- W empik go
Szkice i obrazki - ebook
Szkice i obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 275 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z PRZEDMOWĄ
Teodora Jeske – Choińskiego.
PAUPER . (Sylwetka z bruku).
GĘŚ . (Ze wspomnień jodnorocznego ochotnika).
SŁOŃ . (Sylwetka niezoologiczna).
JÖÖL . (Obrazek z życia wyspiarzy fryzyjskich).
SPRAWA HONOROWA z opowiadań sekundanta).
WARSZAWA.
Drukarnia Artystyczna
Saturnina Sikorskiego.
47. Nowy-Świat, 47.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ.
Âàðøàâà, 24 ßíâàðÿ 1898 ãîäà.
Szkice i obrazki Gawalewicza.
Szkice, obrazki, pyły, pyłki, okruchy i t… p… drobiazgi panowały temu lat kilka wszechwładnie w felietonach czasopism warszawskich. Witane mile przez redaktorów, którzy przenosili „rzecz krótką” nad długą, czyli, co miało to samo oznaczać, nudną, wypchnęły z gazet i tygodników większą powieść.
Ponieważ popyt warunkuje wszędzie i zawsze wytwórczość, przeto sypały się owe szkice i obrazki, jak plewy z wialni, coraz rzadsze, bledsze, niklejsze. Cały legion dyletantów płci obojga rzucił się na rodzaj ulubiony, poszukiwany, nie przedstawiający, jak mniemano, żadnej trudności. „Bo nie potrzeba ani talentu, ani znajomości techniki artystycznej, by odtworzyć jakiś strzęp życia, wypadku, sytuacyi…” „Wystarcza władać jako tako językiem i zaobserwować jakiś drobny szczegół…”
Redaktorowie czasopism warszawskich i publiczność przekonali się jednak rychło, iż do każdego rodzaju, choćby najmniejszego, trzeba być powołanym, iż nawet „szkice i obrazki” mają tylko wtedy wartość rzeczywistą, gdy wyjdą z pod piór utalentowanych; kiedy krytyka przesiała różne „pyły i pyłki” przez swoje sito, ulotniły się gdzieś owe drobiazgi bez śladu. Na dnie została tylko szczupła garść ziarn pożywnych, które wytrzymały próbę czasu.
Do takich ziarn pożywnych należą między innemi i zawarte w tomie niniejszym szkice i obrazki Maryana Gawalewicza („Pauper,” „Gęś,” „Słoń.”) Czyta się je dziś z taką samą przyjemnością, jak wówczas, kiedy ukazały się po raz pierwszy w druku.
Maryan Gawalewicz, felietonista, krytyk teatralny, powieścio – i komedyo-pisarz, nie należy do owych ulubieńców losu, którym szybki rozgłos rzuca odrazu pod stopy kwiaty i oklaski. Zacząwszy działalność publiczną od drobnych wierszyków (po r. 1870-tym), ciągną! następnie przez długi szereg lat ciężki pług dziennikarski, nie sprzyjając nigdy śmielszemu lotowi fantazyi artystycznej. Talenta nie znoszą jarzma, jarzmem zaś jest wszelka praca biurowa. Niejeden z talentów współczesnych, wpleciony w koło prasy, zrzekł się już na progu młodości szlachetniejszych porywów, zmieszał się z szarym tłumem rzemieślników pióra. Gawalewicz jednak, niepospolicie pracowity i widocznie wytrwały, znalazł wśród licznych zajęć redakcyjnych dość czasu i siły do twórczości literackiej.
Pomogła mu do tego, oprócz pracowitości i wytrwałości, niezwykła łatwośćsłowa, jaką go los obdarzył.
Gawalewicz nie błysnął odrazu, jak: Łętowski, Dąbrowski, Szymański, Jasieńczyk, Ostoja i t… p… których debiut był równocześnie ich tryumfem. Piął się on po drabinie artystycznej powoli w górę, dojrzewał, rozwijał się stopniowo, zbierając po drodze obserwacye życiowe i doskonaląc formę. Zanim napisał „Filistrów” (18S6 r.), „Drugie pokolenie” (1891 r.), „Mechesów” (1303 – 94 r.), rzeźbił nasamprzód drobne cacka, wyrzucał z pod ruchliwego pióra szybko pomyślane i wyk me „Szkice i obrazki,” których część wyszła w r. 1886-ym w dwóch tomach p… t. „O niej.”
Dłuższe doświadczenie krytyka uczy, iż talenta, rozwijające się wolno, posuwające się od utworów słabszych do lepszych, od dzieł mniejszych do większych, bywają trwalsze, „solidniejsze” od owych meteorów literackich, co, ukazawszy się niespodziewanie, świecą przez pewien czas blaskiem fosforycznym, by rychło zgasnąć. W pierwszych powieściach Orzeszkowej nie odgadłby nikt późniejszej autorki „Meira Ezofowicza” i „Nad Niemnem.” I pierwiosnki talentu Prusa nie zapowiadały twórcy „Faraona.”
Czy łatwe powodzenie oślepia owe „nagle gwiazdy,” iż nie kształcą się dalej, czy też mają one bardzo mało do powiedzenia, dość, że pierwsze ich dzieło bywa zwykle ostatniem… najlepszem.
Gawalewicza nie oślepiało, nie psuło powodzenie doraźne. W pocie czoła, w trudzie i bólu wielkiego wysiłku–bo trudem i bólem jest wszelka praca twórcza, o czem nie mogą mieć wyobrażenia ci, co, sami nic nie zrobiwszy, lekceważą cudzą krwawicę – idąc od drobniejszych utworów do większych, zdobywał on sobie wolno stanowisko literackie. Diu-gie lata rzetelnej pracy złożyły się na jego dobrze zasłużony wieniec autorski, którego mu krytyka bezstronna odmówić nie może, nie powinna.
Zwykle mówi się: Gawalewicz nie posiada w talencie swoim siły, w stylu werwy, jędrności, „temperamentu,” w pomysłach i w charakterystyce śmiałej stanowczości. Należy-ż jednak podciągać wszystkie organizacyę artystyczne pod jeden wspólny mianownik?
Literatura piękna jest jak wzorzysty kobierzec, na którego deseń składają się różne barwy, słabsze i mocniejsze, bledsze i jaskrawsze – jest jak symfonia, spleciona z różnych tonów. Każdy z talentów rzeczywistych wnosi do literatury coś własnego, oryginalnego i tylko wtedy posiadają narody danej epoki literaturę pełną, gdy mogą się poszczycić różnorodne-mi talentami. Dociąganie wszystkich zdolności artystycznych do jednej miary, do jakiegoś ulubieńca chwili, nie wytrzymuje krytyki.
Jako nowelista, jako autor szkiców i obrazków, wniósł Gawalewicz do naszej literatury współczesnej nadzwyczaj „miękkie dotknięcie, owe francuskie fine touché, równie cenne, jak siła. Umie on za pomocą środków prostych działać na serce, rozrzewnić, wzbudzić w czytelniku sympatyę dla swojego tworu. Kapralowi Cisowi („Gęś”) przebaczamy jego przegorli-wość kapralską za ostatnią scenę z matką; na Teodora Dudę („Pauper”) nie gniewamy się za to, że ukradł swojemu dobrodziejowi fajkę; z niedolą brudnego włóczęgi („Słoń”) współczujemy.
Styl świeży i „ładny” tworzy doskonałą oprawę do powyższych., trzech szkiców i obrazków Gawalewicza.
„Jööl,” obrazek z życia wyspiarzy fryzyjskich, i „Sprawa honorowa” (z opowiadania sekundanta) ukazują się po raz pierwszy w formie książki.
TcoiJor Jeslcc-Choińslci.
PAUPER.
(SYLWETKA Z BRUKU).
Cóż z tego, że wam powiem, jak się nazywał?… niewiele się z tego dowiecie.
Nazywał się Teodor Duda.
Nazwisko wcale nieponętne, nawet kompromitujące dla człowieka, któryby był powołany do rozwiązywania jakichś wyższych zadań w życiu. Duda, fujara – to prawie jedno i to samo, a przyznacie, że już tak z porządku rzeczy nosić od urodzenia firmę, którą świat przez złośliwość mógłby wziąć za godło całej indywidualności, to bardzo nieprzyjemna historya.
Każdy wielki bohater zostawił po sobie imię, co musiało odznaczyć się jakiemś niepospolitem brzmieniem, Maryusz, Cezar, Napoleon – ale Duda, nieszczęśliwa kombinacja liter, której nic nieśmiertelności nie przekazuje.
A przecież w organie ludzkości Teodor nie był najpospolitszą dudką; miał lat czternaście, oczy piwne, głowę kędzierzawą, humor jednakowy i niczem niezamącony, a spryt i dowcip tradycyonalny, bo Teodor był ostatnim Mohikanem krakowskiego bruku, ostatnim zapewne typowym pauprem w podwawelskiej stolicy. Odwiecznem prawem natury urodził się, a więc miał matkę, czego z równą pewnością o ojcu powiedziećby nie umiał, bo po pierwsze, nie widział go na własne oczy, a powtóre w księdze podrzutków rubryka, mogąca mu jedynie rozjaśnić tę zawiłą kwestya, mieściła wielki znak zapytania, na który Teodor jedynie był żywą, wcieloną odpowiedzią.
Zresztą ciekawość to zbyteczna. Nikt wróbla nie pyta: który samiec był mu rodzicem; Teodor był wróblem krakowskiego rynku.
Z konieczności stał się lubownikiem pięknej przyrody, dnie i noce spędzając pod otwartem niebem, gdzie się zdarzyło: pod Sukiennicami, na plantach, nad Wisłą. Urodził się na bruku, bruk go też żywił najczęściej. Z wiosną, gdy fijolki zakwitły, chłopak sprzedawał wonne bukieciki panom i paniom, uśmiechał się do wszystkich, uchylając starego kapelusza, który najmniej dziesięciu głowom wysługiwał się przedtem, zanim na Teodorka kędzierzawej czuprynie odpoczął. Ztamtąd najpewniej dostawał się już na śmietnik, ustępując miejsca czapce bez daszka, bo co dni kilka powierzchowność chłopca odmieniała się, w miarę jak stare graty, stanowiące jego „paradne ubranie”, spadały mu z nóg i z ramion.
Bóg raczył wiedzieć, zkąd Duda.zaopatrywał się w garderobę.
Pod względem rozmaitości swego rodzaju przewyższał niejednego modnisia, zmieniającego z każdym nowym żurnalem ubranie.
Dawali mu „znajomi4, jak nazywał wszystkich swoich protektorów i dobrodziejów, ten starą kamizelkę, ów surdut wypłowiały, inny część bielizny albo buty na wyrost. Zdarzała się najczęściej w tem wszystkiem dziwaczna mieszanina kolorów, kroju, miary–poty surduta sięgały niekiedy do samej ziemi, rękawy z wytartemi łokciami marszczyły się według średniowiecznej mody, często z pod kamizelki tylko papierowy kołnierzyk wystawał, bo koszuli zabrakło.
Duda fantazyi nie tracił, los mu sprzyjał i ciągle nowemi darami wspomagał; czasem się na śmieciu znalazł stary kalosz, a gdzieindziej but z niezupełnie zdartą podeszwą – i złożyła się para obuwia, niedobrana, jak niejedno małżeństwo, ale od biedy, aby nie chodzić boso i to było dobre.
Zresztą Teodorek miał pogardę dla przesądów świata i dla zasady jego: „jak cię widzą, tak cię piszą.”
Nie miał też wcale pretensyi do losu, że mu kazał żywić się nieraz całemi dniami rzepą albo czarnym chlebem, który z litości, niby to na kredyt, dawała mu straganiarka ze Szczczepańskiego placu.
Byle tylko pogoda, ho, ho, głodu się nie obawiał. Po całodziennej włóczędze, gdy noc zapadła – Teodorek wybierał sobie najwygodniejszą ławkę na plantacyach miejskich i wyciągał się na niej jak długi, podłożywszy czapkę lub liści pod głowę i za sypiał tak smacznie, że ptaki uciekały zapewne z po-blizkich drzew, budzone jego chrapaniem. Nigdy go w takich razach dobry humor nie opuszczał; czasami tylko ławka wydawała mu się za twardą, wtedy przeciągnąwszy się, wstawał i szedł próbować legowiska na drugiej, mrucząc do siebie:
– Trzeba się wyprowadzić z tego mieszkania, jutroby człek kości nie pozbierał.
Z natury rozmowny aż do gadulstwa, umiał się też obchodzić bez towarzystwa, wystarczał sam sobie – i z własnych myśli śmiał się głośno, jak „zbzikowany”.
Razu pewnego zeszedłem go na takiem sam na sam z sobą; było to wieczorem, niebo iskrzyło się gwiazdami, Teodorek, rozciągnięty na kamieniu przed domem, z twarzą ku gwiazdom obróconą, leżał i zabawiał się wcale nieestetyczną rozrywką. Od czasu do czasu z wielką silą pluł w górę i za każdem splunięciem chichocząc, powtarzał:
– A bodaj cię, nie trafiłem.
– Teodorku–zagadnąłem go nagle–co ty robisz? Spojrzał na mnie z miną Dyogenesa w beczce, i nie zmieniając pozyc3ri, odrzekł:
– Pluję v gwiazdy.
– A to dlaczego?
– Bo mi się już znudziło pluć zawsze tylko na ziemię,
Należałem i ja także c!o „dobrych znajomych” Dudy. Pamiętam, kiedyś, przechodząc ulicą zamyślony, usłyszałem nagle za sobą głos:
– Panie, panie, kup pan bukiecik fijołków, będą panu cały tydzień pachniały w pokoju.
A był to czas, w którym fijołki dla biednego studenta medycyny tworzyły prawdziwy zbytek, w którym przy ostatniej dziesiątce w kieszeni, wahało się nieraz długo, czy kupić za nią bułek i mleka na kolacyę, czy świecę, aby było przy czem w nocy pracować nad książką.
Za całą odpowiedź uśmiechnąłem się smutnie; chłopak jakby zrozumiał, co mu tym uśmiechem powiedzieć chciałem, bo nie tracąc fantazyi, mówił dalej:
– Pan pewnie lubi fijołki? ja to po panu widzę, że pan musi lubić… niech pan weźmie bukiecik… dalibóg świeże.
– Nie moge – zdecydowałem się odpowiedzieć natrętowi.
– Co panu szkodzi?… niech pan chociaż powącha, jak to pachnie… – kusił bezustannie malec, upatrzywszy sobie coś do mnie ze swoim bukiecikiem.
Wymawiałem się i opędzałem od chłopca, jak mogłem, nic nie pomogło; przyczepił się smołą i przyszedł aż pod drzwi mego mieszkania.
– Pan tutaj mieszka? – zapytał.
– A tutaj.,
– No, jakże będzie z temi fijołkami?… ja panu szczerze radzę, niech pan dziesiątki nie żałuje; dziesiątka jest i niema jej, a przyjemność zostanie, ot filozofia! Ja takżebym bukiecików nie sprzedawał, gdyby mi mój pan nie kazał.
– Co za pan?
– Oh, panie, wielki pan – odpowiedział, przymrużając jedno oko – nazywa się, panie, żołądek.
Jeszcze dzisiaj nic do ust nie włożyłem od samego ranka, a przecież fijołkami źyć nie będę; zjadłem ci ja raz bukiecik na próbę, ale ani to dobre, ani pożywne, ot mgliło i mgliło potem, żem sobie rady dać nie mógł.
Zrozumiałem teraz natręctwo chłopca, żal mi go było, wiedziałem i ja co to głód, bo i w moim kalendarzu zdarzały się dnie takiego postu, a przyszły doktór medycyny, nieraz pod koniec miesiąca, zasypiał po skromnej kolacyjce, która stanowiła zarazem obiad i śniadanie, a składała się z herbaty i bocheneczka chleba.
Bieda biedę rozumie, zrozumieliśmy się tez z Teodorkiem od pierwszej naszej rozmowy w mojej ciasnej izdebce, „na widermachu”, dokąd natrętny malec wcisnął się za mną, coraz bardziej się rozgadując.
– To pan jeszcze student? – zaczął mnie indagować, rozglądając się po pokoju i poznawszy po książkach, kajetach i całem skromnem urządzeniu, z kim ma właściwie do czynienia; – ja znam wielu panów akademików, posługiwałem nawet kilkom, ale mnie pozarywali, to już się z nimi nie wdaję więcej. Eh… to pan musi być ten… jak się nazywa? co to na doktora się uczy… medyk?… – zapytał mnie znów, pokazując na czaszkę, stojącą na stole – że się też pan nie boi spać z tem w jednym pokoju!… Strach! jak to zęby wyszczerza, jak śmierć.
Swada Teodorka rosła coraz bardziej, każda chwila ośmielała go coraz więcej, a kiedy jeszcze sprzątnął z garnuszka resztkę mleka i porcyę chleba, ofiarował mi się sam nastawiać samowar i oświadczył wręcz, że mu się u mnie podoba i że ze mną mógłby „gadać, choćby trzy dni z rzędu.”
Wpadła mu nawet pusta myśl do głowy przystroić trupią czaszkę fijołkami i włożywszy jej w każdą jamę oczną po jednym bukieciku a wsadziwszy pomiędzy szczęki resztę kwiatów, śmiał się ze swego oryginalnego pomysłu do rozpuku i w naiwnej radości, tłukł się pięściami po kolanach.
Zaczęło się zmierzchać, zegary wydzwoniły siódmą na wieżach kościelnych, chłopak zerwał się, jak oparzony.
– O la Boga! – zawołał – siódma, a ja się spieszę do teatru.
– Ty, do teatru? – spytałem trochę zdziwiony.
– A cóż to? – odrzekł z duma – to pan nie wie, że ja jestem na każdem przedstawieniu, na galeryi pod bantami.
– I cóż ty tam robisz?
– Klaszczę, jak trzeba, aktorom i za to mam blet wolny. Czasami to nas biorą za kulisy, no i wtedy gram, panie, rozmaite komedye na scenie. W przeszłym tygodniu byłem przebrany za krakowiaka; oj, powiadam panu… ale nie mam teraz czasu dokończyć, jutro znowu przyjdę o tej porze, dobrze?… fijołki niech zostaną i takby mi zwiędły do jutra; dobranoc panu.
Taka była pierwsza wizyta i pierwsze poznanie moje z Teodorem Dudą.
Odtąd nie minął dzień, aby chłopak nie zajrzał do mnie choć na chwilkę. Dziwnie pizywiązał się, znęcił, czy do gawędki ze mną, czy do tej herbaty,
ID
ktorą dostawał co wieczór – czy z przyzwyczajenia. Przychodził, opowiadał, myszkował, przynosił rozmaite nowinki miejskie, dowcipy, zwierza! się ze swych przygody radził co do przyszłości.
– Nie wiem, co zrobić z sobą – mówił, kiedyśmy się już lepiej poznali – już mi się takie życie przykrzeć zaczyna. Kwiatów kupować nie chcą, zajęcia człowiek niema, od znajomych też nic nie dostaję teraz, człowiek taki po tym bruku chodzi, jak pies zgubiony. Wie pan co?… zostanę artystą!
– Jakim?
– A ot, znam tu jednego rzeźbiarza, któremu glinę rozcierałem w przeszłym roku, w pracowni na Kleparzu; pójdę do niego na naukę.
– Alboż ty wiesz, co to jest artysta?
– Czemużby nie? – cóż to, czy ja już jednego artystę znałem! – odrzekł z podrażnioną ambicya. – Musi pan wiedzieć, że mnie już nawet malowano na obrazie, pozowałem kilku panom w szkole.
– Ale aby zostać artystą, trzeba coś umieć, trzeba się uczyć.
– Panie, nic wierz pan temu – przerwał mi, robiąc lekceważący ruch ręką – czy pan myśli, że oni się dużo uczyli, przecież ja chodzę do nich, to wiem, co oni umią… Zresztą, ja już mam w sobie coś takiego od urodzenia, że co zobaczę, to potrafię zrobić. Ja prawie nigdy czytać się z książki nie uczyłem, tylko ot tak – nie było co robić, to usiadłem gdzie przed domem i patrzę na szyldy, widzę na ten przykład kawiarnia – to sobie rozbieram po literze K, A, W i tak dalej. Innym razem znowu, bywało zedrę afisz z jakiej kamienicy i szukam wszystkich liter, jakie znalem, no i dzisiaj, panic, czytam, jak jaki profesor.
– Ten zawód artystyczny zawrócił mu przez pewien czas głowę na serjo, aż rzeczywiście dostał się do pracowni jakiegoś rzeźbiarza i tam odlewał figurki z gipsu, z któremi wijczoiem chodzi! po restauracya.h, ubielony, umączony i opowiadał wszystkim, że został artystą od trzech tygodni. Pamiętam, z jeiką duma przyniósł mi raz odlew statuetki, wyobrażającej kobietę z dzieckiem na ręku; postawił ją tul oknie, pod światło i odstąpiwszy kilka kroków jak prawdziwy mistrz, rzekł:
– Patrz pan, to moja robota!
Praksyteles nie pysznił się więcej swoją Wenerą, jak Duda odlewem gipsowej figurki, ktorą uważał całkowicie za swoje dzieło.
Ten artystyczny zapał nie trwał, niestety, długo.
Pewnego razu, późno w noc; zapukał któś do mego okna z ulicy; zdziwiony tak późną wizytą, wyjrzałem ciekawy, eiby zobaczyć gościa. Mróz zasłonił do połowy szyby szronową tkaniną, bo grudzień miał się już ku końcowi, nie mogłem nikogo dojrzeć z wewnątrz, ałe wkrótce doleciał mnie znany głos Teodorka, który wspiął się na gzcms u okna i przytuliwszy twarz do szyb, chuchał zawzięcie, aby przez odtajane kółko lepiej módz zajrzeć do pokoju.
– A ty tu co robisz? – zapytałem, wprowadziwszy go zziębniętego z ulicy, w jakimś płóciennym kaftaniku, bez butów i kapelusza.
– A cóż, panie? porzuciłem mego rzeib.Lizä:..
– Teras o północy? A
– A jakże – odpowiedział z wyrażeni jakiegoś wewnętrznego wzburzenia i zaczął chuchać w po-siniale od zimna palce.
– Coż ci się takiego stało? gdzież kożi:szek, kfóiyś dostał od swego pana, gdzie buty? – obdarli cię może?…
Chłopak milczał, ciężko mu było przyjść do słowa, stał na środku pokoju, podnosząc to jedną, to drugą nogę, jak bocian na przymrozku, i rozgrzewał ją sobie, pocierając o łydkę.
Zacząłem go podejrzewać, że zrobił pewnie coś niedobrego i za to stracił miejsce i przyszłość… artysty, ale zobaczywszy, jak w oczach Teodorka, wpatrzonych w płomień świecy, zakręciły się łzy i spadały powoli po ubielonej gipsem twarzy, domyśliłem się czegoś poważniejszego.
– Cóż ci jest?–spytałem łagodniej, kładąc rekę na jego ramieniu.
– Ot, krótko mówiąc, pobiłem się w pracowni z chłopcami i wypędzili mnie tak, jak stoję, na mróz,
– A dlaczego się biłeś?
– Jakżeż, panie, nie miałem mu rzucić Mickiewiczem do łba, kiedy mnie zaczął wymyślać od podrzutków; – jemu zasię od tego, ja nie miałem żadnego ojca, ale on miał ich przynajmniej dziesięciu – cherlak, zgnilec przemierzły!
.ledwie półsłówkami mogłem wyciągnąć z niego opowiadanie całego zajścia. Z wieczora Teodorek wrócił z codziennej swej peregrynacyi z figurkami po mieście, zziębnięty, głodny i zły, bo interes źle poszedł – chłopaki, pracujący z nim razem w „zawodzie artystycznym,” zaczęli się wyśmiewać z niego, nazywając go niedołęgą, gapiem i darmozjadem. Szykany nte skończyły się na słowach – aby mu dokuczyć, wyrzucono barłóg, na którym sypiał w zimnej pracowni – do sieni.
– Niechby tam, panie – mówił, siląc się powstrzymać łzy – spało się gorzej nieraz, ale nie jak pies pod cudzym progiem. Powiedziałem im to, a Wałek, najstarszy dryblas i złodziej, panie, bo widziałem sam, jak kradł gips z beczki – powiada do mnie: a ty taki, ty owaki… ja nic jcsz:ze, ale on mi powiada nareszcie: ty podrzutku! – jakem mu dał podrzutka, to się aż w kłębek zwinął. Śmignąłem mu.do łba, co było pod ręką, novvy biust dopiero co odlany.
– I cóż potem?
– A no cóż? kiedy mi szarpał honor, to niech się teraz liże.
– A ciebie poturbowali przy tem?
– Rozumie się, że mi się gratysówką nie upiekło, ale to wszystko nie tak bolało, jak ten podrzutek – powiadam panu, że byłbym hycla zabił na miejscu!…
Nie wiedziałem, co mu w pieiwszej chwili odpowiedzieć na to: czy uszanować podrażnioną ambicyę czy skarcić gwałtowny charakter.
– Cóż teraz poczniesz? – zapytałem po małej pauzie, w której Teodorek, zapatrzony ciągle w świecę, pociągał zapamiętale nosem i łzy rękawem z oczu wycierał.
– Eh, to fraszka, panie; żeby tylko było gdzie przenocować? to już ja sobie radę dam – odparł z tą niewzruszoną wiarą w siebie, jaką musrą mieć chyba tylko ptaki niebieskie, albo lilie polne, co ani sieją ani orzą, a Pan je trzyma w swojej pieczy.
_
Został tedy u mnie na noc, zwinni się w kół ho pod piecem i usnął, wzdychając ciężko.
Na drugi dzień, gdy otworzyłem oczy, Teodorek już stal ze szczotkami w rękuu i przygląda! si? moim butom uważnie.
– Cóż? – zapytałem go krótko; spojrzał, uśmiechnął się jakoś potulnie i odrzekłszy: „a nic!” zaczął zawzięcie szczotkować obuwie, jakby sobie wyobrażał, że dryblasa Walka trzyma w swych rękach.
I tak poszedłem, dzięki uprzejmości losu, do kamerdynera, niechcący, bo już Teodorek sam się w tym charakterze zainstalował u mnie.
– Ja nie wiem – mówił do mnie nieraz, kiedyśmy się już, zgasiwszy świecę wieczorem, ułożyli do snu, ja na mojem studenckiem łóżku, on na kufrze pod piecem – ja nie wiem, dlaczego ja pana tak lubię, iak rodzonego brata, jak ojca – kiedy pan zostanie doktorem, to ja u pana będę służył za lokaja darmo, siowo!–byle tylko było co jeść i gdzie spać.
– A nie wolałbyś ty pójść do jakiego rzemiosła? – przekładałem mu poważnie.
– Ba, próbowałem i tego, ale mnie żaden majster darmo przyjąć nie chce, a potem niema się nu za i a tak, to się boją przyjąć do warsztatu, żeby czasem nie jaki złodziej. Ja byłem u kielbaśnika trzy dni, ale mi szelma nic jeść nie dawał – musiałem się; tylko na mięso patrzeć i wy-" dmuchywać kiszki o głodzie, więc bałem się, żeby mnie kiedy nie skusiło ukraść, to uciekłem sam od biedy.
Zadziwiło mnie to wyznanie chłopaka, którego moralności chyba Anioł stróż uczył na bruku, bo ludzie z pewnością nic pomyśleli o tem.
– To ty nie ukradłbyś nigdy?–pytałem go.
– Ej panie, co też pana gada? albo to ja złodziej jestem, czy co? Ja, panie, mam przecież Boga w sercu i sumienie. Czyż to już uczciwie wyżyć nie można!…
Zdanie to Teodorka nie było tylko obłudnym frazesem; przekonałem się niejednokrotnie w ciągu naszego kilkumiesięcznego pożycia pod jcdnytn dachem, że mówił prawdę.
Przywiązanie chłopca miało rzeczywiście źródło w dobrem sercu, które nietylko względem mnie objawiało się niekiedy w rozrzewniajacy sposób.
Przypominam sobie dobrze, kiedy w drugie święto Wielkiejnocy wyrwał się z domu na Rękawkę, obchodzoną na górze Św. Bronisławy za miastem, gdzie co roku ludność Krakowa rozdziela się rao-cznie w dwie warstwy społeczne–w górną i Solna, chociaż przez dwanaście miesięcy rozdział ten istnieje dc facto ale nie tak wyraźnie dla oka. Ci z góry rzucają na dół gomółki chleba, bułek, jabłka i inne owoce, a hołota w dole zbiera je i chwyta i bawi swych ofiarodawców uciesznym widokiem zapadów o każdy większy bocheneczck zrzucony. Nazwano to poniewieraniem chleba i człowieka, ale że zwyczaj ludowy, więc poniewierają i jednym, i drugim bezkarnie. Gaie pokolenie pauprów w tym dniu stawia się u podnóża góry i czeka tfianny, Sypanej hojną ręką.
Naturalnie, Teodorek był pierwszym do tego rodzaju występów publicznych i posiadał już niemałą wprawę w chwytaniu największej ilości bulek i owoców, które później za byle co, razem z innymi zapaśnikami, odsprzeda wał napowrót straganiakom miejskim.
Kiedy późno wieczorem wrócił do domu z Rękawki, zgrzany, spotniały, okurzony, oczy mu świeciły, jak u kota, rumieńce płonęły, jak listki piwonii, na obu policzkach. Z zadowoleniem mrugał do mnie konfidencyonalnie i pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni, aby się pochwalić zyskiem.
– Są grosze, są! – powtarzał i ukradkiem przeliczał z kieszeni do kieszeni, garść koprowiny. – Ale, ale… ja tu dla pana także cosik przyniosłem – dodał, przypomniawszy sobie nagle.–Ot, patrz pan… i wyjął z węzełka kilka potłuczonych jabłek i powalanych biotem bulek, które najmniejszego apetytu nawet w głodnym wzbudzić nie mogły.
– Trochę się to upaćkało, spadając – mówił – ale się obetrze, niech pan spróbuje, ja wybrałem umyślnie co najlepsze dla pana i zaczął połą surduta wyciekać błotniste plamy z jabłek, aby mnie uraczyć swojemi zdobyczami… Dobra–zachwalał,obgryzając połowę bulki, bardzo dobra, dalibóg dobra. To wszystko świeże pieczywo, tylko trochę na słońcu szeze No, h pan chociaż skosztuje!
w zapale opowiadania zmiatał jedno jabłko po druz chłopcem, objaw dobrey przy każdym walka zachv mniawszy, że ac rękawko wy m chlebem; zrazić za zbyt może naiwny isek chrupał mi w zębach, tknąć nie mogłem ani ka – ułki; za to Teodorek, zapo-lączróe ofiarował swą zdobycz, giem i połykał bocbencczki chleba, jak pigułki. Spostrzegł się wreszcie, sięgając ręką po ostatnią bułkę, i rzekł: