Sześć pięter luksusu - ebook
Sześć pięter luksusu - ebook
To ma być coś, czego Warszawa jeszcze nie widziała. Wielki dom towarowy jak angielski Harrods czy niemiecki KaDeWe. Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy był największym sklepem w tej części Europy, nowoczesnym i urządzonym według zagranicznych standardów. W czasie powstania warszawskiego okolica domu została zrujnowana, a ostateczna zagłada dokonała się w 1948 roku, gdy powstawała nowa Warszawa. Ale dom braci Jabłkowskich przetrwał i to. Komuniści uznali jednak, że w nowej Polsce sklep taki jak ten nie może należeć do osób prywatnych. Został więc Jabłkowskim odebrany i upaństwowiony. Potem sprzedawano tam obuwie, a niegdyś nowoczesny budynek popadał w ruinę. W stanie wojennym władze Warszawy oddały go Związkowi Rzemiosła Polskiego, ale i z tych planów niewiele wyszło. Na początku lat dziewięćdziesiątych do rzemieślników zgłosił się pewien biznesmen i zaproponował wspólny interes, który miał wszystkim przynieść krociowe zyski.
Cezary Łazarewicz, opisując ponadstuletnią historię najsłynniejszego warszawskiego domu towarowego, prowadzi jednocześnie reporterskie śledztwo w sprawie reprywatyzacji i rysuje obraz przemian społecznych w XX i XXI wieku. A gdy książka ukazywała się po raz pierwszy, nie wiedział, że w tej historii nastąpi jeszcze niejeden zwrot akcji i jej zakończenie trzeba będzie napisać na nowo.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-030-9 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę w niewielkim pokoiku na czwartym piętrze i czekam na przyjście człowieka, który zarządza dziś budynkiem po największym przedwojennym domu towarowym. Ten gmach w samym sercu stolicy zna niemal każdy warszawiak. Wzniesiony przez rodzinę Jabłkowskich przed stu laty, po II wojnie światowej został jej odebrany przez komunistów i upaństwowiony. Potem były tam Centralny Dom Dziecka i Dom Obuwia, ale gdy ten drugi popadł w ruinę, władze Warszawy oddały go Związkowi Rzemiosła Polskiego na wielki sklep, który nigdy nie powstał. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku do rzemieślników zgłosił się Jerzy Kowalewski i zaproponował wspólny biznes: rzemieślnicy mieli oddać budynek na użytek założonej spółki, a biznesmen miał sprawić, że popłynie do nich rzeka pieniędzy.
Tylko że z tych obietnic nic nie wyszło. Pieniędzy nie było, a całkowitą kontrolę nad budynkiem przejął poprzez swoje spółki Jerzy Kowalewski. W 2003 roku wynajął budynek jednej z nich – przedsiębiorstwu Traffic, które w dawnym Domu Towarowym Bracia Jabłkowscy przy Brackiej 25 otworzyło największą księgarnię w Polsce.
Gmachem Jabłkowskich zarządza do dziś firma założona przez Jerzego Kowalewskiego i jego teścia Krzysztofa Kiwerskiego. Nazwa nie ma znaczenia, bo nawet jeśli w tym momencie jest to Zarząd Nieruchomości, jutro będzie firma X, a pojutrze firma Y. Ważne, że firmą kieruje Dariusz Majchrzak, prawa ręka prezesa Kowalewskiego, i to właśnie Majchrzak zaprosił mnie na spotkanie, by pokazać stusześćdziesięciometrowe biuro, które chce mi wynająć.
Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy przy ulicy Brackiej 25 w Warszawie
Archiwum rodziny Jabłkowskich
Próba wynajęcia przeze mnie biura to jedyny sposób, by wejść do środka. Miesiąc wcześniej zadzwoniłem na Bracką 25. Powiedziałem, że na frontowej ścianie tego budynku przeczytałem ogłoszenie o pomieszczeniu do wynajęcia, a ja właśnie szukam czegoś na biuro. To było już po tym, jak w sierpniu 2012 roku warszawski sąd orzekł, że księgarnia Traffic ma się wynieść i oddać nieruchomość prawowitym właścicielom. I choć firma Kowalewskiego wciąż się odwoływała od nakazu eksmisji, los budynku wydawał się przesądzony. Wcześniej czy później powinien trafić w ręce Jabłkowskich.
