Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkice i obrazki. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkice i obrazki. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 310 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nowy Rok. – Żywy te­le­graf. – Na wa­ka­cy­ach. – Ko­cha nie ko­cha? Ka­ta­ryn­ka. – W gó­rach. – Ka­mi­zel­ka. – Cie­nie. – Po­mi­nię­ta. – Prze­klę­te szczę­ście. – Przy księ­ży­cu. – Milk­ną­ce gło­sy. – Sta­ra baj­ka – Pleśń świa­ta.

War­sza­wa.

Skład Głów­ny w Biu­rze i Eks­pe­dy­cyi

Spół­ki Na­kła­do­wej.

Ziel­na nr. 7a.

Sta­ra­niem Spół­ki Na­kła­do­wej War­szaw­skiej wy­szły z dru­ku i są do na­by­cia we wszyst­kich księ­gar­niach na­stę­pu­ją­ce dzie­ła:

Dr. Chmie­low­ski Piotr. Au­tor­ki Pol­skie wie­ku XIX. Stu­dy­um li­te­rac­ko-oby­cza­jo­we. Z sze­ścio­ma por­tre­ta­mi str. 541. – Rs. 2 kop. 50

Her­bert Spen­cer. Za­sa­dy Ety­ki, z 3 wyd. ory­gi­na­łu an­giel­skie­go, prze­ło­żył Jan Kar­ło­wicz.

– Rs. 2

Świa­teł­ko, książ­ka dla dzie­ci, na­pi­sa­na zbio­ro­wo przez gro­no au­to­rów pol­skich, w ozdob­nej opra­wie z drze­wo­ry­ta­mi w tek­ście. – Rs. 1 kop. 80

Bran­des Je­rzy. Głów­ne prą­dy li­te­ra­tu­ry XIX wie­ku. Tom V. Szko­ła ro­man­tycz­na we Fran­cyi, z por­tre­tem au­to­ra, – Rs. 2

Kramsz­tyk Sta­ni­sław. O po­sta­ci i cię­ża­rze zie­mi… – kop. 50

Smo­leń­ski Wła­dy­sław. Drob­na szlach­ta w Kró­le­stwie Pol­skiem, stu­dy­um et­no­gra­ficz­no-spo­łecz­ne.– kop. 60 Na­by­wa­ją­cy dzie­ła po­wyż­sze w kan­to­rze Spół­ki Na­kła­do­wej (War­sza­wa Ziel­na Nr. 7 A), kosz­tów prze­sył­ki nie po­no­szą,

Praw­da

Ty­go­dnik po­li­tycz­ny, spo­łecz­ny, na­uko­wy i li­te­rac­ki, or­gan li­be­ral­ny i de­mo­kra­tycz­ny, za­si­la­ny pra­ca­mi naj­zna­mie­nit­szych umy­słów po­stę­po­wych – kosz­tu­je kwar­tal­nie: w War­sza­wie rs. 2, z prze­sył­ką pocz­to­wą rs. 2 kop. 50. Oprócz zwy­kłe­go nu­me­ru ty­go­dnio­we­go wy­cho­dzi bez­płat­ny do­da­tek kwar­tal­ny, za­wie­ra­ją­cy dzie­ła na­uko­we. Mię­dzy in­ne­mi wy­da­no w tym do­dat­ku: J. Bran­de­sa Głów­ne prą­dy li­te­ra­tu­ry XIX w., to­mów czte­ry, cena obec­na rs. 6. Od no­we­go roku roz­pocz­nie się dru­ko­wać Lo­gi­ka Liar­da.

War­sza­wa, Ziel­na 7A.

Wy­daw­ca i Re­dak­tor Dr. fil. A. Świę­to­chow­ski.

Na­kła­dem Praw­dy wy­szło r. b. słyn­ne dzie­ło E. Ty­lo­ra p… t.

Zmyśl­ność i mo­ral­ność ro­ślin, któ­re wy­bor­nie po­pu­la­ry­zu­je oraz ilu­stra­cy­ami ob­ja­śnia naj­now­sze ba­da­nia bo­ta­nicz­ne. Cena w opra­wie i z prze­sył­ką pocz­to­wą rs. 2.NOWY ROK.

Oneg­daj był wiel­ki ruch w War­sza­wie, że nie po­wiem w ca­łej Eu­ro­pie. Gdy­by wi­zy­ty, li­sty i bi­le­ty wi­zy­to­we no­to­wa­no na gieł­dzie, mie­li­by­śmy przy­kład war­to­ści, któ­ra w dniu 1-go stycz­nia każ­de­go roku pod­ska­ku­je przy­najm­niej o ty­siąc pro­cen­tów. Póź­niej spa­da do zera.

W dniu tym sto­sun­ko­wo naj­wię­cej nisz­czy się ka­lo­szy, za­wia­sów u drzwi, far­by na pod­ło­gach, rą­czek od dzwon­ków i śli­ny. Każ­dy ma ko­goś do od­wie­dze­nia. Przy­tem nikt na cu­dze sło­wa nie zwra­ca uwa­gi i ani in­nym, ani so­bie nie wie­rzy.

Krót­ko mó­wiąc, two­rzy się za­męt, pod­czas któ­re­go rej wo­dzą: nogi, ję­zy­ki, pu­ste ka­re­ty, li­to­gra­fo­wa­ne kart­ki i po­słań­cy. Za to w ser­cach jest zu­peł­nie ci­cho, a w gło­wach ciem­no.

Cha­os ten na­zy­wa się: skła­da­niem ży­czeń no­wo­rocz­nych. Tyl­ko dzie­ci, któ­rym ofia­ro­wa­no nie­ocze­ki­wa­ne po­da­run­ki, pa­trzą na po­dob­ne wi­do­wi­sko z do­brą wia­rą. Do­ro­śli są w uspo­so­bie­niu dość pe­sy­mi­stycz­nem. Przyj­mu­ją­cy od­wie­dzi­ny tłu­mią zie­wa­nia, go­ście pra­cu­ją nad tem, aby nie wzru­szać ra­mio­na­mi, wy­pła­ca­ją­cy ko­len­dę nie mają hu­mo­ru i le­d­wie ob­da­ro­wa­ni do­świad­cza­ją nie­co żyw­szych uczuć, klnąc albo wy­śmie­wa­jąc ofia­ro­daw­ców.

Nie­któ­rzy, aby uwol­nić się od szcze­rych i bło­go­sła­wień­stwo ścią­ga­ją­cych ży­czeń, ucie­ka­ją z do­mów, albo okła­da­ją się do­bro­wol­nym po­dat­kiem dla ubo­gich. Na wi­dok ru­bry­ki "W miej­sce skła­da­nia po­win­szo­wań no­wo­rocz­nych" mimo woli chce się za­py­tać: czy 10 rs. pana X. albo 25 rs. pana Y. są do­wo­dem jego współ­czu­cia dla bied­nych, czy też nie­na­wi­ści dla przy­ja­ciół i zna­jo­mych?

Cóż to za siła prze­mie­nia w owym dniu lu­dzi, na wę­drow­ną sza­rań­czę? Sta­ry oby­czaj – mó­wio­no, i przez ja­kiś czas za­da­wal­nia­no się tem ob­ja­śnie­niem.

Dziś wy­raz "oby­czaj" stał się tak bez­barw­ny i po­zba­wio­ny tre­ści, jak sama rzecz, któ­rą ma pre­ten­syę ob­ja­śnić. Z tego po­wo­du uczo­ny mój przy­ja­ciel, dr. Ocho­ro­wicz, wy­na­lazł inny ter­min, a mia­no­wi­cie "szcząt­ko­we zja­wi­sko w roz­wo­ju ży­cia spo­łecz­ne­go".

Ter­min ten wzię­ty zo­stał z dzie­dzi­ny zoo­lo­gii i ana­to­mii. W na­ukach tych "or­ga­nem szcząt­ko­wym" na­zy­wa się taki or­gan, któ­ry nie­gdyś pew­ne – mu ga­tun­ko­wi zwie­rząt od­da­wał usłu­gi rze­czy­wi­ste, lecz obec­nie nie od­da­je żad­nych.

Or­ga­na­mi szcząt­ko­we­mi są na­przy­kład dwa tyl­ne pal­ce, nie­do­sta­ją­ce do zie­mi – pew­ne­go ga­tun­ku zwie­rząt gru­bo­skór­nych, albo skrzy­dła u bez­lot­ka i stru­sia, któ­re to pta­ki la­tać już nie umie­ją. Wło­sy na cie­le ludz­kiem są or­ga­nem szcząt­ko­wym, z owej epo­ki kie­dy przod­ko­wie nasi uwa­ża­li odzież za prze­sąd, kon­ten­tu­jąc się wła­sną szer­ścią. Wło­sy na gło­wie u czło­wie­ka do­ro­słe­go nie mają rów­nież war­to­ści prak­tycz­nej, tyl­ko wy­wo­łu­ją zby­tecz­ne kosz­ta, pod­czas gdy w wie­ku pa­cho­lę­cym były one tym or­ga­nem uży­tecz­nym, za po­mo­cą któ­re­go świa­tli na­uczy­cie­le wle­wa­li w ser­ca i umy­sły na­sze idee – praw­dy, pięk­na i do­bra.

Z tego po­wo­du lu­dzie mą­drzy ły­sie­ją, po­nie­waż im wło­sy już bez­względ­nie na nic się nie zda­ły.

Wresz­cie nasz uro­czy­sty frak, bez któ­re­go nie­po­dob­na być do­brze wi­dzia­nym w to­wa­rzy­stwie, jest or­ga­nem szcząt­ko­wym z tej epo­ki, kie­dy ród ludz­ki po­czął wsty­dzie się ogo­nów i za­sła­niał je za po­mo­cą trzech ćwier­ci łok­cia tka­nin.

Zro­zu­miaw­szy co jest "or­gan szcząt­ko­wy, " ła­two już poj­mie­my, co zna­czy ocho­ro­wi­czow­skie "szcząt­ko­we zja­wi­sko w roz­wo­ju spo­łecz­nym".

I tak.

Dla­cze­go słu­żą­cy cho­dzi za swo­im pa­nem?

Oto dla­te­go, że w epo­ce wo­jen wszyst­kich prze­ciw wszyst­kim, ry­cerz za­ata­ko­wa­ny od fron­tu mógł się sam obro­nić, ale ofi­cy­ny mu­siał ubez­pie­czać za po­mo­cą służ­by. Wów­czas taki tryb cho­dze­nia miał ra­cyę bytu, dziś jest – "zja­wi­skiem szcząt­ko­wem".

Dla­cze­go męż­czy­zna po­da­je ko­bie­cie pra­wą rękę?

W cza­sach bar­ba­rzyń­skich mę­żo­wie nie­kie­dy bi­ja­li żony. Gdy więc któ­ry z nich chciał oka­zać swej po­ło­wie uspo­so­bie­nie przy­chyl­ne, wsu­wał jej pra­wą rękę pod ra­mię, jak­by mó­wiąc: "Wi­dzisz prze­cież, że ci te­raz nic nie zro­bię".

Dla­cze­go ko­cha­nek klę­ka przed ubó­stwio­ną?

Daw­niej pe­ni­tent ska­za­ny na ucię­cie gło­wy klę­kał, aby swe­mu opraw­cy zro­bić wy­go­dę. W cza­sach li­be­ral­nych ko­chan­ko­wie zu­żyt­ko­wa­li to na wła­sną ko­rzyść, da­jąc do zro­zu­mie­nia pan­nom, że już dla nich cał­kiem stra­ci­li gło­wy.

A dla­cze­go go­spo­darz wy­cho­dzi za go­ść­mi?

Jest to zno­wu zja­wi­sko szcząt­ko­we, ja­sno do­wo­dzą­ce, że ongi go­spo­da­rze wo­bec przy­ja­ciół byli mniej pew­ni swo­ich na­czyń i gar­de­ro­by w przed­po­ko­ju.

Wi­dzi­my wiec, że były epo­ki, w któ­rych dzi­siej­sze "zja­wi­ska szcząt­ko­we" po­sia­da­ły treść peł­ną ży­cia. Zda­je się, że i wie­le dzi­siej­szych tre­ści­wych fak­tów sta­ną się kie­dyś tyl­ko szcząt­ko­we­mi. Umy­sły wyż­sze prze­wi­du­ją tę ewen­tu­al­ność i z tego po­wo­du mamy lu­dzi, któ­rzy już w na­szych cza­sach pła­ce­nie – na­przy­kład we­ksli w ter­mi­nie – uwa­ża­ją za zja­wi­sko szcząt­ko­we.

Naj­mniej do­myśl­ny czy­tel­nik od­gad­nie te­raz, że po­win­szo­wa­nia no­wo­rocz­ne na­le­żą do zja­wisk szcząt­ko­wych i są tyl­ko od­bla­skiem wy­pad­ków, przy któ­rych Ju­dzie wy­po­wia­da­li sło­wa: "Bóg ci daj szczę­ście"! z pul­sem przy­spie­szo­nym, tem­pe­ra­tu­rą pod­nie­sio­ną, okiem iskrzą­cem się, pod wpły­wem wez­bra­ne­go uczu­cia.

Ale ja­kie to były wy­pad­ki, jacy lu­dzie, ja­kie uczu­cia?… Kto dziś wie! Gdy­by moż­na ze­brać ich roz­sy­pa­ne po­pio­ły, ocu­cić za­sty­głe ży­cie i za­py­tać… Usły­sze­li­by­śmy może nie­jed­nę cie­ka­wą hi­sto­ryę, nie­jed­ną po­ży­tecz­ną na­ukę.

Je­że­li kie­dy, czy­tel­nicz­ko, na­po­tkasz mło­de­go czło­wie­ka, któ­re­go two­je oczki, two­je doł­ki na twa­rzy, twój zresz­tą biust – przy­pra­wią o lek­ki za­wrot gło­wy i inne cho­ro­bli­we przy­pa­dło­ści… Je­że­li znaj­dzie­cie się kie­dy sami w al­tan­ce… Je­że­li on za­cznie mó­wić zwięź­le, krót­ko i bez sen­su…

Wów­czas po­zwól, aby cię wziął za rącz­kę i za­py­taj go, niech ci wy­ja­śni: w ja­kim to dniu wsze­la­kie ży­cze­nia mia­ły ce­chę szcze­ro­ści?

Póź­niej za­pisz so­bie ten dzień, abyś wie­dzia­ła i w zgrzy­bia­łej sta­ro­ści wnu­kom two­im ob­ja­śnić po­tra­fi­ła: kie­dy się to za­czął nowy rok dla świa­ta. Nie ten nowy rok, któ­ry za­su­sze­ni astro­no­mo­wie ozna­cza­ją za po­mo­cą lu­net po­łu­dni­ko­wych i ze­ga­rów wy­bi­ja­ją­cych se­kun­dy, ale ten, w któ­rym moż­na było wie­rzyć słów­kom, choć­by prze­sad­nie życz­li­wym.

Trwa to bar­dzo krót­ko. Optycz­na oś po­łu­dni­ko­wej lu­ne­ty i no­wo­rocz­na gwiaz­da le­d­wie przez mgnie­nie oka for­mu­ją jed­nę li­nię pro­stą, ale pa­mię­ta sio ta­kie rze­czy, ach! jak dłu­go. Dzię­ki wła­śnie temu – lu­dzie po­sia­da­ją ka­len­darz.

Nim jed­nak dla cie­bie, na­dej­dzie nowy rok, ze­chciej tym­cza­sem po­słu­chać ni­żej przy­to­czo­ne­go wy­ja­śnie­nia ży­czeń.

Twój za­ko­cha­ny zro­bił­by to nie­za­wod­nie do­kład­niej, no – ale co on, to nie ja…

Naj­daw­niej­szym bo­ga­czem świa­ta był Ofir. Zie­mie jego na ty­dzień dro­gi cią­gnę­ły się wzdłuż Ty­gru. Miał 2. 000 nie­wol­ni­ków, nad nie­mi 100 eko­no­mów i włó­da­rzy i wiel­ką moc by­dła.

Dzia­ło się to wkrót­ce po wy­gna­niu czło­wie­ka z raju. Słoń­ce, któ­re z or­sza­kiem pla­net ucho­dzi oko­ło sześć­dzie­się­ciu mi­lio­nów mil rocz­nie, bie­gnąc wciąż na­przód, nie zdą­ży­ło jesz­cze wyjść za ob­ręb prze­strze­ni pier­wot­nej. Nie wi­dzie­li już lu­dzie ów­cze­śni tego miej­sca, skąd przy­la­tu­ją i do­kąd od­la­tu­ją du­sze i wie­lu z nich prze­sta­ło wie­rzyć w ży­cie wie­ku­iste, a tak­że w na­gro­dy i kary. Miej­sce to skry­ło się już za gwiaz­da­mi. Ale przy dniu po­god­nym jesz­cze moż­na było wi­dzieć w nie­bie Je­ho­wę, sie­dzą­ce­go na tro­nie zło­tym z ja­spi­so­we­mi ko­lum­na­mi. Do­ko­ła – wy­żej i ni­żej (tak się zda­wa­ło pa­trzą­cym z zie­mi) wi­sia­ły wagi za­sług ludz­kich. Gdy kto umie­rał, wagi jego zni­ka­ły. Gdy się kto ro­dził, wagi iego za­wie­szo­no, a wte­dy ta­lerz, na któ­rym le­ża­ły skar­by do­cze­sne i ten, na któ­rym były skar­by wiecz­ne – stał w rów­nej mie­rze. Do­pie­ro z bie­giem ży­cia je­den albo dru­gi ta­lerz prze­wa­żał.

Po­nie­waż jed­nak ży­cie wie­ku­iste stra­co­no z oczu, a ży­cie do­cze­sne w owych cza­sach było pięk­ne, więc każ­dy mo­dlił się o skar­by zni­ko­me i tem wię­cej był rad, im bar­dziej sza­la jego na stro­nę do­cze­sną prze­wa­ża­ła. Tyl­ko ubo­dzy, któ­rzy ani jed­nej pal­my nie po­sia­da­li na wła­sność i nie­wol­ni­cy, któ­rych bito, wi­dzie­li na nie­bie wiel­ką ob­fi­tość skar­bów wiecz­nych – i – pła­ka­li nad sobą.

Waga Ofi­ra co rok moc­niej po­chy­la­ła sio w stro­nę ma­jąt­ku do­cze­sne­go i wszy­scy mu za­zdro­ści­li, a Ofir sam był kon­tent.

Jed­ne­go dnia (miał Ofir już lat 120 i cho­dząc opie­rać się mu­siał na pra­wnu­kach), eko­no­mo­wie i wło­da­rze jego zło­ży­li mu ra­chun­ki ostat­nich zbio­rów.

Było 20, 000 owiec, 10, 000 by­dła, 4, 000 wiel­błą­dów, 3, 000 nie­wol­ni­ków, 500 osłów, 100, 000 miar ryżu, 10, 000 miar oli­wy i nie­prze­bra­ne mnó­stwo in­nych rze­czy. Każ­dy sykl wy­po­ży­czo­ny przy­no­sił bo­ga­czo­wi sto sy­klów, a kto pro­cen­tu nie pła­cił, sta­wał się jego nie­wol­ni­kiem.

Kup­cy z za­cho­du, któ­rzy u Ofi­ra ku­po­wa­li ryż, de­ski ce­dro­we i szerść zwie­rząt, ze­zna­li pod przy­się­gą, że ta­kie­go jak on bo­ga­cza nie było jesz­cze na zie­mi.

I Ofir cie­szył się. A gdy słoń­ce za­szło, wspar­ty na dwu pra­wnu­kach po­szedł spać do izby, któ­ra za­miast da­chu mia­ła szkar­łat­ny na­miot nad sobą.

Był to dla Ofi­ra dzień wiel­ki, lecz dla nie­wol­ni­ków taki jak inne.

Gdy po­wiał go­rą­cy wiatr od po­łu­dnia i roz­su­nął ma­ka­ty, bo­gacz wi­dział zda­le­ka ognie za­pa­lo­ne przy mły­nach, któ­re stu moc­no oku­tych nie­wol­ni­ków ob­ra­ca­ło. A je­że­li któ­ry ustał, albo chciał wody za­czerp­nąć z ka­łu­ży dla zmo­cze­nia warg spie­kłych, wło­da­rze sie­kli go tę­gie­mi ba­ta­mi od stóp do głów. I całą noc sły­chać było w tam­tej stro­nie tur­kot mły­nów, szczęk łań­cu­chów, chlu­sta­nie ba­ta­mi i wy­cie nie­wol­ni­ków. Cza­sem tyl­ko młyn na­gle sta­wał, co było zna­kiem, że ja­kiś nie­wol­nik wy­zio­nął du­cha, a wte­dy jego wagi zdję­to z nie­ba.

Gdy po­wiał chłod­niej­szy wiatr od pół­no­cy i roz­su­nął ma­ka­ty, bo­gacz wi­dział w tam­tej stro­nie dłu­gi sze­reg ja­skiń, gdzie spa­li nie­wol­ni­cy. Stam­tąd do­la­ty­wa­ły go chra­pa­nia znu­żo­nych pra­cą, płacz ma­tek i kwi­le­nie nie­mow­ląt. Cza­sem któ­ry czło­wiek przy­wa­lo­ny in­nym bo było cia­sno w ja­ski­niach, zry­wał się ze snu i wy­do­by­wał na wierzch, a wte­dy klę­li go i po­trą­ca­li inni, że im spać nie daje. Cza­sem spa­dał któ­ry w obrzy­dłą wil­goć i – to­piąc się – ry­czał. In­nym złe ro­bac­two za­snąć nie po­zwa­la­ło i ci, sie­dząc, roz­ma­wia­li mię­dzy sobą o lep­szych cza­sach.

Nie­kie­dy na nie­bie uka­zy­wa­ły się nowe wagi, na któ­rych skar­by wiecz­ne i skar­by do­cze­sne sta­ły w rów­nej mie­rze. Wte­dy Ofir wie­dział, że mu przy­by­wa je­den nie­wol­nik. Roz­pa­mię­tu­jąc zaś co wi­dział i sły­szał, rzekł do sie­bie, że wszyst­ko jest do­brze.

Chciał się mo­dlić za tyle do­bro­dziejstw i pod­niósł oczy ku nie­bu. Tam na zło­tym tro­nie z ja­spi­so­we­mi ko­lum­na­mi sie­dział wiel­ki Je­ho­wa, z ob­li­czem spo­koj­nem i pa­trzał da­le­ko, da­le­ko, aż gdzie bły­ska­wi­ce spoj­rzeń jego stwa­rza­ły nowe pię­tra nie­skoń­czo­no­ści i świa­ty prze­ogrom­ne.

Wte­dy po­my­ślał Ofir.

– Co bę­dzie, je­że­li pan na mnie spoj­rzy? Czy pod jego wzro­kiem nie roz­pa­dła­by się w proch zie­mia cała?

Wte­dy zo­ba­czył nad gło­wą Wszech­moc­ne­go wagi z na­pi­sem: Wagi Ofi­ra. Je­den ich ta­lerz ze "skar­ba­mi wiecz­ne­mi" był tak lek­ki, że uno­sił się w górę aż tam, gdzie już nic nie było. Dru­gi ta­lerz ze "skar­ba­mi do­cze­sne­mi" zda­wał się wciąż po­chy­lać nad za­my­ślo­nem czo­łem Stwór­cy. Ile razy któ­ry nie­wol­nik jęk­nął, albo bat chlust­nął, albo ko­bie­ta za­pła­ka­ła, – tyle razy ta­lerz "skar­bów do­cze­snych" po­chy­lał się moc­niej, aż gię­ła się bel­ka wagi.

Jesz­cze chwi­la a wagi ofi­ro­we po­trą­cą Przed­wiecz­ne­go…

Bo­gacz stru­chlał i uczul strasz­ny ból. Zda­wa­ło mu się, że naj­moc­niej po­ra­nio­ny nie­wol­nik, przy­sy­pa­ny w swo­jej ka­łu­ży mro­wi­skiem ro­bac­twa – jest szczę­śliw­szy od nie­go.

A tym­cza­sem młyn tur­ko­tał, dzwo­ni­ły łań­cu­chy, wyli lu­dzie i wagi ofi­ro­we spa­da­ły wciąż ni­żej.

Na wscho­dzie uka­zał się bia­ły rą­bek. Słoń­ce nie mo­gło wejść nad zie­mię, z oba­wy, aby nie zo­ba­czyć jak Pana po­trą­cą wagi bo­ga­cza. Drze­wa stu­li­ły li­ście, ptac­two upa­dło na zie­mię, a dzi­kie zwie­rzę­ta kry­ły ob­li­cza swo­je w pia­sku pu­sty­ni.

Cały świat cze­kał na ja­kieś wiel­kie nie­szczę­ście.

Wte­dy Ofir szep­nął zsi­nia­łe­mi usta­mi:

– Ca­ło­rocz­ny do­chód mój od­da­ję nie­wol­ni­kom!…

Na nie­bie waga drgnę­ła i ta­lerz skar­bów do­cze­snych po­szedł nie­co w górę, choć da­le­ko ma było do skar­bów wiecz­nych.Świat ode­tchnął i po­ka­zał się skra­wek słoń­ca.

Ofir zwo­łał eko­no­mów i ka­zał wszyst­kie ro­bo­ty na dzień dzi­siej­szy wstrzy­mać, a po­tem spro­wa­dzić nie­wol­ni­ków przed sie­bie.

Waga pod­nio­sła się zno­wu w górę.

Gdy przy­szli zdzi­wie­ni i za­trwo­że­ni nie­wol­ni­cy, Ofir rzekł do nich:

– Bę­dzie­cie wy­ką­pa­ni dziś w wo­dzie czy­stej, a rany wa­sze zo­sta­ną wy­tar­te oli­wą…

Wagi szły w górę.

Za­miast świń­skiej żo­łę­dzi jeść bę­dzie­cie mąkę. Łań­cu­chy zdej­mą z was i bić prze­sta­ną. Do­sta­nie­cie płót­na dla sie­bie i żon wa­szych i po dwa sy­kle pie­nię­dzy.

Wagi szły w górę.

Nie­wol­ni­cy z po­cząt­ku mil­cze­li z bo­jaź­ni: czy ich pan nie zwar­jo­wał? Ale gdy po­czę­to roz­da­wać im: mąkę, oli­wę, płót­no i po dwa sy­kle pie­nię­dzy, roz­legł się okrzyk trzech ty­się­cy po­ra­nio­nych lu­dzi:

– Niech cię Bóg bło­go­sła­wi!… Niech ci da szczę­ście!…

– Wagi wciąż szły do rów­nej mia­ry i już wi­dać było ta­lerz "skar­bów wiecz­nych" – choć jesz­cze bar­dzo wy­so­ko.

Nie­wol­ni­cy roz­bie­gli się do bliz­kie­go mia­stecz­ka i po­czę­li ku­po­wać za­baw­ki dla dzie­ci. Ten chwy­tał ba­to­żek, inny świ­staw­kę gli­nia­ną, inny pa­pie­ro­we­go ko­za­ka albo grze­chot­kę.

Gdy zaś wró­ci­li do swo­ich ja­skiń, usły­sza­no rzecz nie­zwy­kłą. Oto za­miast pła­czu nie­wiast i kwi­le­nia nie­mow­ląt roz­le­gły się śmie­chy, krzy­ki, świ­sta­nia, strze­la­nia z ba­toż­ków i grze­cho­ta­nie.

Waga Ofi­ra spa­dła na­gle do rów­nej mia­ry i bo­gacz stał się jak dzie­cię, któ­re przy­cho­dząc na świat tyle po­sia­da skar­bów do­cze­snych ile wiecz­nych.

Aż Je­ho­wa, któ­re­go uszu do­la­ty­wa­ły tyl­ko płacz i skar­gi, usły­szaw­szy w zie­mi Ofi­ra śmie­chy, bło­go­sła­wień­stwa, świ­sta­nie i grze­cho­ta­nie dzie­ci, – za­dzi­wił się.

I ode­rwaw­szy wszech­moc­ny wzrok swój od nie­skoń­czo­no­ści, w któ­rą, był za­pa­trzo­ny, – spoj­rzał na Ofi­ra.

Sta­rzec padł jak­by w nie­go sto gro­mów ude­rzy­ło i już nie pod­niósł się. Du­sze jego, nie­win­ną jak dzie­cię, po­rwał wi­cher nad­ziem­ski i od­niósł w od­le­głą kra­inę. Gdzie Adam z Ewą za­ży­wa­ją wie­ku­istej mło­do­ści i gdzie li­to­ści­wy Abel tuli na wła­snej pier­si łza­mi za­la­ne­go bra­to­bój­cę Ka­ina.

Przy­go­da Ofi­ra sta­ła się sław­ną na cały świat i przez dłu­gi czas pa­no­wa­ła po nim na zie­mi bo­jaźń bo­ska.

Na pa­miąt­kę zaś, sy­no­wie, wnu­ki i pra­wnu­ki Ofi­ra, każ­de­go roku po zbio­rach i ra­chun­kach, da­wa­li nie­wol­ni­kom swo­im dzień wy­po­czyn­ku i ob­sy­py­wa­li ich da­ra­mi, przyj­mu­jąc w za­mian mo­dli­twy, bło­go­sła­wień­stwa i ży­cze­nia wszel­kiej po­myśl­no­ści.

Ale słoń­ce z or­sza­kiem pla­net bie­gnie wciąż na­przód z pręd­ko­ścią sześć­dzie­się­ciu mi­lio­nów mil rocz­nie, skut­kiem tego lu­dzie stra­ci­li z oczu miej­sce, skąd przy­cho­dzą i do­kąd wra­ca­ją du­sze, ale co go­rzej – nie wi­dzą już Je­ho­wy i onych wag ze skar­ba­mi do­cze­sne­mi i wiecz­ne­mi.

Wieść o przy­go­dzie Ofi­ra, bie­gnąc przez ty­sią­ce po­ko­leń, uci­chła. Jego zaś dary dla nie­wol­ni­ków z mi­ło­ści ku Je­ho­wie roz­da­ne, sta­ły się póź­niej "zja­wi­skiem szcząt­ko­wem w ży­cia spo­łe­czeństw. "

Bo­ga­ci gra­ty­fi­ku­ja… i dziś na nowy rok, od­trą­ciw­szy po­przed­nio wła­ści­wą sumę z za­rob­ków. Nie­wol­ni­cy i dziś bło­go­sła­wią ich, w du­szy prze­kli­na­jąc.

A jak się tam dzie­je z wa­ga­mi na nie­bie, któ­ry ta­lerz moc­niej prze­wa­ża? Kto to wie!…

Wszech­moc­ny też, do któ­re­go uszu do­la­tu­je mało okrzy­ków ra­do­snych, lecz dużo klątw i pła­czu, nie spo­glą­da już na zie­mię. Dał prze­cie świa­tu pra­wa nie­za­wod­ny lu­dziom prze­bie­gły ro­zum i współ­czu­cie, – cze­góż więc chcieć od Nie­go?

Siej­cie na zie­mi co wam le­piej do sma­ku przy­pad­nie, pa­mię­ta­jąc o przy­szłych zbio­rach. Miej­cie jed­nak tyle roz­sąd­ku i wsty­du, aże­by nie dzi­wić się kie­dyś owo­com wła­snej pra­cy i po­żą­dań.ŻYWY TE­LE­GRAF.

Pani hra­bi­na, pod­czas wi­zy­ty w za­kła­dzie sie­rot, spo­strze­gła na ko­ry­ta­rzu nie­zwy­kłą sce­nę: czte­rech chłop­ców wy­dzie­ra­ło so­bie po­dar­tą książ­kę, dość żwa­wo okła­da­jąc się ku­ła­ka­mi.

– Zda­je mi się, dzie­ci, że się bi­je­cie?… – za­wo­ła­ła prze­stra­szo­na dama. – Za to ża­den nie do­sta­nie pier­nicz­ka i jesz­cze pój­dzie klę­czyć.

– Bo, pro­szę pani, on mi za­brał Ro­bin­so­na! – tłu­ma­czył sio je­den chło­piec.

– Nie­praw­da, bo to on!… – za­prze­czył dru­gi.

– Wi­dzisz, jak kła­miesz! – za­wo­łał trze­ci. To ty ode­bra­łeś mi Ro­bin­so­na.

Za­kon­ni­ca ob­ja­śni­ła damę, że mimo pil­ne­go do­zo­ru, po­dob­ne wy­pad­ki tra­fia­ją się do­syć czę­sto: dzie­ci bo­wiem łak­ną czy­ta­nia a ksią­żek za­kład nie po­sia­da.

W ser­cu pani hra­bi­ny za­tli­ła się ja­kaś iskra. Po­nie­waż jed­nak nu­ży­ło ją my­śle­nie, więc sta­ra­ła się za­po­mnieć o tem. Do­pie­ro w sa­lo­nie rad­cy, gdzie wy­pa­dło mó­wić o rze­czach po­boż­nych i do­bro­czyn­nych, opi­sa­ła wy­pa­dek w za­kła­dzie, wraz z ob­ja­śnie­niem za­kon­ni­cy.

Rad­ca słu­cha­jąc, do­znał też nie­zwy­kłe­go uczu­cia i, jako bie­glej­szy w sztu­ce my­śle­nia, za­wnio­sko­wał, że na­le­ża­ło­by wy­słać książ­ki dla sie­rot. Przy­po­mniał so­bie na­wet, że w sza­fie czy w ku­frze, po­sia­da cały stos bu­twie­ją­cych dru­ków, któ­re nie­gdyś ku­po­wał dla swych dzie­ci; lecz – za cięż­ki już był do grze­ba­nia w ru­pie­ciach.

Wie­czo­rem rad­ca zna­lazł się u pana Z., któ­re­mu całe ży­cie upły­wa­ło na od­da­wa­niu drob­nych usług ludz­ko­ści za­war­tej mię­dzy VII-mą a III-cią kla­są urzę­do­wej hie­rar­chii. Chcąc mu zro­bić przy­jem­ność, rad­ca opo­wie­dział panu Z. to, co hra­bi­na wi­dzia­ła w za­kła­dzie i sły­sza­ła od za­kon­ni­cy, do­da­jąc ze swej stro­ny, że – wy­pa­da po­sta­rać się o książ­ki dla sie­rot.

– Nic prost­sze­go! – wy­krzyk­nął pan Z. Wstą­pię ju­tro do re­dak­cyi Ku­ry­era i wpły­nę na nich, aże­by zro­bi­li ogło­sze­nie.

Na dru­gi dzień pan Z. wbiegł za­dy­sza­ny do Ku­ry­era, na wszyst­kie świę­to­ści bła­ga­jąc re­dak­cyę aże­by we­zwa­ła ogół do skła­da­nia ksią­żek dla sie­rot.

Tra­fił szczę­śli­wie, po­nie­waż bra­ko­wa­ło do nu­me­ru kil­ku­wier­szo­wej wia­do­mo­ści sen­sa­cyj­nej. Ja­koż re­fe­rent wy­dzia­łu uczu­cio­we­go siadł i na­pi­sał:

"Gro­mad­ka dzie­ci zo­sta­ją­cych pod opie­ką pu­blicz­ną cier­pi na brak ksią­żek.

Ma­leń­stwo tę­sk­ni.

Pa­mię­taj­cie o du­szach głod­nych!"

Po­tem gwiż­dżąc wy­szedł na obiad.

W parę dni póź­niej – w nie­dzie­lę – przed za­mknię­te­mi drzwia­mi re­dak­cyi spo­tka­łem ubo­go odzia­ne­go czło­wie­ka z rę­ko­ma czar­ne­mi jak u ko­mi­nia­rza, a wraz z nim szczu­płą dziew­czyn­kę, nio­są­cą pakę sta­rych ksią­żek.

– Cze­go pan so­bie ży­czy?

Ufar­bo­wa­ny czło­wiek uchy­lił czap­ki i od­parł nie­śmia­ło.

Przy­nie­śli­śmy, pro­szę pana, kil­ka ksią­żek dla tych "głod­nych" co pa­no­wie pi­sa­li…

A szczu­pła dziew­czyn­ka dy­gnę­ła, ru­mie­niąc się o ile jej na to po­zwa­la­ły po­cząt­ki bled­ni­cy.

Wzią­łem od niej książ­ki i od­da­łem re­dak­cyj­ne­mu chłop­cu.

– Jak­że się pan na­zy­wa? – spy­ta­łem.

– Pro­szę pana – a na co to? od­parł zmię­sza­ny.

– Mu­si­my prze­cież wy­dru­ko­wać, kto dał książ­ki.

– O! to nie po­trze­ba, pro­szę pana; ja prze­cie je­stem ubo­gi czło­wiek, z fa­bry­ki ka­pe­lu­szy… To nie­po­trze­ba…

I od­szedł wraz z mi­zer­ną có­recz­ką.

Obok mnie stał uczo­ny pro­fe­sor fi­zy­ki i za­pew­ne skut­kiem tego przy­szedł mi na myśl – te­le­graf no­wej kon­struk­cyi.

Głów­ną sta­cyą był za­kład sie­rot, bocz­ną – ro­bot­nik z fa­bry­ki ka­pe­lu­szy; gdy je­den za­sy­gna­li­zo­wał "bacz­ność" dru­gi na­tych­miast od­po­wie­dział. Gdy je­den za­żą­dał, dru­gi przy­niósł.

My inni speł­ni­li­śmy funk­cye słu­pów te­le­gra­ficz­nych.NA WA­KA­CY­ACH.

Wie­czo­rem, jak zwy­kle, przy­szedł do mnie mój szkol­ny ko­le­ga. Miesz­ka­li­śmy obaj na wsi, o kil­ka wiorst od sie­bie i wi­dy­wa­li­śmy się pra­wie co dzień. Był to przy­stoj­ny blon­dyn, któ­re­go ła­god­ne oczy mo­gły roz­ma­rzyć nie­jed­ne ko­bie­tę. Mnie po­cią­gał jego nie­wzru­szo­ny spo­kój i trzeź­wość umy­słu.

Tego dnia spo­strze­głem, że mu coś do­le­ga; pa­trzył w zie­mię i go­rącz­ko­wo ude­rzał się po no­gach szpi­cru­tą. Nie uwa­ża­łem za sto­sow­ne py­tać go o po­wód wi­docz­ne­go za­kło­po­ta­nia, ale on sam za­czai.

– Wiesz – ode­zwał się – mia­łem dziś głu­pi wy­pa­dek.

Zdzi­wi­łem się; było rzecz­ką pra­wie nie­po­dob­ną, aże­by "głu­pi wy­pa­dek" mógł się zda­rzyć tak pa­nu­ją­ce­mu nad sobą czło­wie­ko­wi.

– Mie­li­śmy – mó­wił da­lej – zra­na we wsi po­żar. Spa­li­ła się cha­łu­pa…

– A tyś może sko­czył w ogień?… – prze­rwa­łem mu tro­chę drwią­cym to­ne­ra.

Wzru­szył ra­mio­na­mi i zda­wa­ło mi się, że się lek­ko za­ru­mie­nił; zresz­tą może mu padł na twarz blask za­cho­dzą­ce­go słoń­ca.

– Za­pa­li­ły się – cią­gnął po prze­rwie – ko­no­pie na stry­chu u chło­pa, a w kil­ka mi­nut póź­niej strze­cha. Czy­ta­łem w tej chwi­li ja­kiś zaj­mu­ją­cy roz­dział Say'a, ale na wi­dok kłę­bów czar­ne­go dymu i pło­my­ków wy­do­by­wa­ją­cych się ze szcze­lin przy ko­mi­nie, opa­no­wa­ła mnie flli­ster­ska cie­ka­wość i po­wlo­kłem się na miej­sce. Lu­dzie byli przy ro­bo­cie, wiec za­sta­łem za­le­d­wie kil­ka osób: dwie baby la­men­tu­ją­ce nad nie­szczę­ściem, or­ga­ni­ści­nę, któ­ra ob­ra­zem Ś-go Flo­ry­ana za­że­gny­wa­ła po­żar i chło­pa, któ­ry me­dy­to­wał, trzy­ma­jąc w obu rę­kach pu­stą ko­new­kę. Od nich usły­sza­łem, że cha­łu­pa za­mknię­ta, bo go­spo­darz z ko­bie­tą wy­szli w pole.

– Oto nasz sys­tem bu­do­wa­nia!… – po­my­śla­łem. Dom pło­nie, jak­by go pro­chem na­bi­to…

Istot­nie w cią­gu paru mi­nut cały dach stał w pło­mie­niu: dym gryzł w oczy, a ogień tak moc­no przy­pie­kał, że z oba­wy o ża­kie­tę mu­sia­łem cof­nąć się o parę kro­ków.

Tym­cza­sem nad­bie­gło wię­cej lu­dzi 7. osę­ka­mi, sie­kie­ra­mi i wodą; jed­ni po­czę­li wy­wra­cać płot, któ­re­mu nic nie gro­zi­ło, inni leli wodę z ko­ne­wek w taki spo­sób, że nie tknąw­szy ognia, prze­mo­czy­li do nit­ki zgro­ma­dzo­nych, a jed­nę babę wy­wró­ci­li na zie­mię. Nie ro­bi­łem im żad­nych uwag, wie­dząc, że nic nie gro­zi dal­szym bu­dyn­kom; cha­ta zaś była nie do ura­to­wa­nia.

Na­gle ktoś krzyk­nął: "tam jest dziec­ko, ten mały Sta­siek!… " "Gdzie?… " spy­ta­no. "W cha­łu­pie, śpi w niec­kach pod oknem… Ino któ­ry wy­bij szy­bę, a jesz­cze wy­cią­gniesz ży­we­go… "

Nikt się jed­nak nie ru­szył. Sło­ma na da­chu już spło­nę­ła, a kro­kwie ża­rzy­ły się, jak roz­pa­lo­ne dru­ty.

Wy­zna­ję, że, gdym to usły­szał, ser­ce drgnę­ło mi w nie­zwy­kły spo­sób.

"Je­że­li nikt nie idzie – po­my­śla­łem – więc ja pój­dę… Na ura­to­wa­nie chłop­ca wy­star­czy pół mi­nu­ty. Cza­su aż nad­to, ale – ja­kież pie­kiel­ne go­rą­co!……?

"No, ru­szże się któ­ry! wo­ła­ły baby. O wy… psie du­sze, nie war­ciś­ta na­zy­wać się chło­pa­mi!… " "To leź sama w ogień, kie­dyś taka mą­dra, ofuk­nął ktoś z tłu­mu. Tam pew­na śmierć, a dziec­ko, sła­be, jak kur­czę i tak już nie żyje… "

"Ład­nie! – po­my­śla­łem – nikt nie idzie a ja jesz­cze się wa­ham! Cho­ciaż – szep­nę­ła mi roz­wa­ga – ja­kie li­cho cią­gnie mnie do bez­ce­lo­wej awan­tu­ry?… Czy ja wiem, gdzie leży dzie­ciak?… "

"Może wy­padł z nie­cek?… "

Bel­ki już były zwę­glo­ne i z głu­chym trza­skiem za­czę­ły się wy­gi­nać.

"Ale trze­ba w koń­cu we­drzeć się tam – my­śla­łem – każ­da se­kun­da jest dro­ga. Dzie­ciak prze­cie nie może spa­lić się, jak ro­bak. " "Lecz je­że­li jaż nie żyje?… od­po­wie­dzia­ło za­sta­no­wie­nie, w ta­kim ra­zie szko­da na­wet sur­du­ta… "

Zda­le­ka ode­zwał się strasz­ny krzyk ko­bie­cy: "Ra­tuj­cie dziec­ko!… " "Trzy­maj­cie ją!… – za­wo­ła­no w od­po­wie­dzi. – Sko­czy w ogień i zgi­nie… "

Usły­sza­łem za sobą ja­kieś sza­mo­ta­nie i ten sam krzyk: "Pusz­czaj­cie!… to moje dziec­ko!… " "Cią­gnij ją wpół!… " od­po­wie­dzia­no.

Nie mo­głem wy­trzy­mać i rzu­ci­łem się na­przód. Owio­nął mnie żar, dym, dach za­trzesz­czał, jak­by go roz­dar­to, z ko­mi­na po­sy­pa­ły się ce­gły. Po­czu­łem, że mi się tlą wło­sy i – cof­ną­łem się roz­gnie­wa­ny: "Co za głu­pi sen­ty­men­ta­lizm – po­my­śla­łem – dla garst­ki ludz­kich po­pio­łów ro­bić ze sie­bie stra­szy­dło?… Jesz­cze po­wie­dzą, że ta­nim kosz­tem chcia­łem po­zo­stać bo­ha­te­rem!… "

Wtem po­trą­ci­ła mnie ja­kaś mło­da dziew­czy­na, bie­gną­ca do cha­ty. Usły­sza­łem brzęk wy­bi­tych szyb, a gdy na­gły wiatr od­gar­nął tu­man dymu, zo­ba­czy­łem ją w oknie tak sil­nie po­chy­lo­ną do wnę­trza izby, że wi­dać było jej nie­umy­te nogi.

"Co ty ro­bisz, wa­ry­at­ko? krzyk­ną­łem – tam już jest trup, nie dziec­ko… " "Ja­gna! cho­dzi tu… " za­wo­ła­no z tłu­mu.

Pu­łap za­padł się, aż iskry syp­nę­ły do nie­ba. Dziew­czy­na zni­kła w dy­mie, a mnie po­ciem­nia­ło w oczach.

"Ja – gna!… " po­wtó­rzył la­men­tu­ją­cy głos.

"Zara!… zara!… " od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na, prze­bie­ga­jąc koło mnie z po­wro­tem. Z wy­sił­kiem dźwi­ga­ła w rę­kach chłop­ca, któ­ry, obu­dziw­szy się, wrzesz­czał w nie­bo­gło­sy.

– "Więc dziec­ko żyje? spy­ta­łem.

– Jak naj­zdrow­sze.

– A dziew­czy­na – czy to jego sio­stra?

– Gdzież tam – od­parł – zu­peł­nie obca; na­wet słu­ży u in­ne­go go­spo­da­rza i ma naj­wy­żej pięt­na­ście lat.

– I nic się jej nie sta­ło?

– Opa­li­ła so­bie chust­kę i tro­chę wło­sów. Idąc tu, wi­dzia­łem ją; skro­ba­ła przed sie­nią kar­to­fle i coś so­bie nu­ci­ła fał­szy­wym gło­sem. Chcia­łem jej wy­ra­zić moje uzna­nie, na­gle jed­nak przy­szły mi na myśl jej dzi­ki za­pał i mój roz­sąd­ny takt wo­bec cu­dze­go nie­szczę­ścia i – taki mnie wstyd ogar­nął, że nie śmia­łem do niej prze­mó­wić ani wy­ra­zu.

– My już tacy!… do­dał i po­czął szpi­cró­zgą ści­nać ro­sną­ce przy dro­dze ba­dy­le.

Na nie­bie za­czę­ły się po­ka­zy­wać gwiaz­dy i chłod­ny wiatr przy­niósł od sta­wu re­cho­ta­nie żab i kwi-

Je­nie za­bie­ra­ją­cych się do snu pta­ków wod­nych. Zwy­kle o tej po­rze obaj ukła­da­li­śmy pro­jek­ty na przy­szłość, lecz dziś, ża­den ust nie otwo­rzył. Za to zda­wa­ło mi się, że do­ko­ła nas szep­cą krza­ki: – Wy już tacy!…KO­CHA – NIE KO­CHA?!…

Pew­nej nocy spo­tka­łem na ewan­ge­lic­kim pla­cu mego przy­ja­cie­la, Ka­ro­la. Wa­łę­sał się tam i na­po­wrót z za­dar­tą gło­wą, w dziw­nie bez­ład­ny spo­sób. Bie­gał w zyg­zak, sta­wał, co­fał się, zba­czał, dep­cząc przy­tem traw­ni­ki i po­trą­ca­jąc się o mło­de drzew­ka.

Zda­wa­ło mi się, że ma spie­czo­ne usta, a na twa­rzy nie­zdro­wy ru­mie­niec.

Nie­odra­zu mnie po­znał i za­czął mó­wić z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem:

– Si­nie­jesz się? wiem, uwa­żasz mnie za war­ja­ta. Swo­ją dro­gą nie od­dał­bym mego obłę­du za twój dok­try­ner­ski spo­kój. Co mnie tam wa­sze wiel­kie kwe­stye!… Mi­łość – to kwe­stya…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: