Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkice i obrazki. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkice i obrazki. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 527 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SZKI­CE I OB­RAZ­KI

Tom dru­gi

Ore­stes i Py­la­des. – On. –Po­dwój­ny

Czło­wiek. – Na Po­gra­ni­czu – Echa

Mu­zycz­ne – Pan DUD­KOW­SKI i jego fol­wark. – Grze­chy dzie­ciń­stwa.

War­sza­wa.

Skład głów­ny w biu­rze i eks­pe­dy­cyi

Spół­ki Na­kła­do­wej.

Ziel­na Nr. 7a.

Sta­ra­niem Spół­ki Na­kła­do­wej War­szaw­skiej wy­szły z dru­ku i są do na­by­cia we wszyst­kich księ­gar­niach na­stę­pu­ją­ce dzie­ła: '

Dr. Chmie­low­ski Piotr. Au­tor­ki Pol­skie wie­ku XIX. Stu­dy­um li­te­rac­ko-oby­cza­jo­we. Z sze­ścio­ma por­tre­ta­mi str. 541. Rs. 2 kop. 50

Her­bert Spen­cer. Za­sa­dy Ety­ki, z 3 wyd. ory­gi­na­łu an­giel­skie­go, prze­ło­żył Jan Kar­ło­wicz. Rs. 2

Świa­teł­ko , książ­ka dla dzie­ci, na­pi­sa­na zbio­ro­wo przez gro­no au­to­rów pol­skich, w ozdob­nej opra­wie z drze­wo­ry­ta­mi w tek­ście. Rs. 1 kop. 80

Bran­des Je­rzy. Głów­ne prą­dy li­te­ra­tu­ry XIX wie­ku. Tom V. Szko­ła ro­man­tycz­na we Fran­cyi, z por­tre­tem au­to­ra, Rs. 2

Kramsz­tyk Sta­ni­sław. O po­sta­ci i cię­ża­rze zie­mi… kop. 50

Smo­leń­ski Wła­dy­sław. Drob­na szlach­ta w Kró­le­stwie Pol­skiem, stu­dy­um et­no­gra­fie­zno-spo­łecz­ne… kop. 60

Na­by­wa­ją­cy dzie­ła po­wyż­sze w kan­to­rze Spół­ki Na­kła­do­wej (War­sza­wa – Ziel­na Nr. 7A), kosz­tów prze­sył­ki nie po­no­szą.PRAW­DA

Ty­go­dnik po­li­tycz­ny, spo­łecz­ny, na­uko­wy i li­te­rac­ki or­gan li­be­ral­ny i de­mo­kra­tycz­ny, za­si­la­ny pra­ca­mi naj­zna­mie­nit­szych umy­słów po­stę­po­wych – kosz­tu­je kwar­tal­nie: w War­sza­wie rs. 2, z prze­sył­ką pocz­to­wą rs. 2 kop. 50. Oprócz zwy­kłe­go nu­me­ru ty­go­dnio­we­go wy­cho­dzi bez­płat­ny do­da­tek kwar­tal­ny, za­wie­ra­ją­cy dzie­ła na­uko­we. Mię­dzy in­ne­mi wy­da­no w tym do­dat­ku: J. Bran­de­sa Głów­ne prą­dy li­te­ra­tu­ry XIX w , to­mów czte­ry, cena obec­na rs. 6. W bie­żą­cym roku roz­pocz­nie się dru­ko­wać Lo­gi­ka Liar­da. War­sza­wa, Ziel­na 7A.

Wy­daw­ca i Re­dak­tor Dr. fil. A. Świę­to­chow­ski.

Na­kła­dem Praw­dy wy­szło słyn­ne dzie­ło E. Ty­lo­ra p… t.ORE­STES I PY­LA­DES.

Po­zna­łem ich w re­stau­ra­cyi, a kil­ka wy­ra­zów spra­wi­ły to, żem od razu do nich przy­lgnął. Po ko­la­cyi bo­wiem, gdy Orest za­py­tał Py­la­de­sa: "mój dro­gi, gdzie są pa­pie­ro­sy?" ten mu je po­dał ze swo­jej cy­gar­ni­cy. A w chwi­lę póź­niej Py­la­des rzekł do Ore­sta: "czy ty wzią­łeś port­mo­net­kę?" "Ja" – od­parł Orest. – "No, to płać – za­koń­czył Py­la­des – i idź­my do domu".

Lu­dzie, któ­rzy po­sia­da­ją wspól­ne pa­pie­ro­sy i port­mo­ne­tę za­słu­gu­ją na uwa­gę. W pierw­szej chwi­li są­dzi­łem, że to ja­cyś wy­jąt­ko­wi bra­cia, lecz ob­ja­śnio­no mnie, że to tyl­ko do­brzy zna­jo­mi.

– Bar­dzo do­brzy zna­jo­mi – do­da­łem w du­chu i zło­ży­łem im wi­zy­tę. W dro­dze, ich wspól­ny przy­ja­ciel po­wie­dział mi, że gdy pew­ne­go razu ktoś w zło­śli­wy spo­sób ode­zwał się o do­cho­dach Ore­sta, Py­la­des wy­zwał go na po­je­dy­nek. Szczę­ściem Orest, do­wie­dziaw­szy się o zaj­ściu, za­cze­pił swe­go oszczer­cę i za­po­wie­dział, że – za­bi­je go, je­że­li Py­la­de­so­wi spad­nie bo­daj włos z gło­wy.

Wo­bec tego oszczer­ca cof­nął się i prze­pro­sił obu przy­ja­ciół.

Za­po­znaw­szy się z tak wy­jąt­ko­wy­mi ludź­mi, od­kry­wa­łem w nich co­raz nowe do­wo­dy wza­jem­ne­go przy­wią­za­nia. Oto, co się tra­fi­ło ze­szłe­go kar­na­wa­łu.

By­łem u Ore­sta w go­dzi­nie, w któ­rej wy­bie­rał się na ma­ska­ra­do­wą schadz­kę. Już ka­zał przy­nieść bie­li­znę i ba­lo­wy gar­ni­tur, gdy wszedł Py­la­des.

– Co ci jest? – za­py­tał go Orest, spo­strze­gł­szy nie­zwy­kły od­cień na twa­rzy przy­ja­cie­la…

– Mam schadz­kę na ma­ska­ra­dzie – od­parł za­py­ta­ny – no, ale cóż – kie­dy mi nie od­nie­śli fra­ka…

– Więc bierz mój… – za­wo­łał Orest.

– Tak, ale w do­dat­ku pracz­ka nie od­da­ła mi ko­szu­li.

– Moja jest w tej chwi­li ku­pio­na, nie­chże ci słu­ży – do­dał Orest i tro­chę po­bladł.

– A to­bie co?… – spy­tał za­lęk­nio­ny Py­la­des, pa­trząc przy­ja­cie­lo­wi w oczy.

Orest mil­czał; za to ja się ode­zwa­łem:

– Ma schadz­kę na ma­ska­ra­dzie.

– O, fa­ce­cie! – za­wo­łał Py­la­des, ści­ska­jąc przy­ja­cie­la. – I ty my­ślisz, że ja w po­dob­nych wa­run­kach wziął­bym twój frak i ko­szu­lę?…

A wi­dząc, że Orest nie zmie­nia za­mia­ru, do­dał po­waż­nie:

– Je­że­li nie chcesz, aże­bym z tobą ze­rwał, ubie­raj się i idź…

Orest za­czął się ubie­rać i śmie­jąc się, rzekł:

– Pani Zo­fia ma szczę­ście, no, no!… A go­tów by­łem dziś nie do­trzy­mać jej pla­cu.

– Pani Zo­fia?… – krzyk­nął Py­la­des.

Orest sta­nął przed nim jak po­sąg i prze­szy­wa­jąc go wzro­kiem, za­py­tał:

– Więc to ty mia­łeś się z nią, dziś zo­ba­czyć?…

– No – tak! – od­po­wie­dział Py­la­des to­nem szla­chet­nej re­zy­gna­cyi.

– Więc… ja zo­sta­nę w domu – rzekł Orest z mocą.

– Nie, zo­sta­nie­my obaj – od­parł Py­la­des. Przecz chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem, lecz w koń­cu uści­snę­li się za ręce i obaj zo­sta­li.

– Nie mo­głem po­ha­mo­wać wzru­sze­nia i uca­ło­wa­łem każ­de­go po ko­lei. Przy­jaźń ich wy­trzy­ma­ła naj­cięż­szą pró­bę.

Dziś – sie­dzą obaj w wię­zie­niu, pod za­rzu­tem, że fał­szo­wa­li stem­ple. Ore­stes po­sia­dał wy­jąt­ko­wy ta­lent do nie­po­chwyt­ne­go wy­skro­by­wa­nia li­ter: K. O. P., a Py­la­des z nie­po­rów­na­nem mi­strzo­stwem wy­pi­sy­wał li­te­ry: R. V. B.ON.

Kil­ka lat temu, oko­ło po­łu­dnia, przez jed­nę z mniej ru­chli­wych ulic Ber­li­na, szli zwol­na dwaj lu­dzie: woj­sko­wy i cy­wil­ny. Woj­sko­wy szedł, a ra­czej wlókł się na­przód, cy­wil­ny o parę kro­ków za nim. Cy­wil­ny był odzia­ny w ele­ganc­kie bo­bro­we fu­tro i błysz­czą­cy cy­lin­der, a stą­pał – jak je­ne­rał na pa­ra­dzie. Miał ja­sne rę­ka­wicz­ki, sza­re la­ta­ją­ce oczy i minę czło­wie­ka, któ­ry po­zwa­la świa­tu nie pa­dać przed sobą na ko­la­na. Na jego ru­chli­wej twa­rzy ma­lo­wa­ła się duma i nie­stru­dzo­na czuj­ność, któ­rej przed­mio­tem był woj­sko­wy to­wa­rzysz. Chwi­la­mi zda­wa­ło się, że czło­wiek w bo­bro­wem fu­trze po­sia­da nie­oce­nio­ny dar strzy­że­nia usza­mi, dzię­ki cze­mu sły­szy nie­tyl­ko każ­de chrząk­nię­cie woj­sko­we­go, ale na­wet ta­jem­ni­czy sze­lest jego my­śli, któ­re wzbie­ra­ły i opa­da­ły, jak fale Bał­tyc­kie­go mo­rza.

Czuj­ność ta jed­nak nie prze­szka­dza­ła cy­wil­ne­mu krzy­wić się, je­że­li ktoś mi­nął go nie otwo­rzyw­szy ust ze ździ­wie­nia, albo uśmie­chać się do żoł­nie­rzy, któ­rzy przed jego to­wa­rzy­szem sta­wa­li wy­prę­że­ni jak stru­ny, z ręką przy skro­ni i osłu­pia­łe­mi oczy­ma.

Wlo­ką­cy się na­przód woj­sko­wy był czło­wie­kiem ol­brzy­mie­go wzro­stu. Miał dłu­gi płaszcz z pe­le­ry­ną i fu­ra­żer­kę z dasz­kiem. Twa­rzy jego trud­no było przy­pa­trzeć się, za­sła­niał ją bo­wiem da­szek i pod­nie­sio­ny koł­nierz. Tyl­ko, je­że­li nie­kie­dy koł­nierz od­chy­lił się… wi­dać było wy­pu­kłe oczy z ob­wi­słe­mi po­wie­ka­mi, si­wie­ją­ce wąsy blond tak­że ob­wi­słe i po­licz­ki po­ora­ne zmarszcz­ka­mi, jak­by wy­ku­te z pia­skow­ca.

O ile jego to­wa­rzysz w cy­lin­drze zda­wał się być bar­dzo in­te­re­so­wa­ny tem, aże­by go cały Ber­lin wi­dział i po­dzi­wiał, o tyle woj­sko­wy był zu­peł­nie obo­jęt­ny. Stą­pał cięż­ko, brzę­cząc wiel­kie­mi ostro­ga­mi. Nie od­po­wie­dział na ukło­ny, a na­wet nie zwró­cił uwa­gi na ma­sze­ru­ją­cy od­dział pie­cho­ty, któ­ry, mi­ja­jąc go, ude­rzył w bęb­ny i spre­zen­to­wał sztan­dar, co jego to­wa­rzy­sza na­peł­ni­ło taką dumą, że mu­siał użyć wszyst­kich sił, aże­by na nim nie pę­kło bo­bro­we fu­tro.

Zwy­kli prze­chod­nie, za­ję­ci świą­tecz­ne­mi spra­wun­ka­mi, mi­ja­li ich obo­jęt­nie. Zda­rza­ło się jed­nak, że któ­ryś uważ­niej­szy spo­strze­gał ol­brzy­ma w płasz­czu i ustę­po­wał mu z dro­gi, zdej­mu­jąc czap­kę. Je – den na­wet zda­wał się być tak ździ­wio­ny, że za­miast ustą­pić, otwo­rzył tyl­ko usta i pa­trzył na woj­sko­we­go, jak na wi­dzia­dło. Para zaś sta­rych ber­liń­czy­ków, wi­docz­nie mąż i żona, bo mie­li jed­na­ko­we za­ję­cze koł­nie­rze i jed­na­ko­we ba­weł­nia­ne rę­ka­wicz­ki, zo­ba­czyw­szy ol­brzy­ma, trą­ci­li się jed­no­cze­śnie w ręce:

– Patrz, to On!… – szep­nął mąż.

– Patrz Fryc, to On!… – rze­kła żona.

Na ten wi­dok cy­wil­ny w bo­brach po­czął jesz­cze pięk­niej uśmie­chać się, ki­wać gło­wą i strzydz usza­mi, jak­by cie­szył się z ich do­myśl­no­ści i chciał po­wie­dzieć:

– Tak to on… a to – ja!…

Ale sta­rusz­ko­wie w za­ję­czych koł­nier­zach nie spo­strze­gli tych przy­ja­ciel­skich sy­gna­łów. Ich oczy były przy­ku­te do wspa­nia­łej fi­gu­ry woj­sko­we­go. Gdy zaś znikł na rogu uli­cy, przy­pa­try­wa­li się ze czcią ka­mie­niom, któ­rych do­tknę­ły jego ol­brzy­mie sto­py.

Na za­krę­cie chod­ni­ka czło­wiek w bo­brach jesz­cze raz od­wró­cił się do sta­rusz­ków i z wiel­ką życz­li­wo­ścią kiw­nął im gło­wą niby po­twier­dza­jąc:

– Tak­to ja!…

Woj­sko­wy wlókł się cięż­ko, jak czło­wiek, któ­ry na swo­ich nie­zmier­nie sze­ro­kich bar­kach dźwi­ga losy czter­dzie­stu pię­ciu mi­lio­nów. Lecz, choć od­dy­chał z trud­no­ścią, zmę­czo­ny dłu­gim spa­ce­rem, mimo to, zda­wa­ło się, że gdy ze­chce, jego płaszcz za­mie­ni się w ol­brzy­mie skrzy­dła, któ­re po­rwą go i unio­są tam, skąd na­ro­dy wy­glą­da­ją jak mro­wi­ska.

Na tej uli­cy pa­no­wał ruch więk­szy. Było dużo skle­pów i tłu­my prze­chod­niów. Woj­sko­wy ock­nął się i wy­pu­kłe oczy, któ­re do­tych­czas pa­trzy­ły nie­wia­do­mo gdzie, skie­ro­wał na ruch ulicz­ny. Jed­nem spoj­rze­niem ogar­nął ty­sią­ce lu­dzi. Tu spo­strzegł gro­ma­dę ko­biet tar­gu­ją­cych się z prze­kup­ką o tłu­stą gęś, – tam, kil­ku ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych, bla­dych, uczer­nio­nych i spa­ce­ru­ją­cych, jak żoł­nie­rze. Wi­dział żonę, któ­ra na­próż­no wy­cią­ga­ła męża z szyn­kow­ni, a da­lej – kil­ka osób, któ­re szły z wę­zeł­ka­mi środ­kiem uli­cy. Ktoś w tej gro­ma­dzie pła­kał, resz­ta zaś mó­wi­ła mię­dzy sobą, że trze­ba iść pręd­ko, bo spóź­nią się na po­ciąg do Ham­bur­ga i okręt bez nich po­je­dzie do Ame­ry­ki!…

Ol­brzym zmarsz­czył krza­cza­ste brwi i od­wró­cił się w inną stro­nę. Wnet prze­cie ka­mien­na twarz jego roz­ja­śni­ła się: zo­ba­czył bo­wiem trzech bar­dzo ma­łych chłop­ców, z któ­rych je­den miał pa­łasz, dru­gi dzie­cin­ny ka­ra­bin, a trze­ci tor­ni­ster i pa­pie­ro­wą pi­kiel­hau­bę. Bły­snę­ła mu nie­wy­raź­na myśl, że choć kil­ku de­spe­ra­tów wy­je­dzie do Ame­ry­ki, to jed­nak na ich miej­sce z tych oto dzie­ci wy­ro­sną nowi zdo­byw­cy.

Na­gle cy­wil­ny w bo­brach sko­czył na­przód z taką gwał­tow­no­ścią, że za­chwiał mu się cy­lin­der. Zda­rzy­ła się rzecz nie­sły­cha­na. On, se­kre­tarz, po­wier­nik i bio­graf wiel­kie­go czło­wie­ka, nie spo­strzegł, że jego pan za­trzy­mał się na uli­cy…

Sta­nąt, stał i pa­trzył, – a se­kre­tarz nie mogł na­wet od­gad­nąć, na co pa­trzy? Jest tu wpraw­dzie skle­pik z ko­lo­nial­ne­mi to­wa­ra­mi, ale czy­liż On nie zna cy­na­mo­nu, musz­ka­to­ło­wej gał­ki, a choć­by i ko­ko­so­wych orze­chów?… Na cóż więc pa­trzy?…

W tej chwi­li ol­brzym z ci­cha wes­tchnął. Nie­ba!…. On wes­tchnął?… Se­kre­tarz nie wie­rzy wła­snym uszom. Ob­cho­dzi pana zbo­ku i na jego twa­rzy wi­dzi nie­omyl­ne zna­ki wzru­sze­nia.. Czyż­by go wzru­szył cy­na­mon?…

– Ach!… oma­ło nie krzyk­nął bio­graf, zo­ba­czyw­szy w głę­bi skle­pu małą cho­in­kę, ob­wie­szo­ną kil­ko­ma pier­ni­ka­mi. Jego tak roz­ma­rzył wi­dok cho­in­ki ubo­gich… Cóż to za po­etycz­na du­sza!… Byle tyl­ko nie wy­my­ślił no­we­go po­dat­ku na ubo­gie dzie­ci!…

Na­resz­cie ol­brzym od­szedł od skle­pu, z ta­kim ru­chem, jak­by mu było trud­no ode­rwać się od – cho­in­ki.

– Te­raz już wró­ci­my do domu – po­my­ślał se­kre­tarz, cie­sząc się w du­chu, że do bio­gra­fii przy­by­wa je­den z naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cych roz­dzia­łów. On roz­ma­rzył się wo­bec cho­in­ki!… Czy nie pięk­ny te­mat?… Wspo­mnie­nia z lat dzie­cin­nych uno­szą­ce się nad krwa­wym szla­kiem od Sa­ar­brüc­ken do Pa – ryża… Nie ma wy­daw­cy, któ­ry­by tego roz­dzia­łu nie ku­pił na wagę stu­mar­ko­wych bank­no­tów!…

Se­kre­tarz, przy­wy­kły do traf­ne­go od­ga­dy­wa­nia pu­blicz­nych i pry­wat­nych pro­jek­tów pana, miał już cały po­mysł w gło­wie. Oto On, zmę­czo­ny noc­ną pra­cą, wy­szedł oko­ło po­łu­dnia na spa­cer. Był nie­co zde­ner­wo­wa­ny, a więc przy­stęp­niej­szy dla ludz­kich uczuć. Wi­dok przed­świą­tecz­ne­go ru­chu uspo­so­bił go jesz­cze le­piej, a cho­in­ka – roz­ma­rzy­ła do resz­ty.

– Je­stem pew­ny – my­slał se­kre­tarz – że ta cho­in­ka sta­nie się źró­dłem mnó­stwa no­wych pro­jek­tów dla klas pra­cu­ją­cych, a może i… gra­ty­fi­ka­cyi'?….

Oj! ci wiel­cy lu­dzie… – szep­nął se­kre­tarz. – Ani wie­dzą jak ła­two przy­cho­dzi od­ga­dy­wać ich za­mia­ry tym, któ­rzy do­kład­niej zba­da­li me­cha­nizm ge­niu­szu!….

W tem miej­scu se­kre­tarz nie mógł po­wstrzy­mać się od zło­że­nia hoł­du swo­jej prze­ni­kli­wo­ści. Jed­no­cze­śnie ob­rzu­cił okiem Ber­lin i spo­strzegł, że mu się jego pan zno­wu wy­mknął. Wpraw­dzie tyl­ko o kil­ka kro­ków, gdyż od swe­go se­kre­ta­rza i bi­blio­gra­fa czło­wiek da­lej uciec nie może.

Tym ra­zem woj­sko­wy stał przed stra­ga­nem z za­baw­ka­mi, gdzie chu­dy i zmar­z­nię­ty ku­piec, gro­mad­ce cie­ka­wych za­chwa­lał swo­ję to­wa­ry.

– Oto jest po­ciąg ko­lei że­la­znej, któ­ry sam jeź­dzi – czte­ry mar­ki!… Oto jest słoń, któ­ry sam cho­dzi i ry­czy – dwie mar­ki!… Na­krę­ca się ogo­nem… Oto jest pa­jac za dwa­dzie­ścia fe­ni­gów!…

Ko­lej i sło­nia mo­gli wi­dzieć tyl­ko lu­dzie do­ro­śli, bo za­baw­ki te bie­ga­ły po sto­le. Ale pa­jac wi­siał w gó­rze. Miał odzie­nie zło­żo­ne z pła­tów nie­bie­skich, pą­so­wych i żół­tych, śpi­cza­sta czap­kę, a w rę­kach dwie bla­chy! Gdy kra­marz po­cią­gnął za sznu­rek, pa­jac roz­rzu­cał nogi, ude­rzał w bla­chy, prze­wra­cał oczy­ma i po­ka­zy­wał ję­zyk.

– Ach! jaki on ślicz­ny!… – ode­zwał się w tej chwi­li dzie­cią­cy gło­sik.

Woj­sko­wy spoj­rzał w tę stro­nę i zo­ba­czył ja­sno­wło­se­go chłop­czy­ka, któ­ry, za­darł­szy gło­wę i zło­żyw­szy ręce, pa­trzył na pa­ja­ca jak na cud. Ile zaś razy pa­jac moc­niej wy­rzu­cił nogą albo le­piej wy­sa­dził ję­zyk, chło­piec śmiał się na cały głos, ude­rzał w ręce i wo­łał:

– Ach, Boże! Boże! jaki on ślicz­ny…

Ra­dość dziec­ka była tak wiel­ka i szcze­ra, że udzie­li­ła się ca­łej gro­mad­ce wi­dzów. Na­wet woj­sko­wy ol­brzym uśmiech­nął się pod wą­sem i – wy­do­był z kie­sze­ni sa­kiew­kę.

– Kupi chłop­cu pa­ja­ca!…… – po­my­ślał se­kre­tarz w bo­brach, nie mo­gąc w dal­szym cią­gu po­wstrzy­mać się od kil­ku słów uzna­nia dla swo­ich nie­po­spo­li­tych zdol­no­ści, któ­re po­zwa­la­ły mu od­ga­dy­wać naj­drob­niej­sze za­mia­ry sfink­sa XIX wie­ku.

W tej sa­mej jed­nak chwi­li twarz woj­sko­we­go za­chmu­rzy­ła się zno­wu. Pręd­ko scho­wał sa­kiew­kę do kie­sze­ni i od­szedł od kra­mu.

Pa­jac tym­cza­sem wciąż ska­kał i wy­wra­cał oczy, mały chło­piec śmiał się, a se­kre­tarz my­ślał:

– Chciał ku­pić mal­co­wi pa­ja­ca na cho­in­kę, ale spo­strzegł, że go po­zna­li i dał po­kój.. Oj! ta po­pu­lar­ność…

Ja jed­nak – cią­gnął w du­chu se­kre­tarz – mam pra­wo na­pi­sać, że pa­jac zo­stał ku­pio­ny i da­ro­wa­ny dziec­ku ze sło­wa­mi: "Masz, mój mały, to dają ci niem­cy na gwiazd­kę!… Ale ogło­szę to do­pie­ro po śmier­ci..

Wpół go­dzi­ny póź­niej woj­sko­wy pan i jego se­kre­tarz byli już w ga­bi­ne­cie… Se­kre­tarz stał przy biur­ku a woj­sko­wy sie­dział w wy­so­kim fo­te­lu i pa­lił faj­kę.

Była to chwi­la, w któ­rej bio­gra­fom wol­no za­da­wać nie­dy­skret­ne py­ta­nia. Se­kre­tarz sko­rzy­stał z niej i rzekł:

– Dzień dzi­siej­szy bę­dzie dla mnie pa­mię­tay. Daw­no już nie wi­dzia­łem wa­szej ksią­żę­cej mo­ści w ta­kim świą­tecz­nym na­stro­ju du­cha.

– Tak! – od­parł po­wo­li woj­sko­wy. – Ten spa­cer przy­po­mniał mi o kil­ku spra­wach. Za­czy­nam już spo­ty­kać emi­gran­tów do Ame­ry­ki nie tyl­ko w ra­por­tach ale – i na uli­cach…

– Ga­daj in­nym o emi­gran­tach, po­my­ślał se­kre­tarz Przedem­ną nie ukry­jesz swych uczuć!…

A po­tem do­dał gło­śno:

– Je­stem pew­ny, że wi­dok tej cho­in­ki obu­dził w księ­ciu ja­kieś miłe wspo­mnie­nia z lat dzie­cin­nych…

Ksią­żę pod­niósł gło­wę.

– Ja­kiej cho­in­ki?…

– Tej – w skle­pie ko­lo­nial­nym – od­parł do­myśl­ny bio­graf, dys­kret­nie pa­trząc w zie­mię.

Ksią­żę pu­ścił ogrom­ny kłęb dymu i nie­spo­koj­nie po­ru­szył się w fo­te­lu.

– Ach, tak!… – wes­tchnął – ten sklep i nasi emi­gran­ci, wy­jeż­dża­ją­cy z domu na Boże Na­ro­dze­nie, to cie­ka­wa ilu­stra­cya nie­miec­kich sto­sun­ków. Każ­dy taki sklep jest kasą, w któ­rej Ho­lan­dya po­bie­ra od nas ha­racz… Śmiesz­na hi­sto­rya, żeby Niem­cy nie mo­gły mieć u sie­bie na­wet la­ski cy­na­mo­nu, na któ­rej nie po­ło­ży­ła­by pie­czę­ci An­glia albo Ho­lan­dya…

Ho­lan­dya! mniej­sza od Bran­den­bur­gii, któ­rej jed­nak po­do­ba się mieć ko­lo­nie pra­wie czte­ry razy roz­le­glej­sze od ca­łych Nie­miec!… No – i po­sia­da je, a my pew­ne­go po­ran­ku mu­sie­li­by­śmy pić na śnia­da­nie cy­ko­ryę, za­miast kawy, gdy­by tak się po­do­ba­ło Ho­lan­dyi…

– Więc jego nie cho­in­ka wzru­szy­ła, tyl­ko… ho­len­der­skie ko­lo­nie? – po­my­ślał mar­kot­ny se­kre­tarz.

Wzbu­rzo­ny ol­brzym po­cią­gnął kil­ka razy dym z gięt­kie­go cy­bu­cha; po­wo­li jed­nak na­brzmia­łe na czo­le żyły po­bla­dły mu i – uspo­ko­ił się.

– Uwa­ża­łem – rzekł se­kre­tarz – że księ­ciu po­do­bał się ten mały chło­piec przed pa­ja­cem?…

– A, tak! to był tęgo zbu­do­wa­ny ma­lec! – od­parł ksią­żę z uśmie­chem znaw­cy mię­sa dla ar­mat.

– Zda­wa­ło mi się na­wet, że ksią­że miał za­miar ofia­ro­wać mu pa­ja­ca?

– No – alem prze­cież tego nie zro­bił – od­po­wie­dział ol­brzym.

– Czy ksią­żę są­dzi, że świę­tecz­ne po­da­run­ki nie są sto­sow­ne dla nie­miec­kich dzie­ci?

– Prze­ciw­nie… Zresz­tą da­łem mu naj­lep­szy po­da­ru­nek, jaki mógł do­stać.

Se­kre­tarz spoj­rzał cie­ka­wie.

– Da­łem mu – nie­za­spo­ko­jo­ne pra­gnie­nie – od­parł ksią­żę. A po­tem do­dał:

Im wię­cej bę­dzie ta­kich pra­gnień, tem dla nas le­piej!

– Przed je­dy­na­stu laty jed­nak, w Wer­sa­lu, by­łeś ksią­żę ła­skaw­szy dla ma­łej fran­cu­ski, któ­ra do­sta­ła od was lal­kę?

– Bo wi­dzisz, im wię­cej – tam bę­dzie za­spo­ko­jo­nych pra­gnień, tem zno­wu dla nas le­piej!

To po­wie­dziaw­szy, ksią­że od­wró­cił się i uto­pił wzrok w wi­szą­cej ma­pie ho­len­der­skich ko­lo­nij.

Se­kre­tarz – po­smut­niał, może słusz­nie, do­my­śla­jąc się, że w tym kra­ju gdzie mały chło­piec na­próż­no tę­sk­ni do pa­ja­ca, a wiel­ki kanc­lerz do ho­len­der­skich ko­lo­nij, se­kre­ta­rze, za­miast gra­ty­fi­ka­cyi, mogą otrzy­mać na gwiazd­kę po­da­ru­nek – z nie­za­spo­ko­jo­nych pra­gnień…

* * *PO­DWÓJ­NY CZŁO­WIEK.

Cza­sa­mi tę­sk­nię, ale nig­dy nie nu­dzę się, po­nie­waż we mnie jest dwu lu­dzi, któ­rzy cią­gle sprze­cza­ją się z sobą. No, a w moim wie­ku nie­ma przy­jem­niej­szej roz­ryw­ki, jak oży­wio­na dys­ku­sya."

W taki spo­sób okre­ślił sa­me­go sie­bie pe­wien sta­ry ka­wa­ler, p. Drzy­mal­ski… gdy go py­ta­no: czy nie nu­dzi się, nic nie ro­biąc?… W po­dob­ny spo­sób wy­ja­śnił kwe­styę: dla­cze­go cho­dzi do te­atrzy­ków, a nie bywa w te­atrze?

– Na przy­pa­try­wa­nie się ba­le­to­wi mam za dużo ro­zu­mu. Na dra­mat cho­dzić nie po­trze­bu­ję, gdyż sam w so­bie no­szę ko­pal­nię uczu­cio­wych sy­tu­acyj; żad­ną zaś ko­me­dyą nie uba­wię się tak, jak moim wła­snym dow­ci­pem. Cho­dzę tyl­ko na ope­ret­ki, po­nie­waż nie znam się na mu­zy­ce.

Mnó­stwo tego ro­dza­ju zdań p. Drzy­mał­ski wy­gła­szał z nie­za­chwia­ną po­wa­gą, za co przy­ja­cie­le na­zy­wa­li go ory­gi­na­łem, a nie­chęt­ni cy­ni­kiem. Gdy mu to po­wie­dzia­no w oczy, od­parł bez gnie­wu:

– My­li­cie się, pa­no­wie, je­stem tyl­ko praw­do­mów­nym.

Był to czło­wiek nie­ład­ny, ale spoj­rze­nie miał dziw­ne. Zwy­kle pa­trzył szy­der­czo, z drwią­cym uśmiesz­kiem, nie­kie­dy zaś tak smut­no, jak gdy­by ser­ce za­le­wa­ło mu się łza­mi. Cza­sem na nic nie pa­trzył, a wte­dy z jego oczu pa­dał cień jak z prze­pa­ści.

W jed­nej z po­dob­nych chwil, ktoś, ucho­dzą­cy za dow­cip­ne­go, po­wie­dział mu:

– Za czę­sto za­glą­dasz pan w sie­bie.

– Bo mam na co spo­glą­dać – od­rzekł. – Gdy­byś pan ro­bił to samo, tra­cił­byś czas na próż­no.

Ży­cie pro­wa­dził sys­te­ma­tycz­ne. Ja­dał obiad o dru­giej, po obie­dzie spał, przed obia­dem spa­ce­ro­wał. O dzie­wią­tej wie­czo­rem szedł na ko­la­cyę, póź­niej czy­tał książ­ki albo grał w wi­sta, a o pół­no­cy le­żał w łóż­ku. Z rana wsta­wał o siód­mej, kar­mi­łi opa­try­wał swo­je ka­nar­ki, czy­tał i przed obia­dem szedł zno­wu na spa­cer.

Na nie­dzie­lę miał inny pro­gram za­jęć. Po po­łu­dniu skła­dał wi­zy­ty róż­nym sta­rym pa­nom i da­mom, któ­rych już nikt nie od­wie­dzał, a z rana cho­dził do ko­ścio­ła.

– Więc pan by­wasz w ko­ście­le? – dzi­wił się ja­kiś far­ma­zon.

– By­wam.

– Jak moż­na po­zo­wać na świę­tosz­ka!…

– Rzecz gu­stu – od­po­wie­dział Drzy­mal­ski. – Pan dbasz o ła­skę pre­ze­sów, a ja o ła­skę Boga i świę­tych. Mam ten zysk, że moi pro­tek­to­ro­wie nig­dy mnie nie lek­ce­wa­żą.

Far­ma­zon obu­rzył się tak, że prze­stał wi­tać się z Drzy­mal­skim. Przy­ja­cie­le nie omiesz­ka­li wy­zy­skać tego.

– Cóż to, pa­nie Drzy­mal­ski, nasz sza­now­ny dy­rek­tor nie wita się z pa­nem?

– Wiem o tem le­piej ani­że­li pa­no­wie, bo wła­śnie wczo­raj nie po­dał mi ręki w sa­lo­nie, przy pię­dzie­się­ciu oso­bach

– I cóż pan na to?

– Po­wie­dzia­łem mu, że Grand Da­niel tak­że nie po­dał­by mi ręki, choć jest bar­dzo sza­now­nym ko­niem.

Pew­ne­go dnia, gdy od­by­wał zwy­kłą prze­chadz­kę po sa­skim ogro­dzie, za­stą­pił mu dro­gę tęgi, si­wie­ją­cy szlach­cic. P. Drzy­mal­ski ock­nął się z za­my­śle­nia i chwi­lę po­pa­trzyw­szy za­wo­łał:

– Nie­doj­dzie­wicz!

– We wła­snej skó­rze! – od­parł przy­bysz. Pa­dli so­bie w ob­ję­cia.

– Skąd­że się wzią­łeś w War­sza­wie i do tego w ogro­dzie? – za­py­tał Drzy­mal­ski.

– Wczo­raj przy­je­cha­łem do mia­sta, a dziś by­łem u cie­bie w domu. Słu­żą­ca po­wie­dzia­ła mi, że za­sta­nę cię tu­taj, mię­dzy stud­nią i wodą so­do­wą – no i zga­dła. Je­steś re­gu­lar­ny jak ze­ga­rek.

– Ża­den szlach­cic nie za­le­ga tak re­gu­lar­nie w dłu­gach, jak ja speł­niam moje obo­wiąz­ki. Tu na­przy­kład by­wam co­dzień od dzie­się­ciu lat.

– Boże mi­ło­sier­ny! – wes­tchnął Nie­doj­dzie­wicz. I co tu ro­bisz co­dzień.

– Cie­szę lu­dzi moim wi­do­kiem, a nie­kie­dy ma­rzę.

– Ty?…

– Czy mi nie wol­no? – spy­tał Drzy­mal­ski. – Je­stem prze­cie peł­no­let­ni.

– I bar­dzo. Ale o czem ma­rzysz?

– Nie­kie­dy po­dzi­wiam do­bro­tli­wą Opatrz­ność, któ­ra nad każ­dą ław­ką w sa­skim ogro­dzie stwo­rzy­ła drze­wo, aby lu­dzie mie­li do­syć cie­niu…

Nie­doj­dzie­wicz spoj­rzał na nie­go, nie­pew­ny, co my­śleć o tej fi­lo­zo­fii.

– Zwy­kle zaś – cią­gnął Drzy­mal­ski – piesz­czę się i drę­czę wi­do­kiem prze­cho­dzą­cych ko­biet. O, spoj­rzyj na­przy­kład na tę, czy nie pięk­na? Blon­dyn­ka, ciem­no sza­re oczy… grec­ki pro­fil, a jaki rzut nogi!… Zda­je mi się… że za je­den jej po­ca­łu­nek od­dał­bym ży­cie; ale wnet przy­po­mi­nam so­bie, że ona ta­kie­go jak ja, nie po­ca­ło­wa­ła­by na­wet za tur­ku­so­we kol­czy­ki. Moje zaś do­cho­dy nie po­zwo­li­ły­by mi ofia­ro­wać jej bry­lan­to­wych…

– Kpisz ze mnie? – spy­tał Nie­doj­dzie­wicz, pa­trząc mu w oczy.

– Mó­wię zu­peł­nie se­ryo – od­parł Drzy­mal­ski z wej­rze­niem peł­nem smut­ku. Ale je­stem jak Czło­wiek śmie­chu: kie­dy mi ser­ce pęka, lu­dzie my­ślą, że kpię z nich. Lecz praw­da, że wy na wsi czy­ta­cie do­pie­ro Wal­ter-Skot­ta, a Hugo jesz­cze się dla was nie uro­dził.

– Za­wsześ był dzi­wak – rzekł Nie­doj­dzie­wicz – ale nie wie­dzia­łem, że obu­dził się w to­bie gust do ko­biet.

– Gust?… Po­wiedz na­mięt­ność!… Od pią­tej kla­sy gi­ną­łem za ko­bie­ta­mi, ko­cha­łem się jak Ro­meo, ale – po ci­chu, wie­dząc, że żad­na nie od­pła­ci mi wza­jem­no­ścią. Tak głu­piej nie­ma w War­sza­wie, a na pro­win­cyę nie chce mi się wy­jeż­dżać.

– Ze­chciej się tyl­ko oże­nić, a sto wyj­dzie za cie­bie na­wet w War­sza­wie.

– Daj­że spo­kój. W cią­gu pięt­na­stu lat sta­ro­ka­wa­ler­stwa oświad­czy­łem się czte­rem i żad­na się nie zła­pa­ła. Śmia­ły się… gdy ze łzą w oku opi­sy­wa­łem im in­te­re­su­ją­cy stan mo­jej du­szy. Im by­łem rzew­niej­szy, tem one mia­ły lep­szy hu­mor; wi­docz­nie w ich opi­nii szko­dził mi zby­tek uczuć. Zro­bił­bym wra­że­nie, gdy­bym miał w so­bie mniej po­ezyi, bo ko­bie­ty są re­alist­ki i wolą okrą­gły kark, ani­że­li okrą­gły fra­zes.

– A dla­cze­go nie zwra­ca­łeś się nig­dy do Anny?…

Drzy­mal­ski cof­nął się.

– Ja­kiej Anny?… – spy­tał nie­spo­koj­nie.

– Sio­stry mo­jej żony.

Drzy­mal­ski po­czął iść szyb­ko i, za­plo­tł­szy ręce za sie­bie, ści­skał je tak moc­no, jak­by chciał po­ła­mać pal­ce. Nie­doj­dzie­wicz zdu­miał się, wi­dząc jego wzru­sze­nie.

– Co ci się sta­ło?… Cze­go le­cisz jak wa­ry­at?…

– Po­słu­chaj mnie – ode­zwał się Drzy­mal­ski. – Je­steś je­dy­nym moim przy­ja­cie­lem, je­że­li w ogó­le mogę mieć przy­ja­ciół, ale po­mi­mo to zro­bi­łeś mi wiel­ką przy­krość…

– Przy­krość?…

– Nie­zmier­ną. Czy po­my­śla­łeś kie­dy, że ja, od piet­na­stu lat, ko­cham… nie – uwiel­biam Annę?… To moja pierw­sza i je­dy­na mi­łość?… I kto wie, czy dziś nie był­bym in­nym, gdy­bym się z nią oże­nił… Przedew­szyst­kiem miał­bym ka­mie­ni­cę, bo jej oj­ciec umarł­by ze zmar­twie­nia, pa­trząc na ta­kie­go zię­cia.

– W imię Ojca i Syna… – prze­że­gnał się Nie­doj­dzie­wicz. Więc dla­cze­go nig­dy nie wspo­mnia­łeś o tym afek­cie?

– Nie śmia­łem… Pięt­na­ście… eh!… co ja mó­wię… sto razy chcia­łem się o Annę oświad­czyć, ale sło­wa wię­zły mi w gar­dle. Sie­dzisz całe ży­cie na wsi i my­ślisz tyl­ko o tem, aże­by co roku mieć dziec­ko; nie­masz więc po­ję­cia, jak wsty­dli­wem jest praw­dzi­we uczu­cie. Ale gdy­bym ci prze­czy­tał so­ne­ty, ja­kie na jej cześć pi­sa­łem, za­pła­kał­byś… Taką li­chą mają for­mę, obok głę­bo­kie­go uczu­cia. Nie­doj­dzie­wicz krę­cił gło­wą.

– Mój dro­gi – rzekł – drwisz ze mnie. Mó­wisz, żeś ko­chał jed­nę tyl­ko Annę, a… oświad­cza­łeś się czte­rem in­nym pan­nom.

– Z roz­pa­czy i dla wpra­wy. Kto nie może uto­pić się w oce­anie, ska­cze do stud­ni.

– Daj­my na to. Ale kie­dy już na­by­łeś wpra­wy?…

– Nie śmia­łem zwra­cać się do pan­ny Anny, do­staw­szy od­ko­sza od in­nej – od­parł Drzy­mal­ski to­nem prze­ko­na­nia. No, ale jest już dru­ga, więc idź­my na obiad. Dziś wy­jąt­ko­wo pój­dę do lep­szej knaj­py i pro­szę cię ze sobą…

Nie­doj­dzie­wicz wa­hał się.

– Obie­ca­łem – rzekł – Anu­si, że u nich będę na obie­dzie, ale – mniej­sza o to. Po­ślę kart­kę przez po­słań­ca, a tym­cza­sem po­ga­da­my. Może cię oże­nię?

– Prę­dzej wsa­dzisz mnie na szczyt ra­tu­szo­wej wie­ży – od­parł Drzy­mal­ski.

Wy­szli z ogro­du w stro­nę te­atral­ne­go pla­cu. Drzy­mal­ski spu­ścił gło­wę i gwiz­dał mar­sza Szo­pe­na;

Nie­doj­dzie­wicz spo­glą­dał na nie­go z pod oka i wzru­szał ra­mio­na­mi.

– Dzi­wak, wiel­ki dzi­wak!… – my­ślał o swo­im przy­ja­cie­lu. Ale – je­że­li się oże­ni, to może się od­mie­nić.

W re­stau­ra­cyi zna­leź­li osob­ny ga­bi­net. Nie­doj­dzie­wicz pi­sał kart­kę, a Drzy­mal­ski za­ma­wiał obiad.

– Daj nam pan – rnó­wił do sub­jek­ta, bęb­niąc pal­ca­mi w stół – daj nam pan – barsz­czu… po­lę­dwi­cę… A rybę ma­cie jaką? Je­stem dziś tak wzru­szo­ny, że mu­szę jeść rybę.

– Jest san­dacz z ja­ja­mi.

– Bar­dzo do­brze, daj pan san­da­cza. A ze zwie­rzy­ny?…

– Może być pie­czeń sar­nia.

– Wy­bor­nie, więc i pie­czeń sar­nią, byle nam ze sto­łu nie ucie­kła.

– Wó­decz­kę po­dać przed obia­dem?

– Owszem, daj nam pan star­ki i ćwierć fun­ta ka­wio­ru. Obiad bez wód­ki, jest jak do­roż­ka bez stop­nia.

– Wino bę­dzie ja­kie?

– Może byś so­tern, a póź­niej zo­ba­czy­my.

– Po obie­dzie czar­na kawa i li­kier?

– Obiad bez kawy, jest jak krze­sło bez po­rę­czy. Za­pi­suj pan so­bie moje dow­ci­py, bę­dziesz miał re­pu­ta­cyę.

Po­czą­tek obia­du upły­nął w mil­cze­niu. Ale przy dru­giej bu­tel­ce so­ter­nu, dwaj przy­ja­cie­le wró­ci­li do prze­rwa­nej roz­mo­wy.

– Po­wiedz­że mi krót­ko – spy­tał Nie­doj­dzie­wicz – boć zna­my się od dzie­ci, a ko­cha­my jak bra­cia… Chcesz się że­nić, czy nie?… Ale krót­ko.

– Dy­abli wie­dzą – od­parł Drzy­mal­ski. Znasz moje naj­głęb­sze uczu­cia, więc sam osądź….

– Za­tem chcesz się że­nić, Jó­ze­fie!… Ty chcesz.… – za­wo­łał Nie­doj­dzie­wicz i zło­żył po­ca­łu­nek na spo­co­nej twa­rzy przy­ja­cie­la.

– Nie wiem. Ser­ce mówi: tak! – a ro­zum przy­po­mi­na, że w mał­żeń­stwie są duże obo­wiąz­ki. Trze­ba być nie tyl­ko punk­tu­al­nym, ale i en­tu­zy­astą.

– Jó­ziu!… Drzy­mal­ski… – pra­wił za­ru­mie­nio­ny szlach­cic. Zna­my się od pierw­szej kla­sy… Ty by­łeś na­przód moim ko­le­gą, ale, że ja sia­dy­wa­łem w każ­dej kla­sie po dwa lata, więc zo­sta­łeś moim ko­re­pe­ty­to­rem… Za­wsze jed­nak… Jó­ziu patrz mi w oczy… Za­wsze jed­nak by­li­śmy przy­ja­ciół­mi. Otóż, ja, Nie­doj­dzie­wicz, jako twój naj­ser­decz­niej­szy przy­ja­ciel, mó­wię ci: Drzy­mal­ski, ty chcesz się że­nić!… Praw­da, że w to­bie sie­dzi ja­kiś prze­kor­ny dy­abeł, i nie wia­do­mo kie­dy kpisz, a kie­dy mó­wisz praw­dę, ale ja cię znam… Ty chcesz się że­nić i to­bie do­brze zro­bi mał­żeń­stwo…

– Kie­dy w sa­skim ogro­dzie – mó­wił Drzy­mal­ski, pa­trząc w su­fit – wi­dzę spruch­nia­łe drze­wa, obi­te smo­łow­co­wą tek­tu­rą, my­ślę, że dla sta­re­go ka­wa­le­ra mał­żeń­stwo jest taką tek­tu­rą, co osła­nia jego rany… Ale ich nie le­czy!…

– Jó­ziu… to­bie ko­niecz­nie po­trze­ba żony… Ona by ci świat umi­la­ła.

Drzy­mal­ski po­czął ma­rzyć gło­śno:

– Pa­trząc w sa­lo­nie na mło­de ko­bie­ty, na ich pięk­ność, ru­chy, ich strój tak róż­ny od na­sze­go, a tak po­nęt­ny, ro­zu­miem, że na świe­cie nie­ma do­sko­nal­szej isto­ty nad ko­bie­tę. Cza­sa­mi, na wi­dok tur­niu­ry, chwie­ją­cej się z wdzię­kiem, ogar­nia mnie taki żal, że, boję się roz­pła­kać i ucie­kam… Ale kie­dy zno­wu po­my­ślę, że pew­ne­go dnia, mógł­bym w moim po­ko­ju zo­ba­czyć suk­nie po­roz­wie­sza­ne na drzwiach, ka­fta­ni­ki na bi­blio­te­ce, chu­s­tecz­ki na pa­ra­wa­nie – zim­no mi się robi… Ko­bie­ty mają za dużo gar­de­ro­by!…

– To głup­stwo! – mach­nął ręką Nie­doj­dzie­wicz. Gar­de­ro­ba nie sta­no­wi ko­bie­ty.

– To wca­le nie do­da­je mi od­wa­gi.

– Więc ja cię wy­rę­czę.

– W czem?… – za­wo­łał Drzy­mal­ski.

– Uświad­czę się w two­im imie­niu An­nie.

– Czyż­byś to zro­bił?…

– Na­wet dzi­siaj, w tej chwi­li! – za­wo­łał Nie­doj­dzie­wicz, z pew­nym tru­dem uno­sząc się z ka­na­py.

– Pier­wej skończ­my obiad – uspo­ko­ił go Drzy­mal­ski. Do­bry obiad jest gwa­ran­cyą po­wo­dze­nia w mi­ło­ści; lubo nie za­wsze! – wes­tchnął.

– Obiad skoń­czy­my – mó­wił Nie­doj­dzie­wicz z pa­ła­ją­ce­mi oczy­ma – ale… oświad­czy­my się dziś…

I ude­rzył pię­ścią w stół mar­mu­ro­wy.

– Nie mam od­wa­gi…

– Trze­ba raz skoń­czyć!…

– Nie ośmie­lę się…

– Z oświad­czy­na­mi robi się jak z wy­rwa­niem zęba. Po­wiedz so­bie: rwę dziś, za go­dzi­nę i ba­sta!…. Za go­dzi­nę bę­dziesz po sło­wie z Anną…

– Od­rzu­ci mnie! – de­spe­ro­wał Drzy­mal­ski.

– Pój­dzie za cie­bie z po­ca­ło­wa­niem ręki. Za póź­no na gry­ma­sy, kie­dy się do­bie­ga trzy­dziest­ki.

– No, Anna już prze­wa­li­ła trzy­dziest­kę…

– Jest znacz­nie młod­sza od cie­bie.

– Ba­ga­te­la! – mruk­nął Drzy­mal­ski. – O mnie już lada dzień na­pi­szą ne­kro­log i, do­praw­dy, za­zdrosz­czę tym, któ­rzy go czy­tać będą. Ale mniej­sza o lata pan­ny Anny – do­dał – po­nie­waż czu­ję, że i w tym wie­ku, jaki ma, zro­bi­ła­by mi ła­skę wy­cho­dząc za mnie. Nie je­stem jej wart…

Nie­doj­dzie­wi­cza ogar­nął za­pał.

– Wart je­steś! – krzyk­nął – boś mój ko­le­ga i przy­ja­ciel… Jesz­cze kie­li­szek… i idzie­my w kon­ku­ry…

– Jak to, za­raz?…

– Na­tych­miast. Z oświad­czy­na­mi, jak ze rwa­niem zę­bów.

– Ależ ja mam na so­bie sta­ry tu­żu­rek…

– Do den­ty­sty biegł­byś w szla­fro­ku, gdy­by cię przy­ci­snę­ło.

– Zresz­tą mu­szę po­my­śleć…

Nie­doj­dzie­wicz pod­niósł się z ka­na­py.

– Ko­chasz Annę, czy nie?…

– Mi­łość jej za­tru­ła mi pięt­na­ście naj­pięk­niej­szych lat ży­cia…

– A więc ba­sta!… Pije zdro­wie two­jej na­rze­czo­nej, a sio­stry mo­jej żony…

– Gu­bisz mnie!… – re­flek­to­wał go Drzy­mal­ski i za­krztu­sił się wi­nem ze wzru­sze­nia.

– Te­raz idź­my!… – rzekł Nie­doj­dzie­wicz.

Drzy­ma­iski chwy­cił się za po­ręcz ka­na­py.

– Tru­pa mo­je­go weź­miesz stąd…

Nie­doj­dzie­wicz tro­chę wy­trzeź­wiał.

– Słu­chaj – mó­wił spo­koj­niej­szym gło­sem. – Ju­tro wy­jeż­dżam z War­sza­wy, ale dziś chcę cię ura­to­wać. Wi­dzę, że mar­nu­jesz się w sta­ro­ka­wa­ler­stwie i zmar­nie­jesz, więc de­cy­duj. Albo oświad­czy­my się o Annę za­raz, albo…

– Po­zwól­że mi ze­brać my­śli… – szep­nął Drzy­mal­ski. Nie je­stem be­rej­te­rem, aże­bym z miej­sca brał taką ba­ry­erę, jak oświad­czy­ny.

– Do­brze. Wyj­dę na pięć mi­nut z tego po­ko­ju, przy­ślę ci sy­fon wody sel­cer­skiej, a ty – na­pij się jej i po­myśl. Albo… albo…

Nie­doj­dzie­wicz wy­szedł, a po chwi­li uka­zał się sub­jekt i, mil­cząc, po­sta­wił sy­fon na sto­le.

– Boże mój, co ro­bić? – szep­nął Drzy­mal­ski. – Anioł czy sza­tan spro­wa­dził mi na kark Nie­doj­dzie­wi­cza?… Ten szlach­cic roz­ma­rzył mnie, czu­ję, że od­młod­nia­łem na sar­nę myśl o An­nie. Ile wspo­mnień… Wi­dzę całą moją ubo­gą mło­dość, kla­sy peł­ne dzie­cin­nych głów, uni­wer­sy­tet, izbę na pod­da­szu, gdzie we trzech mie­li­śmy dwa łóż­ka i, na cały dzień jed­nę buł­kę chle­ba…

A po­tem – Anna… Spo­tka­łem ją na wie­czor­ku. Mia­ła tar­la­ta­no­wą suk­nię i nie­bie­ską szar­fę. Jak to daw­no!… Z po­cząt­ku nie za­uwa­ży­łem jej, ale wy­pad­kiem do­tknę­ła mnie su­kien­ką i spoj­rza­ła tak, żem wy­biegł do przed­po­ko­ju i po­ca­ło­wa­łem ja­kąś po­ko­jów­kę. A może ja jej wte­dy po­do­ba­łem się?… No, chy­ba­by mia­ła ka­ta­rak­tę na oczach, bo na­wet sta­re baby nig­dy nie oka­zy­wa­ły ape­ty­tu na moje wdzię­ki… Ale je­że­li… Je­że­li z tego po­wo­du do dziś dnia zo­sta­ła pan­ną?… Bah! a na­rze­czo­ny, któ­ry ją po­rzu­cił? Choć i to ni­cze­go nie do­wo­dzi, mnie czte­ry pan­ny od­rzu­ci­ły, a jed­nak ją ko­cham.

Gdy­by więc i ona mnie ko­cha­ła, gdy­bym przy niej od­żył i tak co­dzień wi­dy­wał moje mło­de łata, jak dzi­siaj?… Co praw­da, że­niąc się, zro­bił­bym ucie­chę ca­łej War­sza­wie; lu­dzie wy­ty­ka­li­by mnie pal­ca­mi. Ale cóż mnie to ob­cho­dzi? Czy nie mam pra­wa do szczę­ścia, a War­sza­wa do ucie­chy? A gdy­by­śmy mie­li dzie­ci… Nie, wi­docz­nie już zwa­ry­owa­łem!… Ale je­że­li ona mnie ko­cha?… No, to by mi tak­że w moim wie­ku nic nie po­mo­gło. Boże! ja­kie strasz­ne wąt­pli­wo­ści.

We drzwiach sta­nął Nie­doj­dzie­wicz.

– Tak, czy nie? – spy­tał.

– Je­stem zde­cy­do­wa­ny, ale… i pe­łen scep­ty­cy­zmu, jak praw­dzi­wy fi­lo­zof – od­parł Drzy­mal­ski.

– Ubez­wła­sno­wal­niam cię na go­dzi­nę! – za­wo­łał Nie­doj­dzie­wicz. O tu jest mied­ni­ca z wodą, umyj się.

Drzy­mal­ski wy­szedł do dru­gie­go po­ko­ju i umył się.

– A!… – syk­nął – zim­na woda do­da­je otu­chy, na­wet do mał­żeń­stwa.

– Bierz pal­to. Drzy­mal­ski ubrał się.

– Idź­my.

– Czy tam?… – spy­tał Drzy­mal­ski.

– Nie py­taj.

– Zmi­łuj się – szep­nął, bio­rąc Nie­doj­dzie­wie­za za rękę. – Jesz­cze kwa­drans do na­my­słu…

– Ani se­kun­dy…

Wy­szli, sie­dli w do­roż­kę i wkrót­ce sta­nę­li przed spo­rą ka­mie­ni­cą.

– Po­ło­wa tego domu bę­dzie two­ją – rzekł Nie­doj­dzie­wicz.

– Za­trzy­maj­my się… – bła­gał go Drzy­mal­ski. – Za­bi­je mnie apo­plek­sya…

– Miesz­ka tu fel­czer i pu­ści ci krew.

Drzy­mal­ski opie­rał się, ale wie­śniak ujął go moc­no pod rękę i wcią­gnął na scho­dy.

– Toby była awan­tu­ra, gdy­bym zo­stał przy­ję­ty! – szep­nął Drzy­mal­ski.

Nie­doj­dzie­wicz za­dzwo­nił. W tej chwi­li drzwi otwo­rzo­no.

W przed­po­ko­ju Drzy­mal­ski uczuł, że nogi chwie­ją się pod nim. Szczę­ściem spoj­rzał w lu­stro i zo­ba­czył si­na­we ru­mień­ce na swo­jej twa­rzy i nos czer­wo­ny.

Wi­dok ten przy­wró­cił mu rów­no­wa­gę du­cho­wą.

– No – my­ślał – już ta­kie­go kon­ku­ren­ta nie przyj­mie nie tyl­ko Anna, ale na­wet jej ku­char­ka – po­my­ślał. – Wy­glą­dam jak pi­jak i z pew­no­ścią do­sta­nę pią­te­go ar­bu­za w ży­ciu, ale – co mi to szko­dzi?… Są­dzo­no wi­dać, aże­bym w tym ty­go­dniu uba­wił War­sza­wę moją skwa­pli­wo­ścią do ko­biet.

We­szli do ga­bi­ne­tu pana domu, szczu­płe­go i jo­wial­ne­go sta­rusz­ka, któ­ry przy­jął ich bar­dzo życz­li­wie.

– To mi lo­ka­tor! – za­wo­łał sta­ru­szek, ści­ska­jąc za obie ręce Drzy­mal­skie­go. – Spo­koj­ny, punk­tu­al­ny, lubi po­rzą­dek…

– Nie wiem, czy tak po­chleb­ną opi­nię po­dzie­lał­by mój go­spo­darz – od­po­wie­dział Drzy­mal­ski

– O, po­dzie­la!… – za­wo­łał sta­ru­szek. – Zna prze­cie pana od ośmiu lat i mówi, że taki lo­ka­tor to bło­go­sła­wień­stwo boże. Za­zdrosz­czę mu z ca­łe­go ser­ca…

Drzy­mal­ski skło­nił się pe­łen nie­po­ko­ju.

Wtem Nie­doj­dzie­wicz od­chrząk­nął i wtrą­cił się do roz­mo­wy.

– Może oj­ciec mieć tego lo­ka­to­ra do koń­ca ży­cia.

– Co mó­wisz? – spy­tał sta­ry z za­iskrzo­ne­mi oczy­ma.

– Tak jest i na­wet przy­szli­śmy w tym in­te­re­sie.

– Ejże?… Więc on wy­pro­wa­dza się od Fraj­ta­ga?… Bra­wo!… – krzyk­nął sta­ru­szek klasz­cząc w ręce.

Drzy­mal­ski sie­dział bla­dy i wy­gi­nał so­bie pal­ce. Nie­doj­dzie­wicz po­ca­ło­wał sta­rusz­ka w ra­mię i mó­wił:

– Ko­cha­ny oj­cze, po­wiem ci bez wstę­pu: Drzy­mal­ski pro­si cię o rękę Anny…

Mimo pa­no­wa­nia nad sobą, Drzy­mal­ski tak na­gle rzu­cił się na ka­na­pie, że do­tknął gło­wą ścia­ny. Sta­ru­szek otwo­rzył usta ze zdzi­wie­nia, pod­niósł ręce do góry i rzekł:

– Czy to być może?…

– Wie­dzia­łem – ode­zwał się Drzy­mal­ski – że umie pan do­bro­dziej od­rzu­cisz… Przy­no­si to za­szczyt pań­skie­mu do­świad­cze­niu i dba­ło­ści o szczę­ście cór­ki.

– Ależ nie!… – od­parł sta­ru­szek, dzi­wiąc się co­raz bar­dziej.

Drzy­mal­ski onie­miał.

– Jó­zef od pięt­na­stu lat ko­cha Annę – rze­ki Nie­doj­dzie­wicz, – a je­że­li oświad­cza się tak póź­no, to tyl­ko przez nie­śmia­łość.

– Ba­ga­te­la – za­wo­łał sta­ru­szek – za­le­gał w oświad­czy­nach sześć­dzie­siąt kwar­ta­łów!… Jed­nak le­piej póź­no, ani­że­li nig­dy, bo do­bry i ten lo­ka­tor, któ­ry, dłu­go nie pła­cąc, cho­ciaż w koń­cu od­da­je. Ale ja mam, pa­nie, ta­kich, co mi nig­dy nie za­pła­cą… Wy­mknę­li się, gra­ty z domu wy­nie­śli i – szu­kaj nie­bosz­czy­ka w biu­rze ad­re­so­wem!

– Więc oj­cze, przyj­mu­jesz Drzy­mal­skie­go?… – spy­tał Nie­doj­dzie­wicz.

– Całe pię­tro mu od­dam… To jest – po­pra­wił się sta­ru­szek – wi­dzi­cie tak. Ja zaj­mu­ję się tyl­ko ka­mie­ni­cą i za­pra­szam do niej pana Drzy­mal­skie­go, owszem, na­wet zni­żę mu ko­mor­ne. Ale czy Anu­sia przyj­mie go za męża, to już jej rzecz.

– A jest w domu?

– Ro­zu­mie się, że jest i na­wet pew­nie nas pod­słu­chu­je – rzekł sta­ru­szek.

– Ależ papo!… – za­wo­ła­ła pan­na Anna, sta­jąc na­gle we drzwiach ga­bi­ne­tu. Cóż za wy­obra­że­nie bę­dzie miał o mnie pan Drzy­mal­ski?…

Nie­doj­dzie­wicz spoj­rzał na nią, ki­wa­jąc gło­wą.

– Że nie pod­słu­chu­jesz, to wiem – rzekł do niej. – Ale gar­dło daję, że sły­sza­łaś całą na­szę roz­mo­wę.

– By­ło­by dziw­ne, gdy­bym nie sły­sza­ła – od­po­wie­dzia­ła pan­na. Ro­biąc ko­ron­kę sie­dzę cały dzień przy tych drzwiach w sa­lo­ni­ku, a pa­no­wie tak gło­śno po­wier­za­cie so­bie ta­jem­ni­ce, że trud­no ich nie sły­szeć.

– A więc?… – spy­tał Nie­doj­dzie­wicz.

– Co więc?… – chłod­no od­par­ła pan­na Anna.

– Czy przyj­mu­jesz oświad­czy­ny Jó­ze­fa?…

– Czy ty je­steś pa­nem Jó­ze­fem?… Drzy­mal­ski pod­niósł się z ka­na­py.

– Pani! – rzekł – do tej pory mil­cza­łem, nie ma­jąc od­wa­gi pro­sić pani o rękę. W tej chwi­li mó­wię, ale… rów­nież czu­ję, że nie mam od­wa­gi… Ska­za­ny na śmierć nie do­świad­cza ta­kich wra­żeń wo­bec…

Tu urwał i sta­nął z otwar­te­mi usta­mi, za­pa­trzo­ny w pan­nę.

– Dzię­ku­ję panu, żeś mnie chciał po­rów­nać do kata, ale mniej­sza o to… Przedew­szyst­kiem wi­tam – rze­kła pan­na i po­da­ła mu rękę.

– Zda­je się, moi pań­stwo – wtrą­cił Nie­doj­dzie­wicz – że naj­ła­twiej po­ro­zu­mie­cie się, bez świad­ków.

I dla tego zo­staw­cie tu mnie z oj­cem na pół­go­dzin­ną roz­mo­wę o in­te­re­sach, a sami przejdź­cie do sa­lo­ni­ku. Ty, Jó­ze­fie masz dro­gę uto­ro­wa­na. Resz­ty do­koń­czysz sam.

– Wpa­dłem na siedm bez atu! – po­my­ślał Drzy­mal­ski.

Anna wy­szła do sa­lo­ni­ku, a za nią jej kon­ku­rent. Tam prze­nio­sła swój warsz­tat, ko­ron­kar­ski na dru­gi ko­niec po­ko­ju i… usiadł­szy na fo­te­lu, naj­spo­koj­niej za­czę­ła ro­bo­tę. Drzy­inal­ski za­jął miej­sce na­prze­ciw niej, na ta­bu­re­cie, moc­no zmię­sza­ny.

– Rzad­ko wi­du­je­my się – rze­kła pan­na.

– Słod­ki to dla mnie wy­rzut. Ale, je­że­li pani po­zwo­li, po­sta­ram się do­tych­cza­so­we za­nie­dba­nie wy­na­gro­dzić – od­parł Drzy­mal­ski.

– Komu?…

– Wy­na­gro­dzić przedew­szyst­kiem so­bie…

– A po­wtó­re?…

– Istot­nie, że z tego com po­wie­dział, wy­pły­wa i po­wtó­re. A więc – po­wtó­re – zno­wu so­bie.

– Praw­da, że w panu jest po­dob­no dwu lu­dzi.

– Pani sły­sza­ła o tym afo­ry­zmie? Do­bry jest, co?….

– Na­wet o sła­wie pań­skie­go dow­ci­pu. Ale ja­cyż to są ci dwaj lu­dzie, któ­rych pan lo­ku­jesz w so­bie?

– Jed­nym jest ten, któ­ry pa­nią po­znał przed pięt­na­sta laty: tkli­wy i ma­rzą­cy. Dru­gim ten któ­ry przez pięt­na­ście lat ko­chał bez na­dziei…

– I czte­ry razy oświad­czał się czte­rem róż­nym pan­nom. Ja­kiż jest ten dru­gi?

– Dow­cip­ny i zło­śli­wy – od­parł Drzy­mal­ski.

– W mi­ło­ści nie­szczę­śli­wy – do­da­ła Anna.

– Po­zwo­lę so­bie za­uwa­żyć, że rym, któ­ry pani w tej chwi­li skom­po­no­wa­ła, jest lep­szy od wie­lu mo­ich, choć dużo nad nie­mi pra­cu­ję.

– Bar­dzo mi to po­chle­bia. Czy i pan do­pusz­cza się wier­szy?

– Nie­ste­ty tak. Ukła­da­łem je na cześć pani. Czy pani tak­że ba­wi­ła się w po­ezyę?

– Nie­ste­ty, tak…

– Do­my­ślam się, że nie z mego po­wo­du?

– Po­win­na­bym uwiel­biać pań­ską skrom­ność, ale, bę­dąc szcze­rą, wolę po­dzi­wiać pań­ską do­myśl­ność.

– Gorz­kie od­po­wie­dzi pani ra­nią moje na­dzie­je.

– Ach, praw­da… że pan ma mi się oświad­czyć i za­pew­ne w imie­niu obu swo­ich lo­ka­to­rów. Skąd­że to przy­szło tak na­gle?

– Mia­łem już ho­nor wspo­mnieć, że od pięt­na­stu lat…

– To sły­sza­łam, niech więc pan przej­dzie do daty naj­śwież­szej.

– Bar­dzo do­brze. Otóż dziś spo­tkał mnie w sa­skim ogro­dzie szwa­gier pani…

– I li­tu­jąc się nad sio­strą żony… sta­rą pan­ną, pro­sił w jej imie­niu o pań­ską rękę. Czy tak?

– Boże ucho­waj! – od­parł Drzy­mal­ski. Je­ste­śmy z nim ko­le­ga­mi od pierw­szej kla­sy, nic za­tem dziw­ne­go, że w po­ufa­łej roz­mo­wie wspo­mnia­łem mu o mo­ich uczu­ciach, a on…

– Po­szedł z pa­nem do re­stau­ra­cyi na obiad. Tam, przy bu­tel­ce wina, ser­ca wa­sze ude­rzy­ły jesz­cze spiesz­niej i – uło­ży­li­ście ma­ry­aż. Czy tak?

– Gdy­by pani od swe­go opi­su od­ję­ła tro­chę zło­śli­wo­ści, a do­da­ła tro­chę uczu­cia i po­ezyi, mo­że­bym go po­twier­dził.

– Mara do­dać po­ezyi?… Więc była nie jed­na, ale kil­ka bu­te­lek wina?… Po­zna­łam to po hu­mo­rze mego szwa­gra.

– Pani! so­tern jest na­po­je­ni tak nie­win­nym, że mógł­bym po nim iść do spo­wie­dzi…

– No i po­szedł pan, omy­liw­szy się tyl­ko… co do oso­by spo­wied­ni­ka… Wino nie mu­sia­ło być moc­ne.

Drzy­mal­ski po­ru­szył się.

– Wiem – rzekł, zmie­nia­jąc ton roz­mo­wy – że nie je­stem go­dzien mi­ło­ści ko­bie­ty ta­kiej jak pani, ale czu­ję, że na­wet mo­jej mi­ło­ści nie go­dzi się wy­szy­dzać. Zresz­tą mó­wi­łem o niej ze szwa­grem pani nie­tyl­ko przy obie­dzie, ale i przed obia­dem… Mó­wi­łem tak pięk­nie, że szwa­gier pani był głę­bo­ko wzru­szo­ny.

Pan­na Anna ze śmie­chem od­su­nę­ła swój warsz­tat.

– Pan po­tra­fi być szcze­rym?

– Nie umiem być in­nym.

– Gdzie pan pój­dzie od nas?

– Na spa­cer.

– A póź­niej?

– Na ko­la­cję, a z ko­la­cyi na wi­sta. Zbie­ra się trzech sta­rych ka­wa­le­rów i je­den wdo­wiec, ale głu­chy.

– Gdy­bym panu za­bro­ni­ła iść na ko­la­cyę i na wi­sta?

– Był­bym szcze­rze zmar­twio­ny, bo moi ko­le­dzy mu­sie­li­by grać z dziad­kiem.

– Wi­dzę, że pan mówi praw­dę. A co pan robi po wi­ście?

– Czy­tam książ­kę do po­dusz­ki i za­sy­piam.

– A z rana co?

– Kar­mię moje ka­nar­ki, zno­wu czy­tam, a po­tem idę na spa­cer i na obiad.

– Obiad pan jada za­wsze w tej sa­mej re­stau­ra­cyi?

– Od dzie­się­ciu lat.

– A spa­ce­ru­je pan za­wsze po tej sa­mej alei?

– Tak­że od dzie­się­ciu lat.

– Kie­dyż pan my­śli o mnie?

– Pra­wie co­dzień, gdy spa­ce­ru­je po ogro­dzie.

– I dla mnie zmie­nił­by pan swój tryb ży­cia?

Drzy­mal­ski za­my­ślił się.

– Z wiel­ką trud­no­ścią. Je­stem już bar­dzo sta­ry.

– To zna­czy: nie zmie­nił­by go pan?

– Pra­wie że nie. Cho­ciaż po­dob­no mi­łość wie­le może.

– Go do mnie, ja na­wet dla pań­skiej mi­ło­ści nie zmie­ni­ła­bym mego try­bu, a jest on zu­peł­nie róż­ny od pań­skie­go.

Drzy­mal­ski za­czął krę­cić się na ta­bu­re­cie. Anna za­py­ta­ła go po chwi­li:

– Ja­kiż pan wnio­sek wy­pro­wa­dzasz z na­szej roz­mo­wy?

Roz­ło­żył ręce na znak roz­pa­czy i ude­rzył się w ko­la­no.

– Okrut­ny wnio­sek – od­parł – ten, że pani mnie nie chce. Jest to już pią­ta rana śmier­tel­na, jaką za­da­je mi płeć pięk­na.

– Spo­dzie­wam się – rze­kła po­wsta­jąc z fo­te­lu – że dzi­siaj stra­ci pan raz na za­wsze ocho­tę do oświad­czyn.

– Prze­ciw­nie pani. Gdy­bym przy pierw­szej mo­jej ka­ta­stro­fie spo­tkał tak dow­cip­ną ko­bie­tę jak pani, oświad­czał­bym się co ty­dzień. A tak, zmar­no­wa­łem ży­cie, utra­ci­łem bar­dzo przy­jem­ną roz­ryw­kę.

– A te­raz któ­ry czło­wiek prze­ma­wia przez pań­skie usta?

– Nie­ste­ty! obaj… Je­den czu­je, że jest nie – szczę­śli­wy, a dru­gi po­cie­sza się w nie­szczę­ściu, jak umie.

Drzwi od ga­bi­ne­tu otwo­rzy­ły się i wbiegł do sa­lo­nu Nie­doj­dzie­wicz, a za nim teść.

– No i cóż po­ro­zu­mie­li­ście się! – za­wo­łał szlach­cic. – Wie­dzia­łem o tem,

– Tak jest – od­parł Drzy­inal­ski. – Po­ro­zu­mie­li­śmy się o tyle… że pan­na Anna nie chce na­wet sły­szeć o mnie.

– Co? – krzyk­nął Nie­doj­dzie­wicz, pa­trząc na Annę.

– Prze­ciw­nie, to pan Drzy­mal­ski zro­bił le­piej niż ja, bo wca­le się nie oświad­czał.

– Ale w kwe­styi miesz­ka­nia trzy­mam pana za sło­wo – wtrą­cił sta­ru­szek, ści­ska­jąc Drzy­mal­skie­go za rękę. – Żeń się, nie żeń się, to two­ja rzecz; ale spro­wadź się do mego domu, boś po­rząd­ny lo­ka­tor.

– Co pani są­dzi o tym pro­jek­cie ojca? – spy­tał Drzy­mal­ski, spo­glą­da­jąc na Annę.

– Jak pan chce – od­par­ła ze śmie­chem. – Je­ste­śmy chy­ba bez­piecz­ni za­rów­no od sie­bie, jak i od ludz­kich po­dej­rzeń.

– Za­bi­ła mnie! – po­my­ślał Drzy­mal­ski. – Wi­dzę, że otdąd nie wy­pa­da mi oświad­czać się na­wet z nie­po­wo­dze­niem.

– Wa­ry­atyl – ofuk­nął Nie­doj­dzie­wicz. – A przy­siągł­bym, że pa­su­je­cie do sie­bie, jak moje dwie dło­nie.

Drzy­mal­ski po­że­gnał się i wy­szedł, Był roz­draż­nio­ny i skie­ro­wał się ku Sa­skie­mu ogro­do­wi.

– Mam na­ukę – mó­wił do sie­bie – aże­by nie pi­jać li­che­go so­ter­nu. Do ju­tra be­dzie mnie łeb bo­lał.

W ogro­dzie spo­tkał zna­jo­me­go.

– O! – ździ­wił się zna­jo­my – có­żeś pan taki zmię­ty, pa­nie Drzy­mal­ski. Spie­czo­ne usta, w oczach go­rącz­ka, cera nie­zdro­wa… Cho­ry je­steś?

– Zro­bi­łem dziś dwa ka­pi­tal­ne głup­stwa – od­parł Drzy­mal­ski. – Przy obie­dzie pi­łem li­chy so­tern, a po obie­dzie oświad­czy­łem sio.

– To ostat­nie jest gru­bo waż­niej­sze.

– Wca­le nie, bo pan­na dała mi od­ko­sza na­tych­miast, a wino czu­ję do tej pory.

I po­szedł da­lej, nie­dba­le kiw­nąw­szy gło­wą. Zna­jo­my i tym ra­zem nie wie­dział, czy drwi z nie­go Drzy­mal­ski, czy na­praw­dę jest zbo­la­ły i smut­ny?

* * *
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: