Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkice z Anglii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkice z Anglii - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 414 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

So­bo­ta, upra­gnio­ny dzień w ca­łej An­glii, dla j tych któ­rzy pra­cu­ją, dla wszyst­kich, któ­rzy się cze­goś spo­dzie­wa­ją, dla każ­de­go zresz­tą, kto bie­rze, lecz nie dla tych, któ­rzy mu­szą da­wać… Jest to dzień wy­pła­ty ro­bot­ni­kom, słu­żą­cym, urzęd­ni­kom, naj­mu za miesz­ka­nie, pie­ka­rzo­wi i rzeź­ni­ko­wi, kup­com en gros i ma­łym do­staw­com. Ban­ki są prze­peł­nio­ne, cze­ki prze­bie­ga­ją z rąk do rąk, ruch, ży­cie, a przy ob­ro­cie pie­nię­dzy i ich na­pły­wie, we­so­łość i dużo ucie­chy.

Co za wy­go­da, jak kraj zy­sku­je pod wzglę­dem eko­no­micz­nym przez przy­spie­szo­ne ter­mi­na wy­płat. Cyr­ku­la­cya pod­nie­sio­na, ma­łym ka­pi­ta­łem moż­na ob­ra­cać 52 razy na rok. Na tak krót­ki czas ła­two ob­li­czać spe­ran­dy, ukła­dać bu­dże­ta, w koń­cu oszczę­dzać, skła­dać do kas, nie tra­cąc jed­nej go­dzi­ny z przy­ro­stu pro­cen­tu.

Ob­rót bie­żą­ce­go ka­pi­ta­łu an­giel­skie­go, ma się w sto­sun­ku do ob­ro­tu in­nych kra­jów, w któ­rych mie­sięcz­ne wy­pła­ty są uświę­co­ne, jak 52 do 12. Do­daj­my do tego wiel­ki ruch we­ksli z mie­sięcz­nym i trzech­mie­sięcz­nym ter­mi­nem, któ­re po­sia­da­ją za­ufa­nie ta­kie same jak pa­pie­ry pu­blicz­ne, a po­zna­my

[jesz­cze jed­ną wię­cej przy­czy­nę, ko­lo­sal­ne­go bo­gac­twa An­glii.

Na kon­ty­nen­cie po­sia­da­cze ka­pi­ta­łu, prze­my­słow­cy i ban­kie­rzy, wy­pła­ca­jąc w mie­sięcz­nych ra­tach gaże, wię­żą ka­pi­tał i cen­tra­li­zu­ją go, ob­ra­ca­jąc nim przez cały mie­siąc, na wła­sną ko­rzyść. Ta­mu­ją tym spo­so­bem jego ruch, prze­szka­dza­jąc roz­dro­bie­niu, a za­tem wzro­sto­wi i po­wtór­ne­mu z nad­wyż­ką sku­pie­niu.

Wzrost i ob­rót ka­pi­ta­łu, moż­na śmia­ło po­rów­nać, do upra­wy zbo­ża. Z ze­bra­ne­go plo­nu gro­ma­dzi­my ziar­no do spi­chle­rza, aby je ztam­tąd wy­wieść i przy siej­bie roz­dro­bić, w na­dziei po­wtór­ne­go ob­fit­sze­go zbio­ru. Im czę­ściej mo­gli­by­śmy po­wta­rzać tę ope­ra­cyą, tem częst­sze i ob­fit­sze by­ły­by na­sze zbio­ry.

Czu­ję, żem się źle przed­sta­wił przy pierw­szem wy­stą­pie­niu; je­stem nud­ny jak sta­ry pro­fe­sor, któ­ry o ni­czem in­nem nie umie mó­wić, jak o swo­ich książ­kach, lub eko­no­mii. Stra­cę re­pu­ta­cya przy­jem­ne­go czło­wie­ka i w koń­cu nie będę się mógł oże­nić, chy­ba z sa­want­ką, któ­ra mi odda rękę, dla uświę­ce­nia za­sa­dy po­wa­gi ro­zu­mu i na­uki…

Szczę­ściem wy­bi­ła go­dzi­na 2-ga, nie w nocy, ale po po­łu­dniu! Bank an­giel­ski za­my­ka swo­je po­dwo­je, nerw ży­cia prze­cię­ty, ser­ce Lon­dy­nu – City, raz jesz­cze drgnę­ło i sta­nę­ło, nie bije już! Że­la­zne okien­ni­ce ban­ków, jak czar­na śmierć wy­chy­la­ją się z piw­nic przy zgrzy­cie zę­ba­tych kół i szczę­ku łań­cu­chów. Czy któ­re z dzie­ci ośmie­li się go­spo­da­rzyć gdy oj­ciec legł, lub tyl­ko spać się po­ło­żył? Ci­sza na­le­ga na City, robi się pu­sto i strasz­no, jak gdy­by za­ra­za prze­szła… ucie­ka­ją­cych wy­wo­żą omni­bu­sy i i ko­le­je że­la­zne.

Za to w in­nych czę­ściach mia­sta, ruch po­dwo­jo­ny; pu­bli­khau­zy, czy­li po na­sze­mu szyn­ki, prze­peł­nio­ne; te­atra w ob­lę­że­niu, do­bry hu­mor wy­bu­cha hum­bu­giem an­giel­skim, jak zwy­czaj­nie kie­dy się ma pie­nią­dze w kie­sze­ni i pew­ność, że bę­dzie się je mia­ło za ty­dzień. Moż­na so­bie po­zwo­lić ma­łe­go wy­bry­ku, to jest wy­pić pell-ell, lub stau­tu po 12 ku­fli, lub 24 szkla­nek gro­gu, a na­braw­szy ani­mu­szu, wy­bić się, aby le­cząc się, mieć na­za­jutrz za­ję­cie. Na­resz­cie iść do te­atru wy­śmiać się, albo wy­pła­kać. Nie mó­wię już o cyr­kach! kto­by się mógł tam do­stać, wo­bec tłu­mów ama­to­rów cze­ka­ją­cych po czte­ry go­dzi­ny przed drzwia­mi kasy. Wi­dzieć ko­nie i klow­nów w So­bo­tę, na­le­ży do wy­gra­nych dnia.

Na ryn­kach i tar­gach wi­dzi­my tłok, spo­wo­do­wa­ny prze­waż­nie przez płeć na­dob­ną, a wie­kiem po­waż­niej­szą. Oszczęd­ność przedew­szyst­kiem, ztąd wal­ka o cenę do­cho­dzi do ze­ni­tu wy­trwa­ło­ści. Wszyst­kie pro­duk­ta ule­ga­ją­ce ze­psu­ciu, jak mię­so i ryby, co go­dzi­na, za­cząw­szy od 4-tej po po­łu­dniu spa­da­ją w ce­nie; nie­przeda­ne tra­cą na war­to­ści, gdyż ju­tro nie moż­na ich zbyć. Mis­se­sy z bi­ją­cem ser­cem śle­dzą ruch tego wzno­sze­nia się i spad­ku, cier­pli­wość god­na uwiel­bie­nia. Koło go­dzi­ny 7-ej wie­czo­rem, cena spa­da o trze­cią część, damy szturm przy­pusz­cza­ją lecz gdy w mia­rę wzro­stu po­ku­pu, cena się pod­no­si, damy od­cho­dzą, cze­ka­jąc spo­koj­nie na pew­ną ofia­rę.

Na­resz­cie 11-ta w nocy. Tu koń­czy się wy­cze­ki­wa­nie, trze­ba ku­pić, albo być ju­tro głod­nym, bo cza­su tyl­ko go­dzi­na. Atak roz­po­czy­na się na ca­łej li­nii, za­bie­ra­ją co jest, a wte­dy i ceny pod­ska­ku­ją w mia­rę bi­cia serc, z oba­wy by się nie zo­sta­ło w Nie­dzie­lę bez ob­ja­du.

Dwu­na­sta na ze­ga­rach mia­sta, roz­bra­ja za­pa­śni­ków; nie­ubła­ga­ny po­lic­men sta­wia tamę za­bie­gom, obie stro­ny za­do­wo­lo­ne wra­ca­ją do sie­bie.

Nie wszy­scy, nie wszy­scy nie­ste­ty mają So­bo­tę tak peł­ną po­wa­bu i uśmie­chu na ju­tro. Przed­się­bior­cy, któ­rym nie przy­ję­to ro­bo­ty, fa­bry­kan­ci któ­rzy nie przeda­li swych wy­ro­bów, a któ­rzy go­tów­ki nie ma­jąc, nie mogą wy­sta­wić cze­ku do swe­go ban­kie­ra, rze­mieśl­ni­cy, któ­rzy nie wy­koń­czy­li za­mó­wień, ci wszy­scy znaj­du­ją się w po­ło­że­niu nie do po­zaz­drosz­cze­nia. Na­le­ży pła­cić ro­bot­ni­kom, a tu nie ma czem; po­ży­czyć? pew­no się już po­ży­czy­ło gdzie tyl­ko moż­na, ob­fi­ta w An­glii mina kre­dy­tu, praw­do­po­dob­nie wy­czer­pa­na, a tu trze­ba bądź co bądź czas pró­by, lub czas gnie­wu losu prze­cze­kać. Sa­me­mu ła­twiej prze­cier­pieć, ale ro­bot­ni­kom, służ­bie mu­sisz za­pła­cić ko­niecz­nie, nie­zbęd­nie, nie­odwo­łal­nie!

Nie­za­pła­co­ny w So­bo­tę ro­bot­nik idzie pro­sto do ob­wo­do­we­go ko­mi­sa­rza ma­gi­stra­tu, wy­mie­nia nie­ode­bra­ną sumę, któ­rą za­pi­su­ją do książ­ki, i po spraw­dze­niu, na­tych­miast za wła­ści­cie­la lub maj­stra wy­pła­ca­ją. Lecz wte­dy cięż­ko i smut­no! nie pła­cą­ce­mu wy­ta­cza­ją w Po­nie­dzia­łek pro­ces, za za­wód i nie­do­trzy­ma­nie zo­bo­wią­zań ka­rząc dys­cy­pli­nar­nie. Cóż tedy ro­bić, chcąc się ra­to­wać? Trze­ba za­brać wła­sny ze­ga­rek, żo­nie kol­czy­ki, lub brosz­kę, na­resz­cie ma­te­ry­ał fa­brycz­ny, na­rzę­dzia, suk­nie, po­ściel… i te za­nieść do za­sta­wu aby unik­nąć ru­iny i wsty­du.

Ro­bot­nik musi być za­pła­co­ny w ozna­czo­nej go­dzi­nie, ro­bot­nik musi być zdrów i mieć siły, gdyż w jego zdro­wiu i sile spo­czy­wa pro­duk­cya pań­stwa, siła na­ro­du, zwy­cięz­two kon­ku­ren­cyi. Ro­bot­nik an­giel­ski, mówi pra­wo, po­wi­nien mieć moż­ność ży­wie­nia się re­gu­lar­nie, jeść mię­so i pić do­bre, moc­ne piwo! Dla tego je­że­li siłę ro­bot­ni­ka an­giel­skie­go ozna­czy­my na 100, to w tym sto­sun­ku siła prze­cięt­na ro­bot­ni­ka fran­cuz­kie­go wy­pa­da na 75, nie­miec­kie­go na 50, a pol­skie­go na 30. Ro­bot­nik fran­cuz­ki je wię­cej chle­ba jak mię­sa, nie­miec­ki prze­waż­nie chleb, a pol­ski wy­łącz­nie ziem­nia­ki i barszcz.

Czu­ję, żem się ze­sta­rzał, cią­gle wra­cam do eko­no­mii i to tak za­wzię­cie, że na­wet sa­want­ka na­my­ślać się bę­dzie, aża­liż ma iść za mnie z obo­wiąz­ku, lub też z po­świę­ce­nia. Lecz có­żem wi­nien że Ro­scher wy­my­ślił to ob­li­cze­nie, a nie sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści, aby je przy­to­czyć, cóż­by so­bie po­my­śla­no, a co go­rzej po­wie­dzia­no? Na­sze damy, a zresz­tą wszyst­kie na świe­cie damy, lu­bią eru­dy­cyą i lu­bią gdy ich zna­jo­mi i przy­ja­cie­le mają sła­wę uczo­nych, tyl­ko uczo­no­ści nie zno­szą; pro­te­gu­ją one uczo­nych, dow­cip­nych, we­so­łych, mó­wią­cych przy­jem­nie o wszyst­kiem, a tak cza­ru­ją­co o ni­czem. Tak, o ni­czem, w któ­rem­by ato­li za­wsze było coś, cho­ciaż­by lek­kie wes­tchnie­nie, lub spoj­rze­nie łza­we…

Wspo­mnia­łem o mię­sie. Go­spo­sie z mej oj­czy­zny tłu­stych łąk a chu­dych i twar­dych mięs, chodź­cie, pa­trz­cie, uwiel­biaj­cie, za­zdrość­cie, mo­że­cie na­wet pła­kać, ro­zu­mie się ze zło­ści. Oto ba­ran jak wół, a wół jako słoń! Czter­dzie­ści fun­tów mię­sa bez ko­ści i żył, mię­sa pulch­ne­go, ciem­no czer­wo­ne­go w jed­nej bry­le!

Nie ma na świe­cie mięs, jak w Lon­dy­nie i An­glii ca­łej, to też nie ma zdrow­szych i sil­niej­szych lu­dzi, nie ma nig­dzie pięk­niej­szych dzie­ci, i szla­chet­nych miss ślicz­niej zbu­do­wa­nych.

Gdy­bym był wiel­kim czło­wie­kiem, za­wo­łał­bym wiel­kim gło­sem: mię­sa dla szczę­ścia ludz­ko­ści, do jej wzro­stu, do do­bre­go bytu, a z nie­go pra­cy, cy­wi­li­za­cyi, zdro­wia i mo­ral­no­ści!

Lud nasz ży­jąc wy­łącz­nie ziem­nia­ka­mi, musi pić wód­kę, aby je stra­wił, do któ­rej się przy­zwy­cza­ja na­bie­ra­jąc z cza­sem nie­prze­zwy­cię­żo­ne­go po­cią­gu. Wód­ka z kar­to­fli nie tyl­ko że upa­ja i odu­rza, ale nie­raz wpły­wa na ro­dzaj obłę­du umy­sło­we­go, sta­jąc się naj­czę­ściej u nas przy­czy­ną czę­stych zbrod­ni, nie­wy­tłó­ma­czo­nych, ani złym cha­rak­te­rem, ani nik­czem­ne­mi po­bud­ka­mi ob­wi­nio­nych.

Roz­po­wszech­nie­nie uży­cia mię­sa u ludu, sku­tecz­niej przy­czy­ni się do wstrze­mięź­li­wo­ści jak wszyst­kie przy­się­gi, któ­rych or­ga­nizm ży­wio­ny ziem­nia­ka­mi i barsz­czem speł­nić nie może, bo nie jest wsta­nie.

Zda­je się, że to nie­sły­cha­nie cie­ka­wa kwe­stya, ja­kim spo­so­bem na­gro­ma­dzo­na prze­szło czte­ro­mi­lio­no­wa lud­ność, może być za­opa­trzo­ną co dzień w świe­że mię­so, je­że­li zwa­ży­my iż wy­ży­wie­nie pół­mi­lio­no­wej ar­mii, na­le­ży do naj­trud­niej­szych za­dań woj­ny.

Wszyst­kie wiel­kie rze­czy, dla tego że wiel­kie, mu­szą być pro­ste i na­tu­ral­ne. Pro­sto­ta jest przy­mio­tem wiel­ko­ści, na­tu­ral­ność pod­sta­wą praw­dy.

Na prze­cię­ciu czte­rech pod­ziem­nych lin­ji ko­lei że­la­znych, w środ­ku Lon­dy­nu, stoi ma­je­sta­tycz­nie ze szkła i że­la­za zbu­do­wa­na ol­brzy­mia hal­la w sty­lu wło­skim, wy­łącz­nie prze­zna­czo­na na skład i przedaż mię­sa. Rano, przed świ­tem lo­ko­mo­ty­wy cią­gną set­ki wa­go­nów peł­ne wy­pra­wio­nych już sztuk by­dła, przy­by­łych z oko­lic Lon­dy­nu, z ca­łej An­glii, na­resz­cie z kon­ty­nen­tu. Pod­ziem­ne­mi otwo­ra­mi do­sta­ją się wprost do hal­li, dla na­byw­ców en gros, a ci do­pie­ro od­prze­da­ją cząst­ko­wym prze­kup­niom, ku­pu­ją­cym po kil­ka­na­ście, lub kil­ka sztuk, któ­rzy zno­wu od­stę­pu­ją swe za­pa­sy kra­jąc na ćwier­ci, tak na­zwa­nym bu­ti­kie­rom, sty­ka­ją­cym się bez­po­śred­nio z kon­su­men­ta­mi. Wozy i wóz­ki za­le­ga­ją­ce plac hal­li roz­wo­żą mię­so po mie­ście do po­mniej­szych skła­dów i skle­pów; tę same usłu­gę od­da­ją ko­le­je. W dwie go­dzi­ny cała czyn­ność jest za­ła­twio­ną, tak że już o go­dzi­nie 7 rano świe­że mię­so cze­ka na do­bre ape­ty­ty an­giel­skie. Gen­tle­me­ni wy­cho­dząc rano do City, do ofi­sów (biór) lub za in­te­re­sa­mi mogą przy her­ba­cie zjeść ka­wał roz­bi­fu, ko­tle­ty zaś, ob­ło­żo­ne chle­bem scho­wać do to­re­bek, któ­rych nie­za­po­mi­na­ją ze sobą za­brać. Dla tego to tak czę­sto wi­dać Gen­tle­me­nów, po uli­cach Lon­dy­nu z to­reb­ka­mi w rę­kach.

Pra­co­wać jak wół, a jeść jak koń… Co za nie­for­tun­ne a na­wet gmin­ne po­rów­na­nie! Kto inny nie omiesz­kał­by na­pi­sać: pra­co­wać jak Sy­zyf, jeść zaś jak Vi­te­lius ce­sarz rzym­ski, krót­ko­trwa­ły pan świa­ta. Co do mnie, mu­szę wy­znać, że kla­sycz­ne to po­rów­na­nie nie by­ło­by wła­ści­we. Tu nie­ma ani pra­cy Da­na­id, ani sy­zy­fo­wej, tu jest pra­ca przedew­szyst­kiem pro­duk­cyj­na. I je­że­li­by kto chciał śle­dzić po­stęp, któ­ry bu­du­jąc na­tem co już jest zbu­do­wa­ne, wzno­si się w nie­skoń­czo­ność, i je­że­li­by pra­gnął na­uczyć się jak moż­na ko­rzy­stać z cza­su, miej­sca i oko­licz­no­ści, aby czas po­mno­żyć przez pra­cę, pra­cę zaś.

roz­drob­nić, i po­mno­żyć przez czas; a wszyst­kie­go tego do­ko­nać bez ni­czy­jej opie­ki, pro­tek­cyi; bez po­moc}' rzą­du, ten niech przyj­dzie tu, pa­trzy, słu­cha, a ze­braw­szy co się da, niech wra­ca do swo­jej oj­czy­zny, nie żeby gło­sić wiel­kie idee, lecz aby w pra­cy być przy­kła­dem. Po­krwa­wi on so­bie ręce z po­cząt­ku, ude­rza­jąc o obo­jęt­ność i nie­chęć, czę­sto złą wolę, naj­czę­ściej za­zdrość, lecz byle jed­nę dro­gę zbu­do­wał, na je­den nowy tor lu­dzi po­pchnął, a pra­ca jego bę­dą­ca z po­cząt­ku przy­kła­dem tyl­ko, sta­nie się póź­niej źró­dłem od­ro­dze­nia. Na­le­ży jed­nak albo zwy­cię­żyć, albo wca­le nie za­czy­nać, aby usi­ło­wa­nia na­sze nie świe­ci­ły za­wsze po­mni­ka­mi ru­iny i do­brych chę­ci.

An­glik dłu­go się na­my­śla i do­brze siły ob­li­cza, za­nim co­kol­wiek roz­pocz­nie, za­nim przy­ło­ży rękę do dzie­ła. Lecz gdy raz po­sta­no­wi, nie cof­nie się; nie ma trud­no­ści, któ­rej­by nie usi­ło­wał zwy­cię­żyć… nie ma ofia­ry któ­rej­by nie po­niósł… W An­glii też dzie­ła, tak po­je­dyn­czych lu­dzi, jak wiel­kich sto­wa­rzy­szeń, rzad­ko kie­dy upa­da­ją, i to jest głów­ną pod­sta­wą cha­rak­te­ru an­giel­skie­go.

An­glik jest śmia­ły, przed­się­bior­czy i wy­trwa­ły, ci­ska się jak wąż, idąc na­przód, cho­ciaż­by w pro­sto­pa­dłej ska­le wy­pa­dło mu no­ży­kiem scho­dy wy­ku­wać. Nie­miec ostroż­ny ale cier­pli­wy, na­pa­da na jed­ne­go, gdy jest w dzie­się­ciu: woli on bez­piecz­nie ob­cho­dzić w oko­ło przez rok cały, ani­że­li od­być tę dro­gę w dniu jed­nym, na­ra­ża­jąc się na nie­bez­pie­czeń­stwo. – Po­lak ude­rza w jed­ne­go na dzie­się­ciu i czę­sto uda mu się po­bić, po czem obej­rzaw­szy się w oko­ło, nie­wie­dząc co ro­bić da­lej, po­wra­ca do domu.

Pro­szę mnie nie po­są­dzać o chęć da­wa­nia memu na­ro­do­wi nauk mo­ral­nych, jed­nak mó­wiąc praw­dę, za­gląd­nąw­szy w na­sze dzie­je przy­po­mnij­my so­bie, ja­ke­śmy pięk­nie wy­kłu­li Niem­ców pod Grün­wal­dem i do domu ucie­kli…, nie mó­wiąc już o Tur­kach i Ta­ta­rach.

Cy­to­wać fak­ta to nie mo­ra­li­zo­wać; fak­ta to dzie­je, a dzie­je to prze­szłość ule­pio­na z krwi i łez, ro­zu­mu i am­bi­cyi, po­świę­ce­nia i pra­gnień, wy­trwa­ło­ści i nie­chę­ci, zdra­dy i od­stęp­stwa… Gdy za dużo łez i wes­tchnień, roz­pły­wa się wszyst­ko i gdzieś ula­ta w ete­ry; gdy za mało krwi i wy­trwa­ło­ści, bu­do­wa pęka, roz­pa­da się na czę­ści i sy­pie w gru­zy… Jak An­glik za­wsze i wszę­dzie jest wy­trwa­łym, niech na do­wód po­słu­ży fakt na po­zór drob­ny, lecz za­wsze cha­rak­te­ry­stycz­ny, za­czerp­nię­ty z mych wła­snych wspo­mnień. Szli­śmy ze Szwaj­ca­ryi przez Mont-Blanc do Włoch, na do­li­nę Aosty, do kon­chy, utwo­rzo­nej z Padu, Ti­ci­na, Addy, na kla­sycz­ną zie­mię walk, roz­strzy­ga­ją­cych o lo­sach świa­ta, i sztu­ki przo­du­ją­cej cy­wi­li­za­cyi. Było nas czte­rech: dwóch An­gli­ków, Fran­cuz i ja… Wy­cho­dząc po­wie­dzie­li­śmy so­bie, że znaj­dzie­my nową dro­gę przez ol­brzy­ma gór eu­ro­pej­skich, i w tym jesz­cze roku wszy­scy się po­że­ni­my.

Nie­cier­pli­wy Fran­cuz cof­nął się na­za­jutrz; ja zo­sta­łem dla oca­le­nia ho­no­ru na­ro­do­we­go i przez oso­bi­stą am­bi­cyą; An­gli­cy zaś dla tego że po­sta­no­wi­li przejść i wy­szu­kać nową dro­gę. Przez dzie­sięć dni tu­ła­li­śmy się po śnie­gach, gdy na dole lip­co­we słoń­ce świe­ci­ło; w koń­cu za­bra­kło nam żyw­no­ści Na­resz­cie co za roz­kosz! na dru­giej stro­nie Alp do – bi­ja­my do sza­ła­su pa­ste­rza… a cho­ciaż z od­zię­bie­nia mie­li­śmy rany na no­gach, ręce zaś i uszy od­mro­żo­ne, mimo to ra­dość i duma ze zwy­cięz­twa nie mia­ły gra­nic. Nowa dro­ga ozna­czo­na na ma­pie.

Co do kwe­styi oże­nie­nia, jed­ne­mu z nas pro­wa­dzi­łem w tym roku mło­dą, pięk­ną i za­ru­mie­nio­ną miss do oł­ta­rza.. Na we­se­lu pito zdro­wie od­waż­nych po­dróż­ni­ków. Pan­na mło­da z kie­lisz­kiem w ręku zbli­ży­ła się do mnie, a po­da­jąc mi bia­łą rącz­kę, rze­kła: "Nie opu­ści­łeś pan mego męża, któ­re­go wpraw­dzie nie zna­łam, gdy był w nie­bez­pie­czeń­stwie; na­ród do któ­re­go pan na­le­żysz, musi być szla­chet­nym, Fran­cuz uciekł!

Niech żyje Pol­ska! za­wo­ła­no, Fran­cu­zi ucie­ka­ją! – "Pa­no­wie! prze­ry­wam, pod­no­sząc mój kie­li­szek, wno­szę to­ast na cześć na­ro­du, któ­ry zwy­cięz­kim mar­szem prze­szedł Eu­ro­pę, gło­sząc za­sa­dy praw czło­wie­ka, a je­że­li uzur­pa­cya jego zo­sta­ła po­ko­na­ną, to tyl­ko przez An­gli­ków!"

Po­mi­mo ob­ja­do­wej po­wa­gi en­tu­zy­azm był wi­docz­ny; mło­dzi wzno­si­li to­a­sta wol­no­ści, a sta­rzy pili zdro­wie Wel­ling­to­na.

Co do po­zo­sta­łych po­dróż­ni­ków ro­mans jesz­cze nie skoń­czo­ny. Na po­łu­dnio­wym sto­ku Alp, w oko­li­cach wiel­kie­go Gro­thar­da, spo­tka­łem wróż­kę cy­gan­kę któ­ra mi prze­po­wia­da­jąc przy­szłość ra­dzi­ła po­ślu­bić oso­bę lek­ko uty­ka­ją­cą na jed­nę nóż­kę.

W rok póź­niej po­ko­cha­łem Miss, Miss nie po­ko­cha­ła mnie. Tań­czy­li­śmy wal­ca na trzy pas, ja wzdy­cha­łem, a Miss się śmia­ła.

Był to po­ra­nek, Miss je­cha­ła kon­no, ja sze­dłem pie­szo. Gdy w tem koń się zry­wa, od­sa­dza, uno­si, bie­gnę… Sza­nuj przy­najm­niej ta­jem­ni­cę ser­ca, czy chcesz być plot­ka­rzem wła­snych uczuć?…

Co­kol­wiek­bądź, An­glik do­trzy­mał i dru­giej po­ło­wy przy­rze­cze­nia.

Przed samą 12 w nocy je­den ze zna­jo­mych za­pro­po­no­wał mi, że­bym albo wy­pił z nim szklan­kę pon­czu, któ­re­go skład nie­daw­no wy­my­ślił, albo się z nim bok­so­wał. Wy­bra­łem ro­zu­mie się pierw­sze; przy­pra­wa była szczę­śli­wie uło­żo­ną… Gło­wa mi nie­co cię­ży, lecz kto w So­bo­tę wra­ca w nocy do domu z lek­ką gło­wą, ten nie ma przy­ja­ciół, nie ma sto­sun­ków, sa­mot­ny żyje tyl­ko dla sie­bie, ucie­ka od to­wa­rzy­stwa. Ja­kąż ma war­tość taki czło­wiek na pu­sty­ni wśród lu­dzi? W An­glii jest się czę­sto­wa­nym i trze­ba czę­sto­wać chcąc żyć, być do­brze uwa­ża­nym, ro­bić in­te­re­sa… Spać mi się chce, za­snę więc ka­mie­niem, mogę to śmia­ło po­wie­dzieć, nie bo­jąc się wy­mó­wek za­po­mnie­nia, bra­ku uprzej­mo­ści i pa­mię­ci. Są chwi­le w ży­ciu… Do­bra­noc.II.

Po­waż­ny pro­fe­sor za­py­tu­je na­gle przy­tom­ne­go chłop­ca:

– Cze­go jest naj­wię­cej w An­glii?

– Cze­go jest naj­wię­cej w An­glii? naj­wię­cej w An­glii pro­szę pana pro­fe­so­ra jest szyn­ków i ko­ścio­łów, od­po­wia­da ma­lec re­zo­lut­nie.

Po­wa­ga pro­fe­so­ra zo­sta­ła za­chwia­ną a ści­słość na­uko­wa ka­za­ła ten fakt spraw­dzić. Ob­li­cza więc pro­fe­sor wie­le razy był w szyn­ku a wie­le w ko­ście­le i w in­nych miej­scach, chwie­je się w swych i prze­ko­na­niach, a nie mo­gąc wy­brnąć uży­wa for­te­lu, rzu­ca­jąc jesz­cze jed­no py­ta­nie:

– A o szko­łach za­po­mnia­łeś?

– Szko­ły, pro­szę pana pro­fe­so­ra do­pie­ro za ostat­nich rzą­dów Wih­gów, pod prze­wod­nic­twem Glad­sto­na wzro­sły w dwój­na­sób. To­ry­si dla oświa­ty nic nie zro­bi­li, zo­sta­wia­jąc na­ukę: wol­no­ści i księ­żom. To­ry­si są nie­god­ni.

Pan pro­fe­sor nie­ste­ty był to­ry­sem.

– A ty kto je­steś, za­wo­łał cały za­czer­wie­nio­ny.

– Ja je­stem wihg i mój oj­ciec na­le­ży do wih­gów i mój dzia­dek był wih­giem.

– A czy wiesz, jak jest ac­cu­sa­ti­vum od asi­nus?

– Mogę nie wie­dzieć, a jed­nak być uczci­wym wih­giem i nie po­wiem czy wiem, bo pan pro­fe­sor chcesz mię spro­wo­ko­wać.

– To wyjdź za drzwi! krzyk­nął pro­fe­sor wście­kły.

– Wih­gi nie wy­cho­dzą, ale to­ry­si wyj­dą nie dłu­go z mi­ni­ster­stwa.

Tego było za wie­le; we­zwa­no po­mo­cy i za­mknię­to chłop­ca do kozy.

Po lek­cyi pan pro­fe­sor za­do­wo­lo­ny, że jed­ne­go wih­ga uczy­nił nie­szko­dli­wym, choć na parę go­dzin, zbli­ża się do wi­zy­ter­ki, chcąc przez nią zo­ba­czyć, co mały zbrod­niarz po­ra­bia. Za­le­d­wo jed­nak okien­ko otwo­rzył, i twarz wsu­nął, ręka chłop­ca chwy­ta to­ry­sow­ski nos.

Książ­ka i pa­ra­sol wy­pa­da­ją z rąk pro­fe­sor­skich.

Obu­rzo­ny tem zu­chwal­stwem prze­brzy­dłych wih­gów rzu­ca­ją­cych się na pra­wa, po­rzą­dek, ko­ściół i po­waż­ny jego nos, drzwi szyb­ko od­my­ka. Mały zbrod­niarz cze­kał na tę chwi­lę przy­cza­jo­ny do zie­mi, a gdy pro­fe­sor szu­kał chłop­ca na wy­so­ko­ści jego wzro­stu, on jak za­jąc wy­padł mu z pod nóg.

– Oj­cze wih­gów prze­śla­du­ją! woła chło­piec wbie­ga­jąc do domu zdy­sza­ny.

– Wih­gów prze­śla­du­ją? po­wta­rza oj­ciec za­wi­ja­jąc rę­ka­wy do bok­sów.

Całe zaj­ście skoń­czy­ło się uści­skiem syna przez ojca, za zwy­cięz­two nad to­ry­sa­mi i prze­nie­sie­niem chłop­ca do szko­ły zo­sta­ją­cej prze­waż­nie pod kie­row­nic­twem wih­gów.

Przy­tom­ny i re­zo­lut­ny ma­lec wy­po­wie­dział całą praw­dę, o czem mo­że­my się prze­ko­nać oglą­da­jąc no­wo­bu­du­ją­ce się miej­sco­wo­ści w Lon­dy­nie.

Lon­dyn ma ko­lo­sal­ną prze­strzeń i jest na­dzie­ja, że je­że­li bę­dzie tak da­lej wzra­stał w sto­sun­ku do lud­no­ści, z cza­sem do­się­gnie Duw­ru, Bo­sto­nu, Man­che­stru. Zie­mi nie ża­łu­ją.

Kil­ku przed­się­bior­ców obie­ra pew­ną prze­strzeń przy­ty­ka­ją­cą do mia­sta, za­ku­pu­ją, lub wy­dzier­ża­wia­ją, je­że­li to jest wła­sność Lor­da. Ozna­czyw­szy głów­ną uli­cę, któ­ra się na­zy­wa Road, łą­czą z nią po­przecz­ne i pro­sto­pa­dłe Stre­et, zwo­żą ma­te­ry­ał, za­kła­da­ją ko­le­je jako ko­mu­ni­ka­cye przy­spie­sza­ją­ce pra­cę, i w prze­cią­gu czte­rech, a naj­da­lej sze­ściu mie­się­cy, całe par­tye czy­li okre­ślo­ną część za­bu­do­wu­ją od­ra­zu.

Domy są zwy­kle ści­śnię­te, za­bu­do­wa­ne jed­nym sze­re­giem o dwóch oknach, albo jed­no­pię­tro­we, któ­re złą­czo­ne po dwa, two­rzą od­ręb­ne gru­py, wśród klom­bów kwia­tów i drzew.

Zie­lo­ność wszę­dzie: od fron­tu drze­wa i kwia­ty, z dru­giej stro­ny ogród­ki go­spo­dar­skie prze­gro­dzo­ne jed­ne od dru­gich mu­rem, na sze­ro­kość domu, czy­li na sze­ro­kość dwóch okien.

Przy­po­mi­na­my so­bie jesz­cze ze wspo­mnień sta­ro­żyt­ne­go Rzy­mu: za­nie­dba­nie na uli­cach, wy­go­dę i zby­tek w domu, prze­pych w ła­zien­kach, a wspa­nia­łość na pla­cach i w se­na­cie. Na­ro­dy ży­ją­ce po­li­tycz­nie i pu­blicz­nie, cho­ciaż pra­gną oka­za­łych miejsc gdzie wal­czą, za­wsze jed­nak tę­sk­nią do za­ci­sza do­mo­we­go, do wy­go­dy i przy­jem­no­ści w chwi­li wy­po­czyn­ku. To samo moż­na po­wie­dzieć o na­szych Bre­to­nach. An­glik wal­czy w par­la­men­cie i na mi­tyn­gach, bawi się lub roz­pra­wia w klu­bach, ale za to od­po­czy­wa, roz­ko­szy ro­dzin­ne­go po­ży­cia i cie­pła do­mo­we­go ogni­ska uży­wa­jąc we wła­snym tyl­ko domu. Dom jego to świą­ty­nia, do któ­rej za­le­d­wie wy­bra­nym wejść wol­no.

Każ­dy dom to jed­no od­dziel­ne miesz­ka­nie jed­nej ro­dzi­ny, skła­da się z kuch­ni i ja­dal­ne­go po­ko­ju w su­te­re­nach, z dwóch po­ko­jów na dole, z… sa­lo­nu i ga­bi­ne­tu na pierw­szem pię­trze, jak rów­nież z dwóch po­ko­ików na dru­giem, a czę­sto i na trze­ciem. Scho­dy we­wnątrz sta­no­wią ko­mu­ni­ka­cyą; dy­wa­ny są pierw­szem nie­zbęd­nem ume­blo­wa­niem, ką­piel obok po­ko­ju sy­pial­ne­go, a w każ­dym po­ko­ju ko­mi­nek, od koń­ca Wrze­śnia do Kwiet­nia zni­czo­wym ogniem świe­cą­cy.

Lecz jak­że moż­na tak od­bie­gać od przed­mio­tu, a gdzież są ko­ścio­ły i owe bu­dyn­ki po­bu­dza­ją­ce do ani­mu­szu na­szych wy­spia­rzy, o któ­rych wiel­kiej licz­bie mó­wił chło­piec re­zo­lut­ny?

Za­czy­nam być roz­wle­kły… Ha gdy­bym miał far­by Mu­ryl­la, a fan­ta­zyą Sło­wac­kie­go, kil­ko­ma wier­sza­mi skre­ślił­bym ob­raz, któ­ry skoń­czo­ną ca­ło­ścią nie­skoń­czo­nej pięk­no­ści, bu­dził­by pra­gnie­nie oglą­da­nia An­glii, po­zwa­la­jąc do­ma­rzyć, cze­go nie wy­po­wie­dzia­ło zbyt krót­kie sło­wo. Lecz cze­mu nie­mam ani ży­wych farb, ani skrzy­deł fan­ta­zyi? Dla cze­go mój mózg nie po­sia­da tak uło­żo­nych zwo­jów jak oni je mie­li? Kto temu wi­nien? Przy­pa­dek – od­po­wia­da­ją z uśmie­chem po­li­to­wa­nia p. Büch­ner i uczo­ny wiel­ki Dar­win. Gdy­by chciał przy­pa­dek, był­byś pięk­nym jak Apol­lo, a wiel­kim jak Ce­zar. Je­że­li więc w przy­pad­ku jest za­mknię­ta ta­jem­ni­ca ist­nie­nia świa­ta, je­że­li za­miast dow­ci­pu wy­pa­dek dał mej gło­wie nie­spo­koj­ność my­śli, któ­ra mi każe rwać w ka­wa­ły moje opo­wia­da­nie, to rzu­cam te po­rwa­ne strzę­py wo­ła­jąc: Nie, jam nie wi­nien, ale wy­pa­dek ukła­du świa­ta i mych zwo­jów mó­zgo­wych! Bierz­cie, co mam, lub pod­rzyj­cie do resz­ty.

Wspo­mnieć o Büch­ne­rze przy bu­do­wie ko­ścio­łów, a nie prze­że­gnać się, gdy się jest ka­to­li­kiem, i nie przy­to­czyć prze­kleń­stwa ze sta­re­go te­sta­men­tu, gdy się na­le­ży do pre­zbi­te­ry­anów, jest za­iste zu­chwal­stwem god­nem dzie­więt­na­ste­go wie­ku i kon­ty­nen­tu. In­a­czej dzie­je się u nas na pra­wo­wier­nej wy­spie. Za­le­d­wo wznie­sie się kil­ka nie wiel­kich ulic, za­raz w po­środ­ku dźwi­ga się gmach dla Boga an­gli­kań­skie­go, obok zaś do­stat­nie miesz­ka­nie dla pa­sto­ra. Je­że­li w spół­ce, bu­du­ją­cej uli­ce, znaj­du­je się pre­zbi­te­ry­anin, przy­by­wa ka­pli­ca te­goż wy­zna­nia, a je­że­li jest i kon­gre­ga­cy­ona­li­sta, któ­ry ma spe­ran­dę na swo­ich współ­wy­znaw­ców to w ta­kim ra­zie i on sta­wia swe­mu Bogu przy­by­tek. Mi­ni­stro­wie ob­słu­gu­ją­cy ka­pli­ce jako nie pro­te­go­wa­ni przez rząd, nie mają sta­łych schro­nień.

