Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkic towarzyskiego życia miasta Warszawy z drugiej połowy XIX stulecia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkic towarzyskiego życia miasta Warszawy z drugiej połowy XIX stulecia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 265 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

COŚ NA­KSZTAŁT PRZED­MO­WY.

DO PANI…

Razu pew­ne­go rze­kłaś Pani do mnie: "Cze­mu Pan nie pi­szesz?" "Cóż mam pi­sać?" "Na­pisz, ale nie o tem co daw­niej było, bo to sta­re dzie­je, nie o tem co bę­dzie, gdyż od­sła­niać przy­szłość, je­st­to prze­po­wia­dać, a każ­da prze­po­wied­nia naj­czę­ściej wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni wy­ni­kiem; pisz więc co te­raz jest, co cie­bie ota­cza, co wła­sne­mi ocza­mi wi­dzisz."

Do­peł­nia­jąc, Pani, Two­jej woli, wzią­łem pió­ro w rękę i na­kre­śli­łem: Szkic to­wa­rzy­skie­go ży­cia mia­sta War­sza­wy z dru­giej po­ło­wy XIX. stu­le­cia. Nie szu­kaj w niem po­wie­ści, lecz znaj­dziesz jak sama chcia­łaś, naja­ku­rat­niej­szy, o ile mo­głem, za­rys tego com wi­dział. W po­wie­ści przedew­szyst­kiem idzie osno­wa, po­trze­ba ją roz­wi­nąć na­tu­ral­nie, po­pro­wa­dzić zręcz­nie, wzbu­dzić za­ję­cie i utrzy­mać je nie­prze­rwa­nie aż do roz­wią­za­nia sa­me­go. W po­wie­ści cel po­wi­nien być mo­ral­ny, a dąż­no­ścią po­pra­wa złe­go, do cze­go użyć moż­na dow­cip­ne­go wy­śmia­nia lub za­słu­żo­nej kary. W po­wie­ści cha­rak­te­ry po­win­ny być wy­dat­ne, nie prze­sa­dzo­ne i róż­nią­ce się mię­dzy sobą.

Szki­cu mo­je­go wąt­kiem nie­bez­pie­czeń­stwo, na ja­kie wy­sta­wio­ne być może szczę­ście do­mo­we, oto­czo­ne ka­dzi­dłem po­chleb­stwa, ułu­dą za­ba­wy wśród wiru i sza­łu wiel­kie­go świa­ta; ce­lem zaś, opi­sa­nie te­go­cze­snych oby­cza­jów i zwy­cza­jów mia­sta War­sza­wy. Tam znaj­dziesz mod­ny sa­lon, mod­ny i uczo­ny wie­czór; tam z wiel­ka­noc­ną kwe­stą wej­dziesz do każ­de­go domu, zaj­rzysz do wnę­trza ży­cia każ­dej klas­sy miesz­kań­ców wiel­kie­go mia­sta. Na weł­nia­ny jar­mark spro­wa­dzasz z głę­bi kra­ju oby­wa­te­li wie­śnia­ków, a je­że­li w nich znaj­du­jesz cza­sa­mi ja­kie uchy­bie­nie w kro­ju suk­ni, w za­gię­ciu ka­pe­lu­sza, ja­kąś nie­zgrab­ność, w skrę­po­wa­nych ru­chach no­wo­mod­nym, przy­cia­snym sur­du­tem, pew­ną nie­ary­sto­kra­tycz­ność w ogo­rza­łej twa­rzy, w źle utrzy­ma­nych rę­kach, nie zna­ją­cych pra­wie rę­ka­wi­czek, chy­ba w wiel­kie mro­zy; jak­że przy nich stra­cą w oczach two­ich owe miej­skie próż­nia­ki, z wy­mo­kłą cerą, z okiem za­ga­słem, z zie­wa­ją­ce­mi usta­mi, z próż­nią w gło­wie, w ser­cu i naj­czę­ściej w kie­sze­ni.

Po jar­mar­ku weł­nia­nym, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ły wy­ści­gi kon­ne, na­stę­pu­je opi­sa­nie cho­le­ry, owej pla­gi ze­sła­nej przez Boga jako prze­stro­gę, pró­bę i karę! Na­tem po­wi­nien­bym był szkic mój za­koń­czyć, ale szczę­ście do­mo­we ura­to­waw­szy od świa­to­wej bu­rzy, ochro­niw­szy od za­raź­li­wej cho­ro­by, prze­no­szę je do stóp oł­ta­rzy Bo­ga­Ro­dzi­cy w Czę­sto­cho­wie, bo je­że­li z nie­ba zstę­pu­je dla nas po­cie­cha, do nie­ba wzno­sić się po­win­ny dzięk­czy­nie­nia na­sze.

Ma­jąc na celu opi­sa­nie to­wa­rzy­stwa ca­łe­go w ogól­no­ści, ze swo­im dow­ci­pem, głup­stwem, ze swo­je­mi za­ba­wa­mi, nu­da­mi, nie do­tkną­łem się by­najm­niej szcze­gó­ło­wych osób. Je­że­li za­tem w moim szki­cu ktoś po­do­bień­stwo do sie­bie znaj­dzie, nie­chaj nie my­śli, że go opi­sać chcia­łem. Zwier­cia­dło nie szu­ka czło­wie­ka, nie jego wina, że się w niem czło­wiek spo­strze­ga, po­zna­je.

Roz­kaz twój Pani speł­ni­łem, ale czym go na­le­ży­cie do­peł­nił? Ła­twiej daw­ne opi­sy­wać dzie­je, gdzie rze­czy moż­na nad­cią­gnąć, ująć, do­dać, a nikt kon­tro­lo­wać nie bę­dzie; ła­twiej pu­ścić cu­gle wy­obraź­ni, i po kra­inie ma­rzeń lek­kiem bu­jać skrzy­dłem, jak opo­wia­dać to, co każ­den ze mną ra­zem wi­dzi, gdzie nic ukryć nie moż­na, a wszyst­ko po­wie­dzieć nie­po­dob­na. Bądź co bądź, pra­cę moją w świat pu – szczam. Spra­wie­dli­we wy­tknię­cie wad i słusz­ną na­ga­nę przyj­mę z po­ko­rą; po­chwa­łę, bez naj­mniej­szej za­ro­zu­mia­ło­ści.

Pi­sa­łem w Paź­dzier­ni­ku 1852. roku.

L. P.SZKIC TO­WA­RZY­SKIE­GO ŻY­CIA MIA­STA WAR­SZA­WY

Z DRU­GIEJ PO­ŁO­WY XIX. STU­LE­CIA.

"Do­bry wie­czór Pre­ze­sie," rze­kła Pani Emil­ja do wcho­dzą­ce­go lek­kim kro­kiem re­pre­zen­tan­ta pra­wo­daw­stwa na­sze­go, "wi­tam Pana!" do­da­ła, bia­łą rącz­kę wy­cią­ga­jąc ku nie­mu. Pre­zes ści­śnie­niu ręki od­po­wie­dział ści­śnie­niem, po czem przy­ło­żyw­szy szkieł­ko do oka, niby z uwa­gą, może z roz­tar­gnie­niem, bar­dzo zbli­ska przy­glą­dać się jej za­czął. Po chwi­li: "ład­na!" za­wo­łał. "Wiem o tem," od­po­wie­dzia­ła Emil­ja; istot­nie była to ład­na ko­bie­ta. Wło­sy jej czar­ne, ale tej czar­nej bar­wy, po któ­rej po­łysk sta­li się od­bi­ja, za­cze­sa­ne, à la Va­lo­is, gę­stym za­ro­stem spusz­cza­jąc się z tyłu po bia­łej szyi, zda­wa­ły się rzu­co­nym cie­niem na mar­mu­rze Ka­ra­ra. Ry­sów twa­rzy re­gu­lar­nych, płeć świe­ża, mło­da. Oczu prze­la­tu­ją­cych z przed­mio­tu na przed­miot bez dłu­gie­go spoj­rze­nia, bez głę­bo­kie­go wy­ra­zu, jak­by się lę­ka­ły doj­rzeć, oba­wia­ły, aby w nie nie wej­rza­no; mia­ły w so­bie coś do od­gad­nie­nia, coś po­cią­ga­ją­ce­go, draż­ni­ły cie­ka­wo­ścią, nę­ci­ły po­wa­bem.

Śred­nie­go wzro­stu, ale wy­dat­nych kształ­tów ukry­tych pod sze­ro­kie­mi fał­da­mi man­tyl­li z per­skie­go kasz­mi­ru, z pod któ­rej lek­ka wy­my­ka­ła się suk­nia. Wy­cho­dzą­ce z ust ko­ra­lo­wych gę­ste kłę­by bia­łe­go dymu, czer­pa­ne w do­sko­na­łym cy­ga­rze z Ha­wan­ny oko­la­ły ją jak­by chmu­ra­mi,… za chmu­ra­mi, by­łoż Nie­bo? Sie­dzia­ła w wy­god­nym krze­śle go­tyc­kim, wy­bi­tym ak­sa­mi­tem ama­ran­to­wym, przy­po­mi­na­ją­cym krze­sło, na, któ­rem sie­dząc Anna de Po­itiers, słu­cha­ła mi­ło­snych za­pa­łów Fran­cisz­ka I.

Po dru­giej stro­nie, oto­czo­na pu­cho­we­mi po­dusz­ka­mi, wy­szy­wa­ne­mi, je­dwa­biem, zło­tem i sre­brem, na pół le­ża­ła na mię­kiej so­fie Ma­tyl­da, kil­ka laty młod­sza, co się jed­nak do­strzedz nie da­wa­ło.

Po­wia­da­ją, że, jak słoń­ce pod rów­ni­kiem, pa­lą­cym skwa­rem pręd­ko zie­lo­no­ści świe­żość, a kwia­tom bar­wę od­bie­ra, tak eman­cy­pa­cja za­cie­ra wdzię­ki, gasi po­nę­ty, przed­wcze­śnie ko­bie­tę sta­rze­je. Eman­cy­pa­cya, któ­rą­by na­zwać moż­na roz­wol­nie­niem, dzie­li się na dwie czę­ści, na fi­zycz­ną i mo­ral­ną. Fi­zycz­na do roz­wią­zło­ści i roz­pu­sty wie­dzie, mo­ral­na osu­sza ser­ce, mło­dość osku­bu­je z kwia­tu, ma­rze­niom urok, snom złu­dze­nie od­bie­ra. Ma­tyl­da z ry­sów twa­rzy, rów­nie jak z do­rod­nej i gięt­kiej po­sta­wy była nie­za­prze­cze­nie ar­ty­stycz­ną pięk­no­ścią! Ten nos pro­sty, idą­cy z czo­ła, jak go za cza­sów klas­sy­cy­zmu, grec­kim zwa­no, te usta ma­low­ni­cze, te zęby tak bia­łe, ta bród­ka z lek­ka za­okrą­glo­na, te błę­kit­ne oczy, jed­nem sło­wem, ta tak rzad­kiej pięk­no­ści gło­wa, na pół osło­nio­ną była gę­ste­mi splo­ta­mi ja­sno­zło­tych wło­sów. Tej­że sa­mej bar­wy brwi i rzę­sy, je­że­li wy­ra­zo­wi twa­rzy coś mdła­we­go nada­wa­ły; kra­si­ły ją nad­zwy­czaj­ną płci bia­ło­ścią. Był to po­sąg, ar­cy­dzie­ło wiel­kie­go dłu­ta, któ­re­mu mistrz na próż­no: "mów!" po­wta­rzał; do któ­re­go na próż­no wiel­bi­cie­le: "ko­chaj!" bła­gal­nym gło­sem wo­ła­li.

Nasz Pre­zes, za ukłon głę­bo­ki, nie­uda­ro­wa­ny na­wet ski­nie­niem gło­wy przez Ma­tyl­dę, po­szedł o kil­ka kro­ków da­lej i usiadł na po­lo­wie ma­łej ka­na­py kształ­tu li­te­ry S; ty­łem ob­ró­co­ny do niej, twa­rzą do obok sie­dzą­cej Wan­dy. Wziął są­siad­kę za rękę, do ust przy­ło­żył; przy­pa­tru­jąc się po­tem przez lo­ry­net­kę jak­by z uwa­gą dłu­gim i pięk­nym pa­lusz­kom; rzekł:

(1) Tu­taj na bocz­nej ka­nap­ce,

Po­zna­łem lwi­cę po łap­ce;

Mó­wiąc bo­wiem mię­dzy nami,

Była łap­ka z pa­zur­ka­mi. –

"Je­że­li są pa­zur­ki, od­po­wie­dzia­ła Wan­da, to nie dla Pana, – ja dra­pię z ła­ski."

"Co za kon­cept pła­ski!" za­wo­łał Pre­zes.

"Może się kon­cept nie po­do­bał, ale i po­ezya nie zy­ska­ła za­do­wo­le­nia mo­je­go, od­par­ła."

"Ten tyl­ko oce­nić po­tra­fi po­ezyą, kto ją czu­je," ode­zwał się Pre­zes, nie odej­mu­jąc ani na chwi­lę szkieł­ka od oka.

"Po­wiedz mi Pre­ze­sie, za­py­ta­ła Wan­da, po­nie­waż cią­gle przez lo­ry­net­kę pa­trzysz, czy też i przez lo­ry­net­kę czu­jesz?"

"Ja okiem wi­dzę, a ser­cem czu­ję i ko­cham, od­po­wie­dział, ale nie wszyst­kie."

"Co za szczę­ście!" rze­kła Wan­da.

"Tak Pani utrzy­mu­jesz, ja in­a­czej, a pro­szę nie za­po­mi­nać, że pra­wo jest za mną, bom sę­dzią!"

" A ja wy­rocz­nią!" z pew­nem unie­sie­niem wy­mó­wi­ła Wan- – (1) Sa­ty­ra, Lwi­ce.

da, wsta­jąc z miej­sca. Ze zło­tej pusz­ki, do­byw­szy po­tem sło­mian­ne­go po­hi­ło­sa, za­pa­li­ła go u ró­żo­wej świe­cy, a wra­ca­jąc zwol­na na miej­sce kil­ku kłę­ba­mi gę­ste­go dymu po­wi­ta­ła, czy­li ra­czej po­że­gna­ła Pre­ze­sa.

Spo­strzegł to mło­dy Apo­li­na­ry, sto­ją­cy przed ko­mi­nem: "Pani Wan­da pusz­cza Pre­ze­sa z dy­mem!" za­wo­łał uszczę­śli­wio­ny ze swe­go dow­ci­pu. Nikt się o to nie­roz­gnie­wał, nikt z tego nie za­śmiał, Ma­tyl­da tyl­ko od­wró­ci­ła gło­wę, ale trud­no było od­gad­nąć, czy do na­sze­go mło­dzień­ca, czy do ko­mi­na?

Wan­da od lat kil­ku wdo­wa, mo­gła mieć lat trzy­dzie­ści; była w tym wie­ku, w któ­rym ko­bie­ta utra­tę pierw­szej mło­do­ści nad­gra­dza całą doj­rza­ło­ścią, ca­lem roz­wi­nię­ciem na­mięt­no­ści, sil­niej ko­cha, prę­dzej żyje; po­dob­ną do kur­so­we­go ko­nia, im bli­żej mety, tem bar­dziej ostat­nich sił do­by­wa. Po­wie­dzia­no, że w ko­bie­cie pierw­sza i ostat­nia mi­łość naj­gwał­tow­niej­sza; w pierw­szej na skrzy­dłach mło­do­ści pusz­cza się za­pa­mię­ta­le w kra­inę uro­jeń i ma­rzeń, w dru­giej chwy­ta się tej ostat­niej de­ski roz­bit­ku, z roz­pacz­li­wą, że tak rze­kę, na­mięt­no­ścią. Wan­da po pierw­szej pró­bie, cho­ciaż nie stra­ci­ła cza­su, nie spie­szy­ła się jed­nak, zwol­na po­stę­po­wa­ła w ży­ciu.

Wan­da pięk­ną nie­by­ła, po­do­bać się jed­nak mo­gła, po­do­ba­ła się nie­raz. Czo­ło mia­ła z lek­ka wy­pu­kłe, nos mały, za­okrą­glo­ny, niby za­dar­ty, tro­chę roz­twar­ty; usta nie­co wy­sta­ją­ce, oczy piw­ne, jak­by łzą zwil­żo­ne, oko­lo­ne czar­ne­mi rzę­sa­mi; płeć śnia­da­wą; ale w tych oczach pa­łał ogień, pod tą bla­do­śnia­da­wą po­wło­ką pły­nę­ła krew go­rą­ca, te usta peł­ne świe­żo­ści i ży­cia za­my­ka­ły w so­bie skarb dro­gi, Ury­ań­skie per­ły. Sko­ro do tego do­łą­czy­my dow­cip roz­la­ny po ca­łej twa­rzy, dow­cip po – cią­ga­ją­cy, chwy­ta­ją­cy, nie­pusz­cza­ją­cy od sie­bie, dzi­wić się tlić bę­dzie­my, ze Wan­da nie jed­ną za­wró­ci­ła gło­wę. W bia­łej suk­ni, ta­kiej­że ka­mi­zel­ce spię­tej tur­ku­so­we­mi gu­zi­ka­mi, w ka­fta­nie z ak­sa­mi­tu orze­cho­wej bar­wy, nad sa­mym tyle gło­wy mia­ła niby ko­ron­ko­we od cze­pecz­ka den­ko, ubra­ne pon­so­we­mi i orze­cho­we­mi wstąż­ka­mi tak za­rzu­co­ne­mi, jak kie­dy mło­dy chło­piec za­rzu­ci czap­kę na ba­kier.

Nie wiel­ki kwa­dra­to­wy po­kój, wy­bi­ty cały mięk­kim dy­wa­nem, w dru­giej po­ło­wie XI­Xgo stu­le­cia, no­sił na so­bie pięt­no owe­go mod­ne­go sma­ku od­ro­dze­nia prze­szło­ści. Fi­ran­ki u okien, za­sło­ny u drzwi, oraz ścia­ny, okry­te były cięż­kim ada­masz­kiem nie­bie­skim. Na każ­dej ścia­nie po jed­nym ob­ra­zie do­brej szko­ły, w dziw­nie wy­ro­bio­nych ra­mach. Ka­na­py, krze­sła, stół okrą­gły na środ­ku, wszyst­ko z orze­cho­we­go drze­wa, bo­ga­tą rzeź­bą ozdo­bio­ne. Na sto­li­ku bron­zo­wa lam­pa ja­sne świa­tło rzu­ca­ła, w koło niej po­roz­rzu­ca­ne dzien­ni­ki i książ­ki. Kil­ka ke­ep­sa­ków w ład­nej opra­wie, je­den tom ostat­nie­go ro­man­su San­da, dzie­ło o wy­cho­wa­niu ko­biet, ale nie roz­cię­te, ła­ska i prze­zna­cze­nie Rze­wu­skie­go, roz­twar­te wła­śnie w tem miej­scu, kie­dy au­tor zda­je się z przy­jem­no­ścią opi­sy­wać wnę­trze miesz­ka­nia owej żony dwóch mę­żów! Da­lej trzy­dzie­ści sześć go­dzin po ślu­bie, na­tchnie­nie mło­dej mę­żat­ki, na­ko­niec włocz­ki je­dwab­ne i nie­któ­re ko­bie­ce ro­bot­ki po­za­wi­ja­ne w ostat­ni nu­mer War­szaw­skie­go dzien­ni­ka. Do­daj­my ro­żo­wą świe­cę w por­ce­la­no­wym lich­ta­rzu, obok po­roz­rzu­ca­ne cy­ga­ra. Po ro­gach po­ko­ju po­za­wie­sza­ne po­li­san­dro­we eta­żer­ki, a na nich wy­smu­kła sta­tu­et­ka obok gru­be­go Chiń­czy­ka, obok tych róż­no­rod­nych ca­cek przy­po­mi­na­ją­cych po­psu­ty smak cza­sów Pani de Pom­pa­do­ur, a bę­dzie­my mie­li wy­obra­że­nie o sa – lo­nie ele­gant­ki w 1852. roku. Do­daj­my, że Emil­ja mę­żat­ka bez męża, czy­li prze­tłó­ma­czyw­szy na pol­ski ję­zyk, roz­wód­ka, była go­spo­dy­nią domu, Ma­tyl­da i Wan­da jej świa­to­we­mi przy­ia­ciół­ka­mi, a Pre­zes, nie­zbęd­nym i co­dzien­nym go­ściem.

Ale za­po­mnia­łem o Panu Apo­li­na­rym, bli­skim ku­zy­nie Emi­lij. Pan Apo­li­na­ry, je­że­li nie­był pier­wo­ry­sem, mógł jed­nak ucho­dzić za do­sko­na­łą ko­pią dzi­siej­szej mło­dzie­ży. W ku­sym rejt­fra­ku à la Ko­suth za­le­d­wie bio­dra za­kry­wa­ją­cym, w spodniach i ka­mi­zel­ce po­pie­la­tych, trze­wi­kach z ka­ma­sza­mi, miał szy­ję po­za­wią­za­ną czar­ną chust­ką na pół za­kry­tą od­gię­te­mi koń­ca­mi koł­nie­rza ba­ty­sto­wej ko­szu­li, ża­bot i man­kie­ty en po­int d'An­gle­ter­re; jed­nem sło­wem, w ca­łem ubra­niu umyśl­ne od­niech­ce­nie po­dług ostat­nie­go żur­na­lu. Ob­fi­te ja­sno­blond wło­sy, na dwie gę­sto roz­dzie­lo­ne grzy­wy, aż na ra­mio­na spły­wa­ły. Rysy twa­rzy pięk­ne, ale ta bia­ła i wy­mo­kła cera, te oczy jak­by za szkłem, w nie­co pod­si­nia­łej opra­wie, te usta na pół otwar­te a tak mało mó­wią­ce, ten wzrost wy­so­ki, na­chy­lo­ny jak­by się ugi­nał pod cię­ża­rem lat dwu­dzie­stu czte­rech, te wąsy, ta bro­da, tak ja­sne, tak rzad­kie, że ją od­gad­nąć pra­wie po­trze­ba, da­wa­ły mu coś znie­wie­ścia­łe­go na ze­wnątrz, coś bier­ne­go na we­wnątrz. Za daw­nych cza­sów mło­dzież dziel­nie har­co­wa­ła na ko­niu, lu­bi­ła za­pach pro­chu, krzy­żo­wa sztu­ka do­brze jej zna­ną była. Dzi­siaj czy­ste śli­ma­ki, za­miast w pan­ce­rzu w sko­ru­pie, za­miast się kor­dem nad­sta­wić, wy­sta­wia­ją rogi, za­miast za­pa­chu pro­chu, wolą dym cy­ga­ra, za­miast do­siąść ko­nia, sie­dzą dnie i noce przy zie­lo­nym sto­li­ku, albo za ku­lis­sa­mi; je­że­li czy­ta­ją, to tyl­ko kar­tę fran­cu­skie­go re­stau­ra­to­ra; ale bie­gli w ra­chun­kach: po­ży­czy­łem sto, wi­nie­niem sto pięć­dzie­siąt, a cza­sa­mi dwie­ście. Apo­li­na­ry opar­ty o wierzch ko­mi­na, spo­glą­dał, to w lu­strze na sie­bie, to na Ma­tyl­dę, może po­my­ślał: tak pięk­ne dwu utwo­ry stwo­rzo­ne dla sie­bie, albo ra­czej nic nie my­ślał.

"Cóż nam przy­no­sisz no­we­go?" za­py­ta­ła Emil­ja Pre­ze­sa.

"No­we­go? od­po­wie­dział, na­przód sie­bie."

"Pięk­na mi no­wość, prze­rwa­ła Wan­da, chcia­łaś po­wie­dzieć od­no­wie­nie."

"Czy­li ra­czej od­ro­dze­nie, do­da­ła Emil­ja, i to od cza­su jak Ma­ry­ja Fir­lej po­ka­za­ła się zno­wu na ho­ry­zon­cie wiel­kie­go świa­ta."

"Istot­nie od­ro­dzi­łem się, na wi­dok tej, dla któ­rej nie­gdyś pa­ła­łem mi­ło­ścią, za któ­rą po­tem przez lat dzie­sięć tę­sk­ni­łem; dzi­siaj mam dla niej cześć i uwiel­bie­nie!"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: