- W empik go
Szkice i obrazki. Tom 3 - ebook
Szkice i obrazki. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 527 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom drugi
Orestes i Pylades. – On. –Podwójny
Człowiek. – Na Pograniczu – Echa
Muzyczne – Pan DUDKOWSKI i jego folwark. – Grzechy dzieciństwa.
Warszawa.
Skład główny w biurze i ekspedycyi
Spółki Nakładowej.
Zielna Nr. 7a.
Staraniem Spółki Nakładowej Warszawskiej wyszły z druku i są do nabycia we wszystkich księgarniach następujące dzieła: '
Dr. Chmielowski Piotr. Autorki Polskie wieku XIX. Studyum literacko-obyczajowe. Z sześcioma portretami str. 541. Rs. 2 kop. 50
Herbert Spencer. Zasady Etyki, z 3 wyd. oryginału angielskiego, przełożył Jan Karłowicz. Rs. 2
Światełko , książka dla dzieci, napisana zbiorowo przez grono autorów polskich, w ozdobnej oprawie z drzeworytami w tekście. Rs. 1 kop. 80
Brandes Jerzy. Główne prądy literatury XIX wieku. Tom V. Szkoła romantyczna we Francyi, z portretem autora, Rs. 2
Kramsztyk Stanisław. O postaci i ciężarze ziemi… kop. 50
Smoleński Władysław. Drobna szlachta w Królestwie Polskiem, studyum etnografiezno-społeczne… kop. 60
Nabywający dzieła powyższe w kantorze Spółki Nakładowej (Warszawa – Zielna Nr. 7A), kosztów przesyłki nie ponoszą.PRAWDA
Tygodnik polityczny, społeczny, naukowy i literacki organ liberalny i demokratyczny, zasilany pracami najznamienitszych umysłów postępowych – kosztuje kwartalnie: w Warszawie rs. 2, z przesyłką pocztową rs. 2 kop. 50. Oprócz zwykłego numeru tygodniowego wychodzi bezpłatny dodatek kwartalny, zawierający dzieła naukowe. Między innemi wydano w tym dodatku: J. Brandesa Główne prądy literatury XIX w , tomów cztery, cena obecna rs. 6. W bieżącym roku rozpocznie się drukować Logika Liarda. Warszawa, Zielna 7A.
Wydawca i Redaktor Dr. fil. A. Świętochowski.
Nakładem Prawdy wyszło słynne dzieło E. Tylora p… t.ORESTES I PYLADES.
Poznałem ich w restauracyi, a kilka wyrazów sprawiły to, żem od razu do nich przylgnął. Po kolacyi bowiem, gdy Orest zapytał Pyladesa: "mój drogi, gdzie są papierosy?" ten mu je podał ze swojej cygarnicy. A w chwilę później Pylades rzekł do Oresta: "czy ty wziąłeś portmonetkę?" "Ja" – odparł Orest. – "No, to płać – zakończył Pylades – i idźmy do domu".
Ludzie, którzy posiadają wspólne papierosy i portmonetę zasługują na uwagę. W pierwszej chwili sądziłem, że to jacyś wyjątkowi bracia, lecz objaśniono mnie, że to tylko dobrzy znajomi.
– Bardzo dobrzy znajomi – dodałem w duchu i złożyłem im wizytę. W drodze, ich wspólny przyjaciel powiedział mi, że gdy pewnego razu ktoś w złośliwy sposób odezwał się o dochodach Oresta, Pylades wyzwał go na pojedynek. Szczęściem Orest, dowiedziawszy się o zajściu, zaczepił swego oszczercę i zapowiedział, że – zabije go, jeżeli Pyladesowi spadnie bodaj włos z głowy.
Wobec tego oszczerca cofnął się i przeprosił obu przyjaciół.
Zapoznawszy się z tak wyjątkowymi ludźmi, odkrywałem w nich coraz nowe dowody wzajemnego przywiązania. Oto, co się trafiło zeszłego karnawału.
Byłem u Oresta w godzinie, w której wybierał się na maskaradową schadzkę. Już kazał przynieść bieliznę i balowy garnitur, gdy wszedł Pylades.
– Co ci jest? – zapytał go Orest, spostrzegłszy niezwykły odcień na twarzy przyjaciela…
– Mam schadzkę na maskaradzie – odparł zapytany – no, ale cóż – kiedy mi nie odnieśli fraka…
– Więc bierz mój… – zawołał Orest.
– Tak, ale w dodatku praczka nie oddała mi koszuli.
– Moja jest w tej chwili kupiona, niechże ci służy – dodał Orest i trochę pobladł.
– A tobie co?… – spytał zalękniony Pylades, patrząc przyjacielowi w oczy.
Orest milczał; za to ja się odezwałem:
– Ma schadzkę na maskaradzie.
– O, facecie! – zawołał Pylades, ściskając przyjaciela. – I ty myślisz, że ja w podobnych warunkach wziąłbym twój frak i koszulę?…
A widząc, że Orest nie zmienia zamiaru, dodał poważnie:
– Jeżeli nie chcesz, ażebym z tobą zerwał, ubieraj się i idź…
Orest zaczął się ubierać i śmiejąc się, rzekł:
– Pani Zofia ma szczęście, no, no!… A gotów byłem dziś nie dotrzymać jej placu.
– Pani Zofia?… – krzyknął Pylades.
Orest stanął przed nim jak posąg i przeszywając go wzrokiem, zapytał:
– Więc to ty miałeś się z nią, dziś zobaczyć?…
– No – tak! – odpowiedział Pylades tonem szlachetnej rezygnacyi.
– Więc… ja zostanę w domu – rzekł Orest z mocą.
– Nie, zostaniemy obaj – odparł Pylades. Przecz chwilę mierzyli się wzrokiem, lecz w końcu uścisnęli się za ręce i obaj zostali.
– Nie mogłem pohamować wzruszenia i ucałowałem każdego po kolei. Przyjaźń ich wytrzymała najcięższą próbę.
Dziś – siedzą obaj w więzieniu, pod zarzutem, że fałszowali stemple. Orestes posiadał wyjątkowy talent do niepochwytnego wyskrobywania liter: K. O. P., a Pylades z nieporównanem mistrzostwem wypisywał litery: R. V. B.ON.
Kilka lat temu, około południa, przez jednę z mniej ruchliwych ulic Berlina, szli zwolna dwaj ludzie: wojskowy i cywilny. Wojskowy szedł, a raczej wlókł się naprzód, cywilny o parę kroków za nim. Cywilny był odziany w eleganckie bobrowe futro i błyszczący cylinder, a stąpał – jak jenerał na paradzie. Miał jasne rękawiczki, szare latające oczy i minę człowieka, który pozwala światu nie padać przed sobą na kolana. Na jego ruchliwej twarzy malowała się duma i niestrudzona czujność, której przedmiotem był wojskowy towarzysz. Chwilami zdawało się, że człowiek w bobrowem futrze posiada nieoceniony dar strzyżenia uszami, dzięki czemu słyszy nietylko każde chrząknięcie wojskowego, ale nawet tajemniczy szelest jego myśli, które wzbierały i opadały, jak fale Bałtyckiego morza.
Czujność ta jednak nie przeszkadzała cywilnemu krzywić się, jeżeli ktoś minął go nie otworzywszy ust ze ździwienia, albo uśmiechać się do żołnierzy, którzy przed jego towarzyszem stawali wyprężeni jak struny, z ręką przy skroni i osłupiałemi oczyma.
Wlokący się naprzód wojskowy był człowiekiem olbrzymiego wzrostu. Miał długi płaszcz z peleryną i furażerkę z daszkiem. Twarzy jego trudno było przypatrzeć się, zasłaniał ją bowiem daszek i podniesiony kołnierz. Tylko, jeżeli niekiedy kołnierz odchylił się… widać było wypukłe oczy z obwisłemi powiekami, siwiejące wąsy blond także obwisłe i policzki poorane zmarszczkami, jakby wykute z piaskowca.
O ile jego towarzysz w cylindrze zdawał się być bardzo interesowany tem, ażeby go cały Berlin widział i podziwiał, o tyle wojskowy był zupełnie obojętny. Stąpał ciężko, brzęcząc wielkiemi ostrogami. Nie odpowiedział na ukłony, a nawet nie zwrócił uwagi na maszerujący oddział piechoty, który, mijając go, uderzył w bębny i sprezentował sztandar, co jego towarzysza napełniło taką dumą, że musiał użyć wszystkich sił, ażeby na nim nie pękło bobrowe futro.
Zwykli przechodnie, zajęci świątecznemi sprawunkami, mijali ich obojętnie. Zdarzało się jednak, że któryś uważniejszy spostrzegał olbrzyma w płaszczu i ustępował mu z drogi, zdejmując czapkę. Je – den nawet zdawał się być tak ździwiony, że zamiast ustąpić, otworzył tylko usta i patrzył na wojskowego, jak na widziadło. Para zaś starych berlińczyków, widocznie mąż i żona, bo mieli jednakowe zajęcze kołnierze i jednakowe bawełniane rękawiczki, zobaczywszy olbrzyma, trącili się jednocześnie w ręce:
– Patrz, to On!… – szepnął mąż.
– Patrz Fryc, to On!… – rzekła żona.
Na ten widok cywilny w bobrach począł jeszcze piękniej uśmiechać się, kiwać głową i strzydz uszami, jakby cieszył się z ich domyślności i chciał powiedzieć:
– Tak to on… a to – ja!…
Ale staruszkowie w zajęczych kołnierzach nie spostrzegli tych przyjacielskich sygnałów. Ich oczy były przykute do wspaniałej figury wojskowego. Gdy zaś znikł na rogu ulicy, przypatrywali się ze czcią kamieniom, których dotknęły jego olbrzymie stopy.
Na zakręcie chodnika człowiek w bobrach jeszcze raz odwrócił się do staruszków i z wielką życzliwością kiwnął im głową niby potwierdzając:
– Takto ja!…
Wojskowy wlókł się ciężko, jak człowiek, który na swoich niezmiernie szerokich barkach dźwiga losy czterdziestu pięciu milionów. Lecz, choć oddychał z trudnością, zmęczony długim spacerem, mimo to, zdawało się, że gdy zechce, jego płaszcz zamieni się w olbrzymie skrzydła, które porwą go i uniosą tam, skąd narody wyglądają jak mrowiska.
Na tej ulicy panował ruch większy. Było dużo sklepów i tłumy przechodniów. Wojskowy ocknął się i wypukłe oczy, które dotychczas patrzyły niewiadomo gdzie, skierował na ruch uliczny. Jednem spojrzeniem ogarnął tysiące ludzi. Tu spostrzegł gromadę kobiet targujących się z przekupką o tłustą gęś, – tam, kilku robotników fabrycznych, bladych, uczernionych i spacerujących, jak żołnierze. Widział żonę, która napróżno wyciągała męża z szynkowni, a dalej – kilka osób, które szły z węzełkami środkiem ulicy. Ktoś w tej gromadzie płakał, reszta zaś mówiła między sobą, że trzeba iść prędko, bo spóźnią się na pociąg do Hamburga i okręt bez nich pojedzie do Ameryki!…
Olbrzym zmarszczył krzaczaste brwi i odwrócił się w inną stronę. Wnet przecie kamienna twarz jego rozjaśniła się: zobaczył bowiem trzech bardzo małych chłopców, z których jeden miał pałasz, drugi dziecinny karabin, a trzeci tornister i papierową pikielhaubę. Błysnęła mu niewyraźna myśl, że choć kilku desperatów wyjedzie do Ameryki, to jednak na ich miejsce z tych oto dzieci wyrosną nowi zdobywcy.
Nagle cywilny w bobrach skoczył naprzód z taką gwałtownością, że zachwiał mu się cylinder. Zdarzyła się rzecz niesłychana. On, sekretarz, powiernik i biograf wielkiego człowieka, nie spostrzegł, że jego pan zatrzymał się na ulicy…
Stanąt, stał i patrzył, – a sekretarz nie mogł nawet odgadnąć, na co patrzy? Jest tu wprawdzie sklepik z kolonialnemi towarami, ale czyliż On nie zna cynamonu, muszkatołowej gałki, a choćby i kokosowych orzechów?… Na cóż więc patrzy?…
W tej chwili olbrzym z cicha westchnął. Nieba!…. On westchnął?… Sekretarz nie wierzy własnym uszom. Obchodzi pana zboku i na jego twarzy widzi nieomylne znaki wzruszenia.. Czyżby go wzruszył cynamon?…
– Ach!… omało nie krzyknął biograf, zobaczywszy w głębi sklepu małą choinkę, obwieszoną kilkoma piernikami. Jego tak rozmarzył widok choinki ubogich… Cóż to za poetyczna dusza!… Byle tylko nie wymyślił nowego podatku na ubogie dzieci!…
Nareszcie olbrzym odszedł od sklepu, z takim ruchem, jakby mu było trudno oderwać się od – choinki.
– Teraz już wrócimy do domu – pomyślał sekretarz, ciesząc się w duchu, że do biografii przybywa jeden z najbardziej interesujących rozdziałów. On rozmarzył się wobec choinki!… Czy nie piękny temat?… Wspomnienia z lat dziecinnych unoszące się nad krwawym szlakiem od Saarbrücken do Pa – ryża… Nie ma wydawcy, któryby tego rozdziału nie kupił na wagę stumarkowych banknotów!…
Sekretarz, przywykły do trafnego odgadywania publicznych i prywatnych projektów pana, miał już cały pomysł w głowie. Oto On, zmęczony nocną pracą, wyszedł około południa na spacer. Był nieco zdenerwowany, a więc przystępniejszy dla ludzkich uczuć. Widok przedświątecznego ruchu usposobił go jeszcze lepiej, a choinka – rozmarzyła do reszty.
– Jestem pewny – myslał sekretarz – że ta choinka stanie się źródłem mnóstwa nowych projektów dla klas pracujących, a może i… gratyfikacyi'?….
Oj! ci wielcy ludzie… – szepnął sekretarz. – Ani wiedzą jak łatwo przychodzi odgadywać ich zamiary tym, którzy dokładniej zbadali mechanizm geniuszu!….
W tem miejscu sekretarz nie mógł powstrzymać się od złożenia hołdu swojej przenikliwości. Jednocześnie obrzucił okiem Berlin i spostrzegł, że mu się jego pan znowu wymknął. Wprawdzie tylko o kilka kroków, gdyż od swego sekretarza i bibliografa człowiek dalej uciec nie może.
Tym razem wojskowy stał przed straganem z zabawkami, gdzie chudy i zmarznięty kupiec, gromadce ciekawych zachwalał swoję towary.
– Oto jest pociąg kolei żelaznej, który sam jeździ – cztery marki!… Oto jest słoń, który sam chodzi i ryczy – dwie marki!… Nakręca się ogonem… Oto jest pajac za dwadzieścia fenigów!…
Kolej i słonia mogli widzieć tylko ludzie dorośli, bo zabawki te biegały po stole. Ale pajac wisiał w górze. Miał odzienie złożone z płatów niebieskich, pąsowych i żółtych, śpiczasta czapkę, a w rękach dwie blachy! Gdy kramarz pociągnął za sznurek, pajac rozrzucał nogi, uderzał w blachy, przewracał oczyma i pokazywał język.
– Ach! jaki on śliczny!… – odezwał się w tej chwili dzieciący głosik.
Wojskowy spojrzał w tę stronę i zobaczył jasnowłosego chłopczyka, który, zadarłszy głowę i złożywszy ręce, patrzył na pajaca jak na cud. Ile zaś razy pajac mocniej wyrzucił nogą albo lepiej wysadził język, chłopiec śmiał się na cały głos, uderzał w ręce i wołał:
– Ach, Boże! Boże! jaki on śliczny…
Radość dziecka była tak wielka i szczera, że udzieliła się całej gromadce widzów. Nawet wojskowy olbrzym uśmiechnął się pod wąsem i – wydobył z kieszeni sakiewkę.
– Kupi chłopcu pajaca!…… – pomyślał sekretarz w bobrach, nie mogąc w dalszym ciągu powstrzymać się od kilku słów uznania dla swoich niepospolitych zdolności, które pozwalały mu odgadywać najdrobniejsze zamiary sfinksa XIX wieku.
W tej samej jednak chwili twarz wojskowego zachmurzyła się znowu. Prędko schował sakiewkę do kieszeni i odszedł od kramu.
Pajac tymczasem wciąż skakał i wywracał oczy, mały chłopiec śmiał się, a sekretarz myślał:
– Chciał kupić malcowi pajaca na choinkę, ale spostrzegł, że go poznali i dał pokój.. Oj! ta popularność…
Ja jednak – ciągnął w duchu sekretarz – mam prawo napisać, że pajac został kupiony i darowany dziecku ze słowami: "Masz, mój mały, to dają ci niemcy na gwiazdkę!… Ale ogłoszę to dopiero po śmierci..
Wpół godziny później wojskowy pan i jego sekretarz byli już w gabinecie… Sekretarz stał przy biurku a wojskowy siedział w wysokim fotelu i palił fajkę.
Była to chwila, w której biografom wolno zadawać niedyskretne pytania. Sekretarz skorzystał z niej i rzekł:
– Dzień dzisiejszy będzie dla mnie pamiętay. Dawno już nie widziałem waszej książęcej mości w takim świątecznym nastroju ducha.
– Tak! – odparł powoli wojskowy. – Ten spacer przypomniał mi o kilku sprawach. Zaczynam już spotykać emigrantów do Ameryki nie tylko w raportach ale – i na ulicach…
– Gadaj innym o emigrantach, pomyślał sekretarz Przedemną nie ukryjesz swych uczuć!…
A potem dodał głośno:
– Jestem pewny, że widok tej choinki obudził w księciu jakieś miłe wspomnienia z lat dziecinnych…
Książę podniósł głowę.
– Jakiej choinki?…
– Tej – w sklepie kolonialnym – odparł domyślny biograf, dyskretnie patrząc w ziemię.
Książę puścił ogromny kłęb dymu i niespokojnie poruszył się w fotelu.
– Ach, tak!… – westchnął – ten sklep i nasi emigranci, wyjeżdżający z domu na Boże Narodzenie, to ciekawa ilustracya niemieckich stosunków. Każdy taki sklep jest kasą, w której Holandya pobiera od nas haracz… Śmieszna historya, żeby Niemcy nie mogły mieć u siebie nawet laski cynamonu, na której nie położyłaby pieczęci Anglia albo Holandya…
Holandya! mniejsza od Brandenburgii, której jednak podoba się mieć kolonie prawie cztery razy rozleglejsze od całych Niemiec!… No – i posiada je, a my pewnego poranku musielibyśmy pić na śniadanie cykoryę, zamiast kawy, gdyby tak się podobało Holandyi…
– Więc jego nie choinka wzruszyła, tylko… holenderskie kolonie? – pomyślał markotny sekretarz.
Wzburzony olbrzym pociągnął kilka razy dym z giętkiego cybucha; powoli jednak nabrzmiałe na czole żyły pobladły mu i – uspokoił się.
– Uważałem – rzekł sekretarz – że księciu podobał się ten mały chłopiec przed pajacem?…
– A, tak! to był tęgo zbudowany malec! – odparł książę z uśmiechem znawcy mięsa dla armat.
– Zdawało mi się nawet, że książe miał zamiar ofiarować mu pajaca?
– No – alem przecież tego nie zrobił – odpowiedział olbrzym.
– Czy książę sądzi, że święteczne podarunki nie są stosowne dla niemieckich dzieci?
– Przeciwnie… Zresztą dałem mu najlepszy podarunek, jaki mógł dostać.
Sekretarz spojrzał ciekawie.
– Dałem mu – niezaspokojone pragnienie – odparł książę. A potem dodał:
Im więcej będzie takich pragnień, tem dla nas lepiej!
– Przed jedynastu laty jednak, w Wersalu, byłeś książę łaskawszy dla małej francuski, która dostała od was lalkę?
– Bo widzisz, im więcej – tam będzie zaspokojonych pragnień, tem znowu dla nas lepiej!
To powiedziawszy, książe odwrócił się i utopił wzrok w wiszącej mapie holenderskich kolonij.
Sekretarz – posmutniał, może słusznie, domyślając się, że w tym kraju gdzie mały chłopiec napróżno tęskni do pajaca, a wielki kanclerz do holenderskich kolonij, sekretarze, zamiast gratyfikacyi, mogą otrzymać na gwiazdkę podarunek – z niezaspokojonych pragnień…
* * *PODWÓJNY CZŁOWIEK.
Czasami tęsknię, ale nigdy nie nudzę się, ponieważ we mnie jest dwu ludzi, którzy ciągle sprzeczają się z sobą. No, a w moim wieku niema przyjemniejszej rozrywki, jak ożywiona dyskusya."
W taki sposób określił samego siebie pewien stary kawaler, p. Drzymalski… gdy go pytano: czy nie nudzi się, nic nie robiąc?… W podobny sposób wyjaśnił kwestyę: dlaczego chodzi do teatrzyków, a nie bywa w teatrze?
– Na przypatrywanie się baletowi mam za dużo rozumu. Na dramat chodzić nie potrzebuję, gdyż sam w sobie noszę kopalnię uczuciowych sytuacyj; żadną zaś komedyą nie ubawię się tak, jak moim własnym dowcipem. Chodzę tylko na operetki, ponieważ nie znam się na muzyce.
Mnóstwo tego rodzaju zdań p. Drzymałski wygłaszał z niezachwianą powagą, za co przyjaciele nazywali go oryginałem, a niechętni cynikiem. Gdy mu to powiedziano w oczy, odparł bez gniewu:
– Mylicie się, panowie, jestem tylko prawdomównym.
Był to człowiek nieładny, ale spojrzenie miał dziwne. Zwykle patrzył szyderczo, z drwiącym uśmieszkiem, niekiedy zaś tak smutno, jak gdyby serce zalewało mu się łzami. Czasem na nic nie patrzył, a wtedy z jego oczu padał cień jak z przepaści.
W jednej z podobnych chwil, ktoś, uchodzący za dowcipnego, powiedział mu:
– Za często zaglądasz pan w siebie.
– Bo mam na co spoglądać – odrzekł. – Gdybyś pan robił to samo, traciłbyś czas na próżno.
Życie prowadził systematyczne. Jadał obiad o drugiej, po obiedzie spał, przed obiadem spacerował. O dziewiątej wieczorem szedł na kolacyę, później czytał książki albo grał w wista, a o północy leżał w łóżku. Z rana wstawał o siódmej, karmiłi opatrywał swoje kanarki, czytał i przed obiadem szedł znowu na spacer.
Na niedzielę miał inny program zajęć. Po południu składał wizyty różnym starym panom i damom, których już nikt nie odwiedzał, a z rana chodził do kościoła.
– Więc pan bywasz w kościele? – dziwił się jakiś farmazon.
– Bywam.
– Jak można pozować na świętoszka!…
– Rzecz gustu – odpowiedział Drzymalski. – Pan dbasz o łaskę prezesów, a ja o łaskę Boga i świętych. Mam ten zysk, że moi protektorowie nigdy mnie nie lekceważą.
Farmazon oburzył się tak, że przestał witać się z Drzymalskim. Przyjaciele nie omieszkali wyzyskać tego.
– Cóż to, panie Drzymalski, nasz szanowny dyrektor nie wita się z panem?
– Wiem o tem lepiej aniżeli panowie, bo właśnie wczoraj nie podał mi ręki w salonie, przy piędziesięciu osobach
– I cóż pan na to?
– Powiedziałem mu, że Grand Daniel także nie podałby mi ręki, choć jest bardzo szanownym koniem.
Pewnego dnia, gdy odbywał zwykłą przechadzkę po saskim ogrodzie, zastąpił mu drogę tęgi, siwiejący szlachcic. P. Drzymalski ocknął się z zamyślenia i chwilę popatrzywszy zawołał:
– Niedojdziewicz!
– We własnej skórze! – odparł przybysz. Padli sobie w objęcia.
– Skądże się wziąłeś w Warszawie i do tego w ogrodzie? – zapytał Drzymalski.
– Wczoraj przyjechałem do miasta, a dziś byłem u ciebie w domu. Służąca powiedziała mi, że zastanę cię tutaj, między studnią i wodą sodową – no i zgadła. Jesteś regularny jak zegarek.
– Żaden szlachcic nie zalega tak regularnie w długach, jak ja spełniam moje obowiązki. Tu naprzykład bywam codzień od dziesięciu lat.
– Boże miłosierny! – westchnął Niedojdziewicz. I co tu robisz codzień.
– Cieszę ludzi moim widokiem, a niekiedy marzę.
– Ty?…
– Czy mi nie wolno? – spytał Drzymalski. – Jestem przecie pełnoletni.
– I bardzo. Ale o czem marzysz?
– Niekiedy podziwiam dobrotliwą Opatrzność, która nad każdą ławką w saskim ogrodzie stworzyła drzewo, aby ludzie mieli dosyć cieniu…
Niedojdziewicz spojrzał na niego, niepewny, co myśleć o tej filozofii.
– Zwykle zaś – ciągnął Drzymalski – pieszczę się i dręczę widokiem przechodzących kobiet. O, spojrzyj naprzykład na tę, czy nie piękna? Blondynka, ciemno szare oczy… grecki profil, a jaki rzut nogi!… Zdaje mi się… że za jeden jej pocałunek oddałbym życie; ale wnet przypominam sobie, że ona takiego jak ja, nie pocałowałaby nawet za turkusowe kolczyki. Moje zaś dochody nie pozwoliłyby mi ofiarować jej brylantowych…
– Kpisz ze mnie? – spytał Niedojdziewicz, patrząc mu w oczy.
– Mówię zupełnie seryo – odparł Drzymalski z wejrzeniem pełnem smutku. Ale jestem jak Człowiek śmiechu: kiedy mi serce pęka, ludzie myślą, że kpię z nich. Lecz prawda, że wy na wsi czytacie dopiero Walter-Skotta, a Hugo jeszcze się dla was nie urodził.
– Zawsześ był dziwak – rzekł Niedojdziewicz – ale nie wiedziałem, że obudził się w tobie gust do kobiet.
– Gust?… Powiedz namiętność!… Od piątej klasy ginąłem za kobietami, kochałem się jak Romeo, ale – po cichu, wiedząc, że żadna nie odpłaci mi wzajemnością. Tak głupiej niema w Warszawie, a na prowincyę nie chce mi się wyjeżdżać.
– Zechciej się tylko ożenić, a sto wyjdzie za ciebie nawet w Warszawie.
– Dajże spokój. W ciągu piętnastu lat starokawalerstwa oświadczyłem się czterem i żadna się nie złapała. Śmiały się… gdy ze łzą w oku opisywałem im interesujący stan mojej duszy. Im byłem rzewniejszy, tem one miały lepszy humor; widocznie w ich opinii szkodził mi zbytek uczuć. Zrobiłbym wrażenie, gdybym miał w sobie mniej poezyi, bo kobiety są realistki i wolą okrągły kark, aniżeli okrągły frazes.
– A dlaczego nie zwracałeś się nigdy do Anny?…
Drzymalski cofnął się.
– Jakiej Anny?… – spytał niespokojnie.
– Siostry mojej żony.
Drzymalski począł iść szybko i, zaplotłszy ręce za siebie, ściskał je tak mocno, jakby chciał połamać palce. Niedojdziewicz zdumiał się, widząc jego wzruszenie.
– Co ci się stało?… Czego lecisz jak waryat?…
– Posłuchaj mnie – odezwał się Drzymalski. – Jesteś jedynym moim przyjacielem, jeżeli w ogóle mogę mieć przyjaciół, ale pomimo to zrobiłeś mi wielką przykrość…
– Przykrość?…
– Niezmierną. Czy pomyślałeś kiedy, że ja, od pietnastu lat, kocham… nie – uwielbiam Annę?… To moja pierwsza i jedyna miłość?… I kto wie, czy dziś nie byłbym innym, gdybym się z nią ożenił… Przedewszystkiem miałbym kamienicę, bo jej ojciec umarłby ze zmartwienia, patrząc na takiego zięcia.
– W imię Ojca i Syna… – przeżegnał się Niedojdziewicz. Więc dlaczego nigdy nie wspomniałeś o tym afekcie?
– Nie śmiałem… Piętnaście… eh!… co ja mówię… sto razy chciałem się o Annę oświadczyć, ale słowa więzły mi w gardle. Siedzisz całe życie na wsi i myślisz tylko o tem, ażeby co roku mieć dziecko; niemasz więc pojęcia, jak wstydliwem jest prawdziwe uczucie. Ale gdybym ci przeczytał sonety, jakie na jej cześć pisałem, zapłakałbyś… Taką lichą mają formę, obok głębokiego uczucia. Niedojdziewicz kręcił głową.
– Mój drogi – rzekł – drwisz ze mnie. Mówisz, żeś kochał jednę tylko Annę, a… oświadczałeś się czterem innym pannom.
– Z rozpaczy i dla wprawy. Kto nie może utopić się w oceanie, skacze do studni.
– Dajmy na to. Ale kiedy już nabyłeś wprawy?…
– Nie śmiałem zwracać się do panny Anny, dostawszy odkosza od innej – odparł Drzymalski tonem przekonania. No, ale jest już druga, więc idźmy na obiad. Dziś wyjątkowo pójdę do lepszej knajpy i proszę cię ze sobą…
Niedojdziewicz wahał się.
– Obiecałem – rzekł – Anusi, że u nich będę na obiedzie, ale – mniejsza o to. Poślę kartkę przez posłańca, a tymczasem pogadamy. Może cię ożenię?
– Prędzej wsadzisz mnie na szczyt ratuszowej wieży – odparł Drzymalski.
Wyszli z ogrodu w stronę teatralnego placu. Drzymalski spuścił głowę i gwizdał marsza Szopena;
Niedojdziewicz spoglądał na niego z pod oka i wzruszał ramionami.
– Dziwak, wielki dziwak!… – myślał o swoim przyjacielu. Ale – jeżeli się ożeni, to może się odmienić.
W restauracyi znaleźli osobny gabinet. Niedojdziewicz pisał kartkę, a Drzymalski zamawiał obiad.
– Daj nam pan – rnówił do subjekta, bębniąc palcami w stół – daj nam pan – barszczu… polędwicę… A rybę macie jaką? Jestem dziś tak wzruszony, że muszę jeść rybę.
– Jest sandacz z jajami.
– Bardzo dobrze, daj pan sandacza. A ze zwierzyny?…
– Może być pieczeń sarnia.
– Wybornie, więc i pieczeń sarnią, byle nam ze stołu nie uciekła.
– Wódeczkę podać przed obiadem?
– Owszem, daj nam pan starki i ćwierć funta kawioru. Obiad bez wódki, jest jak dorożka bez stopnia.
– Wino będzie jakie?
– Może byś sotern, a później zobaczymy.
– Po obiedzie czarna kawa i likier?
– Obiad bez kawy, jest jak krzesło bez poręczy. Zapisuj pan sobie moje dowcipy, będziesz miał reputacyę.
Początek obiadu upłynął w milczeniu. Ale przy drugiej butelce soternu, dwaj przyjaciele wrócili do przerwanej rozmowy.
– Powiedzże mi krótko – spytał Niedojdziewicz – boć znamy się od dzieci, a kochamy jak bracia… Chcesz się żenić, czy nie?… Ale krótko.
– Dyabli wiedzą – odparł Drzymalski. Znasz moje najgłębsze uczucia, więc sam osądź….
– Zatem chcesz się żenić, Józefie!… Ty chcesz.… – zawołał Niedojdziewicz i złożył pocałunek na spoconej twarzy przyjaciela.
– Nie wiem. Serce mówi: tak! – a rozum przypomina, że w małżeństwie są duże obowiązki. Trzeba być nie tylko punktualnym, ale i entuzyastą.
– Józiu!… Drzymalski… – prawił zarumieniony szlachcic. Znamy się od pierwszej klasy… Ty byłeś naprzód moim kolegą, ale, że ja siadywałem w każdej klasie po dwa lata, więc zostałeś moim korepetytorem… Zawsze jednak… Józiu patrz mi w oczy… Zawsze jednak byliśmy przyjaciółmi. Otóż, ja, Niedojdziewicz, jako twój najserdeczniejszy przyjaciel, mówię ci: Drzymalski, ty chcesz się żenić!… Prawda, że w tobie siedzi jakiś przekorny dyabeł, i nie wiadomo kiedy kpisz, a kiedy mówisz prawdę, ale ja cię znam… Ty chcesz się żenić i tobie dobrze zrobi małżeństwo…
– Kiedy w saskim ogrodzie – mówił Drzymalski, patrząc w sufit – widzę spruchniałe drzewa, obite smołowcową tekturą, myślę, że dla starego kawalera małżeństwo jest taką tekturą, co osłania jego rany… Ale ich nie leczy!…
– Józiu… tobie koniecznie potrzeba żony… Ona by ci świat umilała.
Drzymalski począł marzyć głośno:
– Patrząc w salonie na młode kobiety, na ich piękność, ruchy, ich strój tak różny od naszego, a tak ponętny, rozumiem, że na świecie niema doskonalszej istoty nad kobietę. Czasami, na widok turniury, chwiejącej się z wdziękiem, ogarnia mnie taki żal, że, boję się rozpłakać i uciekam… Ale kiedy znowu pomyślę, że pewnego dnia, mógłbym w moim pokoju zobaczyć suknie porozwieszane na drzwiach, kaftaniki na bibliotece, chusteczki na parawanie – zimno mi się robi… Kobiety mają za dużo garderoby!…
– To głupstwo! – machnął ręką Niedojdziewicz. Garderoba nie stanowi kobiety.
– To wcale nie dodaje mi odwagi.
– Więc ja cię wyręczę.
– W czem?… – zawołał Drzymalski.
– Uświadczę się w twoim imieniu Annie.
– Czyżbyś to zrobił?…
– Nawet dzisiaj, w tej chwili! – zawołał Niedojdziewicz, z pewnym trudem unosząc się z kanapy.
– Pierwej skończmy obiad – uspokoił go Drzymalski. Dobry obiad jest gwarancyą powodzenia w miłości; lubo nie zawsze! – westchnął.
– Obiad skończymy – mówił Niedojdziewicz z pałającemi oczyma – ale… oświadczymy się dziś…
I uderzył pięścią w stół marmurowy.
– Nie mam odwagi…
– Trzeba raz skończyć!…
– Nie ośmielę się…
– Z oświadczynami robi się jak z wyrwaniem zęba. Powiedz sobie: rwę dziś, za godzinę i basta!…. Za godzinę będziesz po słowie z Anną…
– Odrzuci mnie! – desperował Drzymalski.
– Pójdzie za ciebie z pocałowaniem ręki. Za późno na grymasy, kiedy się dobiega trzydziestki.
– No, Anna już przewaliła trzydziestkę…
– Jest znacznie młodsza od ciebie.
– Bagatela! – mruknął Drzymalski. – O mnie już lada dzień napiszą nekrolog i, doprawdy, zazdroszczę tym, którzy go czytać będą. Ale mniejsza o lata panny Anny – dodał – ponieważ czuję, że i w tym wieku, jaki ma, zrobiłaby mi łaskę wychodząc za mnie. Nie jestem jej wart…
Niedojdziewicza ogarnął zapał.
– Wart jesteś! – krzyknął – boś mój kolega i przyjaciel… Jeszcze kieliszek… i idziemy w konkury…
– Jak to, zaraz?…
– Natychmiast. Z oświadczynami, jak ze rwaniem zębów.
– Ależ ja mam na sobie stary tużurek…
– Do dentysty biegłbyś w szlafroku, gdyby cię przycisnęło.
– Zresztą muszę pomyśleć…
Niedojdziewicz podniósł się z kanapy.
– Kochasz Annę, czy nie?…
– Miłość jej zatruła mi piętnaście najpiękniejszych lat życia…
– A więc basta!… Pije zdrowie twojej narzeczonej, a siostry mojej żony…
– Gubisz mnie!… – reflektował go Drzymalski i zakrztusił się winem ze wzruszenia.
– Teraz idźmy!… – rzekł Niedojdziewicz.
Drzymaiski chwycił się za poręcz kanapy.
– Trupa mojego weźmiesz stąd…
Niedojdziewicz trochę wytrzeźwiał.
– Słuchaj – mówił spokojniejszym głosem. – Jutro wyjeżdżam z Warszawy, ale dziś chcę cię uratować. Widzę, że marnujesz się w starokawalerstwie i zmarniejesz, więc decyduj. Albo oświadczymy się o Annę zaraz, albo…
– Pozwólże mi zebrać myśli… – szepnął Drzymalski. Nie jestem berejterem, ażebym z miejsca brał taką baryerę, jak oświadczyny.
– Dobrze. Wyjdę na pięć minut z tego pokoju, przyślę ci syfon wody selcerskiej, a ty – napij się jej i pomyśl. Albo… albo…
Niedojdziewicz wyszedł, a po chwili ukazał się subjekt i, milcząc, postawił syfon na stole.
– Boże mój, co robić? – szepnął Drzymalski. – Anioł czy szatan sprowadził mi na kark Niedojdziewicza?… Ten szlachcic rozmarzył mnie, czuję, że odmłodniałem na sarnę myśl o Annie. Ile wspomnień… Widzę całą moją ubogą młodość, klasy pełne dziecinnych głów, uniwersytet, izbę na poddaszu, gdzie we trzech mieliśmy dwa łóżka i, na cały dzień jednę bułkę chleba…
A potem – Anna… Spotkałem ją na wieczorku. Miała tarlatanową suknię i niebieską szarfę. Jak to dawno!… Z początku nie zauważyłem jej, ale wypadkiem dotknęła mnie sukienką i spojrzała tak, żem wybiegł do przedpokoju i pocałowałem jakąś pokojówkę. A może ja jej wtedy podobałem się?… No, chybaby miała kataraktę na oczach, bo nawet stare baby nigdy nie okazywały apetytu na moje wdzięki… Ale jeżeli… Jeżeli z tego powodu do dziś dnia została panną?… Bah! a narzeczony, który ją porzucił? Choć i to niczego nie dowodzi, mnie cztery panny odrzuciły, a jednak ją kocham.
Gdyby więc i ona mnie kochała, gdybym przy niej odżył i tak codzień widywał moje młode łata, jak dzisiaj?… Co prawda, żeniąc się, zrobiłbym uciechę całej Warszawie; ludzie wytykaliby mnie palcami. Ale cóż mnie to obchodzi? Czy nie mam prawa do szczęścia, a Warszawa do uciechy? A gdybyśmy mieli dzieci… Nie, widocznie już zwaryowałem!… Ale jeżeli ona mnie kocha?… No, to by mi także w moim wieku nic nie pomogło. Boże! jakie straszne wątpliwości.
We drzwiach stanął Niedojdziewicz.
– Tak, czy nie? – spytał.
– Jestem zdecydowany, ale… i pełen sceptycyzmu, jak prawdziwy filozof – odparł Drzymalski.
– Ubezwłasnowalniam cię na godzinę! – zawołał Niedojdziewicz. O tu jest miednica z wodą, umyj się.
Drzymalski wyszedł do drugiego pokoju i umył się.
– A!… – syknął – zimna woda dodaje otuchy, nawet do małżeństwa.
– Bierz palto. Drzymalski ubrał się.
– Idźmy.
– Czy tam?… – spytał Drzymalski.
– Nie pytaj.
– Zmiłuj się – szepnął, biorąc Niedojdziewieza za rękę. – Jeszcze kwadrans do namysłu…
– Ani sekundy…
Wyszli, siedli w dorożkę i wkrótce stanęli przed sporą kamienicą.
– Połowa tego domu będzie twoją – rzekł Niedojdziewicz.
– Zatrzymajmy się… – błagał go Drzymalski. – Zabije mnie apopleksya…
– Mieszka tu felczer i puści ci krew.
Drzymalski opierał się, ale wieśniak ujął go mocno pod rękę i wciągnął na schody.
– Toby była awantura, gdybym został przyjęty! – szepnął Drzymalski.
Niedojdziewicz zadzwonił. W tej chwili drzwi otworzono.
W przedpokoju Drzymalski uczuł, że nogi chwieją się pod nim. Szczęściem spojrzał w lustro i zobaczył sinawe rumieńce na swojej twarzy i nos czerwony.
Widok ten przywrócił mu równowagę duchową.
– No – myślał – już takiego konkurenta nie przyjmie nie tylko Anna, ale nawet jej kucharka – pomyślał. – Wyglądam jak pijak i z pewnością dostanę piątego arbuza w życiu, ale – co mi to szkodzi?… Sądzono widać, ażebym w tym tygodniu ubawił Warszawę moją skwapliwością do kobiet.
Weszli do gabinetu pana domu, szczupłego i jowialnego staruszka, który przyjął ich bardzo życzliwie.
– To mi lokator! – zawołał staruszek, ściskając za obie ręce Drzymalskiego. – Spokojny, punktualny, lubi porządek…
– Nie wiem, czy tak pochlebną opinię podzielałby mój gospodarz – odpowiedział Drzymalski
– O, podziela!… – zawołał staruszek. – Zna przecie pana od ośmiu lat i mówi, że taki lokator to błogosławieństwo boże. Zazdroszczę mu z całego serca…
Drzymalski skłonił się pełen niepokoju.
Wtem Niedojdziewicz odchrząknął i wtrącił się do rozmowy.
– Może ojciec mieć tego lokatora do końca życia.
– Co mówisz? – spytał stary z zaiskrzonemi oczyma.
– Tak jest i nawet przyszliśmy w tym interesie.
– Ejże?… Więc on wyprowadza się od Frajtaga?… Brawo!… – krzyknął staruszek klaszcząc w ręce.
Drzymalski siedział blady i wyginał sobie palce. Niedojdziewicz pocałował staruszka w ramię i mówił:
– Kochany ojcze, powiem ci bez wstępu: Drzymalski prosi cię o rękę Anny…
Mimo panowania nad sobą, Drzymalski tak nagle rzucił się na kanapie, że dotknął głową ściany. Staruszek otworzył usta ze zdziwienia, podniósł ręce do góry i rzekł:
– Czy to być może?…
– Wiedziałem – odezwał się Drzymalski – że umie pan dobrodziej odrzucisz… Przynosi to zaszczyt pańskiemu doświadczeniu i dbałości o szczęście córki.
– Ależ nie!… – odparł staruszek, dziwiąc się coraz bardziej.
Drzymalski oniemiał.
– Józef od piętnastu lat kocha Annę – rzeki Niedojdziewicz, – a jeżeli oświadcza się tak późno, to tylko przez nieśmiałość.
– Bagatela – zawołał staruszek – zalegał w oświadczynach sześćdziesiąt kwartałów!… Jednak lepiej późno, aniżeli nigdy, bo dobry i ten lokator, który, długo nie płacąc, chociaż w końcu oddaje. Ale ja mam, panie, takich, co mi nigdy nie zapłacą… Wymknęli się, graty z domu wynieśli i – szukaj nieboszczyka w biurze adresowem!
– Więc ojcze, przyjmujesz Drzymalskiego?… – spytał Niedojdziewicz.
– Całe piętro mu oddam… To jest – poprawił się staruszek – widzicie tak. Ja zajmuję się tylko kamienicą i zapraszam do niej pana Drzymalskiego, owszem, nawet zniżę mu komorne. Ale czy Anusia przyjmie go za męża, to już jej rzecz.
– A jest w domu?
– Rozumie się, że jest i nawet pewnie nas podsłuchuje – rzekł staruszek.
– Ależ papo!… – zawołała panna Anna, stając nagle we drzwiach gabinetu. Cóż za wyobrażenie będzie miał o mnie pan Drzymalski?…
Niedojdziewicz spojrzał na nią, kiwając głową.
– Że nie podsłuchujesz, to wiem – rzekł do niej. – Ale gardło daję, że słyszałaś całą naszę rozmowę.
– Byłoby dziwne, gdybym nie słyszała – odpowiedziała panna. Robiąc koronkę siedzę cały dzień przy tych drzwiach w saloniku, a panowie tak głośno powierzacie sobie tajemnice, że trudno ich nie słyszeć.
– A więc?… – spytał Niedojdziewicz.
– Co więc?… – chłodno odparła panna Anna.
– Czy przyjmujesz oświadczyny Józefa?…
– Czy ty jesteś panem Józefem?… Drzymalski podniósł się z kanapy.
– Pani! – rzekł – do tej pory milczałem, nie mając odwagi prosić pani o rękę. W tej chwili mówię, ale… również czuję, że nie mam odwagi… Skazany na śmierć nie doświadcza takich wrażeń wobec…
Tu urwał i stanął z otwartemi ustami, zapatrzony w pannę.
– Dziękuję panu, żeś mnie chciał porównać do kata, ale mniejsza o to… Przedewszystkiem witam – rzekła panna i podała mu rękę.
– Zdaje się, moi państwo – wtrącił Niedojdziewicz – że najłatwiej porozumiecie się, bez świadków.
I dla tego zostawcie tu mnie z ojcem na półgodzinną rozmowę o interesach, a sami przejdźcie do saloniku. Ty, Józefie masz drogę utorowana. Reszty dokończysz sam.
– Wpadłem na siedm bez atu! – pomyślał Drzymalski.
Anna wyszła do saloniku, a za nią jej konkurent. Tam przeniosła swój warsztat, koronkarski na drugi koniec pokoju i… usiadłszy na fotelu, najspokojniej zaczęła robotę. Drzyinalski zajął miejsce naprzeciw niej, na taburecie, mocno zmięszany.
– Rzadko widujemy się – rzekła panna.
– Słodki to dla mnie wyrzut. Ale, jeżeli pani pozwoli, postaram się dotychczasowe zaniedbanie wynagrodzić – odparł Drzymalski.
– Komu?…
– Wynagrodzić przedewszystkiem sobie…
– A powtóre?…
– Istotnie, że z tego com powiedział, wypływa i powtóre. A więc – powtóre – znowu sobie.
– Prawda, że w panu jest podobno dwu ludzi.
– Pani słyszała o tym aforyzmie? Dobry jest, co?….
– Nawet o sławie pańskiego dowcipu. Ale jacyż to są ci dwaj ludzie, których pan lokujesz w sobie?
– Jednym jest ten, który panią poznał przed piętnasta laty: tkliwy i marzący. Drugim ten który przez piętnaście lat kochał bez nadziei…
– I cztery razy oświadczał się czterem różnym pannom. Jakiż jest ten drugi?
– Dowcipny i złośliwy – odparł Drzymalski.
– W miłości nieszczęśliwy – dodała Anna.
– Pozwolę sobie zauważyć, że rym, który pani w tej chwili skomponowała, jest lepszy od wielu moich, choć dużo nad niemi pracuję.
– Bardzo mi to pochlebia. Czy i pan dopuszcza się wierszy?
– Niestety tak. Układałem je na cześć pani. Czy pani także bawiła się w poezyę?
– Niestety, tak…
– Domyślam się, że nie z mego powodu?
– Powinnabym uwielbiać pańską skromność, ale, będąc szczerą, wolę podziwiać pańską domyślność.
– Gorzkie odpowiedzi pani ranią moje nadzieje.
– Ach, prawda… że pan ma mi się oświadczyć i zapewne w imieniu obu swoich lokatorów. Skądże to przyszło tak nagle?
– Miałem już honor wspomnieć, że od piętnastu lat…
– To słyszałam, niech więc pan przejdzie do daty najświeższej.
– Bardzo dobrze. Otóż dziś spotkał mnie w saskim ogrodzie szwagier pani…
– I litując się nad siostrą żony… starą panną, prosił w jej imieniu o pańską rękę. Czy tak?
– Boże uchowaj! – odparł Drzymalski. Jesteśmy z nim kolegami od pierwszej klasy, nic zatem dziwnego, że w poufałej rozmowie wspomniałem mu o moich uczuciach, a on…
– Poszedł z panem do restauracyi na obiad. Tam, przy butelce wina, serca wasze uderzyły jeszcze spieszniej i – ułożyliście maryaż. Czy tak?
– Gdyby pani od swego opisu odjęła trochę złośliwości, a dodała trochę uczucia i poezyi, możebym go potwierdził.
– Mara dodać poezyi?… Więc była nie jedna, ale kilka butelek wina?… Poznałam to po humorze mego szwagra.
– Pani! sotern jest napojeni tak niewinnym, że mógłbym po nim iść do spowiedzi…
– No i poszedł pan, omyliwszy się tylko… co do osoby spowiednika… Wino nie musiało być mocne.
Drzymalski poruszył się.
– Wiem – rzekł, zmieniając ton rozmowy – że nie jestem godzien miłości kobiety takiej jak pani, ale czuję, że nawet mojej miłości nie godzi się wyszydzać. Zresztą mówiłem o niej ze szwagrem pani nietylko przy obiedzie, ale i przed obiadem… Mówiłem tak pięknie, że szwagier pani był głęboko wzruszony.
Panna Anna ze śmiechem odsunęła swój warsztat.
– Pan potrafi być szczerym?
– Nie umiem być innym.
– Gdzie pan pójdzie od nas?
– Na spacer.
– A później?
– Na kolację, a z kolacyi na wista. Zbiera się trzech starych kawalerów i jeden wdowiec, ale głuchy.
– Gdybym panu zabroniła iść na kolacyę i na wista?
– Byłbym szczerze zmartwiony, bo moi koledzy musieliby grać z dziadkiem.
– Widzę, że pan mówi prawdę. A co pan robi po wiście?
– Czytam książkę do poduszki i zasypiam.
– A z rana co?
– Karmię moje kanarki, znowu czytam, a potem idę na spacer i na obiad.
– Obiad pan jada zawsze w tej samej restauracyi?
– Od dziesięciu lat.
– A spaceruje pan zawsze po tej samej alei?
– Także od dziesięciu lat.
– Kiedyż pan myśli o mnie?
– Prawie codzień, gdy spaceruje po ogrodzie.
– I dla mnie zmieniłby pan swój tryb życia?
Drzymalski zamyślił się.
– Z wielką trudnością. Jestem już bardzo stary.
– To znaczy: nie zmieniłby go pan?
– Prawie że nie. Chociaż podobno miłość wiele może.
– Go do mnie, ja nawet dla pańskiej miłości nie zmieniłabym mego trybu, a jest on zupełnie różny od pańskiego.
Drzymalski zaczął kręcić się na taburecie. Anna zapytała go po chwili:
– Jakiż pan wniosek wyprowadzasz z naszej rozmowy?
Rozłożył ręce na znak rozpaczy i uderzył się w kolano.
– Okrutny wniosek – odparł – ten, że pani mnie nie chce. Jest to już piąta rana śmiertelna, jaką zadaje mi płeć piękna.
– Spodziewam się – rzekła powstając z fotelu – że dzisiaj straci pan raz na zawsze ochotę do oświadczyn.
– Przeciwnie pani. Gdybym przy pierwszej mojej katastrofie spotkał tak dowcipną kobietę jak pani, oświadczałbym się co tydzień. A tak, zmarnowałem życie, utraciłem bardzo przyjemną rozrywkę.
– A teraz który człowiek przemawia przez pańskie usta?
– Niestety! obaj… Jeden czuje, że jest nie – szczęśliwy, a drugi pociesza się w nieszczęściu, jak umie.
Drzwi od gabinetu otworzyły się i wbiegł do salonu Niedojdziewicz, a za nim teść.
– No i cóż porozumieliście się! – zawołał szlachcic. – Wiedziałem o tem,
– Tak jest – odparł Drzyinalski. – Porozumieliśmy się o tyle… że panna Anna nie chce nawet słyszeć o mnie.
– Co? – krzyknął Niedojdziewicz, patrząc na Annę.
– Przeciwnie, to pan Drzymalski zrobił lepiej niż ja, bo wcale się nie oświadczał.
– Ale w kwestyi mieszkania trzymam pana za słowo – wtrącił staruszek, ściskając Drzymalskiego za rękę. – Żeń się, nie żeń się, to twoja rzecz; ale sprowadź się do mego domu, boś porządny lokator.
– Co pani sądzi o tym projekcie ojca? – spytał Drzymalski, spoglądając na Annę.
– Jak pan chce – odparła ze śmiechem. – Jesteśmy chyba bezpieczni zarówno od siebie, jak i od ludzkich podejrzeń.
– Zabiła mnie! – pomyślał Drzymalski. – Widzę, że otdąd nie wypada mi oświadczać się nawet z niepowodzeniem.
– Waryatyl – ofuknął Niedojdziewicz. – A przysiągłbym, że pasujecie do siebie, jak moje dwie dłonie.
Drzymalski pożegnał się i wyszedł, Był rozdrażniony i skierował się ku Saskiemu ogrodowi.
– Mam naukę – mówił do siebie – ażeby nie pijać lichego soternu. Do jutra bedzie mnie łeb bolał.
W ogrodzie spotkał znajomego.
– O! – ździwił się znajomy – cóżeś pan taki zmięty, panie Drzymalski. Spieczone usta, w oczach gorączka, cera niezdrowa… Chory jesteś?
– Zrobiłem dziś dwa kapitalne głupstwa – odparł Drzymalski. – Przy obiedzie piłem lichy sotern, a po obiedzie oświadczyłem sio.
– To ostatnie jest grubo ważniejsze.
– Wcale nie, bo panna dała mi odkosza natychmiast, a wino czuję do tej pory.
I poszedł dalej, niedbale kiwnąwszy głową. Znajomy i tym razem nie wiedział, czy drwi z niego Drzymalski, czy naprawdę jest zbolały i smutny?
* * *