- W empik go
Szkic towarzyskiego życia miasta Warszawy z drugiej połowy XIX stulecia - ebook
Szkic towarzyskiego życia miasta Warszawy z drugiej połowy XIX stulecia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 265 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DO PANI…
Razu pewnego rzekłaś Pani do mnie: "Czemu Pan nie piszesz?" "Cóż mam pisać?" "Napisz, ale nie o tem co dawniej było, bo to stare dzieje, nie o tem co będzie, gdyż odsłaniać przyszłość, jestto przepowiadać, a każda przepowiednia najczęściej wybujałej wyobraźni wynikiem; pisz więc co teraz jest, co ciebie otacza, co własnemi oczami widzisz."
Dopełniając, Pani, Twojej woli, wziąłem pióro w rękę i nakreśliłem: Szkic towarzyskiego życia miasta Warszawy z drugiej połowy XIX. stulecia. Nie szukaj w niem powieści, lecz znajdziesz jak sama chciałaś, najakuratniejszy, o ile mogłem, zarys tego com widział. W powieści przedewszystkiem idzie osnowa, potrzeba ją rozwinąć naturalnie, poprowadzić zręcznie, wzbudzić zajęcie i utrzymać je nieprzerwanie aż do rozwiązania samego. W powieści cel powinien być moralny, a dążnością poprawa złego, do czego użyć można dowcipnego wyśmiania lub zasłużonej kary. W powieści charaktery powinny być wydatne, nie przesadzone i różniące się między sobą.
Szkicu mojego wątkiem niebezpieczeństwo, na jakie wystawione być może szczęście domowe, otoczone kadzidłem pochlebstwa, ułudą zabawy wśród wiru i szału wielkiego świata; celem zaś, opisanie tegoczesnych obyczajów i zwyczajów miasta Warszawy. Tam znajdziesz modny salon, modny i uczony wieczór; tam z wielkanocną kwestą wejdziesz do każdego domu, zajrzysz do wnętrza życia każdej klassy mieszkańców wielkiego miasta. Na wełniany jarmark sprowadzasz z głębi kraju obywateli wieśniaków, a jeżeli w nich znajdujesz czasami jakie uchybienie w kroju sukni, w zagięciu kapelusza, jakąś niezgrabność, w skrępowanych ruchach nowomodnym, przyciasnym surdutem, pewną niearystokratyczność w ogorzałej twarzy, w źle utrzymanych rękach, nie znających prawie rękawiczek, chyba w wielkie mrozy; jakże przy nich stracą w oczach twoich owe miejskie próżniaki, z wymokłą cerą, z okiem zagasłem, z ziewającemi ustami, z próżnią w głowie, w sercu i najczęściej w kieszeni.
Po jarmarku wełnianym, któremu towarzyszyły wyścigi konne, następuje opisanie cholery, owej plagi zesłanej przez Boga jako przestrogę, próbę i karę! Natem powinienbym był szkic mój zakończyć, ale szczęście domowe uratowawszy od światowej burzy, ochroniwszy od zaraźliwej choroby, przenoszę je do stóp ołtarzy BogaRodzicy w Częstochowie, bo jeżeli z nieba zstępuje dla nas pociecha, do nieba wznosić się powinny dziękczynienia nasze.
Mając na celu opisanie towarzystwa całego w ogólności, ze swoim dowcipem, głupstwem, ze swojemi zabawami, nudami, nie dotknąłem się bynajmniej szczegółowych osób. Jeżeli zatem w moim szkicu ktoś podobieństwo do siebie znajdzie, niechaj nie myśli, że go opisać chciałem. Zwierciadło nie szuka człowieka, nie jego wina, że się w niem człowiek spostrzega, poznaje.
Rozkaz twój Pani spełniłem, ale czym go należycie dopełnił? Łatwiej dawne opisywać dzieje, gdzie rzeczy można nadciągnąć, ująć, dodać, a nikt kontrolować nie będzie; łatwiej puścić cugle wyobraźni, i po krainie marzeń lekkiem bujać skrzydłem, jak opowiadać to, co każden ze mną razem widzi, gdzie nic ukryć nie można, a wszystko powiedzieć niepodobna. Bądź co bądź, pracę moją w świat pu – szczam. Sprawiedliwe wytknięcie wad i słuszną naganę przyjmę z pokorą; pochwałę, bez najmniejszej zarozumiałości.
Pisałem w Październiku 1852. roku.
L. P.SZKIC TOWARZYSKIEGO ŻYCIA MIASTA WARSZAWY
Z DRUGIEJ POŁOWY XIX. STULECIA.
"Dobry wieczór Prezesie," rzekła Pani Emilja do wchodzącego lekkim krokiem reprezentanta prawodawstwa naszego, "witam Pana!" dodała, białą rączkę wyciągając ku niemu. Prezes ściśnieniu ręki odpowiedział ściśnieniem, po czem przyłożywszy szkiełko do oka, niby z uwagą, może z roztargnieniem, bardzo zbliska przyglądać się jej zaczął. Po chwili: "ładna!" zawołał. "Wiem o tem," odpowiedziała Emilja; istotnie była to ładna kobieta. Włosy jej czarne, ale tej czarnej barwy, po której połysk stali się odbija, zaczesane, à la Valois, gęstym zarostem spuszczając się z tyłu po białej szyi, zdawały się rzuconym cieniem na marmurze Karara. Rysów twarzy regularnych, płeć świeża, młoda. Oczu przelatujących z przedmiotu na przedmiot bez długiego spojrzenia, bez głębokiego wyrazu, jakby się lękały dojrzeć, obawiały, aby w nie nie wejrzano; miały w sobie coś do odgadnienia, coś pociągającego, drażniły ciekawością, nęciły powabem.
Średniego wzrostu, ale wydatnych kształtów ukrytych pod szerokiemi fałdami mantylli z perskiego kaszmiru, z pod której lekka wymykała się suknia. Wychodzące z ust koralowych gęste kłęby białego dymu, czerpane w doskonałym cygarze z Hawanny okolały ją jakby chmurami,… za chmurami, byłoż Niebo? Siedziała w wygodnym krześle gotyckim, wybitym aksamitem amarantowym, przypominającym krzesło, na, którem siedząc Anna de Poitiers, słuchała miłosnych zapałów Franciszka I.
Po drugiej stronie, otoczona puchowemi poduszkami, wyszywanemi, jedwabiem, złotem i srebrem, na pół leżała na miękiej sofie Matylda, kilka laty młodsza, co się jednak dostrzedz nie dawało.
Powiadają, że, jak słońce pod równikiem, palącym skwarem prędko zieloności świeżość, a kwiatom barwę odbiera, tak emancypacja zaciera wdzięki, gasi ponęty, przedwcześnie kobietę starzeje. Emancypacya, którąby nazwać można rozwolnieniem, dzieli się na dwie części, na fizyczną i moralną. Fizyczna do rozwiązłości i rozpusty wiedzie, moralna osusza serce, młodość oskubuje z kwiatu, marzeniom urok, snom złudzenie odbiera. Matylda z rysów twarzy, równie jak z dorodnej i giętkiej postawy była niezaprzeczenie artystyczną pięknością! Ten nos prosty, idący z czoła, jak go za czasów klassycyzmu, greckim zwano, te usta malownicze, te zęby tak białe, ta bródka z lekka zaokrąglona, te błękitne oczy, jednem słowem, ta tak rzadkiej piękności głowa, na pół osłonioną była gęstemi splotami jasnozłotych włosów. Tejże samej barwy brwi i rzęsy, jeżeli wyrazowi twarzy coś mdławego nadawały; krasiły ją nadzwyczajną płci białością. Był to posąg, arcydzieło wielkiego dłuta, któremu mistrz na próżno: "mów!" powtarzał; do którego na próżno wielbiciele: "kochaj!" błagalnym głosem wołali.
Nasz Prezes, za ukłon głęboki, nieudarowany nawet skinieniem głowy przez Matyldę, poszedł o kilka kroków dalej i usiadł na polowie małej kanapy kształtu litery S; tyłem obrócony do niej, twarzą do obok siedzącej Wandy. Wziął sąsiadkę za rękę, do ust przyłożył; przypatrując się potem przez lorynetkę jakby z uwagą długim i pięknym paluszkom; rzekł:
(1) Tutaj na bocznej kanapce,
Poznałem lwicę po łapce;
Mówiąc bowiem między nami,
Była łapka z pazurkami. –
"Jeżeli są pazurki, odpowiedziała Wanda, to nie dla Pana, – ja drapię z łaski."
"Co za koncept płaski!" zawołał Prezes.
"Może się koncept nie podobał, ale i poezya nie zyskała zadowolenia mojego, odparła."
"Ten tylko ocenić potrafi poezyą, kto ją czuje," odezwał się Prezes, nie odejmując ani na chwilę szkiełka od oka.
"Powiedz mi Prezesie, zapytała Wanda, ponieważ ciągle przez lorynetkę patrzysz, czy też i przez lorynetkę czujesz?"
"Ja okiem widzę, a sercem czuję i kocham, odpowiedział, ale nie wszystkie."
"Co za szczęście!" rzekła Wanda.
"Tak Pani utrzymujesz, ja inaczej, a proszę nie zapominać, że prawo jest za mną, bom sędzią!"
" A ja wyrocznią!" z pewnem uniesieniem wymówiła Wan- – (1) Satyra, Lwice.
da, wstając z miejsca. Ze złotej puszki, dobywszy potem słomiannego pohiłosa, zapaliła go u różowej świecy, a wracając zwolna na miejsce kilku kłębami gęstego dymu powitała, czyli raczej pożegnała Prezesa.
Spostrzegł to młody Apolinary, stojący przed kominem: "Pani Wanda puszcza Prezesa z dymem!" zawołał uszczęśliwiony ze swego dowcipu. Nikt się o to nierozgniewał, nikt z tego nie zaśmiał, Matylda tylko odwróciła głowę, ale trudno było odgadnąć, czy do naszego młodzieńca, czy do komina?
Wanda od lat kilku wdowa, mogła mieć lat trzydzieści; była w tym wieku, w którym kobieta utratę pierwszej młodości nadgradza całą dojrzałością, calem rozwinięciem namiętności, silniej kocha, prędzej żyje; podobną do kursowego konia, im bliżej mety, tem bardziej ostatnich sił dobywa. Powiedziano, że w kobiecie pierwsza i ostatnia miłość najgwałtowniejsza; w pierwszej na skrzydłach młodości puszcza się zapamiętale w krainę urojeń i marzeń, w drugiej chwyta się tej ostatniej deski rozbitku, z rozpaczliwą, że tak rzekę, namiętnością. Wanda po pierwszej próbie, chociaż nie straciła czasu, nie spieszyła się jednak, zwolna postępowała w życiu.
Wanda piękną niebyła, podobać się jednak mogła, podobała się nieraz. Czoło miała z lekka wypukłe, nos mały, zaokrąglony, niby zadarty, trochę roztwarty; usta nieco wystające, oczy piwne, jakby łzą zwilżone, okolone czarnemi rzęsami; płeć śniadawą; ale w tych oczach pałał ogień, pod tą bladośniadawą powłoką płynęła krew gorąca, te usta pełne świeżości i życia zamykały w sobie skarb drogi, Uryańskie perły. Skoro do tego dołączymy dowcip rozlany po całej twarzy, dowcip po – ciągający, chwytający, niepuszczający od siebie, dziwić się tlić będziemy, ze Wanda nie jedną zawróciła głowę. W białej sukni, takiejże kamizelce spiętej turkusowemi guzikami, w kaftanie z aksamitu orzechowej barwy, nad samym tyle głowy miała niby koronkowe od czepeczka denko, ubrane ponsowemi i orzechowemi wstążkami tak zarzuconemi, jak kiedy młody chłopiec zarzuci czapkę na bakier.
Nie wielki kwadratowy pokój, wybity cały miękkim dywanem, w drugiej połowie XIXgo stulecia, nosił na sobie piętno owego modnego smaku odrodzenia przeszłości. Firanki u okien, zasłony u drzwi, oraz ściany, okryte były ciężkim adamaszkiem niebieskim. Na każdej ścianie po jednym obrazie dobrej szkoły, w dziwnie wyrobionych ramach. Kanapy, krzesła, stół okrągły na środku, wszystko z orzechowego drzewa, bogatą rzeźbą ozdobione. Na stoliku bronzowa lampa jasne światło rzucała, w koło niej porozrzucane dzienniki i książki. Kilka keepsaków w ładnej oprawie, jeden tom ostatniego romansu Sanda, dzieło o wychowaniu kobiet, ale nie rozcięte, łaska i przeznaczenie Rzewuskiego, roztwarte właśnie w tem miejscu, kiedy autor zdaje się z przyjemnością opisywać wnętrze mieszkania owej żony dwóch mężów! Dalej trzydzieści sześć godzin po ślubie, natchnienie młodej mężatki, nakoniec włoczki jedwabne i niektóre kobiece robotki pozawijane w ostatni numer Warszawskiego dziennika. Dodajmy rożową świecę w porcelanowym lichtarzu, obok porozrzucane cygara. Po rogach pokoju pozawieszane polisandrowe etażerki, a na nich wysmukła statuetka obok grubego Chińczyka, obok tych różnorodnych cacek przypominających popsuty smak czasów Pani de Pompadour, a będziemy mieli wyobrażenie o sa – lonie elegantki w 1852. roku. Dodajmy, że Emilja mężatka bez męża, czyli przetłómaczywszy na polski język, rozwódka, była gospodynią domu, Matylda i Wanda jej światowemi przyiaciółkami, a Prezes, niezbędnym i codziennym gościem.
Ale zapomniałem o Panu Apolinarym, bliskim kuzynie Emilij. Pan Apolinary, jeżeli niebył pierworysem, mógł jednak uchodzić za doskonałą kopią dzisiejszej młodzieży. W kusym rejtfraku à la Kosuth zaledwie biodra zakrywającym, w spodniach i kamizelce popielatych, trzewikach z kamaszami, miał szyję pozawiązaną czarną chustką na pół zakrytą odgiętemi końcami kołnierza batystowej koszuli, żabot i mankiety en point d'Angleterre; jednem słowem, w całem ubraniu umyślne odniechcenie podług ostatniego żurnalu. Obfite jasnoblond włosy, na dwie gęsto rozdzielone grzywy, aż na ramiona spływały. Rysy twarzy piękne, ale ta biała i wymokła cera, te oczy jakby za szkłem, w nieco podsiniałej oprawie, te usta na pół otwarte a tak mało mówiące, ten wzrost wysoki, nachylony jakby się uginał pod ciężarem lat dwudziestu czterech, te wąsy, ta broda, tak jasne, tak rzadkie, że ją odgadnąć prawie potrzeba, dawały mu coś zniewieściałego na zewnątrz, coś biernego na wewnątrz. Za dawnych czasów młodzież dzielnie harcowała na koniu, lubiła zapach prochu, krzyżowa sztuka dobrze jej znaną była. Dzisiaj czyste ślimaki, zamiast w pancerzu w skorupie, zamiast się kordem nadstawić, wystawiają rogi, zamiast zapachu prochu, wolą dym cygara, zamiast dosiąść konia, siedzą dnie i noce przy zielonym stoliku, albo za kulissami; jeżeli czytają, to tylko kartę francuskiego restauratora; ale biegli w rachunkach: pożyczyłem sto, winieniem sto pięćdziesiąt, a czasami dwieście. Apolinary oparty o wierzch komina, spoglądał, to w lustrze na siebie, to na Matyldę, może pomyślał: tak piękne dwu utwory stworzone dla siebie, albo raczej nic nie myślał.
"Cóż nam przynosisz nowego?" zapytała Emilja Prezesa.
"Nowego? odpowiedział, naprzód siebie."
"Piękna mi nowość, przerwała Wanda, chciałaś powiedzieć odnowienie."
"Czyli raczej odrodzenie, dodała Emilja, i to od czasu jak Maryja Firlej pokazała się znowu na horyzoncie wielkiego świata."
"Istotnie odrodziłem się, na widok tej, dla której niegdyś pałałem miłością, za którą potem przez lat dziesięć tęskniłem; dzisiaj mam dla niej cześć i uwielbienie!"