- W empik go
Szkice antyspołeczne. Wydanie 2. Zmienione - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Szkice antyspołeczne. Wydanie 2. Zmienione - ebook
Każdy krok praktyczny i każdy pogląd publiczny trzeba zawczasu mierzyć i ważyć, oceniać i prześwietlać. Jeśli chcemy wnieść do polityki więcej odpowiedzialności, rzeczowości i rozumu, bardziej powinniśmy dbać o opinię publiczną jako strukturę dyskusji – stałej, ciągłej, wyczerpującej, w miarę możliwości zimnej – niż troszczyć się o konsensus lub taką czy inną poprawność polityczną. (…) Opinia publiczna powinna oświecać władzę, ale jej nie krępować, nie narzucać rozwiązań, jednym słowem: nie pozbawiać warunków odpowiedzialnego decydowania.
Bronisław Łagowski
Dzięki przenikliwemu rozumowaniu Bronisław Łagowski zyskał szacunek zarówno liberałów jak i tradycjonalistów, zarówno państwowotwórczych socjalistów, jak i rewolucyjnych konserwatystów. Nie jest on bowiem stronnikiem konkretnej doktryny, lecz rzecznikiem oświeconego sceptycyzmu w filozofii politycznej i racjonalizmu w uprawianiu polityki. Jego opinie wciąż budzą z dogmatycznej drzemki, umacniając krytycyzm wobec iluzji deformujących życie publiczne.
Piotr Bartula
Każdemu, kto zanurzy się w to pisarstwo, Łagowski łagodnie przypomni o podstawowych prawdach na temat życia społecznego i roli władzy. Lepiej wysłuchać tych nauk (i wyciągnąć wnioski) od niego, aniżeli przekonać się o ich prawdziwości na podstawie surowości życia.
Piotr Kimla
Łagowski jest tylko jeden. Tylko on łączy talent pisarski z własną, dobrze przemyślaną filozofią polityczną, umiejscawiającą go ponad i poza tak zwanymi podziałami historycznymi.
Andrzej Walicki
Spis treści
Przedmowa do wydania drugiego 5
Wprowadzenie 7
Adresowane do prawicy 15
Odbudować władzę 29
O liberalizmie 33
Ludzie są ludźmi 37
Człowiek problematyczny 41
Nadużycia demokratyczne 45
Przestroga zza grobu 51
Zastanawiający Edmund Burke 55
Papież mówi: przepraszam 63
Prawda konserwatyzmu 67
Relatywizm polityczny 71
Przypisy do wykładu Jana Karskiego 77
Wielka Niemowa 81
Ojcowie i dzieci 85
O rozliczaniu przeszłości 89
Nie-podległość 95
Niezdrowa fascynacja 99
Zapisane na własnej skórze 103
Sto razy: Dlaczego? 107
Posłuchajcie mądrego profesora 111
Naród i społeczeństwo 115
Irracjonalizm tożsamości 119
Czy prawdziwe życie jest gdzie indziej? 123
Nowy bóg śmiertelny się narodził 127
Apolityczna polityka 131
Biedni i niemoralni 135
Niebezpieczna ewolucja 139
Czy mamy prawo się bronić? 143
Tolerancja represywna 147
W stronę porządku 151
Gra bez reguł 155
Jałowy konflikt 159
Anomia 163
Religia przedwyborcza 167
Moralność użytkowa 171
Max Weber w małej dawce 175
Niewiedza polityczna 179
Ruch wyzwolenia kapitalistów 183
Czeski przykład 187
Zbiorowy subiektywizm 191
Spiskowa teoria i praktyka 195
Wojny cywilizacyjnej nie będzie 199
Czas przyszły obojętny 203
Takie jest życie 207
Kościół jest międzynarodowy 211
Przymuszanie do niezawisłości 215
Biały Dom przybrudzony 219
Fałszywa genealogia 223
Amerykańska demokracja międzynarodowa 227
Wojna o prawa człowieka 231
Nadsuwerenność Ameryki 235
Miraż globalnej demokracji 239
Mocarstwo opiekuńcze 243
Przemiany pojęć 247
Świat jak rzeka 251
Deformacja etyki politycznej 255
Zamiast zakończenia 259
Nota edytorska 271
Indeks nazwisk 273
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-242-6635-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO
Dlaczego rozważania przedstawione w tej książce są „antyspołeczne” i w jakim sensie one takie są? Te teksty zostały wybrane z całości, jaką stanowi moja publicystyka z lat dziewięćdziesiątych, z okresu ustalania się nowego, postsocjalistycznego ustroju. Niektórzy moi przyjaciele, czyniąc o mnie wzmianki w swoich pisanych wspomnieniach, ukazywali mnie jako przeciwnika komunizmu, który z niezrozumiałych dla nich powodów był członkiem partii rządzącej w Polsce Ludowej.
Podobnie zapewne myślał o mnie profesor Bogdan Szlachta, który w redagowanej przez siebie antologii _Antykomunizm polski. Tradycje intelektualne_ zamieścił moje, dość głośne w swoim czasie, przemówienie programowe. Z takimi przekonaniami powinienem być szczęśliwy w nowym, demokratycznym porządku, a jednak coś mi przeszkadza takim się czuć. Ruch sprzeciwu, jaki wystąpił w latach osiemdziesiątych przeciwko systemowi pochodzenia radzieckiego, stanowił kontrrewolucję, a ja byłem zwolennikiem kontrrewolucji. Trzeba jednak pamiętać o przestrodze de Maistre’a, że kontrrewolucja nie zawsze potrafi wytrwać w swoim charakterze przeciwieństwa rewolucji i może stać się rewolucją przeciwnie skierowaną. Ruch solidarnościowy był kontrrewolucją o tyle, że doprowadził do restauracji stosunków, jakie panowały przed socjalizmem. Niemniej był i nadal jest rewolucyjny, ponieważ nie zaprzestał wysiłków, aby zniszczyć lub zniesławić osiągnięcia narodu polskiego dokonane w ciągu życia dwu pokoleń, to znaczy podczas czterdziestu lat. Owo ześlizgnięcie się kontrrewolucji liberalnej w rewolucję w istocie populistyczną jest mi wstrętne. Nieznośne tym bardziej, że ta populistyczna rewolta nadużywa symboli, jakie towarzyszyły stuletniej walce Polaków o niepodległość.
Teksty pomieszczone w tej książce nie dają pełnego wyrazu mojemu rozczarowaniu, bo też w czasie, kiedy je pisałem, nie było jeszcze przesądzone, że liberalna kontrrewolucja wykolei się. Był to czas wielkich nadziei. W tamtych latach moje polemiki kierowały się przeciw moralnemu kolektywizmowi, zniewoleniu podmiotowości indywidualnej przez „podmiotowość społeczną” głoszoną jako najwyższy ideał masowego ruchu. Do czego odnosi się ta kategoria? Inteligent, intelektualista, student, artysta jako indywiduum czuje się nie dość realny i szuka jaźni w społeczeństwie. Nie jest to przypadłość jedynie lokalna, polska; wszędzie widzimy ucieczkę w identyfikację zbiorową. Najelementarniejsze rozkosze usiłuje się już podłączyć do podmiotowości społecznej. Jakże w tym nastroju może się ostać idea indywidualnej odpowiedzialności? A bez niej – czy społeczeństwo zdolne jest się doskonalić?
Moje myślenie zwracało się przeciw „podmiotowości społecznej” i temu, czym ona skutkuje, to znaczy przeciw intelektualnemu kolektywizmowi. Także przeciw pojęciu odpowiedzialności zbiorowej. Te stany umysłu dziedziczymy po okresach wojny i one ze swojej natury sprzyjają wywoływaniu wrogości wewnątrznarodowych oraz międzynarodowych. Gdy wystąpią z siłą zwracającą uwagę i gdy płoszą u jednostek próby myślenia niezależnego od „podmiotowości społecznej”, trzeba zastanowić się, czy na ucieczkę nie jest za późno.
Myślę, że odpowiedziałem na pytanie, w jakim sensie szkice zawarte w tej książce są antyspołeczne.WPROWADZENIE
Opinia rządzi światem – mówili ludzie Oświecenia i tego zdania był nawet sceptyczny David Hume, a może trzeba powiedzieć: zwłaszcza on. W istocie niejeden raz w historii można było obserwować, jak idea ogólna, zjawisko ulotne, powstałe nie wiadomo gdzie, albo odwrotnie, wiadomo, na przykład, że w niespokojnej głowie jakiegoś Toma Paine’a, Rousseau lub Marksa, zaczyna ludzi grupować po nowemu, inaczej łączyć i inaczej dzielić, popychać ku jakimś nowym celom, równie dobrze korzystnym, jak katastrofalnym. Przyswojenie sobie owych idei ogólnych daje niekiedy społeczeństwu uczucie zachwytu, kiedy indziej znane tylko odkrywcom: ach, więc to tak wygląda prawda! Ale ktoś, komu się to nie udziela, mówi sobie: jak jest możliwe takie zbiorowe zaślepienie?
Opinia publiczna to coś zarazem więcej i mniej niż ta opinia, która rządzi światem, i niż te idee ogólne, które niekiedy porywają lub zaślepiają ludzi. Ona może niczym nie rządzić, chociaż rządzący nieustannie się do niej odwołują. Od opinii bez przymiotnika tym się różni, że jest do pewnego stopnia „robiona”, organizowana. Kładę nacisk na to, że tylko do pewnego stopnia.
Gdyby mnie ktoś zapytał o przykład opinii publicznej już w pełni ukształtowanej, doskonale spełniającej definicję, posłałbym go do warszawskich salonów z czasów Sejmu Czteroletniego. To nie tylko publicyści z Kuźnicy Kołłątajowskiej (cała moja sympatia po ich stronie) robili opinię publiczną. Czyniły to panie z arystokracji i wyższej szlachty. Potrafiły one znakomicie uprościć wszystkie zagadnienia i podziałowi na światłych zwolenników reform i ciemnych przeciwników nadać taką siłę, że do obozu światłych oprócz wielu ludzi poważnych udało im się przyciągnąć niemałą liczbę koniunkturalistów. Do dyskusji nad sprawami państwa przymieszały motyw dobrej przynależności, wskutek czego swoboda myśli i obiektywizm musiały bardzo ucierpieć. Ale to są stare dzieje.
Obrona Warszawy we wrześniu 1939 roku spowodowała śmierć kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców i ruinę znacznej części miasta. Nie było żadnych widoków na odparcie Niemców, mimo to obronę kontynuowano, gdy cały kraj był już zajęty przez obce wojska. Podczas wojen strony walczące starają się chronić wielkie skupiska swojej ludności oraz to, co kraj ma najcenniejszego, przed zniszczeniem w pierwszej kolejności. Warszawskie władze kierowały się innymi względami. Jakimi? Chciały pokazać, nie wiadomo komu, że kraj się broni, że stolica walczy, że jeszcze Polska nie zginęła. Działania na wielki pokaz, choć miały kosztować tysiące istnień ludzkich, cechowały polską politykę podczas wojny. I cały naród został tak wychowany, że musi i lubi taką politykę podziwiać. Celem legalnej władzy jest w pierwszym rzędzie chronić przed niebezpieczeństwami kraj, który jej podlega. Rząd, który dla celów wtórnych zaniedbuje lub odrzuca obowiązek podstawowy, jest nieodpowiedzialny i powinien stać się przedmiotem pogardy. A jednak rząd II Rzeczpospolitej, odpowiedzialny za wrzesień 1939, przeszedł do historii w aureoli patriotyzmu, honoru, a nawet jakiegoś bohaterstwa. Dlaczego? Ponieważ od początku do końca działał w całkowitej harmonii z polską opinią publiczną. Była ona czymś bardzo autentycznym, żywym, mocno związanym z poczuciem narodowej tożsamości, ale niestety nie z narodowym interesem. Wiązała ręce, a przede wszystkim zaciemniała umysł rządowi, który wobec nadciągającego niebezpieczeństwa czuł się zobowiązany iść torem honoru tak długo, jak to było możliwe, a gdy już przestało być możliwe, nie miał innego wyjścia, jak uciec z kraju.
Co twierdzili komuniści, dla większości społeczeństwa było gotowym, niewymagającym dalszego badania kryterium fałszu. Ponieważ oczerniali II Rzeczpospolitą _en bloc_, tym samym w oczach ogółu ją _en bloc_ rehabilitowali i uwalniali od wszelkich zarzutów. Dlatego do dziś nie potrafimy zdobyć się na krytycyzm wobec kardynalnych błędów przedwojennej polityki wobec Niemiec. I nie tylko polityki, ale także, a może przede wszystkim, opinii publicznej. (Pomysł, jaki można było gdzieś przeczytać, że należało z Niemcem iść na bolszewika, nie jest oczywiście dowodem żadnego krytycyzmu, zasługuje na wzruszenie ramion).
Czy nie jest oczywiste, że za samo tylko odwleczenie wojny warto było zapłacić owym nieszczęsnym korytarzem? Oczywiste jest dziś, ale wówczas wydawało się objawem słabości, tchórzostwa. Nawet bardzo ostrożne kwestionowanie tej polityki uchodziło za wyraz braku patriotyzmu i Stanisława Cata-Mackiewicza zaprowadziło do Berezy. Wnikając w krajowe uwarunkowania, nie jest się w stanie obarczyć odpowiedzialnością żadnego konkretnego męża stanu, ponieważ widzi się, że działali oni w funkcji wiernych wyrazicieli opinii publicznej, którą przedtem przez dwadzieścia lat współtworzyli.
Gdy w polityce dochodzi już do czynów, gdy zapadają decyzje, bardzo trudno rozwikłać zagadnienie odpowiedzialności. Jest oczywiste, że te czyny są wielorako uwarunkowane i czynnik osobistej autonomii odgrywa w tym momencie minimalną rolę. Szukając uwarunkowań cofamy się wzdłuż łańcucha przyczyn i skutków i wydaje nam się, że w tym determinizmie jeszcze bardziej zatraca się sens takich pojęć jak wina i odpowiedzialność. Schopenhauer mówi paradoksalnie, że człowiek nie jest odpowiedzialny za czyny, ponieważ zależą one całkowicie od tego, czym on realnie, egzystencjalnie i moralnie jest. Wymagania odpowiedzialności trzeba rozciągnąć na każdy moment tego procesu życiowego, który sprawia, że człowiek staje się taki, a nie inny. Konwencje moralne i prawne muszą przyjmować inne założenia, ale Schopenhauer dobrze radzi, aby z wymaganiem odpowiedzialności nie czekać do momentu, aż najważniejsze decyzje zapadną i odwrotu nie będzie. Każdy krok praktyczny i każdy pogląd publiczny trzeba zawczasu mierzyć i ważyć, oceniać i prześwietlać. Jeśli chcemy wnieść do polityki więcej odpowiedzialności, rzeczowości i rozumu, bardziej powinniśmy dbać o opinię publiczną jako strukturę dyskusji – stałej, ciągłej, wyczerpującej, w miarę możliwości zimnej – niż troszczyć się o konsensus lub taką czy inną poprawność polityczną. Powiedziałem, że opinia publiczna jest zawsze do pewnego stopnia kształtowana. Otóż chodzi o to, aby była kształtowana w zakresie metody, a nie treści. Opinia publiczna powinna oświecać władzę, ale jej nie krępować, nie narzucać rozwiązań, jednym słowem: nie pozbawiać warunków odpowiedzialnego decydowania.
W Polsce opinia publiczna przy pozorach nieograniczonej tolerancji, przy rzeczywistej kłótliwości, jest niesłychanie monoideowa. Mamy sytuację jak przed wojną. O każde głupstwo wolno się spierać, ale wybór drogi, która może przesądzić o losie narodu, pozostaje poza poważną dyskusją. Wszystkim wydaje się, że wybór jest oczywisty, ale jaka jest treść tego poczucia oczywistości? – Bardzo naiwna.
Od lat kilkunastu we Francji nasila się krytyka rządów Vichy. Przynajmniej ja to widzę od lat kilkunastu. Im dalej od wojny, tym krytyka ostrzejsza. Zwłaszcza młodzi autorzy domagają się retrospektywnie od pokolenia swoich ojców, dziadków i pradziadków większej determinacji w stawianiu oporu, znaczniejszego wkładu do sił alianckich, a nawet walki na śmierć i życie. Ukształtowała się wreszcie we Francji opinia publiczna, która ma takie stanowisko w sprawie wojny z hitlerowskimi Niemcami, jakie polska opinia publiczna miała w roku 1939. Ówcześni Francuzi zaś nie tylko nie widzieli w polityce marszałka Pétaina niczego haniebnego, ale wprost przeciwnie – przyjęli jego rządy jako rozwiązanie w danych okolicznościach najlepsze. Ówczesna opinia publiczna Francji była przeciwna umieraniu za Gdańsk, i tak samo umieraniu za Paryż, a także wszystkiemu, co mogłoby doprowadzić do zniszczeń w Paryżu. Mówienie tu o opinii w liczbie pojedynczej jest konwencją słowną. Istniała komunistyczna część opinii publicznej i ta była przeciw wojnie lub za wojną, zależnie od tego, co lepiej służyło Związkowi Radzieckiemu. W Londynie przebywał generał de Gaulle ze swoimi ludźmi i zyskiwał coraz więcej zwolenników, nie odpowiednio do tego, jak naród cierpiał, lecz w miarę jak potężniały siły aliantów, by w końcu, gdy alianci zwyciężyli, być przyjętym w Paryżu jak zbawca. Żeby pokazać, nie światu, bo Francuzi dosyć mało liczą się z opinią świata, gdy w grę wchodzą ich ważne interesy, ale sobie, że sami się wyzwolili, zrobili powstanie w Paryżu, zabezpieczywszy się uprzednio na wszystkie strony i pilnie bacząc, aby jakieś szyby nie wyleciały z okien, bo szkło było drogie.
Chronieni w czasie wojny przez marszałka Pétaina, triumfujący po wojnie dzięki generałowi de Gaulle’owi, z niedużymi stratami materialnymi i ludzkimi znaleźli się, dzięki inteligencji, wśród czterech mocarstw zwycięskich. I dziś triumfują moralnie w nowym pokoleniu, pokazując, jak trudno zadowolić ich wysokie wymagania co do poświęcania się i waleczności. Gdy w czasie wojny świecono w oczy Francuzowi polskim heroizmem, stukał się w czoło. Słowo „polonizacja” oznaczało wtedy eksterminacyjny terror i zawierało w sobie nutę politowania dla Polski.
Gdybyśmy dziś chcieli w nowy, trzeźwy sposób przemyśleć nasze zachowanie podczas wojny, od bezsensownego przedłużania obrony Warszawy w 1939 roku zaczynając, zachowanie niewątpliwie naznaczone przeciwieństwem politycznej inteligencji, w oczach nowych Francuzów uchodzilibyśmy za retrospektywnych kolaborantów.
Co chcę powiedzieć, odwołując się do francuskiego przykładu? Że Francuzi mają inteligentnie ustrukturyzowaną opinię publiczną, a my nie.
Mądrość opinii publicznej nie polega na takiej czy innej treści, lecz na związku tej treści z interesem narodowym. Jeżeli naród nie ma szans wygrać wojny, opinia publiczna powinna dopuszczać pacyfizm i kolaborację. Jeśli szanse zwycięstwa rosną, powinna skłaniać się do wojowniczości. Taką logiką kieruje się opinia publiczna w krajach politycznie kulturalnych, a zupełnie przeciwną w Polsce. Opinia publiczna powinna strzec się ksenofobii i potępiać nacjonalizm, gdy kraj potrzebuje cudzoziemskich pracowników lub kapitałów, i taka też jest opinia w krajach zachodnich. Partia Jeana-Marie Le Pena Front Narodowy jest we Francji zwalczana, wyśmiewana i ograniczana na wiele sposobów. Nie pozwala się rozszerzyć jej wpływów poza bezpieczną granicę. Gdyby jednak po drugiej stronie Morza Śródziemnego zwyciężyli muzułmańscy fanatycy i do Francji ruszyły miliony uciekinierów z Algierii i Maroka, to Francuzi nie oddaliby władzy politykowi zasłużonemu w umacnianiu liberalnej demokracji i głoszeniu multikulturalizmu, lecz – jak świadczą sondaże – właśnie znienawidzonemu obecnie Le Penowi. W takim, niepozbawionym cech prawdopodobieństwa, przypadku przywódca Frontu Narodowego stałby się dla Francuzów mężem opatrznościowym, jak Pétain w roku 1940 i de Gaulle cztery lata później.
Opinia publiczna we Francji, zresztą również w innych (choć nie wszystkich) krajach Europy Zachodniej, jest kreacją historyczno-socjologiczno-kulturową przedziwnie wyrafinowaną. Fanatyzm partyjny harmonijnie kohabituje z politycznym relatywizmem, rzucane przez partie na siebie nawzajem pioruny oświetlają rzeczywistość, nikomu nie czyniąc większej krzywdy. Opinia publiczna stanowi jedność tylko ze względu na odniesienie do interesu narodowego, a poza tym jest podzielona odpowiednio do wielości możliwych zaspokojeń tego interesu. Istnieje więc opinia proeuropejska i eurosceptyczna, atlantycka i neutralistyczna, liberalna, konserwatywna, socjalistyczna, i każda z tych orientacji trwa w oczekiwaniu na tę sytuację wewnętrzną lub międzynarodową, kiedy to właśnie ona będzie najlepiej przygotowana do oddania usługi organizmowi narodowemu. W Polsce kilka katastrof narodowych dokonało się pod wpływem monoideowej opinii publicznej. W jakiś sposób, którego nie potrafię objaśnić, w Polsce ustalał się zazwyczaj w odniesieniu do najważniejszych dylematów narodowych jeden hegemoniczny, skrajnie uproszczony pogląd, nasycony emocjami rodem z niższych motywów, i w tej postaci opanowywał mózgi mocno poza tym skłóconych partii, koterii i jednostek. Nad stadnością myślenia ubolewali historycy ze szkoły krakowskiej i nie tylko oni. Obecnie znów mamy okazję oglądać ten dziw społeczny. Dwa zwalczające się obozy polityczne, rozdzielone według nieistotnej zasady, głoszą to samo: oddanie się w opiekę Zachodowi jako aksjomat polityki zagranicznej i demokrację socjalną jako ustrój wewnętrzny. Przy tym te poglądy, przecież względne, jak wszystko w polityce, uchodzą za tak nobilitujące, że przynajmniej jedna strona pragnie posiadać je ekskluzywnie, z nieumiarkowanym zacietrzewieniem podważając wiarygodność drugiej strony, gdy chodzi o ich głoszenie. Nie mamy walki poglądów, lecz walkę o zmonopolizowanie poglądu uchodzącego za kwintesencję patriotyzmu. W ten sposób ustanowiona monoideowa opinia publiczna z pewnością nie ułatwia postrzegania zawsze możliwych zmian w zewnętrznych i wewnętrznych uwarunkowaniach, nie mówiąc już o przystosowaniu się do nich. W Polsce brakuje stronnictwa politycznego lub choćby intelektualnego, które byłoby zdolne do ewentualnego przedefiniowania interesu narodowego w warunkach bardziej skomplikowanych niż obecne. Nie twierdzę, że nadciągają jakieś wielkie zmiany społeczne czy międzynarodowe, mówię jedynie, że są one możliwe, i że słyszy się o tym często. Nie tylko temu powinna służyć wolność słowa, aby sobie nawzajem zarzucać odstępstwa od rzekomych pewników politycznych, ale także temu, aby te pewniki krytycznie rozpatrywać.
Niniejsza książka może przynieść ulgę tym czytelnikom, którzy są znudzeni panującymi wyobrażeniami politycznymi. Innych może urazić. Autor nie ma szacunku dla przedstawiania rzeczywistości – dawnej i obecnej – w kategoriach „dobra” i „zła”. Tymczasem manicheizm dla ubogich pozostaje narzędziem walki wysoce cenionym i z tego powodu czujnie chronionym przed krytyką.
Ta książka, napisana w formie szkiców, niekiedy z odcieniem pamfletowym, odnoszącym się często do konkretnych wydarzeń, wyraża pewne stanowisko z zakresu filozofii społecznej. Niektóre przedstawione tu koncepcje prezentowałem, w innej formie, w dyskusjach akademickich.
***
Przeważająca większość tekstów pochodzi z cyklu _Cywilizacja i społeczeństwo_ publikowanego w „Życiu Gospodarczym”, a następnie w „Nowym Życiu Gospodarczym”. Cztery szkice ukazały się w „Kapitaliście Powszechnym”. Esej o Edmundzie Burke’u był drukowany w „Tygodniku Powszechnym”. Wywiad stanowiący zakończenie oraz część wprowadzenia pochodzą z gdańskiego kwartalnika „Przegląd Polityczny”.
_Kraków, 1997_ADRESOWANE DO PRAWICY
Wedle mojego przekonania Polsce potrzebne są rządy konserwatywno-liberalnej prawicy. Ale skąd ją wziąć? Czterdzieści kilka lat rządzenia w imię marksistowskiej utopii, w tym prawie dziesięć lat populistycznej dyktatury generała Jaruzelskiego, pozostawiło kraj w stanie choroby, na którą nie było i nie mogło być lewicowej recepty. Nie było też recepty prawicowej.
LUD PRZECIW PAŃSTWU
Wolność gospodarcza narzuciła się jako postulat zdrowego rozsądku. Również wielopartyjna demokracja zapanowała jako ustrój niemający prawowitej, dającej się urzeczywistnić alternatywy. Wielka przemiana ustrojowa dokonała się według poczucia oczywistości, nie doprowadziła więc do grupowania się politycznego według ideologicznych podziałów na lewicę i prawicę. Prawicowa retoryka i realna polityka zbiegały się tu i ówdzie, ale tak naprawdę wiodły niezależne od siebie egzystencje. W oczach wielu obserwatorów zachodnich stwarzało to wrażenie, że ustrojowe zmiany w Polsce zachodzą w intelektualnych ciemnościach. Nazewnictwo partyjne – centroprawica, konserwatyzm, socjaldemokracja, liberalizm – wyraża głównie aspiracje, pozostając nadal w bardzo luźnym związku z rzeczywistym postępowaniem partii określających się tymi nazwami. Przejęcie rządów przez koalicję SLD-PSL nie spowodowało zwrotu, który dałby się nazwać lewicowym. Tak zwani postkomuniści kontynuują politykę rządów solidarnościowych z tą tylko modyfikacją, iż w każdej sprawie postępują ostrożniej. Jeżeli ciągłość przemian rozpoczętych w roku 1989 jest zagrożona, to głównie ze strony tego obozu, który rozpoczął walkę o „powszechne uwłaszczenie”. Pisał o tym Janusz Lewandowski z właściwą sobie uczciwością myślową: solidarnościowy projekt rewolucji własnościowej obiecuje wywrócenie dotychczasowego porządku gospodarczego, jest negacją reform podjętych w latach 1989–1993. Głównym przeciwnikiem tego projektu, opartego na paradygmacie kołchozowym, jest SdRP.
Z tego, że w dotychczasowych przemianach podział na lewicę i prawicę nie był istotny (jeśli w ogóle dał się przeprowadzić), nie wynika, że tak musi być w przyszłości.
Po okresie socjalistycznej tyranii każda odmiana demokracji wydawała się dobra; im słabsza władza, im więcej równości, im mniej wymagań wobec jednostki, tym lepiej. Mamy więc demokrację słabo zinstytucjonalizowaną, z trudnością utrzymującą podział władz, jak też podział na rząd i opozycję, sprzyjającą utożsamieniu państwa i społeczeństwa, co tym razem, w przeciwieństwie do totalitaryzmu, dokonuje się poprzez absorpcję państwa przez społeczeństwo. „Suwerenność ludu”, jak zauważyła kiedyś Teresa Bogucka, wędruje od strajku do zbiorowego protestu, od głodówki do manifestacji ulicznej i nie tak często gości w sejmie, jak można by sobie życzyć. Polska demokracja ochoczo imituje wszystkie krzyczące przejawy zepsucia demokracji zachodniej, nie przyjmując, a nawet nie dostrzegając jej mniej widocznych, lecz ważniejszych cech i historycznych fundamentów. Najbliższym zagrożeniem jest ochlokracja, nie zaś dyktatura – powrót anarchii, nie PRL-u. Polska nie jest krajem mniej demokratycznym niż państwa zachodnie. Pod pewnymi względami jest bardziej demokratyczna. Różnica na naszą niekorzyść pochodzi stąd, że nasz demokratyczny system polityczny nie posiada tych tradycyjnych, konserwatywnych uzupełnień instytucjonalnych i obyczajowych, które na Zachodzie są tak naturalne, że aż niezauważalne.
ZAPOWIEDŹ CHAOSU?
Jerzy Giedroyc niejednokrotnie zwracał uwagę na słabości ustrojowe naszego państwa, będące następstwem braku w historii Polski etapu monarchii absolutnej. Jest to trafne i ważne spostrzeżenie. Powinniśmy zdać sobie sprawę, w czym mianowicie dziedzictwo historyczne przejawia się w państwach zachodnich, jaką rolę tam odgrywa i jakimi instytucjami można by zrekompensować brak tych składników w Polsce. Mamy fundacje powołane do rozwijania wiedzy o demokracji, ale daremne byłoby oczekiwanie, że skierują uwagę na te istotne problemy. Zbyt są zajęte uczeniem poprawnego politycznie idiomu, jakim o demokracji podobno należy ciągle mówić. Bądźmy przez chwilę pedantyczni: ustrój panujący w krajach Zachodu jest lepszy niż czysta demokracja. Pisane konstytucje nie zdają sprawy z jego natury. Jest to w istocie ustrój mieszany, zawierający w sobie także elementy historycznie przebytych ustrojów. Główna tradycja zachodniej filozofii politycznej, wywodząca się od Arystotelesa, wzmocniona przez św. Tomasza, kontynuowana przez Monteskiusza, ten właśnie ustrój uznaje za najlepszy z możliwych. Przemiany polityczne zachodzące na Zachodzie, w tej mierze, w jakiej zrywają z konserwatywnymi składnikami ładu społecznego, są przez obiektywnych obserwatorów postrzegane jako dekadencja demokracji, a nie jej rozkwit.
Politycy myślący poważnie o włączeniu Polski do organizmu politycznego i gospodarczego Zachodu powinni mieć uwagę stale skierowaną na wielki problem, w jaki sposób można uczynić Polskę „kompatybilną” z organizmem Europy Zachodniej, a nie tylko z jej doraźnie i pragmatycznie stworzonymi strukturami. Jest to jeden z najważniejszych tematów polskiej myśli politycznej; kto w tej kwestii nie ma stanowiska i nad nim nie pracuje, nie jest wiarygodny w swoich deklaracjach proeuropejskich. Lewica ze swoją przyrodzoną fiksacją na tematyce równości i „sprawiedliwej społecznie” konsumpcji nie jest zdolna do podjęcia tego historycznego wyzwania i to niezależnie od tego, jaki ma rodowód. Od razu nasuwa się pytanie: czy są do tego zdolne partie uznawane i uznające się za prawicowe? Są one tak samo demagogiczne jak partie lewicowe, tak samo jak one uwodzą wyborców obietnicami łatwego życia na koszt Europy Zachodniej i tak samo przemilczają dające się przewidzieć skutki otwarcia granic i zaostrzonej konkurencji.
Zachodzące przemiany niosą ze sobą także szereg zjawisk wyraźnie negatywnych. Nastąpił, o czym wiele i słusznie pisano, niebywały upadek autorytetów wszelkiego rodzaju. Utrzymuje się niewiara w prawo. Obywatelskie nieposłuszeństwo zostało uznane za obywatelską cnotę. Władzy wykonawczej odmawia się przywilejów niezbędnych do spełniania właściwych jej funkcji. Gwarancję swobód widzi się raczej w słabości władzy wykonawczej niż w silnym prawie. Wszystko to wymaga przeciwdziałania. Ponieważ są to zjawiska anarchiczno-rewolucyjnej natury, zapowiadające chaos, przeciwdziałanie im musi czerpać inspirację z tradycji kontrrewolucyjnej i z konserwatywnego realizmu1. A więc lewica nie może podjąć się tego zadania. Nie można także liczyć na prawicę, ponieważ nie wiadomo, czy ona w Polsce istnieje. Co mają wspólnego z ideałami prawicy partie, którym się wydaje, że ich niewygasłą misją jest prowadzenie narodowego powstania przeciw komunizmowi i radzieckiej okupacji? Niezauważanie rzeczywistości lewica potrafiła podnieść do poziomu wymyślnej sztuki, ale prawicę ono kompromituje we własnych oczach. Wyobrażam sobie, a nawet czekam na prawicę realistyczną, do cynizmu włącznie, ale nie widzę miejsca na świecie dla prawicy lunatycznej. Dowodem wielkiego nieporozumienia jest fakt, że żadna z partii nominalnie prawicowych nie chce, czy nie potrafi podjąć się funkcji konserwatywnej, przecież niezbędnej Polsce, jak każdemu krajowi. Wszystkie one są radykalne, prawie rewolucyjne, i w mniejszym lub większym stopniu anarchistyczne. Rola partii zachowawczej przypadła SdRP. Tylko ta partia obiecuje reformy z zachowaniem respektu dla ludzkich uczuć i przyzwyczajeń nabytych w ciągu półwiecznej historii, tylko ona nie straszy społeczeństwa jakimś wielkim karaniem za przeszłość ani groźnymi grymasami przywódców.
POLITYKA NĘKAJĄCA
Gdyby prawica miała wiarygodny projekt reform cywilizacyjnych, gdyby dawała nadzieję, że uchroni Polskę przed wewnętrzną anomią oraz falą dekadencji płynącą z Zachodu, gdyby mogła przeciwstawić się ochlokratycznej degrengoladzie – nie wiem, czy natychmiast wygrałaby wybory, ale byłaby historyczną siłą przyciągającą uwagę i zmuszającą społeczeństwo do myślenia. Niestety, ona raczej te niebezpieczeństwa niesie ze sobą i może w większym stopniu niż postpeerelowska „lewica”.
Media przedstawiają Polskę w taki sposób, jakby wojna domowa miała wybuchnąć lada dzień. Rządzi mafia (według Ernesta Skalskiego) albo agentura (według Jana Olszewskiego) i dlatego Polska powinna być w jakiś sposób wyzwolona. Nasilenie wrogości, przynajmniej w jednym obozie, przypomina nastroje z czasów stanu wojennego, z tą jednakże różnicą, że wówczas ta wrogość miała obiektywne przyczyny. Obecnie jest napędzana subiektywnym stanem ducha, na który składają się iluzje moralnej wyższości oraz frustracja z powodu przegrywanych wyborów. Konkurenci do władzy, którym chwilowo „wiatr historii” dmie w żagle, są postrzegani w jakiś fantasmagoryczny sposób jako reinkarnacja historycznej plagi, spadającej na Polskę już to pod postacią Targowicy, już to jako sowiecki komunizm.
Kontakt z Polską realną przekonuje, że ta straszliwa wojna na słowa zamyka się w kręgu tak zwanej klasy politycznej i dziennikarstwa. Większość ludzi przygląda się temu ze zdziwieniem, zgorszeniem i czuje się tym dotkliwie znudzona. Ponieważ jednak „klasa polityczna” pasożytuje na miejscu narodowej reprezentacji – formalnej i nieformalnej – i posiada wskutek tego wpływ na bieg spraw publicznych, nieustająca „wojna na górze” może wciągnąć w swoją orbitę Bogu ducha winne społeczeństwo. Wojna w Jugosławii – jeśli wolno użyć przesadnego przykładu – nie rozpoczęła się z powodu konfliktu realnych interesów, lecz wskutek namiętnie zafałszowanego obrazu rzeczywistości. Przy tym zmistyfikowane wyobrażenia o przeszłości odegrały tam bez wątpienia rolę większą jako podnieta dla wrogości niż stronnicze postrzeganie stanu aktualnego. Również w Polsce można odnieść wrażenie, że najgorsze jady wywodzą się z przeszłości. Jest to coś więcej niż wrażenie, wygląda to na niezbity fakt.
Aleksander Smolar ma rację, pisząc: „Obu bloków nie dzieli stosunek do kwestii ekonomicznych i społecznych – naturalna linia podziału w polityce demokratycznej”. Blok „posierpniowy”, mimo obecności w nim Unii Wolności, „nie będzie bardziej reformistyczny i modernistyczny niż blok SLD-PSL. Może być nawet przeciwnie” (_Polska Kwaśniewskiego_, „TP”, nr 1/96). Całkiem słusznie też twierdzi, że „ta linia podziału jest linią historyczną, linią moralną, linią pamięci”. Jednakże wnioski, jakie z tego wyprowadza, wydają mi się błędne i politycznie jałowe. Prezydent Kwaśniewski, jego zdaniem, powinien „wyraźnie, zdecydowanie, bez krętactw i negocjowania prawdy, ocenić PRL. Tylko prawda, jedna i niepodzielna, może naród zjednoczyć”. Nieprawda, że cała Polska pragnie zerwania z przeszłością. I jest bardzo wątpliwe, czy takim aktem zaparcia się własnej przeszłości prezydent zdołałby przebłagać Kościół, Solidarność czy choćby Unię Wolności, którą niezmiennie kokietuje. I w ogóle żaden polityk pierwszej rangi nie powinien brać tego problemu na swoje barki, czy choćby zaprzątać nim sobie głowę. Zdrowy zmysł rzeczywistości – powiada Max Weber – powinien ustrzec męża stanu przed fałszywą etyką, która „prowadzi do politycznie jałowych, bo nierozstrzygalnych sporów o winę za przeszłość”. Stosowanie takiej etyki w starciach politycznych „oznacza z reguły obustronny brak godności”.
Kto w zgiełku starć partyjnych jest zdolny wsłuchiwać się w historyczne argumenty i komu zależy na czystej prawdzie? „Każdy nowy dokument ujawniony po dziesiątkach lat sprawia, że ożywają niegodne wrzaski, nienawiść i gniew” – pisze Weber. O ile istnieje wina polityczna, to takie pseudoetyczne osądzanie przeszłości jest nią bez wątpienia.
To nic, że rozliczanie przeszłości nie służy realnej polityce. Dla wielu środowisk samo propagandowe nękanie przeciwników jest już realną polityką, jedyną, jaka je interesuje.
Jeśli dobrze zrozumiałem Aleksandra Smolara, chodzi mu (podobnie jak politykom prawicy) o to, aby walce z PRL-em dać życie pozagrobowe w postaci państwowego mitu. Wyznawanie tego mitu miałoby być tą ideowością, której brakuje III Rzeczypospolitej. Nie wystarczy więc, aby prezydent Kwaśniewski raz potępił PRL. Trzeba, żeby takie potępianie zostało zrytualizowane i w ten sposób uwiecznione. Heroistyczny mit państwowy stawiałby bezustannie pod pręgierz „Polskę pokorną”, tę „która nie wybiera buntu, lecz dostosowanie się, uginanie karku... Polskę wewnętrznie uległą, lękliwą, bojaźliwą”. Byłby to nieustający apel do obywateli, zajętych zarabianiem na życie, aby wyrabiali w sobie dusze bojowników i konspiratorów. Powinni oni zostać przekonani, że gdyby Polacy za czasów Stalina byli tacy odważni, jak okazali się za czasów Gorbaczowa, to Związek Radziecki nie śmiałby narzucić Polsce komunizmu.
1 Żyjemy w epoce niebywale szybkich i zaskakujących zmian cywilizacyjnych, których źródłem jest nauka. Te zmiany trzeba przyjmować bez historycznych uprzedzeń i ze świadomością quasi-kosmicznego znaczenia nauki. W egzystencji ludzkiej dziś nauka jest momentem najbardziej serio. Historyczne doświadczenie nie daje podstaw do krytyki cywilizacji naukowej. Konserwatyzm powinien tu ustąpić miejsca gotowości do przyjęcia ryzyka.
Dlaczego rozważania przedstawione w tej książce są „antyspołeczne” i w jakim sensie one takie są? Te teksty zostały wybrane z całości, jaką stanowi moja publicystyka z lat dziewięćdziesiątych, z okresu ustalania się nowego, postsocjalistycznego ustroju. Niektórzy moi przyjaciele, czyniąc o mnie wzmianki w swoich pisanych wspomnieniach, ukazywali mnie jako przeciwnika komunizmu, który z niezrozumiałych dla nich powodów był członkiem partii rządzącej w Polsce Ludowej.
Podobnie zapewne myślał o mnie profesor Bogdan Szlachta, który w redagowanej przez siebie antologii _Antykomunizm polski. Tradycje intelektualne_ zamieścił moje, dość głośne w swoim czasie, przemówienie programowe. Z takimi przekonaniami powinienem być szczęśliwy w nowym, demokratycznym porządku, a jednak coś mi przeszkadza takim się czuć. Ruch sprzeciwu, jaki wystąpił w latach osiemdziesiątych przeciwko systemowi pochodzenia radzieckiego, stanowił kontrrewolucję, a ja byłem zwolennikiem kontrrewolucji. Trzeba jednak pamiętać o przestrodze de Maistre’a, że kontrrewolucja nie zawsze potrafi wytrwać w swoim charakterze przeciwieństwa rewolucji i może stać się rewolucją przeciwnie skierowaną. Ruch solidarnościowy był kontrrewolucją o tyle, że doprowadził do restauracji stosunków, jakie panowały przed socjalizmem. Niemniej był i nadal jest rewolucyjny, ponieważ nie zaprzestał wysiłków, aby zniszczyć lub zniesławić osiągnięcia narodu polskiego dokonane w ciągu życia dwu pokoleń, to znaczy podczas czterdziestu lat. Owo ześlizgnięcie się kontrrewolucji liberalnej w rewolucję w istocie populistyczną jest mi wstrętne. Nieznośne tym bardziej, że ta populistyczna rewolta nadużywa symboli, jakie towarzyszyły stuletniej walce Polaków o niepodległość.
Teksty pomieszczone w tej książce nie dają pełnego wyrazu mojemu rozczarowaniu, bo też w czasie, kiedy je pisałem, nie było jeszcze przesądzone, że liberalna kontrrewolucja wykolei się. Był to czas wielkich nadziei. W tamtych latach moje polemiki kierowały się przeciw moralnemu kolektywizmowi, zniewoleniu podmiotowości indywidualnej przez „podmiotowość społeczną” głoszoną jako najwyższy ideał masowego ruchu. Do czego odnosi się ta kategoria? Inteligent, intelektualista, student, artysta jako indywiduum czuje się nie dość realny i szuka jaźni w społeczeństwie. Nie jest to przypadłość jedynie lokalna, polska; wszędzie widzimy ucieczkę w identyfikację zbiorową. Najelementarniejsze rozkosze usiłuje się już podłączyć do podmiotowości społecznej. Jakże w tym nastroju może się ostać idea indywidualnej odpowiedzialności? A bez niej – czy społeczeństwo zdolne jest się doskonalić?
Moje myślenie zwracało się przeciw „podmiotowości społecznej” i temu, czym ona skutkuje, to znaczy przeciw intelektualnemu kolektywizmowi. Także przeciw pojęciu odpowiedzialności zbiorowej. Te stany umysłu dziedziczymy po okresach wojny i one ze swojej natury sprzyjają wywoływaniu wrogości wewnątrznarodowych oraz międzynarodowych. Gdy wystąpią z siłą zwracającą uwagę i gdy płoszą u jednostek próby myślenia niezależnego od „podmiotowości społecznej”, trzeba zastanowić się, czy na ucieczkę nie jest za późno.
Myślę, że odpowiedziałem na pytanie, w jakim sensie szkice zawarte w tej książce są antyspołeczne.WPROWADZENIE
Opinia rządzi światem – mówili ludzie Oświecenia i tego zdania był nawet sceptyczny David Hume, a może trzeba powiedzieć: zwłaszcza on. W istocie niejeden raz w historii można było obserwować, jak idea ogólna, zjawisko ulotne, powstałe nie wiadomo gdzie, albo odwrotnie, wiadomo, na przykład, że w niespokojnej głowie jakiegoś Toma Paine’a, Rousseau lub Marksa, zaczyna ludzi grupować po nowemu, inaczej łączyć i inaczej dzielić, popychać ku jakimś nowym celom, równie dobrze korzystnym, jak katastrofalnym. Przyswojenie sobie owych idei ogólnych daje niekiedy społeczeństwu uczucie zachwytu, kiedy indziej znane tylko odkrywcom: ach, więc to tak wygląda prawda! Ale ktoś, komu się to nie udziela, mówi sobie: jak jest możliwe takie zbiorowe zaślepienie?
Opinia publiczna to coś zarazem więcej i mniej niż ta opinia, która rządzi światem, i niż te idee ogólne, które niekiedy porywają lub zaślepiają ludzi. Ona może niczym nie rządzić, chociaż rządzący nieustannie się do niej odwołują. Od opinii bez przymiotnika tym się różni, że jest do pewnego stopnia „robiona”, organizowana. Kładę nacisk na to, że tylko do pewnego stopnia.
Gdyby mnie ktoś zapytał o przykład opinii publicznej już w pełni ukształtowanej, doskonale spełniającej definicję, posłałbym go do warszawskich salonów z czasów Sejmu Czteroletniego. To nie tylko publicyści z Kuźnicy Kołłątajowskiej (cała moja sympatia po ich stronie) robili opinię publiczną. Czyniły to panie z arystokracji i wyższej szlachty. Potrafiły one znakomicie uprościć wszystkie zagadnienia i podziałowi na światłych zwolenników reform i ciemnych przeciwników nadać taką siłę, że do obozu światłych oprócz wielu ludzi poważnych udało im się przyciągnąć niemałą liczbę koniunkturalistów. Do dyskusji nad sprawami państwa przymieszały motyw dobrej przynależności, wskutek czego swoboda myśli i obiektywizm musiały bardzo ucierpieć. Ale to są stare dzieje.
Obrona Warszawy we wrześniu 1939 roku spowodowała śmierć kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców i ruinę znacznej części miasta. Nie było żadnych widoków na odparcie Niemców, mimo to obronę kontynuowano, gdy cały kraj był już zajęty przez obce wojska. Podczas wojen strony walczące starają się chronić wielkie skupiska swojej ludności oraz to, co kraj ma najcenniejszego, przed zniszczeniem w pierwszej kolejności. Warszawskie władze kierowały się innymi względami. Jakimi? Chciały pokazać, nie wiadomo komu, że kraj się broni, że stolica walczy, że jeszcze Polska nie zginęła. Działania na wielki pokaz, choć miały kosztować tysiące istnień ludzkich, cechowały polską politykę podczas wojny. I cały naród został tak wychowany, że musi i lubi taką politykę podziwiać. Celem legalnej władzy jest w pierwszym rzędzie chronić przed niebezpieczeństwami kraj, który jej podlega. Rząd, który dla celów wtórnych zaniedbuje lub odrzuca obowiązek podstawowy, jest nieodpowiedzialny i powinien stać się przedmiotem pogardy. A jednak rząd II Rzeczpospolitej, odpowiedzialny za wrzesień 1939, przeszedł do historii w aureoli patriotyzmu, honoru, a nawet jakiegoś bohaterstwa. Dlaczego? Ponieważ od początku do końca działał w całkowitej harmonii z polską opinią publiczną. Była ona czymś bardzo autentycznym, żywym, mocno związanym z poczuciem narodowej tożsamości, ale niestety nie z narodowym interesem. Wiązała ręce, a przede wszystkim zaciemniała umysł rządowi, który wobec nadciągającego niebezpieczeństwa czuł się zobowiązany iść torem honoru tak długo, jak to było możliwe, a gdy już przestało być możliwe, nie miał innego wyjścia, jak uciec z kraju.
Co twierdzili komuniści, dla większości społeczeństwa było gotowym, niewymagającym dalszego badania kryterium fałszu. Ponieważ oczerniali II Rzeczpospolitą _en bloc_, tym samym w oczach ogółu ją _en bloc_ rehabilitowali i uwalniali od wszelkich zarzutów. Dlatego do dziś nie potrafimy zdobyć się na krytycyzm wobec kardynalnych błędów przedwojennej polityki wobec Niemiec. I nie tylko polityki, ale także, a może przede wszystkim, opinii publicznej. (Pomysł, jaki można było gdzieś przeczytać, że należało z Niemcem iść na bolszewika, nie jest oczywiście dowodem żadnego krytycyzmu, zasługuje na wzruszenie ramion).
Czy nie jest oczywiste, że za samo tylko odwleczenie wojny warto było zapłacić owym nieszczęsnym korytarzem? Oczywiste jest dziś, ale wówczas wydawało się objawem słabości, tchórzostwa. Nawet bardzo ostrożne kwestionowanie tej polityki uchodziło za wyraz braku patriotyzmu i Stanisława Cata-Mackiewicza zaprowadziło do Berezy. Wnikając w krajowe uwarunkowania, nie jest się w stanie obarczyć odpowiedzialnością żadnego konkretnego męża stanu, ponieważ widzi się, że działali oni w funkcji wiernych wyrazicieli opinii publicznej, którą przedtem przez dwadzieścia lat współtworzyli.
Gdy w polityce dochodzi już do czynów, gdy zapadają decyzje, bardzo trudno rozwikłać zagadnienie odpowiedzialności. Jest oczywiste, że te czyny są wielorako uwarunkowane i czynnik osobistej autonomii odgrywa w tym momencie minimalną rolę. Szukając uwarunkowań cofamy się wzdłuż łańcucha przyczyn i skutków i wydaje nam się, że w tym determinizmie jeszcze bardziej zatraca się sens takich pojęć jak wina i odpowiedzialność. Schopenhauer mówi paradoksalnie, że człowiek nie jest odpowiedzialny za czyny, ponieważ zależą one całkowicie od tego, czym on realnie, egzystencjalnie i moralnie jest. Wymagania odpowiedzialności trzeba rozciągnąć na każdy moment tego procesu życiowego, który sprawia, że człowiek staje się taki, a nie inny. Konwencje moralne i prawne muszą przyjmować inne założenia, ale Schopenhauer dobrze radzi, aby z wymaganiem odpowiedzialności nie czekać do momentu, aż najważniejsze decyzje zapadną i odwrotu nie będzie. Każdy krok praktyczny i każdy pogląd publiczny trzeba zawczasu mierzyć i ważyć, oceniać i prześwietlać. Jeśli chcemy wnieść do polityki więcej odpowiedzialności, rzeczowości i rozumu, bardziej powinniśmy dbać o opinię publiczną jako strukturę dyskusji – stałej, ciągłej, wyczerpującej, w miarę możliwości zimnej – niż troszczyć się o konsensus lub taką czy inną poprawność polityczną. Powiedziałem, że opinia publiczna jest zawsze do pewnego stopnia kształtowana. Otóż chodzi o to, aby była kształtowana w zakresie metody, a nie treści. Opinia publiczna powinna oświecać władzę, ale jej nie krępować, nie narzucać rozwiązań, jednym słowem: nie pozbawiać warunków odpowiedzialnego decydowania.
W Polsce opinia publiczna przy pozorach nieograniczonej tolerancji, przy rzeczywistej kłótliwości, jest niesłychanie monoideowa. Mamy sytuację jak przed wojną. O każde głupstwo wolno się spierać, ale wybór drogi, która może przesądzić o losie narodu, pozostaje poza poważną dyskusją. Wszystkim wydaje się, że wybór jest oczywisty, ale jaka jest treść tego poczucia oczywistości? – Bardzo naiwna.
Od lat kilkunastu we Francji nasila się krytyka rządów Vichy. Przynajmniej ja to widzę od lat kilkunastu. Im dalej od wojny, tym krytyka ostrzejsza. Zwłaszcza młodzi autorzy domagają się retrospektywnie od pokolenia swoich ojców, dziadków i pradziadków większej determinacji w stawianiu oporu, znaczniejszego wkładu do sił alianckich, a nawet walki na śmierć i życie. Ukształtowała się wreszcie we Francji opinia publiczna, która ma takie stanowisko w sprawie wojny z hitlerowskimi Niemcami, jakie polska opinia publiczna miała w roku 1939. Ówcześni Francuzi zaś nie tylko nie widzieli w polityce marszałka Pétaina niczego haniebnego, ale wprost przeciwnie – przyjęli jego rządy jako rozwiązanie w danych okolicznościach najlepsze. Ówczesna opinia publiczna Francji była przeciwna umieraniu za Gdańsk, i tak samo umieraniu za Paryż, a także wszystkiemu, co mogłoby doprowadzić do zniszczeń w Paryżu. Mówienie tu o opinii w liczbie pojedynczej jest konwencją słowną. Istniała komunistyczna część opinii publicznej i ta była przeciw wojnie lub za wojną, zależnie od tego, co lepiej służyło Związkowi Radzieckiemu. W Londynie przebywał generał de Gaulle ze swoimi ludźmi i zyskiwał coraz więcej zwolenników, nie odpowiednio do tego, jak naród cierpiał, lecz w miarę jak potężniały siły aliantów, by w końcu, gdy alianci zwyciężyli, być przyjętym w Paryżu jak zbawca. Żeby pokazać, nie światu, bo Francuzi dosyć mało liczą się z opinią świata, gdy w grę wchodzą ich ważne interesy, ale sobie, że sami się wyzwolili, zrobili powstanie w Paryżu, zabezpieczywszy się uprzednio na wszystkie strony i pilnie bacząc, aby jakieś szyby nie wyleciały z okien, bo szkło było drogie.
Chronieni w czasie wojny przez marszałka Pétaina, triumfujący po wojnie dzięki generałowi de Gaulle’owi, z niedużymi stratami materialnymi i ludzkimi znaleźli się, dzięki inteligencji, wśród czterech mocarstw zwycięskich. I dziś triumfują moralnie w nowym pokoleniu, pokazując, jak trudno zadowolić ich wysokie wymagania co do poświęcania się i waleczności. Gdy w czasie wojny świecono w oczy Francuzowi polskim heroizmem, stukał się w czoło. Słowo „polonizacja” oznaczało wtedy eksterminacyjny terror i zawierało w sobie nutę politowania dla Polski.
Gdybyśmy dziś chcieli w nowy, trzeźwy sposób przemyśleć nasze zachowanie podczas wojny, od bezsensownego przedłużania obrony Warszawy w 1939 roku zaczynając, zachowanie niewątpliwie naznaczone przeciwieństwem politycznej inteligencji, w oczach nowych Francuzów uchodzilibyśmy za retrospektywnych kolaborantów.
Co chcę powiedzieć, odwołując się do francuskiego przykładu? Że Francuzi mają inteligentnie ustrukturyzowaną opinię publiczną, a my nie.
Mądrość opinii publicznej nie polega na takiej czy innej treści, lecz na związku tej treści z interesem narodowym. Jeżeli naród nie ma szans wygrać wojny, opinia publiczna powinna dopuszczać pacyfizm i kolaborację. Jeśli szanse zwycięstwa rosną, powinna skłaniać się do wojowniczości. Taką logiką kieruje się opinia publiczna w krajach politycznie kulturalnych, a zupełnie przeciwną w Polsce. Opinia publiczna powinna strzec się ksenofobii i potępiać nacjonalizm, gdy kraj potrzebuje cudzoziemskich pracowników lub kapitałów, i taka też jest opinia w krajach zachodnich. Partia Jeana-Marie Le Pena Front Narodowy jest we Francji zwalczana, wyśmiewana i ograniczana na wiele sposobów. Nie pozwala się rozszerzyć jej wpływów poza bezpieczną granicę. Gdyby jednak po drugiej stronie Morza Śródziemnego zwyciężyli muzułmańscy fanatycy i do Francji ruszyły miliony uciekinierów z Algierii i Maroka, to Francuzi nie oddaliby władzy politykowi zasłużonemu w umacnianiu liberalnej demokracji i głoszeniu multikulturalizmu, lecz – jak świadczą sondaże – właśnie znienawidzonemu obecnie Le Penowi. W takim, niepozbawionym cech prawdopodobieństwa, przypadku przywódca Frontu Narodowego stałby się dla Francuzów mężem opatrznościowym, jak Pétain w roku 1940 i de Gaulle cztery lata później.
Opinia publiczna we Francji, zresztą również w innych (choć nie wszystkich) krajach Europy Zachodniej, jest kreacją historyczno-socjologiczno-kulturową przedziwnie wyrafinowaną. Fanatyzm partyjny harmonijnie kohabituje z politycznym relatywizmem, rzucane przez partie na siebie nawzajem pioruny oświetlają rzeczywistość, nikomu nie czyniąc większej krzywdy. Opinia publiczna stanowi jedność tylko ze względu na odniesienie do interesu narodowego, a poza tym jest podzielona odpowiednio do wielości możliwych zaspokojeń tego interesu. Istnieje więc opinia proeuropejska i eurosceptyczna, atlantycka i neutralistyczna, liberalna, konserwatywna, socjalistyczna, i każda z tych orientacji trwa w oczekiwaniu na tę sytuację wewnętrzną lub międzynarodową, kiedy to właśnie ona będzie najlepiej przygotowana do oddania usługi organizmowi narodowemu. W Polsce kilka katastrof narodowych dokonało się pod wpływem monoideowej opinii publicznej. W jakiś sposób, którego nie potrafię objaśnić, w Polsce ustalał się zazwyczaj w odniesieniu do najważniejszych dylematów narodowych jeden hegemoniczny, skrajnie uproszczony pogląd, nasycony emocjami rodem z niższych motywów, i w tej postaci opanowywał mózgi mocno poza tym skłóconych partii, koterii i jednostek. Nad stadnością myślenia ubolewali historycy ze szkoły krakowskiej i nie tylko oni. Obecnie znów mamy okazję oglądać ten dziw społeczny. Dwa zwalczające się obozy polityczne, rozdzielone według nieistotnej zasady, głoszą to samo: oddanie się w opiekę Zachodowi jako aksjomat polityki zagranicznej i demokrację socjalną jako ustrój wewnętrzny. Przy tym te poglądy, przecież względne, jak wszystko w polityce, uchodzą za tak nobilitujące, że przynajmniej jedna strona pragnie posiadać je ekskluzywnie, z nieumiarkowanym zacietrzewieniem podważając wiarygodność drugiej strony, gdy chodzi o ich głoszenie. Nie mamy walki poglądów, lecz walkę o zmonopolizowanie poglądu uchodzącego za kwintesencję patriotyzmu. W ten sposób ustanowiona monoideowa opinia publiczna z pewnością nie ułatwia postrzegania zawsze możliwych zmian w zewnętrznych i wewnętrznych uwarunkowaniach, nie mówiąc już o przystosowaniu się do nich. W Polsce brakuje stronnictwa politycznego lub choćby intelektualnego, które byłoby zdolne do ewentualnego przedefiniowania interesu narodowego w warunkach bardziej skomplikowanych niż obecne. Nie twierdzę, że nadciągają jakieś wielkie zmiany społeczne czy międzynarodowe, mówię jedynie, że są one możliwe, i że słyszy się o tym często. Nie tylko temu powinna służyć wolność słowa, aby sobie nawzajem zarzucać odstępstwa od rzekomych pewników politycznych, ale także temu, aby te pewniki krytycznie rozpatrywać.
Niniejsza książka może przynieść ulgę tym czytelnikom, którzy są znudzeni panującymi wyobrażeniami politycznymi. Innych może urazić. Autor nie ma szacunku dla przedstawiania rzeczywistości – dawnej i obecnej – w kategoriach „dobra” i „zła”. Tymczasem manicheizm dla ubogich pozostaje narzędziem walki wysoce cenionym i z tego powodu czujnie chronionym przed krytyką.
Ta książka, napisana w formie szkiców, niekiedy z odcieniem pamfletowym, odnoszącym się często do konkretnych wydarzeń, wyraża pewne stanowisko z zakresu filozofii społecznej. Niektóre przedstawione tu koncepcje prezentowałem, w innej formie, w dyskusjach akademickich.
***
Przeważająca większość tekstów pochodzi z cyklu _Cywilizacja i społeczeństwo_ publikowanego w „Życiu Gospodarczym”, a następnie w „Nowym Życiu Gospodarczym”. Cztery szkice ukazały się w „Kapitaliście Powszechnym”. Esej o Edmundzie Burke’u był drukowany w „Tygodniku Powszechnym”. Wywiad stanowiący zakończenie oraz część wprowadzenia pochodzą z gdańskiego kwartalnika „Przegląd Polityczny”.
_Kraków, 1997_ADRESOWANE DO PRAWICY
Wedle mojego przekonania Polsce potrzebne są rządy konserwatywno-liberalnej prawicy. Ale skąd ją wziąć? Czterdzieści kilka lat rządzenia w imię marksistowskiej utopii, w tym prawie dziesięć lat populistycznej dyktatury generała Jaruzelskiego, pozostawiło kraj w stanie choroby, na którą nie było i nie mogło być lewicowej recepty. Nie było też recepty prawicowej.
LUD PRZECIW PAŃSTWU
Wolność gospodarcza narzuciła się jako postulat zdrowego rozsądku. Również wielopartyjna demokracja zapanowała jako ustrój niemający prawowitej, dającej się urzeczywistnić alternatywy. Wielka przemiana ustrojowa dokonała się według poczucia oczywistości, nie doprowadziła więc do grupowania się politycznego według ideologicznych podziałów na lewicę i prawicę. Prawicowa retoryka i realna polityka zbiegały się tu i ówdzie, ale tak naprawdę wiodły niezależne od siebie egzystencje. W oczach wielu obserwatorów zachodnich stwarzało to wrażenie, że ustrojowe zmiany w Polsce zachodzą w intelektualnych ciemnościach. Nazewnictwo partyjne – centroprawica, konserwatyzm, socjaldemokracja, liberalizm – wyraża głównie aspiracje, pozostając nadal w bardzo luźnym związku z rzeczywistym postępowaniem partii określających się tymi nazwami. Przejęcie rządów przez koalicję SLD-PSL nie spowodowało zwrotu, który dałby się nazwać lewicowym. Tak zwani postkomuniści kontynuują politykę rządów solidarnościowych z tą tylko modyfikacją, iż w każdej sprawie postępują ostrożniej. Jeżeli ciągłość przemian rozpoczętych w roku 1989 jest zagrożona, to głównie ze strony tego obozu, który rozpoczął walkę o „powszechne uwłaszczenie”. Pisał o tym Janusz Lewandowski z właściwą sobie uczciwością myślową: solidarnościowy projekt rewolucji własnościowej obiecuje wywrócenie dotychczasowego porządku gospodarczego, jest negacją reform podjętych w latach 1989–1993. Głównym przeciwnikiem tego projektu, opartego na paradygmacie kołchozowym, jest SdRP.
Z tego, że w dotychczasowych przemianach podział na lewicę i prawicę nie był istotny (jeśli w ogóle dał się przeprowadzić), nie wynika, że tak musi być w przyszłości.
Po okresie socjalistycznej tyranii każda odmiana demokracji wydawała się dobra; im słabsza władza, im więcej równości, im mniej wymagań wobec jednostki, tym lepiej. Mamy więc demokrację słabo zinstytucjonalizowaną, z trudnością utrzymującą podział władz, jak też podział na rząd i opozycję, sprzyjającą utożsamieniu państwa i społeczeństwa, co tym razem, w przeciwieństwie do totalitaryzmu, dokonuje się poprzez absorpcję państwa przez społeczeństwo. „Suwerenność ludu”, jak zauważyła kiedyś Teresa Bogucka, wędruje od strajku do zbiorowego protestu, od głodówki do manifestacji ulicznej i nie tak często gości w sejmie, jak można by sobie życzyć. Polska demokracja ochoczo imituje wszystkie krzyczące przejawy zepsucia demokracji zachodniej, nie przyjmując, a nawet nie dostrzegając jej mniej widocznych, lecz ważniejszych cech i historycznych fundamentów. Najbliższym zagrożeniem jest ochlokracja, nie zaś dyktatura – powrót anarchii, nie PRL-u. Polska nie jest krajem mniej demokratycznym niż państwa zachodnie. Pod pewnymi względami jest bardziej demokratyczna. Różnica na naszą niekorzyść pochodzi stąd, że nasz demokratyczny system polityczny nie posiada tych tradycyjnych, konserwatywnych uzupełnień instytucjonalnych i obyczajowych, które na Zachodzie są tak naturalne, że aż niezauważalne.
ZAPOWIEDŹ CHAOSU?
Jerzy Giedroyc niejednokrotnie zwracał uwagę na słabości ustrojowe naszego państwa, będące następstwem braku w historii Polski etapu monarchii absolutnej. Jest to trafne i ważne spostrzeżenie. Powinniśmy zdać sobie sprawę, w czym mianowicie dziedzictwo historyczne przejawia się w państwach zachodnich, jaką rolę tam odgrywa i jakimi instytucjami można by zrekompensować brak tych składników w Polsce. Mamy fundacje powołane do rozwijania wiedzy o demokracji, ale daremne byłoby oczekiwanie, że skierują uwagę na te istotne problemy. Zbyt są zajęte uczeniem poprawnego politycznie idiomu, jakim o demokracji podobno należy ciągle mówić. Bądźmy przez chwilę pedantyczni: ustrój panujący w krajach Zachodu jest lepszy niż czysta demokracja. Pisane konstytucje nie zdają sprawy z jego natury. Jest to w istocie ustrój mieszany, zawierający w sobie także elementy historycznie przebytych ustrojów. Główna tradycja zachodniej filozofii politycznej, wywodząca się od Arystotelesa, wzmocniona przez św. Tomasza, kontynuowana przez Monteskiusza, ten właśnie ustrój uznaje za najlepszy z możliwych. Przemiany polityczne zachodzące na Zachodzie, w tej mierze, w jakiej zrywają z konserwatywnymi składnikami ładu społecznego, są przez obiektywnych obserwatorów postrzegane jako dekadencja demokracji, a nie jej rozkwit.
Politycy myślący poważnie o włączeniu Polski do organizmu politycznego i gospodarczego Zachodu powinni mieć uwagę stale skierowaną na wielki problem, w jaki sposób można uczynić Polskę „kompatybilną” z organizmem Europy Zachodniej, a nie tylko z jej doraźnie i pragmatycznie stworzonymi strukturami. Jest to jeden z najważniejszych tematów polskiej myśli politycznej; kto w tej kwestii nie ma stanowiska i nad nim nie pracuje, nie jest wiarygodny w swoich deklaracjach proeuropejskich. Lewica ze swoją przyrodzoną fiksacją na tematyce równości i „sprawiedliwej społecznie” konsumpcji nie jest zdolna do podjęcia tego historycznego wyzwania i to niezależnie od tego, jaki ma rodowód. Od razu nasuwa się pytanie: czy są do tego zdolne partie uznawane i uznające się za prawicowe? Są one tak samo demagogiczne jak partie lewicowe, tak samo jak one uwodzą wyborców obietnicami łatwego życia na koszt Europy Zachodniej i tak samo przemilczają dające się przewidzieć skutki otwarcia granic i zaostrzonej konkurencji.
Zachodzące przemiany niosą ze sobą także szereg zjawisk wyraźnie negatywnych. Nastąpił, o czym wiele i słusznie pisano, niebywały upadek autorytetów wszelkiego rodzaju. Utrzymuje się niewiara w prawo. Obywatelskie nieposłuszeństwo zostało uznane za obywatelską cnotę. Władzy wykonawczej odmawia się przywilejów niezbędnych do spełniania właściwych jej funkcji. Gwarancję swobód widzi się raczej w słabości władzy wykonawczej niż w silnym prawie. Wszystko to wymaga przeciwdziałania. Ponieważ są to zjawiska anarchiczno-rewolucyjnej natury, zapowiadające chaos, przeciwdziałanie im musi czerpać inspirację z tradycji kontrrewolucyjnej i z konserwatywnego realizmu1. A więc lewica nie może podjąć się tego zadania. Nie można także liczyć na prawicę, ponieważ nie wiadomo, czy ona w Polsce istnieje. Co mają wspólnego z ideałami prawicy partie, którym się wydaje, że ich niewygasłą misją jest prowadzenie narodowego powstania przeciw komunizmowi i radzieckiej okupacji? Niezauważanie rzeczywistości lewica potrafiła podnieść do poziomu wymyślnej sztuki, ale prawicę ono kompromituje we własnych oczach. Wyobrażam sobie, a nawet czekam na prawicę realistyczną, do cynizmu włącznie, ale nie widzę miejsca na świecie dla prawicy lunatycznej. Dowodem wielkiego nieporozumienia jest fakt, że żadna z partii nominalnie prawicowych nie chce, czy nie potrafi podjąć się funkcji konserwatywnej, przecież niezbędnej Polsce, jak każdemu krajowi. Wszystkie one są radykalne, prawie rewolucyjne, i w mniejszym lub większym stopniu anarchistyczne. Rola partii zachowawczej przypadła SdRP. Tylko ta partia obiecuje reformy z zachowaniem respektu dla ludzkich uczuć i przyzwyczajeń nabytych w ciągu półwiecznej historii, tylko ona nie straszy społeczeństwa jakimś wielkim karaniem za przeszłość ani groźnymi grymasami przywódców.
POLITYKA NĘKAJĄCA
Gdyby prawica miała wiarygodny projekt reform cywilizacyjnych, gdyby dawała nadzieję, że uchroni Polskę przed wewnętrzną anomią oraz falą dekadencji płynącą z Zachodu, gdyby mogła przeciwstawić się ochlokratycznej degrengoladzie – nie wiem, czy natychmiast wygrałaby wybory, ale byłaby historyczną siłą przyciągającą uwagę i zmuszającą społeczeństwo do myślenia. Niestety, ona raczej te niebezpieczeństwa niesie ze sobą i może w większym stopniu niż postpeerelowska „lewica”.
Media przedstawiają Polskę w taki sposób, jakby wojna domowa miała wybuchnąć lada dzień. Rządzi mafia (według Ernesta Skalskiego) albo agentura (według Jana Olszewskiego) i dlatego Polska powinna być w jakiś sposób wyzwolona. Nasilenie wrogości, przynajmniej w jednym obozie, przypomina nastroje z czasów stanu wojennego, z tą jednakże różnicą, że wówczas ta wrogość miała obiektywne przyczyny. Obecnie jest napędzana subiektywnym stanem ducha, na który składają się iluzje moralnej wyższości oraz frustracja z powodu przegrywanych wyborów. Konkurenci do władzy, którym chwilowo „wiatr historii” dmie w żagle, są postrzegani w jakiś fantasmagoryczny sposób jako reinkarnacja historycznej plagi, spadającej na Polskę już to pod postacią Targowicy, już to jako sowiecki komunizm.
Kontakt z Polską realną przekonuje, że ta straszliwa wojna na słowa zamyka się w kręgu tak zwanej klasy politycznej i dziennikarstwa. Większość ludzi przygląda się temu ze zdziwieniem, zgorszeniem i czuje się tym dotkliwie znudzona. Ponieważ jednak „klasa polityczna” pasożytuje na miejscu narodowej reprezentacji – formalnej i nieformalnej – i posiada wskutek tego wpływ na bieg spraw publicznych, nieustająca „wojna na górze” może wciągnąć w swoją orbitę Bogu ducha winne społeczeństwo. Wojna w Jugosławii – jeśli wolno użyć przesadnego przykładu – nie rozpoczęła się z powodu konfliktu realnych interesów, lecz wskutek namiętnie zafałszowanego obrazu rzeczywistości. Przy tym zmistyfikowane wyobrażenia o przeszłości odegrały tam bez wątpienia rolę większą jako podnieta dla wrogości niż stronnicze postrzeganie stanu aktualnego. Również w Polsce można odnieść wrażenie, że najgorsze jady wywodzą się z przeszłości. Jest to coś więcej niż wrażenie, wygląda to na niezbity fakt.
Aleksander Smolar ma rację, pisząc: „Obu bloków nie dzieli stosunek do kwestii ekonomicznych i społecznych – naturalna linia podziału w polityce demokratycznej”. Blok „posierpniowy”, mimo obecności w nim Unii Wolności, „nie będzie bardziej reformistyczny i modernistyczny niż blok SLD-PSL. Może być nawet przeciwnie” (_Polska Kwaśniewskiego_, „TP”, nr 1/96). Całkiem słusznie też twierdzi, że „ta linia podziału jest linią historyczną, linią moralną, linią pamięci”. Jednakże wnioski, jakie z tego wyprowadza, wydają mi się błędne i politycznie jałowe. Prezydent Kwaśniewski, jego zdaniem, powinien „wyraźnie, zdecydowanie, bez krętactw i negocjowania prawdy, ocenić PRL. Tylko prawda, jedna i niepodzielna, może naród zjednoczyć”. Nieprawda, że cała Polska pragnie zerwania z przeszłością. I jest bardzo wątpliwe, czy takim aktem zaparcia się własnej przeszłości prezydent zdołałby przebłagać Kościół, Solidarność czy choćby Unię Wolności, którą niezmiennie kokietuje. I w ogóle żaden polityk pierwszej rangi nie powinien brać tego problemu na swoje barki, czy choćby zaprzątać nim sobie głowę. Zdrowy zmysł rzeczywistości – powiada Max Weber – powinien ustrzec męża stanu przed fałszywą etyką, która „prowadzi do politycznie jałowych, bo nierozstrzygalnych sporów o winę za przeszłość”. Stosowanie takiej etyki w starciach politycznych „oznacza z reguły obustronny brak godności”.
Kto w zgiełku starć partyjnych jest zdolny wsłuchiwać się w historyczne argumenty i komu zależy na czystej prawdzie? „Każdy nowy dokument ujawniony po dziesiątkach lat sprawia, że ożywają niegodne wrzaski, nienawiść i gniew” – pisze Weber. O ile istnieje wina polityczna, to takie pseudoetyczne osądzanie przeszłości jest nią bez wątpienia.
To nic, że rozliczanie przeszłości nie służy realnej polityce. Dla wielu środowisk samo propagandowe nękanie przeciwników jest już realną polityką, jedyną, jaka je interesuje.
Jeśli dobrze zrozumiałem Aleksandra Smolara, chodzi mu (podobnie jak politykom prawicy) o to, aby walce z PRL-em dać życie pozagrobowe w postaci państwowego mitu. Wyznawanie tego mitu miałoby być tą ideowością, której brakuje III Rzeczypospolitej. Nie wystarczy więc, aby prezydent Kwaśniewski raz potępił PRL. Trzeba, żeby takie potępianie zostało zrytualizowane i w ten sposób uwiecznione. Heroistyczny mit państwowy stawiałby bezustannie pod pręgierz „Polskę pokorną”, tę „która nie wybiera buntu, lecz dostosowanie się, uginanie karku... Polskę wewnętrznie uległą, lękliwą, bojaźliwą”. Byłby to nieustający apel do obywateli, zajętych zarabianiem na życie, aby wyrabiali w sobie dusze bojowników i konspiratorów. Powinni oni zostać przekonani, że gdyby Polacy za czasów Stalina byli tacy odważni, jak okazali się za czasów Gorbaczowa, to Związek Radziecki nie śmiałby narzucić Polsce komunizmu.
1 Żyjemy w epoce niebywale szybkich i zaskakujących zmian cywilizacyjnych, których źródłem jest nauka. Te zmiany trzeba przyjmować bez historycznych uprzedzeń i ze świadomością quasi-kosmicznego znaczenia nauki. W egzystencji ludzkiej dziś nauka jest momentem najbardziej serio. Historyczne doświadczenie nie daje podstaw do krytyki cywilizacji naukowej. Konserwatyzm powinien tu ustąpić miejsca gotowości do przyjęcia ryzyka.
więcej..