- W empik go
Szewczenko. Moje życie, moja piłka - ebook
Szewczenko. Moje życie, moja piłka - ebook
Autobiografia legendarnego napastnika Dynama Kijów, Milanu i reprezentacji Ukrainy
Już od dnia, w którym został wybrany do juniorskiej drużyny Dynama, Andrij Szewczenko czuł, że zostanie zawodowym piłkarzem. Nie przeszkodziły mu w tym odmienne plany ojca, pokusy młodości ani nagłe przerwanie treningów z powodu wybuchu elektrowni w Czarnobylu.
Prawdziwy punkt zwrotny nastąpił, gdy w wieku 21 lat strzelił hat-tricka w meczu z Barceloną na Camp Nou. Talent odkryty przez Walerija Łobanowskiego sprawił, że trafił do Milanu, a prawdziwą legendą klubu został, gdy wykorzystał decydującego karnego w finale Ligi Mistrzów z Juventusem.
Jaką obietnicę złożył mamie? Co zrobili jego rodzice, gdy po awarii w Czarnobylu wrócił do domu z radioaktywną futbolówką? Dlaczego w drużynie Milanu grał z numerem 7? Jak przed derbami Mediolanu prowokował go Marco Materazzi? Co usłyszał od Silvio Berlusconiego przed odejściem do Chelsea?
Laureat Złotej Piłki, jeden z najlepszych napastników początku XXI wieku i człowiek, który zmienił bieg historii ukraińskiego futbolu postanowił opowiedzieć o swoim życiu: o dorastaniu w środowisku przesiąkniętym alkoholem i narkotykami, o rodzinie, która wskazała mu właściwą drogę, i o determinacji w drodze na szczyt.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-470-7 |
Rozmiar pliku: | 7,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisanie o Szewie przychodzi mi z łatwością, wystarczy tylko, żeby slavenska duša (słowiańska dusza) ujawniła się tu w całej swej okazałości. Myślę o moim koledze z drużyny, myślę o moim bracie, myślę o nazwisku, które nosi. A dla Ukrainy to nazwisko ma wielkie znaczenie. Taras Szewczenko był poetą poetów i ojcem ojców tej wspaniałej ziemi, która wydała na świat naszego mistrza rossonero. Między poetą a piłkarzem istnieje wyraźne podobieństwo, łatwo dostrzec związek między ich dokonaniami – obydwaj byli bowiem pionierami, obydwaj wyprzedzali swój czas. Działali w sposób ekstremalnie pragmatyczny, jednocześnie zaś pełen absolutnej pasji, z sercem i w oparciu o wartości. Zazwyczaj trudno o równowagę między pragmatyzmem a pasją, lecz gra Szewy i teksty Tarasa przyniosły chwałę ich pięknej ziemi pełnej złocistego zboża.
W moim Zagrzebiu jest mały pomnik poświęcony poecie, a w moim sercu jest pomnik Andrija.
Po raz pierwszy zobaczyłem go właśnie w Zagrzebiu podczas meczu Chorwacja – Ukraina, w barażu o awans na mundial w 1998 roku.
Wszedł na ostatnie 20 minut i sprawił nam trochę kłopotów na prawej stronie, ale wygraliśmy 2:0. W rewanżu rozszarpał nas na strzępy, strzelając dwa gole w ciągu 20 minut, ale na całe szczęście nie było wtedy jeszcze VAR-u i drugie trafienie zostało niesłusznie anulowane. Awansowaliśmy i ostatecznie zdobyliśmy brązowy medal w pierwszych mistrzostwach świata z udziałem mojego małego kraju.
Tamten wieczór utkwił mi jednak mocno w pamięci, ponieważ zobaczyłem niezwykłego zawodnika, który wyróżniał się na tle innych.
Był nie do zatrzymania, zawsze z piłką przy nodze. Miał niesamowite przyspieszenie, skuteczny drybling, łatwość zdobywania bramek, która nie opuściła go przez całe życie. Pod względem fizycznym wydawał się bestią, posiadał celność snajpera, a gra przychodziła mu z łatwością, jak przystało na prawdziwy talent wychowujący się na polnej drodze. Po tamtym meczu w szatni dużo o nim mówiliśmy, a nasz trener powiedział: „Mieli Błochina, teraz mają jego…”.
A potem przyszedł do nas, do naszego kochanego Milanu. Stałem się dla niego kimś w rodzaju starszego brata. Gdy ktoś przyjeżdża grać na Półwysep Apeniński, na początku potrzebuje kogoś, kto zostałby jego przewodnikiem po skomplikowanym świecie włoskiego futbolu.
Uprzejmy, profesjonalny, a do tego z ładną buźką – podbił serca wszystkich.
Początkowo miał pewne problemy, bo więcej biegał, niż strzelał, później jednak robił to, co potrafił najlepiej: był prawdziwym kilerem pola karnego, prawdziwym Szewą. Strzelał gole przez tyle lat i tak systematycznie, jak to rzadko się zdarza w przypadku Słowian. Nawet kiedy znikał na boisku na kilka minut, wystarczyła jakaś zawieruszona piłka i od razu zdobywał bramkę. Jeśli pojawiała się choćby niewielka luka w obronie, od razu ruszał sprintem i strzelał – prawą nogą, lewą nogą, głową. Bo Szewa strzelał gole w każdy możliwy sposób.
Nie byłem zachwycony, kiedy wrócił do Milanu po sezonach spędzonych w Chelsea – wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł, ale koniec końców nie mogę mu niczego zarzucić, ponieważ wszystko, co zrobił wcześniej, było wspaniałe i niezapomniane.
Po zakończeniu kariery, po mentalnym odosobnieniu, jakiego wszyscy potrzebujemy między jednym etapem a kolejnym, Andrij z chłopca stał się mężczyzną. Stworzył cudowną rodzinę ze swoją amerykańską żoną i czterema synami, okazał się świetnym ojcem i mężem. A pracując z reprezentacją Ukrainy, został prawdziwym trenerem.
Nie musiał się jednak starać o coś, co miał zawsze i co pozostaje na zawsze – slavenska duša. Prawdziwa i czysta, pełna niekończących się złocistych pól.
Kiedy się nad tym dłużej zastanawiam, dochodzę do wniosku, że powinienem poprawić pierwsze zdania tego wstępu: na moje życie wpłynęło wielu kolegów-przyjaciół i nieliczni koledzy-bracia. Myśląc o nim, myślę o wielkości, która nie obejmuje ani jednych, ani drugich. Myśląc o nim, myślę o życiu, o naszych czasach, o moim Szewie.Paolo Maldini
Sala del Camino była naszym miejscem spotkań. Miejscem, przez które przepływały wszystkie strumienie Milanello. Miejscem, gdzie od czasu do czasu przychodził Silvio Berlusconi i zaczynał grać na pianinie. Sercem ośrodka sportowego.
Piątego listopada 1997 roku zjawiło się tam wielu piłkarzy, wśród nich i ja. Kanapa i telewizor. Rozmowy i oczekiwanie. Chcieliśmy obejrzeć mecz Barcelona – Dynamo Kijów w Lidze Mistrzów i zobaczyć młodego napastnika, który – jak mówiono – wcześniej czy później trafi do Milanu. Chcieliśmy zobaczyć Andrija Szewczenkę.
Gol. Gol. Gol. Po pierwszej połowie miał już na koncie trzy bramki. Na Camp Nou. Sprofanował świątynię światowego futbolu. Ktoś wyłączył telewizor i schował pilota. Nie musieliśmy już oglądać drugiej połowy. Dobranoc, chłopcy, miłych snów.
Szewa miał zostać jednym z nas. Szewa nas potrzebował. Kiedy jednak przybył do Milanu przypominał ciało obce, przynajmniej w ciągu pierwszych tygodni. Pochodził z zupełnie innej kultury. Na przykład kiedy kończył obiad i wstawał, żeby wrócić do pokoju, tłumaczyliśmy mu, że we włoskim klubie wygląda to inaczej: tutaj od stołu wstają wszyscy razem i dopiero wtedy, gdy ostatni piłkarz skończy jeść. Był przyzwyczajony do większej niezależności i mniejszej roli współpracy. Od czasu do czasu stroiliśmy sobie z niego żarty: nagle wszyscy się podnosiliśmy, więc zrywał się na równe nogi, żeby wyjść (zawsze miał tysiąc rzeczy do zrobienia…), a tak naprawdę niektórzy koledzy musieli jeszcze dokończyć posiłek.
– Andrij, siadaj z powrotem…
Złościł się, nie lubił, kiedy tak się z niego naigrawaliśmy.
Na boisku narzekał, bo nasze treningi trwały 80 minut, a on u Łobanowskiego przywykł do długich, nawet trzygodzinnych zajęć. My z kolei narzekaliśmy, ponieważ w trakcie tych 80 minut nie dawał z siebie maksimum. Ponieważ był przyzwyczajony do prędkości przelotowej rozłożonej na dłuższy czas, poruszał się raczej w jednym tempie niż sprintem. Pewnego razu go zapytałem: „Dlaczego mówisz, że mało pracujemy, a potem nie dajesz z siebie stu procent?”. W Kijowie musiał raczej przetrwać niż umrzeć, w Mediolanie strzelać wszystko i od razu, żeby wygrywać. Zrozumiał to i bardzo szybko się przystosował, co dowodziło jego wielkiej inteligencji. Przesiąknął naszą mentalnością, a reszta jest historią. Reszta to zwycięstwa i chwała.
Nie cierpiał przegrywać i nieważne, czy chodziło o finał Ligi Mistrzów, czy mecz w ping ponga z ośmioletnim synem naszego kolegi z drużyny. Nie istnieli mężczyźni i dzieci – gdy pojawiała się szansa na zwycięstwo, widział jedynie przeciwników. Nie robiło mu różnicy, kto stał naprzeciwko, nikomu też nie dawał taryfy ulgowej. Był piłkarzem wyjątkowym; ze względu na sposób bycia, grania, instynkt, to, jak podchodził do meczów, nie dało się go porównać z żadnym innym zawodnikiem, którego bóg futbolu zesłał nam na ziemię. Kiedy ktoś mnie pyta, jak strzelał Szewa, mówię, żeby rozsiadł się wygodnie i zarezerwował sobie trochę czasu, żeby wysłuchać odpowiedzi – a zdobywał bramki prawą nogą, lewą nogą, głową, z powietrza, po dobitkach, szybko, sprytem, piętą, czubkiem buta, niespodziewanie zmieniając kierunek… Nie można go umieścić w żadnej kategorii. Szewa to Szewa, a dalej jest cała reszta.
Pewnego wieczoru, kiedy byłem w domu, w telewizji pokazywano właśnie wszystkie gole, które strzelił w barwach Milanu. Pomyślałem sobie: „No dobra, obejrzę kilka, a potem zmienię kanał. I tak znam je wszystkie na pamięć”.
Jeden.
Drugi.
Piąty.
Dziesiąty.
Dwudziesty.
W nieskończoność.
Nie mogłem oderwać wzroku od ekranu. Chwyciłem telefon i zadzwoniłem do niego.
– Szewa, ale jak ty to robiłeś?
– Chciałem zawsze wygrywać, Paolo.
Dzisiaj w Sala del Camino jest także jego zdjęcie. Z Pucharem Ligi Mistrzów w ręce.Adriano Galliani
– Adriano, co to za hałas?
To były dziewczyny, które chciały wejść do mojego pokoju w hotelu w Kijowie. Waliły coraz mocniej, więc żeby nie mogły dostać się do środka, przesunąłem pod drzwi szafkę. Zabarykadowałem się.
– Adriano…
W tamtym czasie byłem bardzo zakochany w pewnej dziennikarce ze stacji RAI, z którą właśnie rozmawiałem przez telefon. Była służbowo w Helsinkach, a ja znajdowałem się w Ukrainie, atakowany przez nieustępliwe kobiety. Choć też pracowałem – wypełniałem tajną misję na rzecz Milanu.
Dwudziestego piątego listopada 1998 roku oglądałem na żywo mecz Ligi Mistrzów Dynamo – Panathinaikos. Chciałem z bliska i po raz pierwszy przyjrzeć się Andrijowi Szewczence, który był naszym celem transferowym i przyszłym nabytkiem. Tego wieczoru zagrał bardzo słabo, ale przede wszystkim panował ziąb, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Mróz był taki, że gdyby uronić choćby jedną łzę, natychmiast zmieniłaby się w lód. Po meczu miałem sporo wątpliwości. Na trybunie obok mnie siedział nasz dyrektor sportowy Ariedo Braida. Zapytałem go wprost:
– Jesteś pewien, że ten piłkarz się nam przyda?
– Na sto procent.
– A nie byłoby lepiej kupić jego kolegę Rebrowa?
– Nie. Zaufaj mi. Możesz być spokojny…
Byłem spokojny, ale też przemarznięty na kość. Żeby się rozgrzać, schowałem się w hotelu, ale okna pokoju okazały się nieszczelne, tak że w zasadzie temperatura na zewnątrz i w środku była bardzo podobna – w każdym razie poniżej zera. Piętrem, na którym się znajdowałem, zarządzała pani w pewnym wieku. Poprosiłem ją o koce i grzejnik, zaproponowała mi jednak inny sposób, by się rozgrzać. Wskazała mi dziewczyny. Pokręciłem głową, powiedziałem, że jestem zakochany, ale chyba nie zrozumiała. Głębokiego znaczenia moich słów nie pojęły także panienki, które ruszyły w moją stronę. Pokazywały na mnie palcem. Wycofałem się, wróciłem do pokoju i zamknąłem się w środku. Ale one się nie poddały, waliły w drzwi, a ponieważ te też nie zamykały się porządnie, przesunąłem pod nie szafkę.
– Adriano, co to za hałas?
– Nic szczególnego, jestem w trakcie przeprowadzki…
Bez koców, bez grzejnika, atakowany przez dziewczyny i z lodowatym powietrzem, które wpadało ze wszystkich stron – to była jedyna noc w moim życiu, kiedy spałem w płaszczu.
Wszystko dla Szewy. Ponieważ – chociaż wtedy nie mogłem tego jeszcze wiedzieć – nie był piłkarzem takim jak inni. Znajduje się na moim osobistym podium nabytków, razem z takim jednym zawodnikiem o imieniu Marco i z drugim, na którego wszyscy wołaliśmy Riccardino. Są na czele tej listy, choć nie wiem, w jakiej kolejności. A może wiem: wszyscy trzej ze złotym medalem na szyi, z jednakowymi zasługami. Szewczenko, van Basten i Kaká. Pierwszy, pierwszy i pierwszy. Trzej laureaci Złotej Piłki. Moja duma (oraz duma Ariedo) podzielona na równe części. A kiedy myślę o Andriju, pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to jego oczy tuż przed wykonaniem decydującego rzutu karnego w Manchesterze, gdy Milan grał z Juventusem w finale Ligi Mistrzów w 2003 roku. Tamto spojrzenie spowodowało u mnie poważne psychiczne dolegliwości. Tydzień po zwycięstwie zorganizowaliśmy wielkie przyjęcie w zamku Sforzów w Mediolanie i tak się złożyło, że znalazłem się przy jednym stoliku ze znanym psychiatrą. Nie mogłem się powstrzymać, żeby go o to nie zapytać.
– Przepraszam, doktorze, czy mogę skorzystać z okazji i poprosić o krótką konsultację?
– Proszę.
– No bo widzi pan, panie doktorze, dzieje się ze mną coś dziwnego.
– Proszę mówić: w czym rzecz?
– No więc, wie pan, od tamtego wieczoru bez przerwy oglądam ten mecz. I za każdym razem, kiedy nadchodzi moment rzutu karnego Szewy, zaczynam się pocić, czuję kołatanie serca, wpatruję się w telewizor, jakby to była ostatnia chwila w moim życiu, denerwuję się, miotam, ryzykuję, że uduszę się żółtym krawatem. Krótko mówiąc: boję się, że on nie strzeli. Wie pan, zdarza mi się nawet zamknąć oczy, żeby tego nie widzieć. Proszę mi powiedzieć prawdę: czy to coś poważnego?
– Nie…
– Całe szczęście.
– Proszę dać mi dokończyć.
– Ach tak, przepraszam, doktorze.
– Jak powiedziałem: to nie jest poważne, to nieodwracalne.
Ten sam strach poczułem wcześniej tylko przy okazji innego zdarzenia: parady Dino Zoffa na linii w meczu z Brazylią na mundialu w 1982 roku, po uderzeniu głową Oscara. Wtedy też źle się czułem, kiedy oglądałem to ponownie, modliłem się do Boga, żeby to nie weszło. Szaleństwo – naprawdę.
Chcę też powiedzieć, że nigdy nie sprzedałem Szewy. Sam zdecydował, że odchodzi do Chelsea, pomimo wysiłków, żeby go zatrzymać, wysiłków moich i Silvio Berlusconiego. W 2006 roku po przedostatnim meczu ligowym, w Parmie, trener Carlo Ancelotti zaprosił nas wszystkich do swojego domu w Felegarze, niedaleko stadionu Tardini. Andrij zjawił się późno, już pod koniec przyjęcia, ponieważ wcześniej Berlusconi wezwał go do siebie do Arcore. Prezes chciał odwieść go od decyzji o opuszczeniu Milanu. Próbował, ale bez powodzenia. Wciąż pamiętam tę rozmowę i jego słowa:
– Adriano, nie udało mi się. Mówi, że chce odejść.
I pomyśleć, że parę lat wcześniej zdołaliśmy odeprzeć ataki Chelsea. Roman Abramowicz, właściciel angielskiego klubu, zaprosił mnie na swój mierzący 115 metrów długości jacht Pelorus, który cumował u wybrzeży Portofino. Temat spotkania: przyszłość Andrija. Przysłał po mnie helikopter na mediolańskie lotnisko Linate. Zanim wylądowałem w tym pływającym mieście, zauważyłem w morzu kilku nurków. Zapytałem potem o nich samego Abramowicza, bo byłem bardzo ciekawy, co tam robili.
– Nurkowie? Są gotowi na wypadek, gdyby helikopter nie trafił na platformę do lądowania na jachcie.
Wzruszyłem się.
Rozmowa szybko zeszła na temat Szewczenki. Złożył mi niesamowitą ofertę: ponad 50 milionów euro, praktycznie sto miliardów, jeśli ktoś pamięta stare liry. Byłem pod wrażeniem.
– Przepraszam na chwilę, panie Abramowicz, muszę zatelefonować.
Ruszyłem w stronę dziobu i zadzwoniłem do Berlusconiego. Musiałem to zrobić wobec kwoty takiego rzędu.
– Prezesie, zaproponowano nam za Szewę pięćdziesiąt milionów euro.
– Nie ma mowy, Adriano.
– Dziękuję.
– Proszę.
Przekazałem te wieści Abramowiczowi, który polecił, żeby odstawiono mnie z powrotem do Mediolanu. Tuż po starcie zza okienka helikoptera pomachałem do nurków, bo przecież nigdy nic nie wiadomo.
Jeśli chodzi o Andrija, to pamiętam wszystko. Każdego gola. Każdy okrzyk radości. Każdy mecz. Każdy moment. I ze szczególnym sentymentem przechowuję pewną fotografię zrobioną podczas prywatnego lotu z Paryża do domu po ceremonii, na której otrzymał Złotą Piłkę w 2004 roku. Był głównym bohaterem wielu sukcesów Milanu i także dzięki niemu pielęgnowałem to, co z biegiem lat stało się moim nałogiem: spanie ze zdobytym właśnie pucharem, przynajmniej przez jedną noc.
Bez płaszcza. I z szafką stojącą wreszcie na swoim miejscu.Carlo Ancelotti
W tej książce Szewa opowiada o sobie wszystko. Opowiada wszystko także o nas. Razem wsiedliśmy na kolejkę górską emocji i nie brakowało na niej niczego.
Przeżyliśmy magiczny wieczór w Manchesterze – ja mierzyłem się z własną przeszłością, on w pełni kontrolował swoją teraźniejszość. Od czasu do czasu wciąż sobie przypominam, jak zanim wykonał decydujący rzut karny, patrzył na sędziego, potem na piłkę, na sędziego i znów na piłkę, na sędziego, na piłkę i na Gigiego Buffona. Strzał, który zapewnił nam puchar Ligi Mistrzów, 11 metrów czystej radości. Old Trafford był już wtedy znany jako Teatr Marzeń, a my po prostu przywłaszczyliśmy sobie tę nazwę. Na jeden wieczór, który na papierze trwał cały rok, lecz w sercu zostanie z nami na zawsze. Zwycięstwa wydrukowane na stronach almanachów tracą ważność po upływie 12 miesięcy, ale w nas pozostają na całą wieczność. Pamięć o nich przekazuje się dalej. W przypadku tego sukcesu Szewa napisał ostatnie słowo przed kropką. On i ja nie zaczęliśmy potem nowego akapitu. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Razem przeżywaliśmy męki w Stambule, mieście leżącym na dwóch kontynentach, na boisku będącym granicą dwóch światów. Wzlot i upadek w finale z Liverpoolem. Dobre i złe chwile. Regularność silnego zespołu i nieprzewidywalność losu. Wygrywaliśmy, remisowaliśmy, ale na końcu przegraliśmy. Regulaminowy czas gry. Dogrywka. Karne. Ale przede wszystkim to, co działo się potem. To właśnie potem byliśmy drużyną. To właśnie potem, gdy już skończyły się łzy i pytania, Szewa i inni zawodnicy tacy jak on się podnieśli. W Turcji bóg futbolu wykonywał Beatlesów, ale nam też zdarzało się pośpiewać.
Zwłaszcza mnie, ponieważ to lubiłem. Podczas celebrowania naszych sukcesów chwytałem mikrofon i improwizowałem, również dzięki Szewie w repertuarze mieliśmy mnóstwo piosenek. Raz widziałem go nawet w duecie z Laurą Pausini i muszę przyznać, że grał zdecydowanie lepiej, niż śpiewał.
Niesamowicie się lubiliśmy. Nadal się lubimy, bardzo, ale zdarzały nam się też sprzeczki z powodu pewnej wspólnej dla nas cechy – zawsze mówimy to, co myślimy. Ileż to razy pukał do mojego gabinetu w Milanello.
– Carlo, posadziłeś mnie na ławce i popełniłeś błąd.
– Nie, Szewa, miałem rację.
– Popełniłeś błąd.
– Miałem rację.
– Popełniłeś błąd.
– Miałem rację.
Mogliśmy tak w nieskończoność. Ja przybierałem możliwie najpoważniejszy wyraz twarzy. Potem on opuszczał gabinet, a ja wybuchałem śmiechem. Jak po sprzeczce z własnymi dziećmi – zaraz powracają ciepłe uczucia i chęć, by się uściskać.
W pewnym momencie kariery bardzo cierpiał z powodu bólu pleców. Natychmiast zrozumiałem przyczynę tego problemu, nie potrzebowałem do tego dyplomu z medycyny: otóż po każdym zwycięstwie Milanu drużyna nosiła mnie na rękach, podrzucając i łapiąc.
A nie byłem bynajmniej chudy jak patyk.José Mourinho
Poznałem Szewę w Monako, przy okazji meczu o Superpuchar Europy.
Milan – Porto 1:0.
Gol Szewy.
Od tamtej pory go nie lubię.
Oczywiście żartuję, to nieprawda. Kiedy byłem jednym z asystentów w Barcelonie, graliśmy z Dynamem Kijów i ten wspaniały człowiek strzelił hat-tricka na Camp Nou.
Był niezwykłym piłkarzem.
Pracowałem z nim w Chelsea i miałem do czynienia z dżentelmenem, ale niestety dla mnie stało się to już po jego okresie w Milanie; borykał się wówczas z trudnymi do wyleczenia urazami i potrzebował trochę czasu, żeby zaadaptować się w tej bestii, jaką jest Premier League. Ale to była sama przyjemność móc pracować z jednym z wielkich.
Z jednym z największych.Była radioaktywna.
Moja piłka była radioaktywna.
Spalała się. Roztapiała, kurcząc się w sobie. Bił od niej smród wrzuconego w płomienie plastiku. Flaczała. Dusiła się. Umierała.
Przyniosłem do domu kawałek Czarnobyla.
Malutką bombę atomową ukrytą w środku mojej największej pasji: marzyłem bowiem o tym, żeby zostać piłkarzem – wiedział to każdy w mojej dzielnicy Kijowa. W wieku dziewięciu lat przyniosłem właśnie, zupełnie nieświadomie, niewidzialną bombę do 40-metrowego mieszkania, które zajmowaliśmy z rodzicami i moją starszą siostrą Jeleną.
Tata, Nikołaj, nie wyglądał na zmartwionego. Jeśli tak było, nie dał niczego po sobie poznać. Pracował w wojsku, gdzie uczono go, jak udawać i maskować własne emocje. W milczeniu obserwował ten zaimprowizowany mały pożar, mocno trzymając w dłoniach jakieś dziwne urządzenie, którego nigdy przedtem nie widziałem – służyło do pomiaru poziomu promieniowania, także w przedmiotach.
Mama, Lubow, też się nie odzywała. Zrobiła już, co do niej należało – w sposób instynktowny. Zachowała się tak, jak zachowują się matki, kiedy widzą, że ich dzieciom grozi niebezpieczeństwo. Wrzuciła piłkę do miski, a potem razem z tatą ją podpalili. Być może nie wybrała najlepszej metody, żeby zmazać cudze grzechy, ale z pewnością był to najszybszy sposób na pozbycie się śladów pozostawionych przez diabła. Był tylko jeden szkopuł, w tym momencie zlekceważony: kiedy temperatura rośnie, diabeł czuje się jak ryba w wodzie. A zwłaszcza demon tego typu.
Dwudziestego szóstego kwietnia 1986 roku doszło do wybuchu reaktora numer cztery w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Wyglądało to tak, jakby eksplodował cały świat, ale niszczycielska skala tego zdarzenia miała ujawnić się dopiero później. Ja na przykład jeszcze niczego nie zauważyłem, także dlatego, że kilka dni potem niemal wszyscy mieszkańcy Kijowa stawili się na placu z okazji obchodów pierwszomajowych.
Nie miałem pojęcia o rozmiarach tego, o czym dziś opowiadam, więc ignorowałem to zdarzenie. Do wszystkiego podchodziłem tak, jakby niebezpieczeństwo w ogóle nie istniało. W dalszym ciągu bawiłem się na moim niewielkim, rzekłbym wręcz, że kameralnym terenie zbudowanym niespełna 150 kilometrów od tego nowego piekła; ogólnie rzecz biorąc, może się to wydawać znaczną odległością, ale w linii prostej staje się ona dla odpadów radioaktywnych autostradą bez żadnych przeszkód. Wiatr przywiewał substancje trujące, które ostatecznie osiadały wszędzie: na kanapie w salonie, gdzie spali rodzice, w pokoju, który dzieliłem z siostrą, w niewielkiej kuchni, na zewnątrz. A także na kotłowni znajdującej się naprzeciwko naszego bloku. Z tyłu ustawiono bramkę do piłki nożnej, a ja i moi koledzy spędzaliśmy tam całe godziny. Nigdy się nie męczyliśmy, nawet chodzeniem po piłkę, która lądowała na dachu po nieudanym strzale. Zadanie to często spadało na mnie, bo byłem najzwinniejszy z całej grupy. Żeby się dostać na górę, należało wdrapać się na drzewo, a potem wskoczyć na dach. Ryzyko było spore, ale zawsze mi się udawało.
Aż nadszedł tamten dzień. I muszę powiedzieć, że byłem szczęśliwy, ponieważ oprócz mojej piłki znalazłem tam też inne futbolówki. Wiele innych. Pozostałości po dawnych meczach, spuścizna po dzieciakach, które po utracie piłki nie miały odwagi, żeby spróbować wspinaczki między gałęziami. Nazwałbym to cmentarzyskiem piłek, gdybym niedługo potem nie zobaczył, jak jedna z nich – a dokładniej moja – płonie. Została pochowana w misce.
Kiedy wróciłem do domu, trzymając ją pod pachą, głaskałem ją niczym trofeum. Sporo się natrudziłem, żeby ją odzyskać. Zobaczyłem tatę, czekał na mnie.
– Andrij, daj mi piłkę.
– Czemu?
– Daj mi ją.
Nie zadawałem więcej pytań, zresztą tata też nie był zbyt skory do rozmowy. Na 12 lat został wysłany do Niemiec, później od jesieni 1975 roku do wiosny następnego roku przebywał w Ajagozie, mieście na terenie dzisiejszego Kazachstanu, w bazie, w której mieściło się kilka garnizonów wojskowych oraz oddziały rakietowe, w końcu zaś został wezwany do Kijowa. Sztuka milczenia była dla niego czymś oczywistym – wynikała z jego natury i z rozkazów płynących z góry. Także w takiej sytuacji wiedział, co trzeba robić. Prawdopodobnie był jednym z nielicznych ludzi, którzy czegoś się domyślali, podczas gdy władze opowiadały kłamstwa, mydliły nam oczy, ukrywały prawdę, zajmowały się szukaniem niemożliwych rozwiązań.
Zrobiłem to, o co mnie poproszono. W tym momencie tata użył detektora promieniowania, który zacząć wskazywać przerażające poziomy. Wskaźniki poruszały się jak oszalałe. To oznaczało, że albo się zepsuł, albo za chwilę wszyscy mieliśmy się rozpaść, przygnieceni, a następnie unicestwieni przez bezbarwne i bezbolesne chmury pełne tak maleńkich drobinek, że mogą zaatakować od środka, uderzając nawet w duszę. Moja rodzina postanowiła spalić piłkę na stosie.
Ale powtarzam: wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałem. Chociaż z biegiem dni wokół coś się zmieniało. Pamiętam, że nie pozwalano nam już chodzić po ulicach, że bez przerwy czyszczono chodniki, a nawet elewacje budynków. Pewnego dnia rodzice i siostra wsadzili mnie do samochodu i zawieźli do dziadków do Dwirkiwszczyny w rejonie jagodzińskim w obwodzie kijowskim.
Dopiero pod koniec maja, a więc miesiąc po katastrofie, Moskwa przekazała, co należy zrobić: „Ewakuujcie dzieci”. Rodzice zostali powiadomieni przez władze z odpowiednim wyprzedzeniem; poinformowano ich o tym, dokąd miały zostać przeniesione ich pociechy. Do jakiej miejscowości. Pod jaki adres. Bez paniki, w ramach normalności zbudowanej przy biurku tego, kto rządził.
Szkoły zostały zamknięte. Do Kijowa zjeżdżały autobusy z całego Związku Radzieckiego, ładowano do nich dzieci i nastolatków od szóstego do piętnastego roku życia i zabierano. Autobus, do którego wsiadłem, odwiózł mnie na dworzec kolejowy, skąd rozpoczęła się dziesięciogodzinna podróż aż nad Morze Azowskie, północną część Morza Czarnego, 1500 kilometrów od domu. Traktowałem to jako przygodę. Jako wycieczkę.
Miejscem docelowym było coś w rodzaju letniego obozu, umieszczono nas w małych domach. W każdym pokoju spało po siedem osób. Znajdowaliśmy się bardzo daleko od rodzinnych domów, nadal nie znaliśmy prawdy o sytuacji w Czarnobylu, mogliśmy jedynie liczyć na to, że będziemy mieli szczęście, bo promieniowanie nie porusza się ustaloną trasą od punktu A do punktu B. Nie wiesz, gdzie spadnie deszcz, a zatem gdzie przemieszczą się cząstki radioaktywne. Nie znasz kierunku, w którym wieje wiatr. Możesz tylko trzymać kciuki.
Pamiętam ogrom tego miejsca, jego przesadną wielkość. Może nie wybrano go tak całkiem przypadkowo: bez widocznego horyzontu znacznie trudniej jest podtrzymywać lęki (nawet nieświadomie) na uprzednio określonych granicach. Wymykają się ukradkiem i znikają.
Nie mogę powiedzieć, że to był trudny czas – raczej dziwny. Wyjechaliśmy, żeby się ratować. Uczyliśmy się tam, ale przede wszystkim codziennie grałem w piłkę z moimi kolegami z drużyny, których zabrano od rodzin razem ze mną. Uprawiałem także inne dyscypliny: tenis, koszykówkę, lekkoatletykę.
Po miesiącu nad Morze Czarne przyjechali również moi rodzice z siostrą; zabrali ją z obozu, do którego została ewakuowana cała jej szkoła. Tam spędziliśmy kolejne trzy tygodnie, znowu razem, a w końcu wróciliśmy do dziadków, gdzie zostaliśmy do końca lata.
Tak naprawdę w tym okresie dobrze się bawiłem, dokładnie tak samo jak w Kijowie, zanim tragedia w Czarnobylu zmusiła nas do opuszczenia miasta. Pod koniec kwietnia także ośrodki sportowe stały się radioaktywne, ale wcześniej, w marcu, dzięki udziałowi w międzyszkolnym turnieju dostałem się do drużyny juniorskiej Dynama Kijów. Uczęszczałem do dwieścieszesnastki (szkoły nie miały nazw, tylko numery), która mieściła się w trzypiętrowym szarym budynku w dzielnicy Obołoń, utworzonej kilka lat wcześniej. Były tam przedszkole, szkoła, ośrodek sportowy, kino, plac zabaw, szpital, krótko mówiąc – wszystko, co potrzebne.
Te turniejowe mecze obserwował Ołeksandr Szpakow, trener dzieciaków w szkółce Dynama i osoba, która później, gdy stało się to konieczne, zorganizowała nasz wyjazd nad Morze Czarne.
Nie żebym grał na jakiejś z góry wyznaczonej pozycji, po prostu biegałem do przodu i do tyłu, byłem wszędzie. Broniłem, ruszałem na środek, pędziłem w stronę bramki przeciwnika i strzelałem gola. Przedtem jeszcze nigdy nie rozgrywałem spotkania 11 na 11, na dodatek w obecności sędziego, z dwoma bramkarzami i odrobiną trawy po bokach boiska i środkiem z ubitej ziemi. Byłem przyzwyczajony do meczów bez żadnych reguł, rozgrywanych sercem, w których zwyciężał ten, kto później się zmęczył albo nie został zawołany przez mamę na kolację. Zazwyczaj łatwo było mnie znaleźć – wystarczyło pokręcić się przy boiskach, w pobliżu których mieszkałem. W moich fantazjach czasem miałem na sobie koszulkę Ołeha Błochina, innym razem Ołeksandra Zawarowa – obydwaj byli napastnikami.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy złapałem bakcyla piłki nożnej, choć wcale bym się nie zdziwił, gdybym przyszedł na świat z piłką przy nodze. Wiem natomiast, że spotkanie ze Szpakowem zmieniło moje życie. Po zakończeniu jednego z meczów na tamtym turnieju podszedł do mnie, przedstawił się i wręczył mi karteczkę.
– Tutaj są moje nazwisko, adres i numer telefonu. Poproś rodziców, żeby się ze mną skontaktowali. Chciałbyś przyjść na testy do Dynama?
Pytanie retoryczne, ale odpowiedzi musieli udzielić rodzice. Natychmiast wróciłem do domu. Tata nie wyglądał na zbytnio zainteresowanego, mama zareagowała pytaniem:
– Chcesz tam iść?
– Tak, to Dynamo Kijów.
– No to pójdziesz.
Tata nie miał zastrzeżeń:
– W porządku, idź na te testy.
Mama skontaktowała się więc z trenerem, który przekazał jej wszystkie szczegóły dotyczące spotkania. I to ona tam ze mną poszła. Wiedziała, że niczego tak nie pragnąłem, bardzo mnie kochała.
Testy zleciały bardzo szybko, czas mijał błyskawicznie. Nie byłem sam, wielu chłopaków marzyło o tym samym co ja. Żeby znaleźć ewentualne talenty, Szpakow chodził po szkołach, ale oglądał także dzieciaki, które dryblowały i bawiły się piłką na ulicy. Nikogo nie pomijał. Musieliśmy rozegrać mecz, a potem wykonać kilka ćwiczeń sprawnościowych. Czułem, że jestem znacznie lepszy od wszystkich pozostałych i po paru minutach to przeczucie ustąpiło miejsca pewności. Ostatecznie wybrano nas dwóch. Tak naprawdę nie było to szczególnie emocjonujące.
Prawdziwych emocji doświadczyłem dopiero wtedy, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg akademii Dynama Kijów, ośrodka sportowego drużyn juniorskich i młodzieżowych. Przy wejściu wisiał herb klubu. Boiska były idealne. Szatnie – najpiękniejsze, jakie widziałem (także dlatego, że przedtem nie widziałem żadnych innych…). Siatka dookoła uniemożliwiała podglądanie z zewnątrz, czuliśmy się więc bezpiecznie. Obserwowaliśmy starszych chłopaków, którzy wcześniej czy później mieli zadebiutować w pierwszej drużynie, grając w lidze, może w europejskich pucharach.
Ale wszystko to trwało bardzo krótko. Zaledwie kilka treningów. Później wybuchł reaktor numer cztery.