Od chwili ogłoszenia wyroku wejście do biur przy Brackiej 25 przypomina warowną twierdzę. Jest obawa, że budynek zostanie przejęty siłą, więc Kowalewski wprowadził dodatkowe środki bezpieczeństwa. Każdy wchodzący jest od razu legitymowany przez ochroniarza, który telefonicznie upewnia się, czy może interesanta przepuścić dalej. Potem wpisuje do grubego zeszytu imię, nazwisko i adres odwiedzającego, elektroniczną kartą odblokowuje drzwi do windy i wciska guzik z numerem cztery. To jedyny sposób dla człowieka z zewnątrz, by dostać się do biur.
Ja – klient chcący wynająć lokal na biuro – jestem poza wszelkimi podejrzeniami. Zanim przyszedłem, wysłałem maila z informacją o mojej firmie, że zajmuje się ona reklamą, mieści się w trzypokojowym mieszkaniu w bloku na Żoliborzu, a w związku z bardzo dynamicznym rozwojem szuka reprezentacyjnego biura w centrum miasta. Tę formułę o „dynamicznym rozwoju” doradził mi przyjaciel i użyczył danych swojej agencji reklamowej z udokumentowaną przeszłością, własną domeną w internecie, numerami faksów, telefonów, adresem mailowym. Wszystko po to, by się uwiarygodnić, bo wiem, że na zmyślanie nie mogę sobie pozwolić i że zostanę sprawdzony.
Biura firmy Traffic, Zarządu Nieruchomości i kilkunastu innych firm, których właścicielem, współwłaścicielem, prezesem, wiceprezesem lub członkiem zarządu jest Jerzy Kowalewski, mieszczą się za szklanymi drzwiami, zaraz przy windzie. Prezes rzadko osobiście spotyka się z drobnymi interesantami, takimi jak ja. Od tego ma Dariusza Majchrzaka, dobiegającego sześćdziesiątki uśmiechniętego pana, który już po kilku minutach rozmowy zapewnia mnie, że jest bardzo elastyczny i zrobi wszystko, byśmy się dogadali.
Wiem, że nie zawsze jest taki miły. W 2011 roku, gdy Nordea Bank zorientował się, że co miesiąc płaci osiem tysięcy euro nie temu właścicielowi co trzeba, i zerwał umowę z Zarządem Nieruchomości, pan Majchrzak wpadł w gniew. Włamał się do środka i wyniósł komputery oraz biurka pracowników banku, a potem kazał zaspawać drzwi i dla pewności postawił przed bankiem swoich ochroniarzy. Skutecznie odstraszyło to następnych najemców. Zwłaszcza że od miesięcy krąży w Warszawie pogłoska, iż dni Kowalewskiego na Brackiej są policzone.
W marcu 2013 roku miał być wykonany kolejny nakaz eksmisji dwóch firm, które tak jak Traffic zajmują nielegalnie budynek. Wówczas do akcji wkroczyli prawnicy Kowalewskiego i udało im się powstrzymać eksmisje. Nie wiadomo jednak, na jak długo.
A więc siedzę w białym pokoiku, do którego skierowała mnie sekretarka, i udaję, że nic nie wiem o tych wszystkich kłopotach. Słucham wywodów prezesa Majchrzaka. Roztacza on przede mną wizję niezwykle udanej współpracy. Mówi o prawdziwej okazji, która mi się trafiła (pięćdziesiąt złotych za metr kwadratowy), i że za całe wielkie biuro na piątym piętrze zapłacę tylko osiem tysięcy złotych. Dużo, biorąc pod uwagę, że spółki Kowalewskiego płaciły do niedawna dziesięć tysięcy złotych za dzierżawę nie jednego biura, lecz całego gmachu przy Brackiej 25 o powierzchni ponad siedmiu tysięcy metrów kwadratowych. Wychodziło więc jeden złoty czterdzieści groszy za dzierżawę metra kwadratowego w najbardziej atrakcyjnej lokalizacji w Warszawie, między Nowym Światem a Marszałkowską. To dlaczego ja mam płacić czterdzieści razy więcej? Zwłaszcza że od ponad dwóch lat Kowalewski nikomu już za dzierżawę nie płaci i zajmuje budynek nielegalnie. Ale siedzę cicho, udając, że nic o tym nie wiem. Pytam tylko o gwarancję umowy.
Majchrzak zbywa moje obawy jakimś żartem i mówi jedynie o zapisie dopuszczającym możliwość natychmiastowego zerwania umowy bez prawa do odszkodowania. Zapewnia, że w takim wypadku każdy najemca może liczyć na wsparcie jego i jego prawników oraz ochroniarzy.
– Nie damy się wykurzyć naszym wrogom – mówi nagle, a gdy widzi, że robię wielkie oczy, doprecyzowuje: – Naszym wrogiem są Jabłkowscy, podający się za spadkobierców przedwojennych właścicieli.1 Kamień węgielny, czyli rodzina
Czwartek. 4 września 1913.
Warszawa żyje wczorajszą strzelaniną w zakładzie fryzjerskim przy ulicy Złotej 16, gdzie Roman Pisarski próbował zastrzelić własną żonę. Dziennikarze zdobyli ich wspólne zdjęcie, na którym wyglądają na zakochanych. On (czarny surdut i biała koszula) trzyma rękę na jej ramieniu, ona (ciemna suknia i ciasno upięte włosy) uśmiecha się do obiektywu. Gazety piszą, że fryzjer był porywczy i niezwykle zazdrosny o dużo młodszą żonę, dlatego zawsze miał ją na oku. Wywiercił nawet dziurkę w ścianie, by ją obserwować w sąsiednim pokoju, gdzie obsługiwała kasę. Tego feralnego dnia zobaczył przez tę dziurkę, jak klient namiętnie całuje jej dłoń. Nie czekał na wyjaśnienia. Wpadł do pokoju z rewolwerem i wpakował w nią trzy kule. Reporter „Kuriera Polskiego” pojechał za ciężko ranną kobietą do Szpitala Dzieciątka Jezus i zapytał doktora Sztyera, czy ofiara zazdrośnika ma szansę na przeżycie. „Nie daję wielkich szans, bo jedna z kul przebiła brzuch i poważnie nadwyrężyła kiszki” – odpowiedział lekarz. (Przeżyła. To wiemy z kolejnych wydań gazety).
W piwiarni przy ulicy Bednarskiej dwudziestoletnia Zosia Kudlińska targnęła się na życie, wypijając kwas karbolowy (dziś nazywany fenolem).
Na rogu ulic Marszałkowskiej i Koszykowej nieznani sprawcy uprowadzili furmankę razem z dziesięcioletnią Marianną Kornacką.
Przy ulicy Krochmalnej znaleziono ciało jedenastoletniej Małki Cukierman, zgwałconej i utopionej w klozecie.
W otwartym osiem miesięcy temu Teatrze Polskim, najnowocześniejszej scenie Królestwa Polskiego, wystawiają dziś nowy spektakl – Burzę według Williama Shakespeare’a. Redaktor Sitko z „Kuriera Polskiego”, który widział już spektakl, pisze, że to czarowna baśń, i przewiduje murowany sukces. „Reżyser postawił piękne stylowane dekoracje, dał pyszne kostiumy, wielce pomysłowe, groźnie odtworzył burzę, wiernie mrok i blask słoneczny. Sztukę ozdobił melodyjną muzyką natury i duchów, a wreszcie role powierzył doskonałym artystom”. Kozłowska „gra z wdziękiem i uczuciem”, Tatarkiewiczówna „jest jak skra żywa”, Jaracz „jest nadzwyczajną potworą”, Zelwerowicz i Jarniński „tworzą wielce komiczne postacie”.
U prezydenta Warszawy Millera odbywa się narada dotycząca planów połączenia jednym kanałem Wisły, Dniepru i Wołgi. Kanał ma być dla Polski oknem na świat, bo świat jest wtedy dla Polaków na wschodzie.
W Rydze ulewa podmywa tory tramwajowe, na ulicach Triestu biją się Słoweńcy z Włochami, a w Paryżu znany lotnik Olivier wybrał się dwupłatowcem na podniebną wycieczkę z pasażerem. Niestety, spadli ze znacznej wysokości i się zabili.
Puszka
O tym wszystkim można by przeczytać po odnalezieniu metalowej puszki wmurowanej późnym popołudniem 4 września 1913 roku w fundamenty nowo budowanego gmachu przy ulicy Brackiej 25 w Warszawie. W puszce są stare numery „Kuriera Ilustrowanego”, „Kuriera Polskiego” i „Gazety Warszawskiej”, by ktoś, kto ją kiedyś odkryje, poczuł atmosferę dużego miasta na zachodnich rubieżach Cesarstwa Rosyjskiego.
Są też monety – ruble i kopiejki – które wtedy nosili przy sobie poddani Jego Cesarskiej Mości Mikołaja II.
Jest też list kierowany do przyszłych pokoleń:
Tym, którzy pismo niniejsze kiedyś oglądać będą, wiadomym czynimy, że do dnia dzisiejszego budowa pięciopiętrowego gmachu z żelazobetonu i cegły znacznie posuniętą została, tak że szkielet żelazobetonowy częściowo na drugim piętrze już jest wykonany. Staraniem wznoszących tę budowę jest, aby gmach ten pod względem zewnętrznej okazałości na długie lata był ozdobą Warszawy, a we wszystkich swoich wewnętrznych urządzeniach odpowiadał ostatnim wymaganiom handlu, co pozwoli na znaczne rozszerzenie interesu ku wygodzie i bezpieczeństwu tak kupującej publiczności, jak i pracowników firmy.
Najważniejszym przedmiotem w puszce jest akt założycielski Towarzystwa Akcyjnego Bracia Jabłkowscy. Jego celem działania jest rozwój handlu towarowego i przemysłu konfekcyjnego.
Ci, co wmurowali puszkę, nie mieli wątpliwości, że wzięli udział w historycznym wydarzeniu, o którym przyszłe pokolenia będą chciały się dowiedzieć jeszcze więcej.
Ale puszka od stu lat czeka na swego odkrywcę.
Fotografia
Nie chodzi o jeszcze jeden sklep w Warszawie. To ma być coś zupełnie innego, czego Warszawa jeszcze nie widziała. Wielki dom towarowy, największy sklep w tej części Imperium. Jak wybudowany osiem lat temu angielski siedmiopiętrowy Harrods, jak otwarty sześć lat temu pięciopiętrowy niemiecki KaDeWe. Skoro udało się to Charlesowi Harrodsowi w Londynie, Adolfowi Jandorfowi w Berlinie, to dlaczego miałoby się nie udać Jabłkowskim w Warszawie? W mieście jest głośno nie tylko o nowym budynku, ale i o Jabłkowskich, którzy stają się najważniejszymi kupcami Imperium.
Uroczystość wmurowania kamienia węgielnego, 4 września 1913 roku
„Kurier Ilustrowany” nr 246, 5.09.1913
Na jedynej zachowanej fotografii (zrobił ją fotoreporter „Kuriera Ilustrowanego”) z uroczystości wmurowania puszki widać tłum posępnych mężczyzn (i zaledwie trzy kobiety) stojących na rozpoczętym wiosną placu budowy na tle rozpadającej się rudery, o którą opierają się drewniane rusztowania. Na niewyraźnym zdjęciu trudno dostrzec tę zapowiadaną potęgę, bo na razie prace zostały doprowadzone do drugiego piętra. Pięter ma być pięć. I jeszcze do tego ogromne piwnice.
„Elewacja frontowa przedstawia się bardzo ładnie i po wykończeniu budowli Warszawie przybędzie nowy, prawdziwie piękny gmach” – zauważa dziennikarz „Kuriera”.
W pierwszym rzędzie – w komży – ksiądz Wacław Bliziński, proboszcz z Liskowa. Przyjechał aż spod Kalisza, skąd wywodzi się ród Jabłkowskich. Jest społecznikiem, twórcą tajnych kompletów dla wiejskich dzieci i założycielem kas oszczędnościowych. Pozytywista. Wciąż powtarza, że na niepodległość nie można czekać z założonymi rękami (za sześć lat, gdy Polska pojawi się już na mapie, zostanie posłem i liderem Narodowego Zjednoczenia Ludowego, ważnej partii w polskim sejmie). To dla niego oczywiste, że dom towarowy, który budują Jabłkowscy, ma być czymś znacznie więcej niż tylko maszynką do zarabiania pieniędzy. To symbol RODZINY i jej siły, która po klęsce odradza się w wielkiej budowli i w wielkim przedsięwzięciu.
Obok księdza lekko łysiejący inżynier Piotr Drzewiecki, współzałożyciel Towarzystwa Akcyjnego. Zaufany braci, zarządza przedsięwzięciem. Uchodzi za geniusza finansjery. Studiował w Rosji, we Francji i w Stanach Zjednoczonych. Pisał podręczniki o zarządzaniu, zna się na biznesie i ma za sobą pasmo sukcesów gospodarczych, szacunek podwładnych oraz kolegów inżynierów (cztery lata później zostanie wybrany na pierwszego prezydenta niepodległej Warszawy). Jego Przedsiębiorstwo Budowy Maszyn i Urządzeń Sanitarnych Drzewiecki i Jeziorański kanalizuje budynek, zakłada ogrzewanie i doprowadza wodę. Być może część wynagrodzenia zgodziło się przyjąć w akcjach?
Blisko inżyniera Drzewieckiego stoi Józef Jabłkowski junior – najważniejszy z rodu. Ma wtedy pięćdziesiąt jeden lat, ubrany jest w jasny surdut i mocno ściska w dłoniach kapelusz. Patrzy prosto w obiektyw, jakby mówił: „to wszystko moja zasługa, ci wszyscy ludzie są tu dzięki mnie”.
Ale to samo mogłaby powiedzieć jego siostra Aniela, bo od jej małego sklepiku wszystko się zaczęło. Z tym że ją upchnięto gdzieś w dalszych rzędach. Stoi w tłumie, wśród tych niewyraźnych, rozmazanych twarzy. Nie sposób ją rozpoznać. Wiadomo jednak, że przed chwilą złożyła swój podpis na okolicznościowym cyrkularzu. To te wyraźne wielkie litery wykaligrafowane zaraz pod drobnym pismem księdza Blizińskiego.
Nie do rozpoznania na fotografii jest też architekt Franciszek Lilpop, jeden z trzech założycieli spółki spoza najbliższej rodziny Jabłkowskich. To on z Karolem Jankowskim zaprojektowali budynek przy Brackiej 25. Obaj uważani są za wybitnych architektów. O ich projekty biją się inwestorzy z całej Polski.
Obok Józefa Jabłkowskiego stoi brunet z wielkimi zakolami. Być może to Robert Geyer, młody niemiecki przemysłowiec z Łodzi i kolejny udziałowiec firmy. Byłaby niezła awantura, gdyby dowiedział się, że ktoś nazwał go Niemcem. Pochodzenia nie zmieni, ale przecież wszyscy wiedzą, że czuje się Polakiem, kocha Polskę i żyje tu z wyboru, a nie z konieczności. Przed rokiem wrócił do Łodzi z Drezna, gdzie studiował w szkole handlowej. Zaraz potem stryj wprowadził go do zarządu rodzinnego przedsiębiorstwa. Geyerowie to rodzina wpisana w historię Łodzi, bogacze i twórcy jej przemysłowej potęgi. Pod koniec XIX wieku znał ich każdy, kto w poszukiwaniu pracy dotarł do miasta. Mają fabryki, pałace i wille, ale budują też domy dla robotników, uczą i karmią ich dzieci.
Jak Geyer trafił do warszawskiej firmy Jabłkowskich? Niewykluczone, że przez znajomość z Józefem, który zaczynał swoją karierę zawodową w Łodzi od stanowiska zwykłego robotnika. Być może nawet w którejś z fabryk Geyerów?
(Wiele lat później miłość do Polski zabije Roberta Geyera. Po wybuchu wojny, w listopadzie 1939 roku na zebraniu zarządu Towarzystwa Akcyjnego powie, że niczego dobrego po Niemcach się nie spodziewa. I poprosi Jabłkowskich o przechowanie testamentu. Dwa tygodnie później zostanie zastrzelony przez Gestapo w swoim łódzkim mieszkaniu. Podobno za to, że nie chciał podpisać folkslisty).
Na zdjęciu są jeszcze dziesiątki twarzy, których nie sposób dopasować do nazwisk pod cyrkularzem. Skoro się podpisali i są na fotografii, muszą być dla firmy kimś ważnym.
Piotr Drzewiecki
Kilka minut po osiemnastej, gdy zamurowane miejsce z puszką tężeje, inżynier Piotr Drzewiecki wspina się na skleconą z desek trybunę, by w imieniu Towarzystwa Akcyjnego Domu Handlowego Towarowo-Konfekcyjnego Bracia Jabłkowscy opowiedzieć o firmie i ludziach, którzy ją tworzą. Reporter „Kuriera” notuje po łebkach, ale wiadomo, że Drzewiecki musiał wspomnieć o upadku Józefa Jabłkowskiego, seniora rodu, bez którego nie byłoby tej uroczystości. Musiał wspomnieć o ogromnym majątku i dworze w Cielcach pod Kaliszem, gdzie Józef wybudował swoją pierwszą cukrownię w Kongresówce, i o pozytywistycznej ideologii, która go napędzała. I o tym, że Józef Jabłkowski wierzył w ludzi, postęp, samoorganizację oraz pracę u podstaw; że był pierwszym wśród panów, który dostrzegł w chłopach coś więcej niż tylko tanią siłę roboczą, że uwolnił ich z poddaństwa, oddając każdej zatrudnionej u siebie rodzinie po kawałku ziemi; że budował szkoły dla wiejskich dzieci i zaganiał je do nauki.
Józef
Józef wierzył, że każdy sam wykuwa swój los. Założył z dwoma wspólnikami dom handlowo-rolniczy w Kaliszu, by po lepszej cenie sprzedawać plony ze swojego gospodarstwa. A gdy się okazało, że dla dalszego rozwoju firmy i regionu konieczna jest budowa linii kolejowej, podjął to wyzwanie. Napisał w tej sprawie do samego cara i w 1865 roku Aleksander II wydał zgodę na budowę drogi żelaznej łączącej linię warszawsko-wiedeńską (a konkretnie Koluszki) z Łodzią. Razem z bankierem Janem Blochem, zwanym królem kolei żelaznych, założył odpowiednią spółkę. W ciągu miesiąca spółka zebrała gigantyczną kwotę miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy rubli i równie błyskawicznie, bo w ciągu trzech miesięcy, zbudowała dwudziestosiedmiokilometrowy odcinek torów do Łodzi. Senior miał wtedy czterdzieści osiem lat, pomysły, energię. Był u szczytu swojej biznesowej kariery. Może snuł kolejne plany, nie wiedząc, że to już koniec.
Dworek Jabłkowskich w Cielcach
Archiwum rodziny Jabłkowskich
Być może inżynier Drzewiecki, by nie ranić synów i córek Józefa, nie wspomniał o wstydliwym epizodzie, który złamał życie ich ojcu. Bo po co przypominać, że zaliczył carskie więzienie. Stało się to w 1876 roku, gdy spadkobiercy jednego z trzech wspólników Domu Handlowo-Komisowego Rolników Kaliskich po jego śmierci, kłócąc się o majątek z dwoma pozostałymi udziałowcami, oskarżyli ich o działanie na szkodę spółki. Zarzuty – jak się później okazało – były bezpodstawne, ale sprawy sądowe absorbowały czas i pieniądze, doprowadzając firmę do ruiny. Senior nigdy się z tego nie podniósł. Stracił udziały w spółce kolejowej, ziemię w Cielcach, Krąkowie i Tymisławicach, a także dwór i swoje wzorowe cukrownie.
Spróbujcie wejść w skórę sześćdziesięcioletniego mężczyzny, ojca rodziny, bogacza, który u schyłku życia traci wszystko i musi zacząć od początku, wiedząc, że będzie spłacał długi do śmierci. Ale finansowy upadek Józefa staje się początkiem handlowej potęgi jego dziesięciorga synów i córek.
Gdy Józef opuścił dwór w Cielcach, zabrał żonę i pojechali szukać szczęścia w Warszawie. Po latach dostatniego życia jako wielki właściciel ziemski ruszył szukać pracy najemnej. Znalazł ją u Wilhelma Raua, potentata przemysłowego, współwłaściciela warszawskiej fabryki metalurgicznej Lilpop, Rau i Loewenstein, od których kiedyś kupował maszyny parowe do swojej cukrowni. Rau potraktował Józefa jak przyjaciela i powierzył starszemu panu kontrolę nad swymi cukrowniami na Wołyniu i Podolu.
Warszawa
W lipcu 1879 roku rodzina Jabłkowskich osiedla się w Warszawie, a miesiąc później miasto odwiedza car Aleksander II Romanow, by zapoznać się z jego dramatyczną sytuacją sanitarną. Warszawa wygląda jak wielkie szambo.
„Płynne nieczystości wyciekają z podwórek na ulice odkrytymi rynsztokami, wydzielając paskudne zapachy, a potem wpadają do otworów kanałów odpływowych, zbudowanych z drewna, bez jakiegokolwiek planu. Kanały gniją, często się zapadają i nieustannie są zapchane” – raportował carowi generał-gubernator Warszawy Paweł Kotzebue.
Przy jednym z takich rynsztoków, w kamienicy na Chmielnej 13 Józef zaczyna skromną egzystencję. „Żyjemy tu jak w klasztorze, nigdzie nie bywamy ani też nikt obcy u nas – pisał w liście do córki Justyny. – Wyścigi konne, wystawa inwentarzy, telefon – który głos przenosi z jednego końca miasta na drugi, teatry ogródkowe – my jednak z tego wszystkiego nie korzystamy, bo ani ochoty, ani pieniędzy nie ma”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie II zmienione