Obok bo­żych przy­byt­ków, z uwzględ­nie­niem ro­gów ulic, miesz­czą się po­mniej­sze sale, dość gu­stow­nie przy­bra­ne, otwar­te z jed­na­ką szcze­ro­ścią dla wszyst­kich wy­znań, w któ­rych bez wa­śni w zgo­dzie są­siedz­kiej, wi­dzisz jak bren­dy obok wi­sky, staut obok pell-ell, z chrze­ściań­ską cier­pli­wo­ścią pa­sto­ra i mi­ni­strów, cze­ka­ją na spra­gnio­ne gar­dła lo­ka­to­rów pu­stych jesz­cze ulic. Mamy więc szyn­ki. A szko­ła? ho! ho! do szko­ły jesz­cze da­le­ko… Nie wia­do­mo wie­le bę­dzie dzie­ci, kto do­po­mo­że, ile da rząd.

A jed­nak dzie­ci mu­szą się te­raz uczyć; przy­mu­so­we na­ucza­nie prze­pro­wa­dzo­ne w ostat­nich za­le­d­wo la­tach, to wiel­ka za­słu­ga Glad­sto­na, to nie­spo­ży­ty dla nie­go po­mnik, to wiel­ki fakt, któ­ry od­ro­dzi An­glią, za­trze bi­ją­cą róż­ni­cę kast, wy­zwo­li lud z nie­wo­li za­nie­dba­nia, odrę­twie­nia i dzi­kich in­stynk­tów, tak jak już zo­stał on wy­zwo­lo­nym ze zbyt­ku pra­cy za­bi­ja­ją­cej jego umysł i siły. To­ry­si nie lu­bią uczo­nych słu­żą­cych i po­li­ty­ku­ją­cych ro­bot­ni­ków, a pa­sto­ro­wie nie zno­szą w lu­dzie fi­lo­zo­fów, gdyż ich sa­mych jest za­da­niem roz­świe­cać mu ciem­ne dro­gi ży­cia, kru­szyć su­mie­nia, utwier­dzać w wie­rze i za­pew­niać wiecz­ne szczę­ście.

We­dług ich prze­ko­na­nia, ko­ściół jest naj­lep­szą szko­łą dla ludu, a ka­za­nie naj­zdrow­szą dla nie­go na­uką. Wie­rzo­no temu bar­dzo dłu­go, a im sil­niej­szą była ta wia­ra, tem głę­biej lud za­pa­dał w ciem­no­tę bar­ba­rzyń­stwa, ohyd­ne na­ło­gi i dzi­kość. W mie­ście nie cho­dził on na­wet do ko­ścio­ła, nie ma­jąc czar­ne­go sur­du­ta i cy­lin­dra na gło­wie, na wsi zaś nie po­ka­zał­by się w nim bez obu­wia. Ta­kich zresz­tą nie po­trze­ba w ko­ście­le wca­le; oni na­wet za miej­sce nie mają czem za­pła­cić. Wszak wie­cie, że kto u nas chce usiąść w ko­ście­le, ten miej­sce musi so­bie ku­pić… Po­ło­że­nie co dzień sta­wa­ło się groź­niej­szem; dwie war­stwy spo­łe­czeń­stwa mu­sia­ły sta­nąć prze­ciw­ko so­bie. Jed­na w obro­nie tra­dy­cyi i wła­sno­ści, dru­ga w imię spo­nie­wie­ra­ne­go czło­wie­czeń­stwa, zmal­tre­to­wa­nej cy­wi­li­za­cyi i w obro­nie bytu.

Do­pie­ro wo­bec nie­bez­pie­czeń­stwa zro­zu­mia­no zbrod­nię za­nie­dba­nia, a strach zro­dził po­czu­cie obo­wiąz­ku. Kuto więc nowe pra­wa w par­la­men­cie, zwo­ły­wa­no rady, otwo­rzo­no sze­ro­kie wro­ta pry­wat­nym usi­ło­wa­niom.

Bo­jaźń sta­ła się po­wo­dem za­in­te­re­so­wa­nia i po­mo­cy rzą­dzą­cych, pań­stwu prze­ka­za­no wy­peł­nie­nie obo­wiąz­ków, któ­re na niem cię­ży­ły od chwi­li po­czu­cia po­trze­by za­ra­dze­nia złe­mu. A to od kie­dy ist­nie­je? Zaj­rzyj­cie w taj­ni­ki su­mień i zbłą­ka­nych my­śli war­stwy uprzy­wi­le­jo­wa­nej, one­by wam na­pi­sa­ły smut­ne dzie­je nie­na­wi­ści i po­gar­dy dla tych, któ­rzy za nią prze­le­wa­li krew na po­lach bi­tew, i od­da­wa­li cięż­ką pra­cę na twar­dej roli.

Dwa­dzie­ścia lat za­le­d­wie upły­wa, od­kąd spra­wa oświa­ty sta­ła się w An­glii ogól­nem za­ję­ciem, na­glą­cą spra­wą, kwe­styą do roz­wią­za­nia. W tym krót­kim prze­cią­gu cza­su, An­glia do­bi­ła się przy­mu­so­wej na­uki, za­pro­wa­dza­jąc szko­ły bez­wy­zna­nio­we w tym żar­li­wie pro­te­stanc­kim kra­ju; rzu­ci­ła mi­lio­ny ze skła­dek pry­wat­nych na wznie­sie­nie szkół, wy­uczy­ła ty­sią­ce pro­fe­so­rów gim­na­sty­ki i mu­stry, i da­lej pra­cu­je nie­zmor­do­wa­nie. A re­zul­ta­ty?… bę­dzie­my mó­wi­li o nich wszę­dzie i za­wsze.IV.

Za­le­d­wie uszli­śmy kil­ka­dzie­siąt kro­ków, gdy na mało za­lud­nio­nej jesz­cze uli­cy, po­strze­gli­śmy wy­so­ką mis­ses, od stóp do gło­wy czar­no ubra­ną, idą­cą z po­śpie­chem. Mi­ja­jąc się z nami – po­da­ła mi za­dru­ko­wa­ne dwie ćwiart­ki pa­pie­ru, do­da­jąc: "Nie­za­po­mnij o 6-ej. ''

Na jed­nej stro­nie kar­ty, któ­rą otrzy­ma­łem, było wy­dru­ko­wa­ne wiel­kie­mi gło­ska­mi. "Bóg jest nie­omyl­ny" na dru­giej zaś ogło­sze­nie, że w ko­ście­le me­to­dy­stów, na ozna­czo­nej uli­cy, bę­dzie miał ka­za­nie na po­wyż­szy te­mat, dżen­tle­men, sław­ny pry­czer *

–-

* Pre­ach (wy­ma­wia się pricz) ka­zać (mó­wić: ka­za­nia) Pra­echer (pri­czer) Ka­zno­dzie­ja.

w ca­łej dziel­ni­cy; a nie mniej sław­ny jego po­moc­nik, ob­ja­śni wy­ją­tek z Bi­blii, po­dwój­nie du­że­mi li­te­ra­mi od­tło­czo­ny na pa­pie­rze.

– Ja­kiż jest cel w roz­da­wa­niu tych kart? za­gad­ną­łem ka­pi­ta­na.

– Bar­dzo na­tu­ral­ny; aby ścią­gnąć jak naj­więk­szą licz­bę lu­dzi do ko­ścio­ła, za­chę­cić ich i za­pi­sać na li­stę me­to­dy­stów, a w koń­cu opo­dat­ko­wać na rzecz ko­ścio­ła, ka­zno­dziei, szko­ły i za­rzą­du.

Na ma­łym pla­cy­ku, utwo­rzo­nym z prze­cię­cia dwóch ulic, ja­kiś dżen­tel­men, mło­dy czło­wiek z wy­sta­ją­ce­mi ko­ść­mi po­licz­ko­we­mi za­ję­ty był ukła­da­niem, przy po­mo­cy dwóch jesz­cze dżen­tel­me­nów, cien­kich li­ste­wek z drze­wa, któ­re przy­niósł z sobą. Sta­nę­li­śmy, przy­pa­tru­jąc się ro­bo­cie. W parę mi­nut z do­bra­nych desz­czu­łek po­wsta­ło małe pod­wyż­sze­nie, do­da­no do nie­go po­ręcz na dwóch drąż­kach; wszyst­ko to ra­zem ze­śró­bo­wa­no i chu­dy dżen­tel­men wstą­piw­szy na to mi­nia­tu­ro­we rusz­to­wa­nie, ręce oparł o po­ręcz, a oczy pod­niósł w górę. W po­zy­cyi tej, po­zo­sta­wał aż do ze­bra­nia się kil­ku­na­stu osób oko­ło im­pro­wi­zo­wa­nej am­bon­ki. Wte­dy za­czął opo­wia­dać o śmier­ci Chry­stu­sa dla na­sze­go zba­wie­nia.

