- promocja
- W empik go
Szkic - ebook
Szkic - ebook
WIECZNA JEST TYLKO PRAWDA! Mecenas Eryk Bekas wie o tym doskonale. Mimo to jest wierny swoim klientom i „co do zasady” nie zadaje sobie trudu dochodzenia prawdy. Dla niego, wymierne znaczenie ma tylko sukces na sali rozpraw. Podobnie jest też w sprawie włamania Soni R. do atelier uznanego malarza… do czasu, gdy nieoczekiwanie sukces na sali rozpraw staje się zaczątkiem rywalizacji o uczucia ukochanej kobiety, a ostatecznie grą o najwyższą stawkę – o JEJ życie. Mecenas Bekas musi poznać prawdę!
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397214101 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czwartek, 15 listopada 2018 roku
To miał być popis adwokackiej woltyżerki. Eryk podjął się obrony młodocianej Soni R. wyłącznie po to, by osobiście zademonstrować dobrze rokującej aplikantce, jak zgarnia się rekordowe wynagrodzenie w zamian za minimum czynności adwokata.
Tymczasem trwała trzecia już rozprawa sądu, przy rekordowej – owszem – frekwencji publiczności, w zamian za minimum – zgoda – szans na odczytanie wyroku. Świadczyła o tym jednoznacznie nieustanna czkawka sędziny Ody Pajok – dobrze znany miejscowej palestrze skutek lekceważenia przez nią dietetycznych ograniczeń w sytuacjach stresowych.
A wszystko przez to, że Sonia R., oskarżona o włamanie do pracowni malarskiej Romualda Czapskiego nie wykazywała skruchy. Co więcej, atakowała uporczywie sędziwego malarza podejrzeniami i zarzutami mającymi ewidentnie na celu odwrócenie przypisanej mu w procesie roli pokrzywdzonego na oskarżonego oraz przyznanie należnego wyłącznie jej statusu pokrzywdzonej.
Eryk był u kresu wytrzymałości. Modlił się już tylko o to, by wstać, wyjść i zaginąć bez śladu.
– Coś mizernie pan dziś wygląda, panie mecenasie – usłyszał naraz troskliwy i przymilny ton głosu Soni R.
Gdy spojrzał na nią, zza woalki czarnej grzywy dziewczyny przezierała nań szatańska przebiegłość. Wzdrygnął się i odsunął od niej odruchowo.
– Masz ci los…, najpierw ojciec, teraz ten… – skwitowała jego reakcję Sonia R. i przybierając pozę nienagannej licealistki, ułożyła na stole splecione w koszyczek dłonie.
Po niespełna pięciu minutach spokoju, jakie przyznała wspaniałomyślnie swojemu obrońcy na procedowanie w jej sprawie, zanurkowała zwinnym susem pod krzesło, gdzie trzymała plecak. Wyszperawszy z niego zwiniętą w rulon kartkę, rozwinęła ją i przytuliła do wezbranej teatralnym wzruszeniem piersi.
Ostatni raz w ten sposób przytulała zapewne Świnkę Peppę, ale pamiętała dobrze, jak to się robi, przyznał jej w duchu Eryk i odchrząknął znacząco, na wszelki wypadek.
Mimo to, Sonia R. po chwili odwróciła kartkę przodem do malarza i zawiesiła ją na wyciągniętych rękach.
– No słucham, słucham… Kim była ta kobieta? – posłała mu ponaglającym tonem pytanie do szkicu kobiety w zielonej sukni z rudymi ptakami.
W odpowiedzi malarz schował się za swoim pełnomocnikiem.
– Spo-kój albo zarzą-dzę kolejną prze-rwę! – zagroziła sędzina, nie mogąc zignorować kolejnego wybryku oskarżonej.
Gdy ta odłożyła kartkę na stół i zasunęła gestem ręki zygzak na ustach, obiecując milczenie, sędzina zwróciła się do pełnomocnika strony pokrzywdzonej:
– Czy te-rmin wpłaty uzgodnio-nej kwoty 500 złotych do końca ro-ku, czyli do 31 grudnia jest do przyję-cia?
– Tak, akceptujemy termin – potwierdzili jednocześnie reprezentujący malarza: pełnomocnik z prokuratorem.
Słysząc to, Sonia R. włączyła smartfon i ustawiła go ekranem w stronę malarza.
– To moja matka, prawda? – zapytała tonem śledczego. – To ona pozowała panu do tego bohomazu?
– Cisza! – wtrąciła sędzina, wertując akta i nie podnosząc tym razem nawet wzroku.
Dobra wróżba, pomyślał Eryk. Niesubordynacja oskarżonej przestała mieć wpływ na przebieg rozprawy.
Malarz konsekwentnie milczał.
– Nie wstyd panu? – nie odpuszczała skarżona. – Mój ojciec będzie musiał wybulić horrendalną kasę za te pana lipne płócienka…
Sala ryknęła śmiechem.
– …które ja zupełnie niechcący, jakby nie było, podeptałam – dokończyła niepewnie Sonia R, zezując na rozbawioną salę.
Malarz zacisnął drżące wargi. Zaczął wyraźnie rozważać odwet na smarkuli z naprzeciwka.
– Pokrzywdzony nie musi odpowiadać na to pytanie – uprzedziła jego ewentualny zamiar sędzina, nie zająknąwszy się ani razu. – Wątek personaliów modelki na jakimś tam szkicu nie jest przedmiotem zainteresowania Sądu – skłamała i przebierając stópkami pod sędziowską ławą, powróciła do akt.
Malarz z pełnomocnikiem, skinęli do siebie głowami, zadowoleni z wygranej potyczki. W odpowiedzi Sonia R. przesłała im obydwóm pozdrowienie, a że zrobiła to środkowym palcem ręki ukrytej za trzymaną, niby byle jak, kartką, publiczność znów zagotowała się z radości, z wyjątkiem trzech osób: ojca Soni R. – Tomasza Rudzika, a także dwóch kobiet stale zasiadających w jego pobliżu – żony malarza, oraz ich sąsiadki z jaskrawą spinką nad uchem, nota bene, świadka obrony. Cała trójka zachowała śmiertelną powagę.
Sędzina podniosła głowę i przebiegła wzrokiem po sali.
Eryk przysunął się do oskarżonej.
– Proszę się więcej nie odzywać i nie ruszać – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– I tak się dowiem, a potem s k o p i ę mu ten chudy tyłek – wyartykułowała Erykowi prosto w ucho Sonia R.
– Nie wyraziłem się dość jasno? – Eryk wycelował w nią spojrzeniem przepełnionym gradem gróźb karalnych, z których ta o uduszeniu w afekcie wydała się jej najbliższą spełnienia. Schowała więc przezornie głowę w ramionach i spozierając spode łba na obserwującą ich ciągle: starszą bądź co bądź kobitkę w sędziowskiej todze, uniosła przepraszająco brwi. Wyżej już nie zdołała.
Sędzina odetchnęła z ulgą.
– Prokurator Kaliski i mecenas Bekas, proszeni są o wygłoszenie mów końcowych – zwróciła się do obu stron procesu.
Prawnicy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Spektakl, który przygotowali, miał charakter czysto formalny i uwzględniał precyzyjnie zakulisowe negocjacje Eryka z pełnomocnikiem malarza. W grę wchodziła bowiem duża kwota nieoficjalnej rekompensaty, stanowiąca wielokrotną wartość zniszczonych obrazów Czapskiego, w zamian za jedno zaledwie zeznanie bezstronnego świadka, negującego fizyczną możliwość włamania się do „otwartej przecież stale” na oścież pracowni malarskiej Czapskiego.
„Zwłaszcza w dniu wystawy, w którym szampan lał się strumieniami”, jak zeznała kobieta z różową spinką na włosach, tenże świadek.
Prokurator nie protestował, a pokrzywdzony malarz wręcz emanował empatią do oskarżonej Soni R.
„Jej czyn był przecież powiązany z przedwczesną utratą rodzica, id est*, tragicznie zmarłej matki, stąd małoletnia oskarżona działała pod wpływem silnego wzburzenia, jakże typowego dla wieku dorastania w okaleczonej i naznaczonej niewyobrażalnym dramatem rodzinie”, perorował z aktorskim kunsztem Eryk.
„Prawda, prawda”, przytakiwała publiczność w szmerach oburzenia i zgorszenia dla rozwiązłości artystycznego światka stolicy.
Wysłuchawszy mów końcowych, sędzina zwieńczyła je trudnym do interpretacji namysłem, po którym odnotowała coś w aktach.
„Masz krew na rękach moczymordo…”, wyczytał w tym momencie z ruchu warg Soni R. pokrzywdzony malarz.
Żona malarza poderwała się z krzesła i hycnęła krok w przód, do oskarżonej.
– Zamknij się wreszcie smarkulo, bo ci manto spuszczę! – wydarła się i zastygła w pozycji „jeszcze słowo i po tobie”.
– A ja jeszcze poprawię, gówniarotyjednaniewdzięcznaty! – włączyła się sąsiadka – świadek, wyzierając zza żony pokrzywdzonego malarza.
Sala zawrzała od niewybrednych komentarzy pod adresem obu kobiet.
– Protokołować? – spytała Wysoki Sąd Zuza, niewidoczna dotychczas dla nikogo protokolantka.
Sędzina Pajok posłała jej krótkie piorunujące spojrzenie i opadła bezsilnie na oparcie sędziowskiego tronu.
– Poczekam… – obwieściła, patrząc w sufit. – A jeśli to nie pomoże, zarządzę odczytanie wyroku przy drzwiach zamkniętych, a świadkowie i osoby postronne, w związku z naruszeniem powagi Sądu, będą zmuszone opuścić salę.
Po minucie absolutnej ciszy sędzina powróciła do poprzedniej pozycji.
– Sąd zarządza półgodzinną przerwę, po której nastąpi odczytanie treści wyroku. – Wstała i wyszła.
*
Po wyjściu na korytarz, Eryk zauważył, że Sonia R. stoi przy ojcu i wpatrując się w niego, posłusznie mu przytakuje.
Coś widocznie odwróciło jej uwagę od Czapskiego, pomyślał w pierwszej chwili, jednak cokolwiek to było, nie miało już najmniejszego znaczenia, ponieważ w pobliżu pojawiła się Róża. Mieli spotkać się dziś w kancelarii, lecz ze względu na przedłużenie rozprawy Róża zdecydowała, że przyjedzie do niego do sądu. Przywołał ją ręką, niby obojętnie, choć słyszał już w głowie te wszystkie ptasie wokalizy i serce mu przyśpieszało. Podeszli razem do okna. Róża zarzuciła na parapet niebieski kuferek i wysunęła z niego kolorowe wachlarze wzorników tkanin i fornirów. Pochylając się nad nimi, muskała je lokami włosów i gładziła palcami, a on nie pragnął już nic więcej, prócz tego, by zastygli, we dwoje, na wieki, nad tą górą szmatek i plastików.
Niestety nim zdążył się porządnie rozmarzyć, protokolantka Zuza poprosiła wszystkich o powrót na salę rozpraw.
– Przepraszam, Różo, musimy kończyć – wypowiedział z bólem serca.
– Ok, odbiorę jutro z kancelarii, pa – powiedziała i poszła.
Nie zdążył odpowiedzieć. Odprowadził ją wzrokiem aż do końca. Nie obejrzała się.
– Panie mecenasie, hello… – ocucił go ciepły ton głosu Soni R. – Ja to wszystko poskładam, dobrze? A tata przetrzyma panu mecenasowi do końca rozprawy – zaproponowała mu i ułożywszy wzorniki w niebieskim kuferku, podała go ojcu.
– Dobrze, dziękuję – odpowiedział Eryk poniewczasie, udając się za nimi do sali.
Sędzina Pajok odczekała cierpliwie, aż wszyscy zasiądą na miejscach, a gdy ustało szuranie, szmer i pomruk zarządziła:
– Proszę wszystkich o powstanie, Sąd przystępuje do ogłoszenia wyroku.
Odczytała nagłówki, rozejrzała się po sali i zatrzymawszy się na ojcu oskarżonej, Tomaszu Rudziku z niebieskim kuferkiem w objęciach, wyostrzyła wzrok. Jej nerw przeponowy nie dawał o sobie znaku. Zarówno dla niej, jak i pozostałych wtajemniczonych stanowiło to przesłankę do uznania sprawy za rozstrzygniętą w zgodzie z prawem i z jej sumieniem, więc przystąpiła do kontynuowania rozpoczętej czynności - do odczytywania wyroku:
– Po rozpoznaniu sprawy Soni Rudzik, oskarżonej o to, że w dniu 26 września 2018 roku dokonała kradzieży z włamaniem do pracowni malarskiej, to jest o czyn z artykułu 279 paragraf 1 Kodeksu karnego i nie wychodząc poza granice aktu oskarżenia… – sędzina łypnęła zaledwie na Eryka – …Sąd uznaje ją za WINNĄ jedynie zniszczenia mienia o wartości 350 zł na szkodę Romualda Czapskiego...
Salę wypełniło jednogłośne westchnienie ulgi.
Sędzina bezwiednie przyśpieszyła:
– …to jest o popełnienie czynu z artykułu 124 paragraf 1 Kodeksu wykroczeń, i orzeka obowiązek naprawienia wyrządzonej szkody poprzez zapłatę na rzecz pokrzywdzonego kwoty 500 złotych w terminie jednego miesiąca od uprawomocnienia się wyroku. Kosztami procesu Sąd obciąża Skarb Państwa. – Odetchnąwszy, Pajok ponownie wbiła wzrok w dogłębnie wzruszonego Tomasza Rudzika. Jego przeźroczysta twarz zdradzała stan odwleczonego w czasie totalnego wyczerpania, oceniła odruchowo.
Łzy wzruszenia pociekły mu po policzkach dopiero wtedy, gdy szczęśliwa Sonia Rudzik podbiegła do niego i odebrała z jego rąk niebieski kuferek, by zwrócić go swojemu obrońcy.
W tym czasie Eryk i prokurator Kaliski, strzelali do siebie nieczytelnymi dla osób postronnych spojrzeniami:
„Apelacji nie będzie, s z k o d a co?”, odczytał ironiczny przekaz kolegi Eryk.
„A daj mi spokój!”, odpowiedział mu Eryk i wtedy poczuł na swoim ramieniu przyjazną dłoń aplikantki, która towarzyszyła mu dyskretnie przez wszystkie rozprawy.
– Nie było aż tak źle, panie mecenasie – pocieszyła go Edyta.
– Dziękuję – odpowiedział jej bez sensu.
Aplikantka w porę się opanowała.
------------------------------------------------------------------------
* Id est (łac.) – „to jest”.2
Czwartek, 16 maja 2019 roku
Śmigłowce i bombowce, którejś tam eskadry, podrywały się jeden po drugim z pasa startowego wytyczonego ołówkami na biurku Michała.
– Kolekcja, kozak, wrr! – zawarczał Eryk, symulując silnik Mi–17.
Michał uniósł wzrok znad czytanego tekstu.
– Sprawa profesor Bałtyckiej, wymaga wnikliwego rozpoznania.
– Co sugerujesz? – zapytał Eryk i świsnął mu tuż pod nosem F–16.
– Infantylizm wybitny – ocenił jego zachowanie Michał, ucieszony w głębi ducha dobrym nastrojem Eryka.
– Czytaj, czytaj, nie mądruj – popędził go uprzejmie przyjaciel, lądując F-16.
Karaś–23 wykołował ze stanowiska postojowego i wtoczył się między ołówki. Zakręciwszy śmigłem, wzniósł się ociężale, by po chwili zakończyć krótki lot 100-latka na kloszu lampki.
– Dyżur bojowy! – oznajmił zupełnie poważnie bombardier Eryk. – Widzę, że przeczytałeś uważnie. – Zaśmiał się, widząc, jak Michał z ostentacją oddalał i przybliżał do oczu kartkę z drukowanym tekstem.
– Ta… – Michał śmignął kartkę na biurko.
– Zatem, co sądzisz o autorce? Przypominam, od niedawna doktorantce politologii.
Michał zmarszczył nos.
– W sprawie autorki – rozpoczął, drapiąc się po głowie – nasuwa mi się tylko jedno, pytanie, a mianowicie: z kim ta pani sypia?
Eryk ryknął śmiechem prosto w Karasia. Chwyciwszy w dłonie spadający samolot, odetchnął z ulgą.
– Niewiele brakowało. Co do twojego pytania, nie znam niestety odpowiedzi. – Odstawił ostrożnie samolot do szeregu.
– Musimy to ustalić, zanim podejmiemy się tej sprawy – zdecydował Michał, po czym dodał poważnie, jakby właśnie formułował sentencję wyroku: – Bo nie jest winna, jeśli wmieszane są w to wszystko władze uczelni, a ona tylko wykonywała ich polecenia.
– A niby dlaczego? Nie ma własnego rozumu, czy jak? – zadziwił się Eryk. – Jeśli nie ma, tym bardziej, czas ją nauczyć, że wykorzystywanie materiałów byłej szefowej bez formułki „cytowanie” grozi kryminałem. – Poklepał Michała po plecach. – Nie bój się, będzie fajnie.
– Fajnie? Grillować niespełna rozumu dziewczę? To nie dla mnie – uznał Michał. – Poza tym jestem tchórzem i nie zamierzam z nimi zadzierać. Pamiętaj, że mam córkę i nie chcę ograniczać jej przyszłych wyborów.
Eryk pokiwał przemyślnie głową.
– Masz rację – westchnął niby zrezygnowany i szybko dodał: – Może jednak uda się nam zawęzić sprawę do meritum, czyli do własności intelektualnej i praw autorskich profesor Bałtyckiej? Prezentacja tej młodej na konferencji w Hamburgu w zestawieniu z jej innymi publikacjami, sam widziałeś – ona nie byłaby w stanie jej samodzielnie przygotować. – Pokrzepił Michała klepnięciem w ramię. – Udowodnimy to bez trudu.
Michał sapnął zrezygnowany.
– Mów otwarcie, dlaczego się upierasz przy Bałtyckiej? Obaj wiemy, że są lepsi od nas w tych sprawach, i że powinniśmy skierować ją do Poznakowskich – przyszpilił go.
Eryk podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
– Wiem, ale Bałtycka wspomniała przez telefon, że ma dla nas informację, która nas na pewno zainteresuje. Wiesz…, gdy poradziłem jej inną kancelarię…, wtedy właśnie przyznała się, że wolałaby u nas, bo przy okazji ma nam coś ważnego do przekazać na temat Tomasz Rudzika...
– Co?! Nie ma mowy! – wydarł się Michał. – Nabruździ nam w relacjach z klientem. Że o kosztach utraty reputacji nie wspomnę. I nie tylko naszej reputacji, ale też mojej siostry. Wiesz przecież, że Róża robi mieszkanie Soni Rudzik?
– Wiem, niestety, ale ja nie mogę, kurde, spać, zrozum…
Michał przyjrzał mu się uważnie.
– Zafiksowałeś się na tym człowieku, dlatego że kręci się koło Róży, ale spokojnie: projekt mieszkania Soni R. skończy się niedługo i wszystko wróci do normy. Nie sądzę, aby Róża zainteresowała się tym… – przerwał z namysłem…
– Wolnym, bogatym i przystojnym wykładowcą wyższej uczelni? – przybył mu z pomocą Eryk.
Michał przytaknął. Musiał przyznać Erykowi rację. Jego mentor i przyjaciel miał prawo do niepokoju.
– A spać nie możesz na serio, czy tylko metaforycznie? – dopytał.
– Nie zmrużyłem oka od tygodnia. Mówię zupełnie serio.
– Kuźwa! – Michał uznał w końcu wysoką stawkę gry. Grymas bezradności na twarzy Eryka dowodził, że dodatkowa przypadłość rujnuje mu i tak wątły z natury system, w jakim nadzoruje on swoje liczne fobie i alergie. – Może dziś u mnie się trochę kimniesz? – zaintonował dużą dozą współczucia.
– Może, nie wiem, nie sądzę – odparł Eryk. – W takim właśnie kierunku zmierza moja motywacja. Czegokolwiek bym się nie tknął.
– Może, nie wiem, nie sądzę – przedrzeźnił go Michał celowo, by się nie rozczulił nazbyt nad sobą. – A może po prostu zadziałaj coś w końcu z Różą.
– Jak jesteś taki mądry, to zadziałaj – palnął Eryk trzy po trzy.
– Rozum ci odjęło? – żachnął się Michał. – To moja siostra.
Wzrok Eryka zmętniał. Zmęczenie ryło mu w czole coraz głębsze bruzdy. Podpierając głowę rękoma, przymknął oczy.
– Wynająłem detektywa do prześwietlenia Rudzika.
– Jasna cholera! – Michał opadł bezwładnie na oparcie krzesła. – Ile to będzie kosztowało?
– Nie bój się, zapłacę. – Eryk uchylił powieki. – Zapłacę każdą cenę za pięć minut drzemki bez Rudzika w mojej głowie...
– Nie wygłupiaj się – uciął Michał. – Weź fakturę; upchniemy ją gdzieś – zdecydował i zawiesił głowę nad kartkami na biurku. – Spotkaj się z nią i upewnij, że Rudzik nie ma nic wspólnego ze sprawami, w które Bałtycka próbuje nas zaangażować.
Eryk ożywił się nieco.
– Spokojnie, Edyta zrobi na jej temat „biały wywiad”. – Narysował w powietrzu znak cudzysłowu.
– Dobrze by było… – skwitował Michał. – Pytanie numer dwa… – Zmrużył podejrzliwie oczy. – Skoro znamy już potencjał intelektualny asystentki Bałtyckiej, jakim cudem ona weszła na Skype‘a Bałtyckiej? Przecież przełamanie zabezpieczeń elektronicznych to nie bułka z masłem. To wymaga specjalistycznej, hackerskiej wiedzy.
– Według mnie nie doszło niestety do przełamania zabezpieczeń – zaprzeczył Eryk. – Bardziej prawdopodobne niestety jest, że znała hasło do Skype’a Bałtyckiej i że podłączała się na jej transmisję jako druga, z drugiego komputera. Potem słuchała, nagrywała, notowała i w ten sposób wyprodukowała prezentację, którą potem opublikowała… – Eryk sięgnął po telefon leżący na brzegu biurka i patrząc w ekran, kontynuował: – Popatrz. Na Youtube’ie znajdziesz instrukcję takiego podłączenia w każdej wersji językowej.
– Niewiarygodne! – zawołał Michał.
– No, no – przytaknął Eryk. – Możemy zalogować się na konto twojej żony? Znasz hasło?
– Znam hasło, ale po co miałbym to robić? – zadziwił się Michał. – Joanna pewnie gada teraz z Simonem.
Eryk uśmiechnął się do niego inspirująco. Niestety bez oczekiwanego skutku.
– Sądzisz, że to normalne? – zapytał wprost. – My tu ciężko pracujemy, a twoja żona, w sąsiednim pokoju odbywa nocne pogawędki z kolegą z Londynu?
Michał przypatrywał mu się przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć, więc Eryk kontynuował:
– I jakby tego było mało, jedziemy jutro do Hamburga, żeby go przywieźć do Warszawy. – Wytrzeszczył oczy. – To normalne, według ciebie?
– Eryku, przyjacielu… – Michał rozpoczął zatroskanym tonem by to, co powie, wybrzmiało przekonująco – …od czasu rozwodu z Anielą, wszystko ci się miesza w głowie. Straciłeś zdolność oceny sytuacji. Twoja podejrzliwość przybrała chorobliwy charakter i najwyższy czas się przebadać – zaryzykował zmianę tonu na żartobliwy. – Przypominam ci, że do Hamburga lecimy służbowo, na zaproszenie prawniczki, która jest przyjaciółką Simona i ma na imię Herta. To solidna kancelaria. Może nam się przydać w przyszłości. Przy tej okazji zwiedzimy Hamburg. I to wszystko zaaranżował nam właśnie Simon. Do Warszawy wracamy wynajętym wspólnie samochodem, gdyż zaoszczędzamy w ten sposób fortunę na kosztach podróży. Simon wszystko obliczył, pamiętasz, mówiłem ci?
Eryk podrapał się po czole, następnie poskładał kartki na biurku i ułożył na kupkę pod oknem.
– Skoro tobie się wszystko zgadza, to nie było rozmowy. – Postanowił przestawić ich bezcelowe, jak uznał, dywagacje, na właściwy tor. W tym celu wykołował Jastrzębiem PZL.50 z szeregu.
– Ej, to ja miałem nim polecieć – zaprotestował przekornie Michał.
– Wrr! 840 koni mechanicznych, nie dasz rady. – Eryk warknął wielką krtanią i rozhuśtał śmigło myśliwskiego fightera. – Weź Suma–46! On dziś jeszcze nie latał! Wrr! Wrr!
– Dobra! – Michał wyprowadził lżejszego bombowca na pas startowy. – Gdzie lecimy!?
– Jak to, gdzie?! Mówiłeś, że do Hamburga! – krzyknął pilot Jastrzębia. – Wolant w prawo! Dawaj!
– O kuźwa! – zaklął pilot Suma. – Bombowcem do Hamburga?! To cholernie zły pomysł, Jastrząb!
– Sum, nie pękaj! – zarżał pilot Jastrzębia. – Jak dolecimy za wcześnie, to poczekamy na Hertę w barze na przylotach!3
Piątek, 17 maja 2019 roku
Zapowiadał się słoneczny dzień. Liczyli na poranne korki, by dłużej jechać i przyjrzeć się miastu, lecz kierowca wysłany po nich przez Hertę, przemknął z lotniska do Altony** w zaledwie kwadrans. Był to, nawiasem mówiąc, najpoważniejszy Hamburczyk, z jakim mieli się spotkać podczas rozpoczynającego się weekendu. Herman, jak się przedstawił, podjeżdżając pod kancelarię Herty odezwał się do nich drugi i ostatni raz słowami:
– It’s here, Gentlemen. Enjoy your stay in Hamburg. Auf Wiedersehen***.
Wysiedli. Podmuch ciepłego, czystego powietrza zaskoczył ich nie mniej niż cisza na szerokiej dwupasmowej Palmaille. Nim wymienili się wrażeniami, z jednego z okien solidnie doinwestowanej kamienicy, dobiegło ich wołanie:
– Michał! Eryk! Hello! I’ll be right there! – Uśmiechnięta od ucha do ucha Herta machała do nich z pierwszego piętra.
Nie zdążyli zareagować, a już biegła do nich z wyciągniętą ręką – w butach znacznie wyższych niż nosiła na co dzień, domyślili się bez trudu.
– Jakże się cieszę, że was w końcu goszczę! – Potrząsnęła wpierw ręką Michała, potem Eryka.
– Nice to see you, Herta – odpowiedzieli niemal jednogłośnie.
– To co? – Herta chwyciła Eryka pod pachę i poprowadziła do ciemnych, dwuskrzydłowych drzwi kamienicy. – Zapraszam do mojego biura. Może nie jest tak duże, jak wasze, ale założę się, że mam lepszą kawę.
– Ok, sprawdzam! – Michał domknął za nimi drzwi.
Wspięli się po kamiennych, dobrze utrzymanych schodach.
– A…! Dzwoni! Klient! – Herta zostawiła ich w otwartych drzwiach i pobiegła do pokoju na wprost, gubiąc po drodze szpilki.
Kapitalne nogi, pomyślał Eryk, jednak nie pisnął nawet do Michała w tej sprawie. Etykieta profesjonalisty i gentlemana? To też, ale przede wszystkim obawa, że kancelaria posiada monitoring i że Herta mogłaby któregoś dnia obejrzeć nagranie, a potem zaklasyfikować ich do pajacowatych chłoptasiów. Najbezpieczniej jest skupić się na robocie. Herta zaprosiła ich na konsultacje w sprawie zarzutów o przemyt diamentów postawionych belgijsko-niemieckiej spółce ze znaczącym udziałem szanowanego w Gwinei, polskiego przedsiębiorcy, więc zamierzał wywiązać się z tego zadania z zachowaniem najwyższych standardów. Fakt, że pojawili się tu dzięki rekomendacji wspólnego znajomego, Simona, nie zaburzał w najmniejszym stopniu ich wyłącznie zawodowych relacji.
– Klient zaprasza nas dziś na lunch – oznajmiła Herta, wróciwszy z pokoju, w którym przeprowadziła oficjalnie brzmiącą rozmowę w języku niemiecku, a widząc ich w tym samym miejscu, w którym ich zostawiła, westchnęła: – Wiem, szybkie tempo. Mieliśmy spotkać się z nim tu, w kancelarii i dopiero po lunchu, ale zmienił plany, nie umiałam odmówić.
– W porządku, nie przyjechaliśmy przecież na wypoczynek – zapewnił przekornie Michał. – Możemy zdjąć marynarki?
– Oczywiście. – Herta wskazała im drzwi do pokoju po lewej stronie. – Wasz gabinet, a w nim szafka z wieszakami. Ja w tym czasie zaparzę kawę. Gdyby coś, kuchnia jest naprzeciwko – powiedziała i zniknęła za drzwiami.
Wskazany im gabinet okazał się niewielką salą spotkań. Eryk podszedł do okna. Otworzył. Wychodziło na ciche podwórze posesji ogrodzonej murem, na której znajdował się mały budynek mieszkalny: dwu, może trzy-apartamentowy. Perspektywa pracy w biurze, tuż przy własnym domu, wydała mu się nagle szczytem marzeń. Podobne rozwiązanie w Warszawie było niestety poza jego zasięgiem.
– Zlećmy Róży znalezienie podobnego miejsca w Warszawie – zaproponował mimo to.
Michał podszedł do okna. Wychylił się.
– Coś w tym jest – wciągnął głęboko powietrze. – Też czuję różnicę. Nawet uwzględniwszy poranny lot, jestem jakoś dziwnie wypoczęty… Zaraz, zaraz… Ty poważnie…? – nie dokończył.
Herta wniosła tacę z kawą. Ustawiła ją na środku stołu, a obok talerze z owocami i kanapkami stojące dotychczas na biurowej szafce pod ścianą.
– Panowie, dziś pracujemy w biurze, ale za to jutro… – usiadła przy stole, zakładając ręce za głowę – …jutro poszalejemy na Reeperbahn Strasse**** do samego rana. Zaaranżowaliśmy z Simonem wszystko w najmniejszym szczególe – pochwaliła się, a oni, nie wiedzieć czemu, parsknęli śmiechem.
------------------------------------------------------------------------
** Altona – Dzielnica Hamburga.
*** Auf Wiedersehen (niem.) – do widzenia.
**** Reeperbahn Strasse (niem.) – nazwa uliczki z nocnymi klubami w portowej dzielnicy Hamburga.4
Sobota, 18 maja 2019 roku
Aida***** pławiła się leniwie w portowym słońcu poranka po długim wyczerpującym rejsie. Inne jednostki brylowały żwawiej, to prawą to lewą burtą, wzdłuż zatłoczonej Elb Promenade. Port tętnił rocznicowym festynem, a danie currywurst pachniało jakoś tak… nie śniadaniowo.
Herta rozwinęła szyfonową chustę i machnęła nią w kierunku Filharmonii.
– Na Kaiserkai Strasse jest normalne jedzenie i normalna kawa, idziemy?
Simon ożywił się.
– Jasne! – zawołał ochoczo.
– A ja jednak skosztuję currywurst. – Eryk wyjął portfel i podszedł do stoiska z kiełbaskami.
Herta wytrzeszczyła na Michała i Simona przerażone oczy.
– Nic mu nie będzie – zapewnił ją Michał. – Jest smakoszem fast foodów.
Herta znieruchomiała.
– Nie ruszajcie się! – poradziła im ostrzegawczym tonem.
Nie posłuchali. Spojrzeli w stronę, w którą patrzyła. Przepływający żaglowiec Crimson Rose prezentował się wyjątkowo okazale, nawet przy zwiniętych żaglach.
Herta włączyła pośpiesznie komórkę i ustawiła aparat w kierunku żaglowca.
– A teraz uśmiechnijcie się szeroko i pomachajcie.
Tym razem zrobili to, o co prosiła.
Herta pstryknęła im kilka zdjęć i odwróciła się. Pstryknęła kolejne. Tym razem podchodzącemu do nich Erykowi z currywurst na kartonowej tacce.
Eryk wyszczerzył do aparatu zęby wymazane żółtym sosem.
– Jestem w niebie! – kwiknął, przymrużając oczy.
– Asshole! – wrzasnęła mu prosto w twarz Herta.
Eryk zdębiał i łyknął bez gryzienia kęs kiełbasy, który miał w buzi. Spojrzał na stojących za nią Michała i Simona. Obydwaj wzruszyli ramionami, nie wiedząc, o co chodzi.
Herta fuknęła jeszcze parę razy pod nosem ze wzrokiem zatopionym w komórce. Przesuwając szybko palcami po ekranie, powiększała i przybliżała wybrane fragmenty zdjęć.
– Asshole, asshole – mamrotała. – A do tego dziwkarz i seksoholik – zwróciła się tym razem do Simona i ustawiła mu pod nosem ekran komórki. – Widzisz? Nie wziął naszego syna na festyn, bo twierdził, że ma dziś od rana spotkanie załogi na Aidzie. Tymczasem opala się z tą swoją flandryjską meduzą na Crimson Rose.
Eryk z Michałem, jak na komendę zapuścili wzrok w ekran jej komórki.
– Pewna jesteś, że to Norbert? – Simon, nie wiedzieć czemu, zrobił minę współwinowajcy. – Wiesz, są dość daleko, odwróceni tyłem, a zdjęcia są rozmazane, złapały dużo refleksu od wody.
– Jasne, że jestem pewna! – obruszyła się. – I ta jej ręka na jego tyłku…, widzisz?
– Może chce mu ukraść portfel? – zaryzykował żartobliwie Simon.
Herta żachnęła się.
– Zaraz, zaraz… – zmrużyła oczy. – Widziałeś się z nim dzisiaj, prawda? A wiedziałeś, że będzie oprowadzał tę meduzę po porcie?
Simon w porę odchrząknął.
– Ale…
– Dobra, dobra. – Machnęła na niego ręką Herta. – Później go dopadnę. Ale cicho sza, nie widzieliśmy go, jasne?
– Jasne, ale… – przebąknął Simon – …przecież to ty się z nim rozwiodłaś.
– Ani słowa więcej – łypnęła na niego ostrzegawczo Herta. – Myślisz, że nic nie wiem o tych waszych karłowatych biznesikach?
Simon zaniemówił.
– Przepraszam cię. – Herta zmieniła ton na łagodniejszy. – Po prostu jestem na niego wściekła. Gdyby Thomas dowiedział się, że jego ojciec włóczy się po porcie z tą meduzą, zamiast zabrać go na festyn, pękłoby mu serduszko, rozumiesz?
Simon przytaknął.
Michał z Erykiem błądzili wzrokiem między żaglowcami. Woda niczym rozbite w drobny mak lustro raziła w oczy odbitym słońcem. Crimson Rose z Norbertem na pokładzie oddalała się i wtapiała w czarny przemysłowy horyzont stoczni.
*
Mieli sporo szczęścia. Przyjezdne towarzystwo seniorów zwalniało właśnie dwa połączone stoliki. Miejsce przy chodniku gwarantowało lepszy widok i poczucie przestrzeni w zatłoczonym ogródku kawiarni.
– Doskonale! – Herta zaczęła przesuwać na brzeg stolika pozostawione puste szklanki i talerzyki. – Thomas z Jacobem są już w Haffen City, ale muszą obejrzeć jeszcze kilka statków i odwiedzić wszystkie stoiska z balonami. Pozostała nam więc przynajmniej godzina wolności. Gdy dołączą, Jacob usiądzie z brzegu, a Thomas po mojej prawej. – Wyznaczyła wszystkim miejsca przy stole, a sama usiadła tyłem do kanału.
Simon zajął krzesło obok niej. Michałowi i Erykowi przypadły miejsca uprzywilejowane, naprzeciwko nich, z widokiem na kanał.
Kelner przyjął zamówienie. Wsłuchali się w gwar i śmiech kawiarni. Przeważał język niemiecki, ale nie byli jedynymi gośćmi mówiącymi po angielsku.
– Może przejdźmy na języki polski – zaproponowała nieoczekiwanie Herta.
Simon wykrzywił się komicznie i przytaknął, przyznając jej jako gospodyni pierwszeństwo w rozśmieszaniu gości.
Herta prychnęła pod nosem.
– Dlaczego myszlysz, sze ne dam rady? Myszlysz, sze zapomniałam moj pierwszy język? – dociekała płynnie po polsku, kosząc wszystkie napotkane w górze znaki diakrytyczne.
– Na studiach unikałaś polskiego jak zarazy – odpowiedział jej również po polsku Simon. – Chwaliłaś się nawet, że ostatni raz mówiłaś w tym języku w trzeciej klasie szkoły podstawowej? – przypomniał jej z jadowitą satysfakcją. – Obiecuję, nie będę liczył, jak dawno to było.
– Wiesz, sze nie miałam wyboru. Muszałam prędko opanowacz niemiecki, dla szwiadectwa z wyrosznieniem – wytłumaczyła się.
– Brawo! – Eryk aż klasnął w dłonie. – Jestem pod wrażeniem!
– Wygłupiasz szie ze mnie, prawda? – Herta uśmiechnęła się do niego ostrożnie.
– Wygłupiam się z ciebie? A w życiu! – zapewnił przykładające rękę do piersi.
Herta uśmiechnęła się pewniej, przeczesując ręką grzywkę.
– Powiedzmy, że przygotowałam się trochę do waszej wizyty. W końcu… klient płaci diamentami, a my chcemy wygrać tak wysoko, jak się da, prawda? – zwróciła się do Michała.
Michał przytaknął.
Herta wyciągnęła do niego rękę.
– Na imię mam Gladys del Carmen – zacytowała śpiewnie tekst starej piosenki Manaamu.
Dołączyli do niej, a kelner rozstawił dyskretnie filiżanki z kawą. Mimo to odnieśli wrażenie, że należą do jego ulubionych gości.
– Jeszli chodzi o naszego klienta… – Herta spoważniała nagle i przeszła na angielski: – Jak według was, rozliczali się między sobą eksporter, armator i importer? Obróbka drewna odbywała się na zmianę w Casablance i w Hamburgu, prawda? – Nachyliła się konfidencjonalnie nad stolikiem: – Dla bezpieczeństwa proponuję używać słowa „drewno”, zamiast „diament”. – Uniosła filiżankę. Upijając pianę z kawy, patrzyła Erykowi w oczy. – Wiesz, jakość szlifowania ma olbrzymi wpływ na cenę drewna.
– A rozładunek i ponowny załadunek drewna na statek, raz w Gwinei, a drugi raz w Maroko, to podwójne ryzyko – dopowiedział Eryk. – Oraz dlaczego w ogóle zmienione zostało miejsce obróbki drewna, skoro przez lata cały proceder funkcjonował idealnie w Antwerpii?
Oboje spojrzeli na drapiącego się gdzie popadnie Simona.
– A skąd ja mam to wiedzieć!? – odparł pod ciężarem ich spojrzeń.
Michał zmarszczył czoło.
– Spokojnie, Simonie. Dywagujemy sobie tylko i nie oczekujemy, że nam pomożesz w sprawie z klientem.
– Jestem spokojny – zapewnił Simon, rozglądając się na różne strony. – Chodzi mi o to, że powinniście wypytać o wszystko klienta, wtedy nie będziecie zmuszeni dywagować w ciemno. – Pomachał ręką do nie wiadomo kogo, usiłując bezskutecznie odwrócić ich uwagę od siebie.
– Jego wersję już znamy, od dawna – kontynuował wątek Michał. – A teraz próbujemy ustalić prawdę, między sobą – wytłumaczył mu w cierpliwym tonie. – Adwokatura jest profesją nieco bardziej skomplikowaną niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.
– Myślałem, że jak w każdym innym biznesie, relacja klient-adwokat bazuje na zaufaniu – rzucił, ot tak, Simon.
W odpowiedzi, wszyscy troje wybuchli śmiechem.
– Owszem, bazuje… – wtrącił się Eryk – …na stuprocentowym zaufaniu klienta do jego adwokata i na ograniczonym znacząco, często bliskim zeru, zaufaniu adwokata do jego klienta.
– Nie wierzę – odparł Simon.
– Ok… – Eryk rozłożył ręce na stoliku. – Któremu z obecnych tu adwokatów trafił się kiedykolwiek klient mówiący prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, ręka w górę? – Sam splótł swoje, by nie wyrwały się przez pomyłkę do odpowiedzi.
Herta z Michałem schowali ręce pod stołem.
Simon olśniony wyprostował się.
– A… – zapewnił, że zrozumiał. – Czyli odwrotnie niż w psychiatrii, gdzie lekarz ufa pacjentowi, ale pacjent nie ufa lekarzowi.
– Jak to? – zdziwił się Eryk – Przed chwilą twierdziłeś, że w każdym biznesie zaufanie musi być obopólne.
– W biznesie, tak, ale nie w psychiatrii czy medycynie sensu stricto.
– A to dlaczego? – zapytał Eryk zaintrygowany.
– Dlatego, że zawód lekarza to nie biznes. To służba i poświęcenie, które wymaga szczególnego powołania.
Eryk zmarszczył groźnie brwi.
– Kłamie? – zwrócił się do Herty.
– Kłamie – przytaknęła.
Spojrzał pytająco na Michała.
– Kłamie – potwierdził bez wahania Michał.
Eryk zamrugał do Simona radośnie.
– Dziękujemy panu doktorowi, ekspertowi od zaufania. Ekspert jest już wolny. Posiedzenie sądu zamknięte.
*
Thomas chrupał zapamiętale bryłki czekolady wyławiane w pucharku śmietankowych lodów – jego drugiej już porcji. Zanim wyłowił całą czekoladę, lody zdążyły się rozpuścić. Zamieszał w pucharku ostatni raz, najpierw łyżeczką, potem palcem i nie znalazłszy niczego godnego uwagi pięciolatka, osunął się zrezygnowany na krześle.
– Kochanie usiądź prosto. – Herta wytarła mu chusteczką upaćkaną brodę. – Za chwilę Simon skończy sałatkę i pójdziemy wszyscy przejechać się windą na taras Filharmonii, prawda panowie?
Wszyscy chętnie przytaknęli. Również Michał i Eryk, pomimo że nie zrozumieli ani słowa. Thomas odpowiedział im szczerbatym uśmiechem i nim się obejrzeli, już stał na krześle.
– Tata! Tata do nas idzie! – krzyczał, podskakując z wyciągniętą do przodu rączką.
Herta ściągnęła go z krzesła na chodnik i wtedy Thomas wyrwał się jej i pobiegł w kierunku ojca.
Herta z Jacobem poderwali się z krzeseł, chcąc biec za nim, lecz widząc, jak chłopiec dobiega do Norberta i wskakuje mu na ręce, usiedli z powrotem przy stoliku i przybrali poważne miny gospodarzy zajętych rozmową ze swoimi gośćmi.
– No i jak wam się podoba meduza, zeszłoroczny połów Norberta? – spytała ich w międzyczasie Herta. – Dwadzieścia dwa lata, córka flandryjskich przedsiębiorców.
Nim zdążyli zareagować, Norbert z chłopcem na ręku i uczepioną paska jego spodni Meduzą, stanęli przy ich stoliku.
– Miałaś być dziś w pracy! – rzucił Norbert do Herty, próbując jednocześnie wyplątać lepką rączkę Thomasa ze sprężyn długich włosów Meduzy. Bez skutku.
– Hello! – przywitał się z pozostałymi.
– Hello Norbert! – wyrwał się najgłośniej Simon.
– Hello – zaledwie szepnął Jacob.
Również Meduza z przechyloną na bok głową rzuciła im półgębkiem:
– Hello!
Norbert w odruchu zniecierpliwienia pociągnął do siebie rączkę Thomasa.
– Ałła! – wrzasnęła Meduza.
Norbert jakby jej nie dosłyszał. Wyjmował spomiędzy palców Thomasa poklejone włosy Meduzy i rzucał za siebie, zgodnie z kierunkiem wiatru.
– Przestań! Co robisz?! – zbeształa go Meduza. – To przynosi pecha! – Naburmuszyła się i splotła ostentacyjnie ręce na piersi.
Norbert nadal nie słuchał jej.
– To tak się pracuje? – Uśmiechnął się zaczepnie, tym razem do wszystkich.
– Norbert! Hello?! – przywołała go na ziemię Herta. – Mówiłam ci kilka razy, że będę dziś oprowadzać gości po Hamburgu.
Mięśnie twarzy Meduzy wyraźnie zadrgały, a jej ramię odwinęło się i chlasnęło Norberta w twarz.
– Wiedziałeś, że ona tu będzie?! – ryknęła Meduza, odwijając drugie ramię, lecz zanim chlasnęła nim Norberta, ten w porę chwycił je w nadgarstku.
– Zrób to jeszcze raz w obecności mojego dziecka, a… – urwał w połowie zdania.
Meduza odwarknęła coś w nieznanym języku, próbując uwolnić ręce z uścisku. Różowy brylancik na jej palcu zaiskrzył w słońcu niczym zimny ogień na choince.
– Idziemy myć rączki! – Herta dosłyszawszy to i owo, wstała z krzesła i pociągnęła za sobą Thomasa. Chłopiec z odwróconą w kierunku ojca główką ociągał się, intensywnie dumając i przetwarzając pracowicie zaobserwowaną sytuację.
– A co tata robi Fabienne? – zapytał.
– Próbuje zatrzymać ją, by nie zdążyła przed nami do łazienki – uśmiała się w duchu Herta. – Chodź szybciutko, będziemy pierwsi.
Thomas w podskokach nadrobił stracony dystans.
*
– O! Mam! Meduza atlantycka, czyli również flandryjska! – podśmiechiwał się sardonicznie Simon, przeglądając Internet w języku polskim. – Największa meduza na świecie. Forma ciała osiąga nawet dwa metry średnicy, a długość czułków nawet trzydzieści metrów … powszechnie znana jako „meduza lwia grzywa” … pojawia się pod tą nazwą w jednym z opowiadań o Sherlocku Holmesie, w którym okazała się zabójcą profesora akademickiego McPhersona…
– Biedny Norbert! – obśmiał się razem z nim Michał.
– W rzeczywistości jednak – kontynuował Simon – zetknięcie z jej parzydełkami wywołuje tylko bolesne zaczerwienienia i nie stanowi zagrożenia dla życia człowieka? – powątpiewał.
– Ja tam wierzę Sherlockowi Holmesowi, a nie jakiemuś Internetowi… – rozstrzygnął Eryk.
– Unglaublich******! – wtrącił się niezbyt natarczywie Jacob, przypominając im o swoim istnieniu.
– Jacob! – ucieszył się, słysząc jego głos Simon. – Czytamy o meduzie atlantyckiej i niebezpieczeństwie jakie stwarza Norbertowi – wyjaśnił mu w języku angielskim.
– Domyśliłem się – oznajmił Jacob. – Nie wiedziałem tylko, w którym momencie się zaśmiać.
– A zmiana języka miałaby ci w tym pomóc? – zadrwił Simon. – To już lepiej śmiej się na chybił trafił! – Zaniósł się rechotem tak, że aż brzdęknęły filiżanki na spodkach. Jacob, o dziwo razem z nim.
– Nie można was nawet na chwilę zostawić samych! – skomentowała zastaną sytuację Herta, po powrocie z Thomasem z łazienki.
Jacob wstał i podrzucił chłopca do góry.
– Panowie! Kierunek Filharmonia! Czas na przejażdżkę windą! Thomas prowadzi!
Chłopiec wyciągnął rączkę w kierunku błękitnego szklanego budynku z falą morską na szczycie. Wszyscy ruszyli za nim jak za przewodnikiem wycieczki.
– To może ja zapłacę?! – zawołała za nimi zdezorientowana nieco Herta.
– Już zapłacone! – odkrzyknął jej Jacob. – I nie odłączaj się od grupy, bo zabłądzisz!
*
Neonowa Reeperbahn sączyła kolorami marynarskiej nocy, a klub, który wybrała Herta, pękał w szwach: za sprawą głównej gwiazdy wieczoru – Madame Bebeeb – twierdziła Herta, zacieśniając krąg przy stoliku, by nikomu nie przyszło do głowy dosiąść się do nich. Wierzyli jej. Była prawie rodowitą Hambur… -czką? -szką?, nieważne, uznali i poddali się artystycznym doznaniom widowiska.
Madame Bebeeb, ruda Drag Queen o brokatowo-egzotycznej karnacji i rzęsach niczym wronie skrzydła, okładała złotym wachlarzem podchodzących do niej zbyt blisko wielbicieli. Jej brawurowe wykonanie szlagieru Marilyn Monroe zgromadziło wokół scenicznego wybiegu prawdziwą rzeszę ubzdryngolonych białasów w turystycznych T-shirtach i choć Bebeeb kaprysiła scenicznie bombastycznie, że niby po tysiąckroć wolałaby diamenty, oni kochali ją bez pamięci i nie zamierzali się z tym kryć.
– Uwielbiam bawić się w męskim towarzystwie – delektowała się chwilą Herta. – I zupełnie nie przeszkadzają mi zachwiane parytety – ciumkała, wysysając ze skórek winogrona. – Poza tym, nie umiem przyjaźnić się z mężczyznami – rzuciła prowokacyjnie.
Eryk zastanawiał się, czy wypada przypomnieć jej o Simonie.
– Z każdym mężczyzną można się zaprzyjaźnić – zaryzykował zamiast tego ogólną tezę. – Z wyjątkiem dwóch typów: pierwszy to człowiek, który ze strachu przed lataniem nie wsiądzie na pokład samolotu, a drugi to ten, który jako śmierć idealną wymarzył sobie katastrofę lotniczą – domknął dyskurs filozoficznym wyzwaniem.
Simon poczuł przypływ empatii do Jacoba, o którym wiedział, że panicznie boi się latać.
– Nie przejmuj się, Jacob, oni są po prostu z Polski – wymemłał uradowany i zachwiał się, pomimo że… ani kropelki, bo abstynent.
– No i…? – dopytał nastroszony nieco Eryk.
Michał szturchnął go łokciem.
– No i nie umiemy jeść nożem i widelcem, cicho bądź. – Poświęcił się przez uprzejmość, mrugając przyjaźnie do Jacoba.
– Jeść może nie, ale zabić już tak – odpalił rozbawiony Eryk.
Michał ryknął śmiechem.
– Potrzebujesz widelca, żeby zabić? Ja umiem samym nożem! – poryczał się prawie. – A tamci to chyba z północy. – Wskazał głową turystów przy scenie w T-shirtach z napisem „I love Hamburg”, by odwrócić od siebie uwagę skonsternowanego Jacoba.
– No, z północy! – zaśmiał się Jacob, śmiechem nieco paranoicznym, lecz dobre i to, ucieszyli się wspólnie i poklepali nawzajem po ramionach.
– A właśnie, właśnie… – przypomniał coś sobie Jacob i zwrócił się do Eryka: – Co wieziesz w prezencie swojej przyjaciółce Róży?
– Y… – zareagował Eryk i przysunął się bliżej niego.
Niewiele dało się usłyszeć z ich potajemnej rozmowy, więc Herta z Michałem i Simonem, zajęli się wreszcie tym, co trzeba, czyli podziwianiem Madame Bebeeb.
Przygasły światła ramp. Werbel chum drum odbębnił kolejny numer artystki.
Obcisła jak wężowa skóra suknia płożyła się za nią długim trenczem. Atłasowe rękawiczki do ramion zdobiły pierścienie „giganty”.
– Wynocha stąd, cekiny! – szurnęła nogą Drag Queen, wykopując ze sceny skrawki opalizującego plastiku. – Wybaczcie mi kochani ten brak bon ton, ale nie cierpię konkurencji. – Chichotała z manierą uwodzicielki, trzepocząc wachlarzem.
– Oglądacie!? – zawołał Michał do Eryka i Jacoba.
– E tam! – Eryk, nie patrząc na niego, machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
Herta dziobnęła łokciem Michała, by dał im spokój.
------------------------------------------------------------------------
***** * AIDA Prima - statek wycieczkowy, którego portem macierzystym jest Hamburg.
****** Unglaublich (niem.) – niesamowite.5
Niedziela, 19 maja 2019 roku
Girlanda chabrowych bratków okalających jej mini ogródek miewała się nadzwyczaj dobrze, choć zapomniała ją wczoraj podlać.Róża pogłośniła radio, zrzuciła szlafrok i stanęła przed lustrem:
Well, sometimes I go out by myself…
And I look across the water…*******
– zaśpiewała, jak trzeba: na chrypie, manierycznie, z indyjskim akcentem. Według Joanny nikt nie umiał fałszować tak prawidłowo jak ona.
Zanurkowała w torbie z recyklingiem.
– Tuba po papierowych ręcznikach! – zdążyła, zanim nadszedł refren:
Cos since I’ve come on home!
Well, my body’s been a mess!
And I’ve missed MY ginger hair!
And the way I like to dress!
Szkoda, że Mela jest dziś sama, pomyślała z troską o siostrze. W chorobowych okolicznościach losu, jakimi są bezsprzecznie terapie nowotworowe, wskazanym byłoby kogoś mieć. Choćby chłopaka w więzieniu jak Valerie, czy tak jak ona – w czarnej dziurze.
And I’ve missed MY ginger hair!!!
And the way I like to dress!!!
– wykrzyczała drugi refren, po którym… rozległy się gromkie brawa.
O Yazoo! Otwarte okna!, zauważyła i poderwała z podłogi szlafrok. Przewiązawszy się paskiem, wychyliła głowę przez tarasowe drzwi. W ogródku obok, pod parasolem, Brygida rozkrajała w blaszce ciasto, Tomasz Rudzik ustawiał szklanki na stole, w popielnicy tlił się papieros. Na leżaku obok wylegiwała się kobieta w bordowych szortach.
– Przepraszam za hałas! – zawołała do nich głośno Róża.
Wszyscy odwrócili głowy w jej stronę.
– Wpadnij tu do nas! – Brygida machnęła ręką z nożem. – Lemoniada?! Szarlotka?!
Róża zrobiła unik na wypadek, gdyby nóż wymknął się Brygidzie z ręki. Cała trójka parsknęła śmiechem.
– Załóż coś na głowę, głupolku! Słońce pali dziś jak szalone! – przywitał ją reprymendą Wiesiek, wychodzący na ogródek z shishą pod pachą.
– Zaraz wracam! – Róża klepnęła się po ogolonej głowie i schowała z powrotem do mieszkania.
*
Gdy wróciła, Wiesiek już bulgotał w szklanym dzbanie, a miętowo-jabłkowa mgiełka błądziła po trawie ogródka.
– Chodź, słodziutka eklerko ty moja, chodź! – Chwycił poręcz stojącego obok niego leżaka. – Przedstawiam ci Agatę, koleżankę Brygidy. Pracują razem w banku. – Wskazał na płową blondynkę o wystudiowanym „z góry” spojrzeniu, z papierosem w ręku.
Kobieta podniosła się z leżaka.
– Agata Tonikowska – wyciągnęła do niej rękę kobieta w plażowym kombinezonie, jak się okazało.
Tylko szarfy brak, pomyślała Róża o jej idealnej figurze.
– Mojego brata, Tomasza, znasz. – Wiesiek zaciągnął się shishą.
– Naprawdę? – zareagowała w pierwszym odruchu blondynka, zwracając się do Róży.
– No…, tak jakby… – odpowiedziała Róża.
– Od dawna? – ciągnęła Blondynka, siląc się nieudolnie na neutralny ton.
– Od lat – wtrącił Tomasz Rudzik i mrugnął do Róży, by go wsparła.
– Albo i dłużej… – przytaknęła dla zabawy.
Blondynka zlustrowała reakcję Brygidy. Nie dopatrzywszy się żadnej wskazówki, powróciła do Róży.
– Niesamowici są, prawda? Jeden z braci jest pisarzem, a drugi finansistą. – Zaśmiała się nieco sztucznie, gładząc jednocześnie Tomasza Rudzika po ramieniu.
– Nie bardziej niż to, że twój były jest dziennikarzem śledczym, podczas gdy jego brat siedzi w pierdlu. – Tomasz Rudzik odsunął swój leżak od niej na tyle, by uwolnić się od jej ręki. – A swoją drogą, jak on się miewa?
– Który z nich? – zapytała Agata.
– Wszystko jedno – odparł Rudzik.
Róża zaśmiała się.
– Przepraszam. – Puściła oko do Brygidy. – Gdybym wiedziała, że nie są parą, założyłabym jakąś seksowną kieckę. – Poluzowała pasek szlafroka i opuściła poły kołnierza na ramiona.
– Piżamka mega… – skomentował Tomasz Rudzik, mierząc ją od stóp do głów.
– Ależ to nie piżamka! – zaprotestowała kokieteryjnie oburzona. – To szlafroczek!
– Niech będzie, że szlafroczek, który potrafi udawać piżamkę – zakpił z idealną do okoliczności dozą ignorancji. – A jak projekt mieszkania mojej córki? – Przeskoczył naraz na inny temat. – Podobno… – pstryknął palcami – …zajefajny…, czy jakoś tak.
– Naprawdę?! – zapiała Róża. – Sądziłam, że nie jest do końca zadowolona. Że liczyła na więcej szaleństwa. – Podała Rudzikowi telefon otwarty na projekcie mieszkania Soni.
Rudzik przesunął kilka razy palcem po ekranie.
– Czy ona liczyła? Wątpię – zażartował, oglądając zdjęcia. – A mieszkaniem jest zachwycona! Ja zresztą też. Ten projekt można śmiało wpisać w „aktywa płynne” mojej rodziny, tylko … – zawiesił się.
Róża wyostrzyła słuch.
– Sonia ma pewne obawy w sprawie organizacji jej przyjęcia urodzinowego – dokończył, oddając jej telefon.
– Wiem, Dorothy nie budzi zaufania w kontakcie telefonicznym, ale proszę mi wierzyć, ma olbrzymie doświadczenie w organizacji dużych imprez w Londynie – stanęła w obronie koleżanki, córki Simona.
– Dołączy dziś do nas? – zapytał Rudzik.
------------------------------------------------------------------------