Szesnaście na Bourbon - ebook
Szesnaście na Bourbon - ebook
Porywająca nowa książka Bartosza Sadulskiego, laureata Nagrody im. Kościelskich!
Pełna humoru, tajemnic i skandali historia w duchu powieści płaszcza i szpady.
W 1673 roku ze szpitala Salpêtrière w Paryżu zostaje uprowadzonych 16 kobiet. Z polecenia króla Ludwika XIV mają dopłynąć okrętem „Dunkerquoise” na wyspę Bourbon, by wyjść za mąż za francuskich kolonistów. Zagadkowe tożsamości i często kontrowersyjne losy Francuzek sprawiają, że tak daleka podróż okazuje się dla nich szansą, a nie zagrożeniem.
Pod dowództwem despotycznego kapitana na statku płyną między innymi zdziwaczały misjonarz Jean, podejrzana heretyczka Beli, diaboliczny kot Lucjan czy nastoletnia Françoise Châtelain (która ponoć umarła w 1661 roku…). Podróżni w drodze do celu zatrzymają się w portach Teneryfy, Wysp Zielonego Przylądka i Madagaskaru. Czy jednak wszystkim uda się przetrwać tę daleką i niebezpieczną wyprawę?
Szesnaście na Bourbon to szkatułkowa historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, przedstawiona tak barwnie, że ciężko rozróżnić, co jest prawdą, a co fikcją.
„Wybitny ten burbon, wasza wysokość.
Kiedy Ludwik XIV siada na nocniku, kiedy Jan Kazimierz głaszcze maskę pośmiertną swojej żony, Marii Gonzagi, słychać tu przede wszystkim szelest papieru. Powieść Sadulskiego nie nawiązuje do wielkiej tradycji prozy historycznej, ale do wybitnych tekstów dziurawiących tę tradycję. Bliżej mu do Johna Bartha, Johna Fowlesa, czy Thomasa Pynchona niż do Wiktora Hugo.
Sadulski nie udaje, że w XXI wieku można napisać autentyczną powieść historyczną, że można w jakikolwiek sposób napisać o historii prawdę. Pomimo tego traktuje przeszłość super serio, nie ma tu żadnej „gry”, żadnej zabawy, gdy na horyzoncie pojawia się palenia czarownic, handel żywym towarem (w służbie ideologii wielkiego państwa), kolonializm i międzyrasowe masakry”.
Paulina Małochleb, krytyczka, ksiazkinaostro.pl
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07980-5 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przemarsz prowadziło i zamykało po trzech żołnierzy należących do Kompanii Wschodnioindyjskiej. Młodzi chłopcy, jeszcze przed chwilą bezrobotni lub świeżo zwolnieni ze służby, zaciągnęli się do małej armii Colberta z nadzieją na regularny żołd, a może też niesłychaną dalekomorską przygodę, słyszeli bowiem opowieści o oficerach, którzy tak wzbogacili się w koloniach, że ich statki tonęły w drodze powrotnej, przeciążone skarbami, lub padały łupem piratów. Marzyli o potyczkach z hiszpańskimi korsarzami i przynoszących chwałę zwycięstwach lub przynajmniej o chlubnej śmierci żołnierza. Tymczasem wykorzystywano ich głównie jako eskortę: odprowadzali kobiety złapane na ulicach Paryża do przytułku i z przytułku do łodzi, którą wyruszały w stronę mostu Czerwonego po drugiej stronie miasta.
Chłopcy nie przypominali prawdziwych żołnierzy, wyglądali na przebierańców, nieletnich uzurpatorów monarszej władzy. Obfite rękawy dwurzędowych watowanych mundurów powiewały na wietrze jak flagi królestwa Bourbonów, dłonie zdawały się w nich równie drobne jak rączki zdobnych lalek, w wysokich kołnierzach przepadały podbródki i usta, głowy przykryte obszernymi beretami wyglądały jak smutne grzyby, po które nawet najbardziej zawzięty grzybiarz nigdy się nie schyli, a półtorametrowe muszkiety wisiały na plecach, niemal dotykając ziemi. Nie przynosili chluby Kompanii, sobie ani swoim matkom. Gdyby ich zwierzchnik Colbert zobaczył, jak prezentuje się jego armia, załamałby ręce: szczytem możliwości tej kompanii zdawało się osaczenie wiejskiego burdelu i aresztowanie pijanej matrony.
Na ich szczęście kobiety czekały. Kobiety czekały spokojnie i nie trzeba było ich wywoływać, przetrząsać niskich cel ani gwałtem porywać. Kobiety czekały spokojnie od świtu w starej kaplicy poświęconej św. Dionizemu, zamienionej w pralnię. Mimo przenikliwego chłodu kobiety czekały spokojnie od świtu, bowiem same zgłosiły się do tego porwania, które w rzeczywistości nie było porwaniem, lecz wygnaniem. Kobiety czekały, bo w czekaniu osiągnęły mistrzostwo, całe zrobione były z czekania i zawsze czegoś oczekiwały. Gdy pracowały, czekały na koniec pracy, gdy się modliły, czekały na amen, nawet zasypiały niecierpliwie, licząc, że kolejny dzień przyniesie odmianę, a gdy wszystko szło po staremu, nadal pozostawało im czekanie, jak długo słońce wstaje i zachodzi. Ich serca czekały, żeby je złamać, oczy, żeby je olśnić, a usta, żeby je pocałować. Nie było to czekanie wypełnione nadzieją, ale nie było też beznadziejne. Siostra de Laferrière powtarzała im ku pokrzepieniu, że wybawieni zostaną cierpliwi, jak rolnik czekający wytrwale na cenny plon ziemi, dopóki nie spadnie deszcz wczesny i późny. Nawet gdy znalazły się w beznadziejnym położeniu, a wiele z nich tak widziało swoje bytowanie w Salpêtrière, tym ponurym mamrze dla kobiet z marginesu, z nadzieją wypatrywały końca. Przynosili go chłopcy z Kompanii, czekały więc na nich cierpliwie od świtu.
Wszystkie, poza jedną, modliły się pod przewodnictwem siostry de Laferrière. Bezbożnica Bastienne siedziała w rogu przykryta kocem i dygotała. Od kilku dni pościła, brakowało jej sił. Z trudem podniosła się, kiedy weszli żołnierze prowadzeni przez kobietę w czerni, panią Bourdon, żeby zakuć je w łańcuchy. Blade światło poranka wpadało już przez niewielkie okienko z witrażem, nie rozpraszając mroku panującego w pralni. Bez słowa sprzeciwu skuto razem szesnaście stóp, w tym stopę siostry de Laferrière, która sama o to poprosiła. Szesnaście dziewcząt od tej pory łączą nie tylko okowy, ale też wspólna historia.
Wyprowadzono je z pralni i skierowano w stronę rzeki. Niebo wyglądało jak wywrócone na drugą stronę, wisiało tak nisko, jakby miało zaraz runąć na głowy paryżan. Za trójką żołnierzy na czele tej dziwacznej procesji dreptała pani Bourdon, oddelegowana przez Colberta do delikatnej misji oczyszczenia Salpêtrière z najbardziej niepożądanych postaci. Korowód spiętych łańcuchem otwierały Elisabeth Patte, prawa ręka Bourdon, dobre dziecko złego świata, i nieprzestająca się modlić siostra de Laferrière, tłamsząca w dłoniach zużyty różaniec. Jako ostatnia szła, słaniając się na nogach, Bastienne. Próbowała zagwizdać, lecz miała zbyt spierzchnięte usta, żeby jej się to udało. Obok niej trzech żołnierzy, a za nimi, coraz bardziej w oddali, Salpêtrière. Ktoś wszedł do pralni, przeżegnał się i zebrał rozrzucone przez dziewczyny koce.
Słońce, jeśli tego dnia w ogóle wstało, było niewidoczne, ale niewątpliwie zaczął się nowy dzień, inny od tego, który zdarzył się wczoraj: Salpêtrière po raz ostatni wypuściło w świat taki kolektyw.
Po drugiej stronie świata, w Suracie nad rzeką Tapti, były gubernator i sprawca całego zamieszania Étienne Régnault sposobił się do późnego śniadania z indyjskimi kupcami, pochodzącymi, jak słyszał, z lędźwi Puruszy. Siedział twarzą na zachód, jedną dłonią kręcił koniuszek wąsa, drugą powoli mieszał herbatę, obie te czynności wykonywał zgodnie z ruchem wskazówek zegara, bardzo rzetelnie, lecz dość powoli, jak człowiek, który na wszystko ma czas, a pośpiech jest, obok Anglików i Holendrów, jego największym wrogiem. Z tymi pierwszymi można się nawet dogadać, pod warunkiem że herbata ma odpowiednią temperaturę, a słońce stoi nisko, bowiem w całym swoim życiu nie widział ludzi bardziej potliwych niż Anglicy. Po najmniejszym łyku słabego naparu ich stan skupienia zmieniał się, Anglik stopniowo przybierał formę płynną, skraplał się, i nim dobito interesu, był niewielką kałużą, akwenem w kształcie hrabstwa, z którego pochodził. W tym samym czasie kobiety, uprowadzone na jego prośbę sprzed lat, powoli depcząc świeży śnieg, zbliżały się do łodzi. Gdy blisko niego głośno zaryczała krowa prowadzona przez nagiego dżinistę, były gubernator wystraszył się i zadzwonił łyżeczką o brzeg filiżanki. Pomyślał o wyspie, którą na rozkaz Kompanii musiał porzucić, a następnie odwrócił głowę w stronę słońca.
Na łodzi czekali kolejni żołnierze o karminowych twarzach wyrodnych dzieci. Ich wąsiki, chociaż smarowane na noc kurzym łajnem, wspomagającym rzekomo wzrost włosa, wyglądały jak podkręcone kłaczki kurzu i nie dodawały im powagi, jaka powinna towarzyszyć żołnierzowi Kompanii. Bez wątpienia wszyscy uczestnicy zimowej wycieczki woleliby być gdzie indziej, akcja przebiegała więc sprawnie i bez zbędnych słów. Doskonale odgrywano role: dzieci jako żołnierze były zawzięte i skrupulatne, lecz nie okrutne, dziewczęta w roli uprowadzonych pozostawały zgnębione i posłuszne. Pani Bourdon spoglądała na nie surowym okiem, lecz wiedziały, że jest po ich stronie.
Po wejściu na pokład kobiety natychmiast zbiły się w gromadę, a chmura ich oddechów wyglądała jak duch, który opuszcza zwaliste ciało. Po odbiciu od brzegu ciszę przerywały miarowe pohukiwania wioślarzy i nieregularny gruźliczy kaszel żołnierza o zabagnionym spojrzeniu. Nie miał rękawiczek, więc nerwowo pocierał dłonie, jakby wierzył, że jest w stanie wykrzesać z nich ogień. Przez moment wydawało się, że inny strażnik, ten, który może stracił kogoś w jednej z licznych plag, wypchnie go za burtę. Ostatnia z kobiet spiętych łańcuchem szepnęła „nareszcie” tak cicho, że nie usłyszał jej nikt. Łódź lekko trzeszczała, rozbijając śryż.
Bez słowa minęły królewski ogród ziołowy, a na wysokości hotelu Nesmondów ujrzały wieże Notre Dame. Na ich widok wszystkie, prócz jednej, przeżegnały się. Wiedziały, że widzą je po raz ostatni. Łódź sunęła po Sekwanie, zostawiając za sobą wolno rozszerzającą się bruzdę, na której lekko uskakiwały nieliczne kry. Przepłynęły pod pięcioma mostami, a zgromadzony na nich motłoch obrzucał je zamarzniętymi warzywami i pospolitymi wyzwiskami, spośród których najłagodniejszym i najpopularniejszym było „bydlaki”. Następnie wszystkie, prócz jednej, ponownie uczyniły znak krzyża, mijając kościół pod wezwaniem św. Germana, w tamtym momencie również ich patrona. Dwudziesty biskup Paryża czuwał bowiem nad więźniami, ale też muzykami, jednak żadna z kobiet nie podchwyciła nuty rzuconej przez jedną z nich, Aimée Roy, która z największym utęsknieniem zerkała w stronę Luwru, jakby licząc, że spojrzenie króla wyratuje ją z opresji. Cicho i bezwiednie z ust Aimée wyrwały się dźwięki czegoś, w czym można by rozpoznać uwerturę pierwszej francuskiej tragedii lirycznej, czyli Kadmosa i Harmonii Lully’ego, gdyby nie to, że swoją premierę będzie ona miała dopiero za dwa miesiące. W przypadku tej kobiety miłość jednak nie zatriumfuje. Zatriumfuje wyłącznie Colbert.
------------------------------------------------------------------------
Były intendent Mazariniego, druga, a według niektórych pierwsza osoba w państwie Ludwika XIV, prawa ręka króla, jego oczy i uszy, urodzony minister trzymający w garści państwowe finanse, założyciel i głowa Kompanii Wschodnioindyjskiej, był człowiekiem wzrostu miernego, raczej chudym niż tłustym. Powierzchowności był pospolitej: miał włosy grube, czarne i rzadkie, co podług biografów jego czasu sprawiło, iż wcześnie wdział kapłańską czapkę. Oczy miał zapadłe, ale tak ciemne, że nocą niewidoczne, a spojrzenie ostre, przenikliwe, pełne surowości; skórę tak bladą, że przy jego kruczych szatach wydawała się bezkrwista, i sposób bycia tak lodowaty, że w mroźne dni, takie jak ten, w który uprowadzono kobiety ze Szpitala Salpêtrière, Colbert wychodzi z domu bez płaszcza i rękawiczek.
Kobiety płynęły, a minister stał, znużony, w swoim mieszkaniu na rogu ulicy Richelieu, wpatrując się w zegar ze skorupy żółwia i czernionego drewna. Nie lubił go, bo na płaskorzeźbie z brązu przedstawiono Chronosa z sierpem i wężem, a są to atrybuty Kronosa, każdy imbecyl powinien o tym wiedzieć. Jak można pomylić Kronosa z Chronosem, irytował się Colbert za każdym razem, gdy sprawdzał godzinę na zegarze ze skorupy żółwia i czernionego drewna, otrzymanym w prezencie od króla na piątą rocznicę założenia Kompanii. Przez cztery lata musiał spoglądać na spartaczony mechanizm, który mógł cieszyć oko, ale tylko oko kmiota. Najjaśniejszy Pan z pewnością rozróżnia Chronosa i Kronosa, skoro jeden jest bogiem czasu, a drugi rolnictwa, jednego przedstawia się jako starca z klepsydrą, a drugiego z ząbkowanym białym sierpem, którym okaleczył swojego ojca Uranosa, ucinając mu jaja, jeden połykał własne dzieci, a drugi jest dziadygą z kołem zodiakalnym trzymanym na kolanach jak obejma. Minister miałby ochotę rozbić młotem ten zegar i pewnie by tak zrobił, gdyby nie był to podarunek od króla, być może sugestywny, jeśli nie drwiący. Król albo nie widział prezentu na własne oczy – bo przecież, łudził się Colbert, musi wiedzieć, czym różni się Chronos od Kronosa, nie sposób przecież sprawować władzy bez tej fundamentalnej wiedzy, nie sposób żyć jak człowiek cywilizowany – albo chciał przekazać swojemu najbliższemu doradcy coś niezwykle istotnego, lecz na tyle delikatnego, że niewymawialnego wprost.
Być może Ludwik, żywiąc niechęć do floty i zamorskich podbojów, rozczarowany kosztami, dawał Colbertowi do zrozumienia, że już pora na efekty wielkiej inwestycji, jaką było ufundowanie Kompanii, na której start jako pierwszy i największy akcjonariusz wyłożył trzy miliony liwrów, a z wielkim trudem zgromadzono kapitał w wysokości dziesięciu milionów. Za tą karygodną nieścisłością, skandalicznym chochlikiem, który rozgrzać do czerwoności mógł tylko takiego perfekcjonistę i służbistę jak Colbert, musiał stać Najjaśniejszy Pan we własnej osobie – subtelnie, jak to miał w zwyczaju, sugerujący ministrowi, że po pięciu latach od uzyskania przez Kompanię monopolu na handel i żeglugę na morzach Wschodu i Południa przyszedł najwyższy czas na żniwa. Że wybiła godzina i kukułka kuka.
Colbert nie wiedział, że w roku powstania zegara Ludwik zapisał w swoim pamiętniku: „Kompania została skompromitowana w całym moim królestwie”, ale przecież i tak w trakcie kolejnych lat wykonał wielką pracę: zaludniano Nową Francję, powstała faktoria w Masulipatam i wysyłano przyprawy do Francji, powstrzymano monopol holenderski, pogłoski o plajcie i kompletnej ruinie Kompanii były nieprawdziwe, miała swoich przedstawicieli w La Rochelle, Saint-Malo, Nantes, Le Havre-de-Grâce, Dieppe, Dunkierce, Marsylii, Lizbonie, Genui, Wenecji, Amsterdamie, Londynie, na Wyspach Kanaryjskich i Maderze, w Smyrnie, Aleksandrii, Kairze, Saidzie, Aleppo i Isfahan, a niedawno wzięta w ręce Kompanii wyspa w archipelagu Maskarenów, nazwana „Bourbon” na cześć dynastii panującej, zdaje się całkiem obiecującym nabytkiem, zwłaszcza kiedy dotrą na nią te nieszczęsne kobiety i ustaną protesty osadników na tle rozrodczym, a Régnault przestanie słać rzewne listy. Tam, gdzie jego dalekowzroczność świeci najjaśniej, jest Bourbon. Bourbon będzie oczkiem w głowie francuskiego oceanu.
Sprawdzając godzinę na swoim zegarze, Colbert nie doświadczał uczucia rozkosznej punktualności, lecz wyłącznie obrzydzenia, czuł się poganiany i upokorzony, często odwracał zegar i czekał jedynie na jego copółgodzinne bicie. Gdyby król podarował mu zegar z Kronosem zamiast Chronosa, i byłoby to działanie z premedytacją, osłabłaby jego wiara w monarchę, francuskiego Zeusa, we własną pracowitość, niezawodność i sumienność, ale jako że być może w monarchię wierzył mocniej niż sam monarcha w siebie, musiał żyć dalej z wielkim wyrzutem, jakim była ostentacyjna omyłka w bóstwach.
Odwrócony tarczą do ściany zegar wybił pół po dziesiątej. Kobiety powinny właśnie przepływać obok Luwru. Niebywałe, że jedną decyzją można pozbyć się tylu problemów. Colbert pomyślał o czasie.
------------------------------------------------------------------------
Kobiety minęły Luwr, lecz wszystkie, prócz Aimée, która nuciła, były zbyt zziębnięte, żeby zwrócić na to uwagę. Niektóre próbowały modlić się z siostrą de Laferrière. Pani Bourdon zdjęła rękawiczkę i chwyciła lodowatą dłoń Elisabeth Patte.
– Już niedaleko – powiedziała, jakby to siebie chciała pocieszyć.
Musiały przepłynąć prawie cały Paryż, a momentami zdawało się, że wioślarzom brakuje sił i stoją w miejscu. Aimée Roy zastanawiała się, czy król jest u siebie, czy życie dworu toczy się jak dawniej, czy resztki groszku wciąż są znajdywane w zakamarkach królewskich siedzib. Ciekawe, która z dam jest królewską faworytą i jak się mają królewskie bękarty. Znów zanuciła Lully’ego, tym razem tak czysto i łagodnie, że nawet żołnierzom się spodobało, chociaż uszy mieli czerwone z zimna.
Ludwik był gdzie indziej: coraz częściej porzucał Paryż na rzecz rozbudowywanego Wersalu. Od początku roku czuł szalony niepokój: wojna ugrzęzła w miejscu, Europa się z niego śmiała, kasy świeciły pustkami, a jego Molier zszedł ze sceny dosłownie i w przenośni: krew podeszła mu do ust w trakcie odgrywania śmierci tytułowego Chorego z urojenia. Komediopisarz zasłabł po opadnięciu kurtyny i został przewieziony lektyką do swojego domu, gdzie zmarł kilka godzin później, zostawiając żywym problem pochówku. Król obiecał pomóc wdowie, lecz zanim podjął decyzję, dowiedział się, że Moliera pochowano nocą, bez przepychu, przy świetle pochodni, a chwilę po pogrzebie zaczęto już plotkować, że to nie jego ciało spoczęło w ziemi.
Król stara się nie myśleć o śmierci, jego uwagę zajmują niderlandzkie karykatury, na których przedstawiono go jako tłustego ogra otoczonego półnagimi nimfetkami, wijącymi się w połach jego peleryny. Na innym rysunku holenderski lew pokonuje francuskiego koguta i angielskiego psa, a Ludwik, we własnej sferycznej postaci, przygląda się, jak Francja zostaje zgnieciona kulą ziemską. Czy rzeczywiście tak utył i zogromniał? Nie daje mu to spokoju i odkąd karykatury trafiły do królewskich rąk, pyta zaufanych dworzan: „Czy jestem gruby?”, „Czy jestem za gruby?”. Nie zadowalają go odpowiedzi, że nie jest gruby, że jest majestatyczny, a przy blasku jego znakomitości każdy zdaje się kurczyć, dlatego wydaje się, że zajmuje więcej przestrzeni niż w rzeczywistości, a zresztą nawet gdyby zajmował jej tyle, ile na haniebnych karykaturach wykonanych przez podłych wrogów monarchii, Francji i Boga, w niczym by to nie szkodziło, bowiem Król Słońce może zajmować tyle miejsca, ile uzna za stosowne, a rzeczą ludzką jest, iż pozostali dworzanie krążą wokół niego, pomniejszając się sukcesywnie i osiągając w końcu rozmiar lilipuci.
Jego apetyt był legendarny – nie przesadzała szwagierka Ludwika, księżniczka palatyńska, twierdząc, że król potrafi na kolację zjeść cztery talerze zupy, całego bażanta, kuropatwę, duży talerz sałatki, dwa plastry szynki, baraninę pieczoną z czosnkiem, talerz ciasta, a do tego owoce i jajka na twardo, chociaż wojna tak mu doskwierała, że na wczorajszą kolację skubnął jedynie bochen chleba, chlipnął zupy, opędzlował trzy kurczaki i liznął odrobinę śmietany z Normandii, co zrobił jak kot, wysuwając nieco burboński, pokaźny i niezwykle czerwony języczek, a następnie, nachylając górną część ciała w stronę pucharu ze śmietaną, wykonał nim kilka mlaśnięć, raczej nieśmiałych niż spektakularnych, przy czym większa część śmietany znalazła się nie w monarszym brzuchu, lecz na nim, co natychmiast zaczęto naśladować na dworze, wskutek czego ślady śmietany przez długi czas znajdowano w najdalszych zakamarkach pałacu, najczęściej w towarzystwie groszku. Na koniec król, wyglądający, jakby wpadł do miski ze śmietaną, utytłany, wprost uświniony śmietaną, bo nie da się tego inaczej nazwać, niezrażony swoim ośmietanieniem osuszył trzy kieliszki rosolisu. Nastroju nie poprawiło mu żadne skonsumowane z rzetelnym znudzeniem danie, nawet ulubioną zupę na bazie purée z zielonego groszku, na którego punkcie panowała na dworze powszechna obsesja, zjadł bez krotochwilnego entuzjazmu, jaki zazwyczaj towarzyszył wszystkim aktywnościom związanym z groszkiem.
Początki groszkomanii sięgają pierwszego zetknięcia się Ludwika z włoskim warzywem, które mu zademonstrowano w 1660 roku i do którego natychmiast zapałał taką miłością, że swemu ogrodnikowi La Quintiniemu nakazał jego natychmiastową i całoroczną uprawę w wersalskich szklarniach. Groszkomania przyjęła niespotykane wcześniej w kontekście jakiegokolwiek warzywa rozmiary, groszek stał się diamentem wśród warzyw, jarzynowym luminarzem i prominentną, zieloną znakomitością przyjmowaną na dworskich stołach z najwyższymi honorami. Arystokraci wydawali fortuny, aby jako pierwsi podać go do obiadu. Damy dworu po kolacji u króla, obfitej w groszek, łykały groszek przed snem niczym tabletki usypiające, czym narażały się na niekończące się nocne obstrukcje. Kochankowie wytyczali kochankom drogę do swoich mansard ziarnami groszku, te zaś łapczywie pochłaniały je w drodze, a następnie długo w miłosnych objęciach szeptali do siebie najczulsze słówka, jak „mój ty groszku”. Niecierpliwość, by go zjeść, przyjemność z jego zjedzenia i radość z ponownego zjedzenia to trzy kwestie, o których książęta dyskutowali przez cztery dni.
Zdarzyły się jednak i przypadki konwulsyjnej śmierci z powodu niemożności strawienia ogromnej ilości spożywanego groszku. Spotkało to chociażby kuzyna niemile widzianego na dworze Nicolasa Fouqueta, barona de Lafleura, który przedawkował groszek w efekcie tygodniowej groszkowej orgii na zamku w La Rivière nad doliną Dordogne. Urządzone ku czci Ludwika groszkonalia nie skończyłyby się tragicznie, gdyby nie fakt, że baron popisywał się swoją pojemnością i niewrażliwością na wzdęcia, a potrawy z groszku popijał winem ze swojej winiarni. Wino to, o głębokim ciemnoczerwonym odcieniu, wypełnione aromatami czerwonych owoców, wiśni, wędzonej śliwki, czerwonej porzeczki, czarnych oliwek, z delikatnymi akcentami balsamicznymi, skóry i nutą olchy, zostawiłoby na podniebieniu barona aksamitne taniny, gdyby nie to, że jego język zzieleniał kompletnie i stał się niewrażliwy na smaki, a wino pomieszane z groszkiem doprowadziło do długiego i niezbyt eleganckiego finiszu.
Gdy król dowiedział się o ofierze swojego ulubionego warzywa, zażądał, by baron stawił się natychmiast w Paryżu w celu przesłuchania przez naprędce zawiązaną Komisję do Spraw Ścigania Zbrodni Warzyw, prowadzoną przez księdza Epinarda. Skrupulatne śledztwo i wielotygodniowe przesłuchania uczestników groszkowej orgii na zamku La Rivière udowodniły, że sprawcą zamieszania nie jest groszek, lecz groszowe wino barona, które zawsze, jak się okazało, spożywano z absmakiem, ukrywanym ze względu na koligacje Najgrubszego Barona Akwitanii. Straciły one na znaczeniu po popadnięciu Fouqueta w niełaskę, dzięki czemu baronowa de Lafleur mogła przyznać, że odkąd sięga pamięcią, słodziła wino męża. Baron nie dożył końca procesu, lecz skonał w męczarniach w pierwszym tygodniu – pękł podobno, eksplodował w barwy cynamonowo-czekoladowo-mahoniowe i zapachy wręcz odwrotne, czemu w swoich dziennikach Saint-Simon poświęcił dwa akapity.
Groszek został uniewinniony i nadal spożywano go w gargantuicznych ilościach, a sam Ludwik pałaszował go tyle, że podejrzewano, iż ma na swoich usługach robaki lub pasożyty. Dwór trząsł się z przerażenia na widok jego spektakularnych wieczornych biegunek i zaparć, w trakcie których domagał się zabawiania rozmową, a po fakcie podcierał się serwetką namoczoną w brandy i jakby nigdy nic kontynuował wieczór.
Wczoraj dostrzeżono jednak jego zmniejszony apetyt i domyślano się przyczyn – z tego powodu po każdej spożytej łyżce zupy oklaskiwano króla z większym niż zwykle entuzjazmem, żywiołowo wręcz, niczym najnowszą gwiazdę konnego baletu.
Z powodu niepokoju król spał krótko i płytko, z trudem wytrzymał do godziny siódmej, o której kazał się obudzić, a już o dziewiątej był w parlamencie. Gdy kobiety przepływały obok Luwru, Ludwik wydawał nową, niezwykle istotną deklarację dotyczącą procedur rejestracji ustaw. Było to jego ostatnie słowo na ten temat.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
– s. 16 (w. 6–7): A. Dumas, _Wicehrabia de Bragelonne_, tłum. anonimowe, Warszawa 1929, s. 190.