl­ko w łaź­ni.

– A cóż to za cu­dak? – za­py­tał Wy­att jed­ne­go ze swych ko­le­gów.

– Ci­szej, na mi­łość bo­ską! – syk­nął za­gad­nię­ty. – Nie wiesz, kto to jest? Gdzieś ty się chło­pie cho­wał?

– Jak­bym wie­dział, to bym cię nie py­tał – od­parł lo­gicz­nie Earp. – A cho­wa­łem się w róż­nych miej­scach. Oj­ciec bez prze­rwy prze­pro­wa­dzał się z jed­ne­go sta­nu do dru­gie­go.

– Więc wbij so­bie do tej two­jej za­ku­tej pały – wy­ja­śnił my­śli­wy – że to słyn­ny re­wol­we­ro­wiec, Dzi­ki Bill Hic­kok. Nie sły­sza­łeś, jak za­ła­twił ban­dę McCan­le­sa dzie­sięć lat temu na sta­cji Rock Cre­ek w okrę­gu Jef­fer­son? Było ich sze­ściu. Za­ata­ko­wa­li Dzi­kie­go Bil­la, a on za­strze­lił trzech, dwóch po­ło­żył no­żem, a ostat­nie­go za­tłukł kol­bą.

– Żar­tu­jesz – skrzy­wił się Wy­att. – Nie wy­glą­da na czło­wie­ka, któ­ry z dwu­dzie­stu kro­ków tra­fi w dzie­się­cio­cen­tów­kę. Poza tym od wie­lu lat żyję na po­gra­ni­czu i wiem co nie­co na te­mat walk. Kie­dy sły­szysz, że było wię­cej niż trzech na jed­ne­go i ten je­den wy­grał, to zna­czy, że usły­sza­łeś łgar­stwo. (W tym przy­pad­ku Wy­att miał ra­cję. Dzi­ki Bill za­bił „tyl­ko” McCan­le­sa i jego dwóch wspól­ni­ków).

– To naj­szyb­szy i naj­od­waż­niej­szy czło­wiek na ca­łym Za­cho­dzie – wtrą­cił się ja­kiś sto­ją­cy obok gość. – Le­piej nie wcho­dzić mu w dro­gę.

– Ni­ko­mu nie za­mie­rzam wcho­dzić w dro­gę – wy­ja­śnił z god­no­ścią Earp. – A mieć od­wa­gę, nie za­wsze zna­czy mieć ra­cję.

Dzi­ki Bill tym­cza­sem wy­pił jed­nym hau­stem swo­ją whi­sky, za­pa­lił wiel­kie śmier­dzą­ce cy­ga­ro i przy­stą­pił do kon­ty­nu­owa­nia opo­wie­ści:

– Przy tego ro­dza­ju po­lo­wa­niach nie uży­wa się koni – po­wie­dział, wy­pusz­cza­jąc z ust wiel­ki kłąb dymu. – Pod­cho­dzi się pie­szo jak naj­bli­żej do jed­nej z gro­ma­dek, na ja­kie dzie­li się zwy­kle sta­do, roz­sta­wia się pod­pór­kę ze skrzy­żo­wa­nych ki­jów, opie­ra na niej dłu­gą lufę Sharp­sa i wy­bie­ra jed­no za dru­gim zwie­rzę­ta na obrze­żu.

– To prze­cież żad­na sztu­ka – rzekł Wy­att do ko­le­gi. – Taką za­ba­wę moż­na cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność, za­nim bi­zo­ny zo­rien­tu­ją się, co jest gra­ne, bo nie zwra­ca­ją naj­mniej­szej uwa­gi na od­głos strza­łów ani nie przej­mu­ją się zbyt­nio, kie­dy wo­kół pa­da­ją ich to­wa­rzy­sze.

Wy­so­ki męż­czy­zna z dłu­gi­mi ja­sny­mi wło­sa­mi ob­da­rzył go prze­lot­nym spoj­rze­niem swo­ich zim­nych nie­bie­skich oczu.

– Mu­sisz, przy­ja­cie­lu, być do­praw­dy zna­ko­mi­tym strzel­cem, sko­ro ośmie­lasz się prze­ry­wać Dzi­kie­mu Bil­lo­wi – po­wie­dział, ce­dząc po­wo­li sło­wa, i pod­niósł się ze swe­go stoł­ka. Był mniej wię­cej tego wzro­stu co Wy­att i po­dob­nej bu­do­wy. (We­dług źró­deł hi­sto­rycz­nych Earp miał 6 stóp oraz oko­ło 180 fun­tów, co w prze­li­cze­niu na obo­wią­zu­ją­ce u nas jed­nost­ki miar i wag daje 182,88 cm i 81,65 kg – 1 sto­pa = 30,48 cm, a 1 funt 453,59 g).

Wo­kół Wy­at­ta zro­bi­ło się na­gle pu­sto, jak w kie­sze­ni przed wy­pła­tą. Ko­le­dzy my­śli­wi od­su­nę­li się o dwa kro­ki, oka­zu­jąc wy­raź­nie swym za­cho­wa­niem, że są z zu­peł­nie in­nej wy­ciecz­ki. Po­wszech­nie wia­do­mo było, że Hic­ko­ko­wi za­pro­po­no­wa­no wła­śnie po­sa­dę sze­ry­fa w Abi­le­ne, jed­nym z owych mia­ste­czek przy ko­lei, do któ­rych Tek­sań­czy­cy pę­dzi­li by­dło prze­zna­czo­ne do dal­szej wy­sył­ki na wschód. Zaj­mu­ją­cy się zwie­rzę­ta­mi kow­bo­je do­sta­wa­li wy­pła­tę i sza­le­li, póki nie spłu­ka­li się do su­chej nit­ki, pi­jąc, łaj­da­cząc się i urzą­dza­jąc strze­la­ni­ny, a nie­daw­no za­bi­li tam­tej­sze­go sze­ry­fa, Toma Smi­tha. W ca­łym ba­rze za­pa­dła ci­sza, ni­czym w po­cze­kal­ni u den­ty­sty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: