- W empik go
Szkarłatna dżuma - ebook
Szkarłatna dżuma - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga wiodła wzdłuż tego, co było ongiś nasypem kolejowym. Lecz od lat wielu nie przeszedł tędy żaden pociąg. Las z obu stron wspiał się na boki usypiska i skrzyżował ponad nim zieloną falę drzew i krzewów. Ścieżka była wąska jak ciało człowieka, chociaż służyła raczej krokom zwierzyny. Widoczny niekiedy spośród traw i mchu kawał zardzewiałego żelaza wskazywał, że szyny pozostały jeszcze. W jednym miejscu spore drzewko wytrysłe na ich złączeniu uniosło ku górze jeden koniec żelaziwa. Podkład poszedł widocznie w ślad za szyną i wisiał przy niej tak długo, że w jego pustym łożysku zebrał się piach i zgnite liście. Spróchniałe drewno sterczało dziwacznie. Lecz nawet te skąpe szczątki świadczyły wyraźnie, że kolej musiała być ongiś typu jednoszynowego.
Ścieżyną wędrowali starzec i chłopiec. Posuwali się wolno, starzec był bowiem bardzo sędziwy. Ruchy drżących nóg, wspieranych kijem, zdradzały Już pierwsze dotknięcie paraliżu. Prosta czapa z koźlej skóry chroniła głowę przed słońcem. Spod czapy zwisały kudłate wiechcie brudnobiałych włosów. Daszek, sklecony pomysłowo z szerokiego liścia, osłaniał oczy i ułatwiał badania drogi. Broda, spadająca aż do pasa skłębionymi smugami, byłaby zapewne śnieżnobiała, gdyby nie dymy ognisk i igraszki pogody. Z ramion i piersi zwisał skąpy kawał koźlej skóry. Ręce i nogi, o skórze zniszczonej i spalonej, pełnej zmarszczek i blizn, zdradzały wiek nader podeszły oraz długie lata walki z żywiołami natury.
Chłopak, idący naprzód i hamujący sprawność młodych mięśni ku powolnym krokom starca, odziany był również w pojedynczy kawał skóry niedźwiedziej, poszarpanej na końcu i rozciętej u góry w spory otwór dla głowy. Nie mógł mleć chyba więcej nad lat dwanaście. Zatknięty za uchem, telepał mu się kokieteryjnie świeżo obcięty ogon prosiaka. Młodzik niósł w ręku średniej wielkości łuk i strzałę, na plecach zaś kołczan pełen strzał. Z pochwy, zawieszonej na plecionce u szyi wystawała zniszczona rękojeść myśliwskiego noża. Chłopak był brązowy jak orzech i stąpał ostrożnie, z lekkością nieomal kocią. Jaskrawy kontrast ciemnej skóry stanowiły oczy – niebieskie, mocno niebieskie, lecz czujne i tak ostre jak para świdrów. We wszystkim, co napotkały, zdawały się wiercić natychmiast i nieodzownie idąc, węszył bez przerwy, a rozdęte, drżące nozdrza, zdawały się nieść jego mózgowi niezliczone wieści ze świata. Słuch miał też wyostrzony niczym nóż i działający z automatyczną sprawnością. Bez świadomego wysiłku chwytał uchem najlżejszy dźwięk w pozornej ciszy, chwytał, oddzielał i rozróżniał – czy to wiatr szeleści liśćmi, czy brzęczą pszczoły lub komary, czy w oddali gra echo morza, bijącego sennie o brzeg, czy też kret, tuż pod nogą, szufluje ziemię u wejścia do swej norki.
Nagle chłopak nastroszył się czujnie. Dźwięk, obraz, widok i woń przesłały mu równocześnie ostrzeżenia. Mała ręka sięgnęła wstecz i dotknęła starca. Obaj przystanęli. Przed nimi, z jednej strony nasypu, rozległ się suchy trzask. Chłopiec utkwił oczy w wierzchołkach rozkołysanych krzaków. W parę sekund później ogromny bury niedźwiedź wylazł z trzaskiem z gęstwiny i dostrzegłszy ludzi zatrzymał się równie nagle iak owi ludzie. Ryknął groźnie – nie lubił tych stworzeń. Chłopak z wolna przyłożył strzałę do łuku i z wolna napinał cięciwę. Źrenic nie spuszczał z niedźwiedzia. Starzec spojrzał w oczy niebezpieczeństwu spod swego zielonego listka i stanął nieruchomo jak chłopak. Przez kilka chwil trwało wzajemne badanie się stron: wreszcie niedźwiedź okazywać począł rosnące zniecierpliwienie, chłopak zaś ruchem głowy nakazał starcowi, żeby ustąpił z drogi i zszedł z nasypu. Chłopak cofnął się również, wciąż trzymając łuk w napięciu i gotowości. Czekali, aż trzask gałęzi po drugiej stronie nasypu da znać, że niedźwiedź się cofnął. Chłopak skrzywił się w uśmiechu, wracając na nasyp.
– Duża bestia, Dziadku! – mruknął. Stary pokiwał głową.
– Niedźwiedzie grubieją z każdym dniem – żalić się począł cienkim, jakby niezależnym od niego samego, fal – setem. Kto by pomyślał, że dożyję czasów, kiedy człowiek może się znaleźć w niebezpieczeństwie na drodze do Cliff House. Kiedy byłem małym chłopcem, Edwin, mężczyźni, kobiety i dzieci przyjeżdżali tu setkami i tysiącami z San Francisco na spacer przy pięknej pogodzie. Nie było tu żadnych niedźwiedzi. Nie, mój panie. Płacono pieniądze za to, żeby zobaczyć niedźwiedzia w klatce – taką byty rzadkością.
– Co to jest „pieniądze“, Dziadku? – Zanim starzec zdążył odpowiedzieć, chłopak coś sobie przypomniał, sięgnął ręką pod niedźwiedzią skórę i z ukrytej tam zapewne kieszeni wyjął zniszczony i brudny srebrny dolar. Oczy starca zalśniły, kiedy podniósł ku nim monetę.
– Nie widzę – mruknął. – Ty zobacz jaka data, Edwin. Chłopak parsknął śmiechem.
– Ty jesteś zabawny, Dziadku! – wołał rozbawiony – zawsze ci się wydaje, że te znaki coś wyrażają. Twarz starca zasępiła się zwykłą troską, kiedy podniósł znowu monetę do własnych słabych źrenic.
– 2012 – załkał i bełkotać począł jakieś dziwaczne rzeczy: – To rok, w którym Morgan Piąty wybrany został z partii Magnatów na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. To jedna z ostatnich odbitek, bo Szkarłatna Śmierć nadeszła w roku 2012. Boże! Boże! Pomyśleć tylko! Dopiero sześćdziesiąt lat minęło od tego czasu – i już tylko ja jeden pozostałem na świecie spośród tych, którzy żyli wówczas. Gdzie to znalazłeś, Edwin?
Chłopak, który przyglądał się dziadowi z pobłażliwą ciekawością, jakiej się udzielać zwykło istotom niespełna rozumu – odpowiedział natychmiast.
– Dostałem od Hoo-Hoo. On znalazł koło San Jose, kiedy pogonił tam kozy zeszłej wiosny. Hoo-Hoo powiedział, że to „pieniądz“. Niegłodny jesteś, Dziadku?
Stary mocniej ujął laskę i przyśpieszył kroku. Oczy błysnęły mu pożądliwie.
– Mam nadzieję, że Zajęcza Warga złowił kraba… może nawet dwa kraby – wybełkotał. – Kraby to dobre jedzenie, doskonałe jedzenie, kiedy się już nie ma zębów, ale za to ma się wnuków, którzy kochają swego dziada i starają się łowić dla niego kraby. Kiedy byłem chłopcem…
Lecz Edwin stanął jak wryty; dostrzegł coś widocznie, bo gwałtownie napiął cięciwą luku na gotową strzałę. Zatrzymał się no brzegu wyrwy w nasypie.
Wymył ją jakiś dawny nurt podziemny, teraz zaś, nie kryjąc się już dłużej, płynął tędy maleńki strumyczek. Po przeciwnej stronie wystawał i zwisał koniec szyny, rdzawiący się pośród bujnej zieleni. Nad szyną kucnął pod krzakiem królik i cały drżący z niepewności spoglądał ku ludziom. Odległość wynosiła pełne pięćdziesiąt stóp, lecz strzała śmignęła celnie. Przeszyty królik, skamląc z bólu strachu, próbował całym wysiłkiem odpełznąć w głąb krzaków. Chłopak – jak błyskawica brązowej skóry i polotnego futra – rzucił się w wyrwę i wspiął na jej drugą stronę. Jego suche mięśnie były niczym stalowe sprężyny, które zmiękły nagle we wdzięcznym a łatwym ruchu.
O sto kroków dalej w gąszczu krzewów chłopak schwycił królika, roztrzaskał mu łeb o wygodny po temu pień
i podał zdobycz dziadkowi, żeby ją niósł.
– Królik jest smaczny, bardzo smaczny – mamlał starowina – ale kraby są delikatniejsze dla starych zębów. Kiedy byłem chłopcem…
– Dlaczego mówisz tyle rzeczy, które nie mają sensu? – Edwin przerwał niecierpliwie nudny bełkot.
Właściwie chłopak nie wypowiedział tych właśnie słów, tylko szereg dźwięków podobnych, lecz bardziej gardłowych, poszarpanych i oszczędnych. Mowa jego przypominała nieco mowę starca, ta ostatnia zaś była językiem angielskim, zniekształconym przez pospolitość użycia.
– Chciałbym wiedzieć – ciągnął Edwin – dlaczego nazywasz kraby „delikatesami“? Krab jest krabem – no nie? Nigdy nie słyszałem, żeby inni mówili takie głupstwa.
Stary westchnął, ale nic nie odpowiedział i dalej szli w milczeniu. Przypływ zahuczał głośniej, gdy wyszli z lasu na piaszczyste ławice okalające morze. Po skąpych wzgórkach wałęsało się kilka kóz strzeżonych przez chłopaka odzianego w skóry i przez psa wilczura, z lekka tylko przypominającego owczarka. Z rykiem przypływu mieszało się gardłowe, ochrypłe poszczekiwanie dochodzące spośród zwału poszarpanych skał, wznoszących się w morzu o dobre sto jardów od brzegu. Ciskały tam swe cielska wielkie lwy morskie, grzejące się w słońcu lub zabawiające bójką. Na przednim planie wyrastał słup dymu z ogniska podsycanego przez trzeciego chłopaka dzikusa.