"Czy­by któ­ry z was prze­lał swo­ję krew i od­dał ży­cie za przy­ja­cie­la, mat­kę, żonę lub bra­ta?" wo­łał bla­dy pry­czer, – "nie, ani ja, ani wy, nie je­ste­ście do tego zdol­ni, a Chry­stus od­dał za nas krew i ży­cie, i w tem do­wód, że jest Bo­giem!…"

Obu­rzo­ny by­łem na de­mo­ra­li­zu­ją­cą mowę mło­de­go pry­cze­ra; chcąc prze­ko­nać o bo­sko­ści Chry­stu­sa, od­bie­rał nam to wła­śnie, co je­dy­nie uświę­ca i uszla­chet­nia ludz­kość, po­świę­ce­nie. Je­że­li­by on nie od­dał ży­cia swe­go za nic i za ni­ko­go, to prze­cież aż nad­to mamy lu­dzi, któ­rzy in­a­czej poj­mu­ją i poj­mo­wa­li przy­jaźń, mi­łość a na­wet po­świę­ce­nie swo­je dla wia­ry.

– Chodź­my! – szep­nął mi ka­pi­tan, gdyż po jed­nym jesz­cze fra­ze­sie, był­bym wsta­nie wy­bok­so­wać tego oprysz­ka pu­blicz­nej mo­ral­no­ści.

Uśmiech­nię­ta miss, w po­pie­la­tej suk­ni, nie­bie­skim sza­lu i ka­pe­lu­szu te­goż ko­lo­ru za­trzy­mu­je nas ski­nie­niem ręki; sta­je­my. Miss rzu­ca ba­daw­cze na nas spoj­rze­nia, na­stęp­nie z jed­ne­go pa­kie­ci­ka wyj­mu­je kart­kę, a od­da­jąc ją ka­pi­ta­no­wi, uśmie­cha się szy­der­sko. Z dru­gie­go wy­su­wa za­dru­ko­wa­ny pa­pier i wrę­cza mi, lek­ko spusz­cza­jąc oczy, po­czem kła­nia się z taką dys­tynk­cyą i od­rzu­ce­niem gło­wy, że aż wstrzę­sły się na jej ra­mio­nach zło­te loki.

Treść kart­ki ka­pi­ta­na za­wie­ra­ła sa­ty­rę na pa­dal­czy ród mę­ski, zna­ny ród uwo­dzi­cie­li, czy­li wę­żów: ja zaś otrzy­ma­łem opo­wieść snu, ja­kim Miss na­wie­dzo­ną zo­sta­ła przed dzie­się­ciu laty. W tym to cza­sie Miss była na­rze­czo­ną, a sen prze­strze­gał ją, że jej ob­lu­bie­niec jest zdraj­cą. Na tej pod­sta­wie Miss ze­rwa­ła sto­sun­ki, a w przy­szło­ści prze­ko­na­ła się, że gdy­by tego nie uczy­ni­ła była pierw­sza, przed­sta­wi­ciel pa­dal­cze­go rodu go­tów był sam ze­rwać… Na koń­cu po­wie­ści zna­la­złem do­da­tek, ja­ko­by sen, na po­cie­sze­nie przy­rze­kał jej szczę­ście ro­dzin­ne, spo­kój i umiar­ko­wa­ny do­bro­byt. Na sa­mym dole kart­ki był do­pi­sek że Miss po­sia­da w ban­ku 600 fun­tów i ad­res. – Okaz ten, rzekł ka­pi­tan, na­leż do Ir­lan­dyi. Mnie do­sta­ły się prze­kleń­stwa, to­bie na­dzie­je… Miss \ musi być star­szą na pen­syi i oprócz utrzy­ma­nia, po­sia­da do­cho­du 20 szy­lin­gów * na ty­dzień, któ­rym j go­to­wa po­dzie­lić się z wę­żem, lub pa­dal­cem, je­że­li tyl­ko przy­się­że przed stop­nia­mi oł­ta­rza po­pra­wę, a za­tem do­zgon­ną wier­ność.

– Przy­znam się, że to zbyt ory­gi­nal­ny śro­dek ob­ja­wia­nia swych prze­ko­nań, snów i za­mia­rów.

– Nasz to ro­dzi­my, od­po­wie­dział ka­pi­tan, praw­dzi­wie an­giel­ski, spo­sób anon­sów, wy­na­le­zio­ny w Al­bio­nie; on to dał po­chop do za­kła­da­nia ma­try­mon­jal­nych dzien­ni­ków i ta­kich­że kan­to­rów.

Miss ir­landz­ka od­da­li­ła się od nas po­śpiesz­nie na kil­ka­na­ście kro­ków; na­stęp­nie zwol­ni­ła kro­ku, oglą­da­jąc się dwa razy. Wi­docz­nie zo­sta­wia­ła nam, czas do na­my­słu.

Nie na­my­śliw­szy się nie­ste­ty, zwró­ci­li­śmy na­szą uwa­gę na no­we­go Spi­ke­ra, sto­ją­ce­go po dru­giej stro­nie wiel­kie­go pu­bli­khau­zu. Ogo­rza­ła twarz, ręce spra­co­wa­ne, po­czci­wy wy­raz i ser­decz­ność prze­świe­ca­ją­ca z ca­łej po­sta­ci i ru­chów – po­cią­gnę­ły mnie i za­trzy­ma­ły.

– Ti-te­ker,** szep­nął mi ka­pi­tan, – gdyż ich uprzy­wi­le­jo­wa­ne miej­sca są za­zwy­czaj obok szyn­ków. To­wa­rzy­stwo to jest licz­ne i bo­ga­te.

Zbli­ży­li­śmy się o tyle, aby do­brze sły­szeć mó­wią­ce­go.

Uczci­wy rze­mieśl­nik, w rzew­nych i na­tu­ral­nych sło­wach, opo­wia­dał cięż­ką dolę ro­bot­ni­ka, gdy go -

* 20 szy­lin­gów sta­no­wi 1 funt czy­li 25 fran­ków, je­den za­tem szy­ling sta­no­wi 24 sou czy­li 1 frank i 4 sou.

** Te­atak­ter – na­le­żą­cy do to­wa­rzy­stwa wstrze­mięź­li­wo­ści… tyl­ko her­ba­tę.

na­mięt­ność pi­jań­stwa zwy­cię­ży, a za nią wej­dzie do domu nę­dza, upodle­nie i cho­ro­ba.

– "Każ­dy z nas, ko­cha­ni słu­cha­cze, może za­ro­bić na ty­dzień od dwóch, do trzech fun­tów. Czyż to nie do­syć, aby żyć skrom­nie i wy­god­nie, mieć wę­gle na ko­min­ku, ka­wa­łek mię­sa, szklan­kę her­ba­ty i książ­kę lub ga­ze­tę? Czyż nie do­syć, aby z uskła­da­nych oszczęd­no­ści ubrać żonę jak mis­ses, cór­ki jak pięk­ne miss, iść z nie­mi do par­ku, te­atru, lub zro­bić wy­ciecz­kę? Po tych sło­wach to­wa­rzysz­ka mów­cy uśmiech­nę­ła się do nas ser­decz­nie, a dwie ład­ne i ru­mia­ne miss, – spu­ści­ły oczy, ba­wiąc się pa­ra­sol­ka­mi. Ro­dzi­na to mów­cy przy­pro­wa­dzo­na na świa­dec­two praw­dzie słów pro­pa­gan­dy.

– "Na­to­miast dziś – koń­czył ora­tor, – zo­sta­wia­jąc choć­by część za­ro­bio­nych pie­nię­dzy w szyn­ku, je­st­żeś pew­ny, że za pół roku nie zo­sta­wisz po­ło­wy, a za rok ca­łe­go za­rob­ku? Ja­kież tego na­stęp­stwa? Sam zdzi­cze­jesz jak zwie­rzę, obo­jęt­nie pa­trząc na żonę w łach­ma­nach, i rad bę­dziesz, gdy cór­ka two­ja z nę­dzy i zim­na opu­ści dom, idąc na uli­cę sprze­da­wać się, aby, z za­ro­bio­nych ha­nieb­nie pie­nię­dzy, rzu­cić ci jał­muż­nę, któ­rą za­nie­siesz do szyn­ku."

Pod­czas tej mowy człon­ko­wie to­wa­rzy­stwa Ti-te­ke­rów roz­da­wa­li kart­ki za­dru­ko­wa­ne sta­tu­tem sto­wa­rzy­sze­nia i ad­re­sa­mi biór, dla chcą­cych się za­pi­sać. Jak za­wsze w An­glii: wszyst­ko prak­tycz­nie i krót­ko.

– Z ko­lei rze­czy, na­le­ży nam jesz­cze od­wie­dzić, – za­de­cy­do­wał ka­pi­tan, – i tych któ­rzy nie za­ra­bia­jąc trzech fun­tów na ty­dzień, nie mają ani przy­zwo­ite­go odzie­nia, ani na kup­no miej­sca w ko­ście­le, skut­kiem cze­go drzwi świą­tyń wszel­kich sekt i wy­znań są dla nich za­mknię­te.

– Cóż w tym dniu po­ra­bia wa­sze to­wa­rzy­stwo, czy­li ary­sto­kra­cya?

– Je­że­li w któ­rym dniu mają za­miar na­sze wy­so­kie sfe­ry ob­cho­dzić uro­dzi­ny sple­enu, po­win­ny na tę uro­czy­stość wy­brać nie­dzie­lę. Wszyst­ko co w po­wsze­dni dzień uwa­ża­ne jest za ozna­kę do­bre­go tonu i obo­wiąz­ków to­wa­rzy­skich, w nie­dzie­lę sta­je się "szo­king." W dniu tym jeź­dzić na­wet do ko­ścio­ła szo­king, gdyż do do­bre­go tonu na­le­ży, mieć wła­sną ka­pli­cę. Od­da­wać wi­zy­ty, szo­king, grać na for­te­pia­nie – szo­king, w kar­ty – szo­king, jeź­dzić kon­no, lub na spa­cer szo­king, iść do klu­bu, szo­king.

– Cóż nie jest na­resz­cie szo­king?

– Nu­dzić się to zna­czy po­świę­cać się dla gmi­nu, dla pod­trzy­ma­nia w nim wia­ry. Star­si drze­mią w fo­te­lach, a mło­dzież czy­ta za­wzię­cie. Bo­ga­te miesz­czań­stwo, rade na­śla­do­wać ary­sto­kra­cyą, czy­ni to samo. Patrz w okno par­te­ru tych du­żych do­mów: oto Mi­ster za­głę­bio­ny w my­ślach, Miss lub Mis­ses z książ­ką w ręku. Czę­sto się zda­rza, że wie­le dam, wia­do­mo­ści swo­je za­wdzię­cza sa­mot­nie prze­pę­dzo­nym nie­dzie­lom. Nie­do­czy­ta­na książ­ka w dniu tym, koń­czy się na­za­jutrz, a cza­sa­mi i po ca­łym ty­go­dniu. Tym spo­so­bem wy­twa­rza się roz­cie­ka­wie­nie, bu­dzą­ce po­trze­bę wie­dzy.

– Cóż to za cho­rą­giew? za­wo­ła­łem zdzi­wio­ny.

– Roz­po­zna­my i to go­dło po­wo­li, ze spo­ko­jem, nie zdra­dza­ją­cym naj­mniej­sze­go po­dzi­wu, jak tyl­ko przy­stoi praw­dzi­wym dżen­tel­me­nom, od­rzekł uśmie­cha­jąc się ka­pi­tan.

Nad­cho­dzi­my. Do prze­no­śnej am­bo­ny przy­mo­co­wa­no wy­so­ki drą­żek czer­wo­ny, z po­wie­wa­ją­cą u szczy­tu cho­rą­gwią dwu­ko­lo­ro­wą. Na nie­bie­skiej czę­ści wy­dru­ko­wa­ne "Pro­roc­two Eze­chie­la," a na czer­wo­nej po­ło­wie. "O roz­sze­rze­niu Chry­stia­ni­zmu, " Łysy nie­wiel­ki czło­wiek, cien­kim gło­sem opo­wia­dał o wiel­kim wpły­wie mi­syi w Ja­po­nii i w Chi­nach.

– Nie ule­ga naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, – ob­ja­śniał mię ka­pi­tan, że to pry­czer na­ję­ty, i pła­co­ny przez "Chri­stjan evi­dens so­saj­ti"*. Za­moż­ne to i uczo­ne to­wa­rzy­stwo wy­sy­ła ulicz­nych mow­ców na pla­ce pu­blicz­ne, i na dys­pu­ty z bez­wy­zna­niow­ca­mi swo­ich teo­lo­gów.

– Zką­dże się re­kru­tu­ją ich mów­cy ulicz­ni?

– Zwy­kle z rze­mieśl­ni­ków, lub ma­łych kra­ma­rzy, oczy­ta­nych w Bi­blii; do­sta­ją oni fun­ta na ty­dzień, za ka­za­nie w nie­dzie­lę po po­łu­dniu, a wie­czo­ra­mi, w dnie po­wsze­dnie. Sła­bi mów­cy, lecz lek­ki to chleb, przy­tem sil­na pro­tek­cya, czy to do bo­ga­te­go oże­nie­nia, czy też gdy idzie o po­par­cie w in­te­re­sach. Ha, na dole biz­nes, u góry bo­jaźń i am­bi­cya, wy­zy­sku­ją go­rą­cą wia­rę i go­to­wość ofia­ry.

Wstę­pu­je­my na Sche­re­de­ach. Ni­skie dom­ki, wą­skie ulicz­ki. Na tro­to­arach przed do­ma­mi leżą męż­czyź­ni w gru­bem obu­wiu i ko­stju­mach nie­co za­nie­dba­nych, w to­wa­rzy­stwie sto­ją­cych dam, przy­stro­jo­nych w per­ka­lo­we, czy­sto wy­pra­ne suk­nie; lecz za to wło­sy ich w po­etycz­nym nie­ła­dzie. Roz­mo­wa prze­pla­ta­na hum­bu­giem to­czy się oko­ło kwe­styi otwar­cia szyn­ków, na któ­rą to chwi­lę ocze­ku­je to­wa­rzy­stwo.

–-

*) "Sto­wa­rzy­sze­nie do­wo­dów chrze­ściań­skich."

Nie ma jed­nak miej­sca, do któ­re­go nie tra­fi za­pał re­li­gij­ny i za­mi­ło­wa­nie do mi­syi. Z jed­nej z uli­czek wy­su­wa się miss za­kwe­fio­na wo­alem, pod­cho­dzi do le­żą­ce­go ro­bot­ni­ka, po­da­jąc mu za­dru­ko­wa­ny pa­pier.

– Do­łóż do tego szy­lin­ga, od­po­wie­dział spo­koj­nie le­żą­cy na zie­mi ro­bot­nik, – to przyj­mę.

– Than­ky­ou*, od­po­wie­dzia­ła za­wo­alo­wa­na miss, gło­sem mę­czen­ni­cy, od­da­jąc tę same kar­tę jed­nej z ko­biet.

– Precz sta­ra żabo, burk­nę­ła pra­cow­ni­ca.

– Than­ky­ou, od­po­wie­dzia­ła po­świę­ca­ją­ca się, kie­ru­jąc swo­je kro­ki w chę­ci od­da­nia tej­że kar­ty sie­dzą­ce­mu na pro­gu, po­żół­kłe­mu na twa­rzy, zda­je się tra­ga­rzo­wi.

– Wiesz co – ode­zwał się tra­garz, dziec­ko moje sła­be leży obok cho­rej mat­ki. Kasz­le, nie­skar­ży się na­wet, nie ma już sił, a mnie z żalu ser­ce pęka; – ucie­kam, aby nie pa­trzeć. Przy­nieś bul­jo­nu, lub kup le­kar­stwo, to przyj­mę.

– To nie mój biz­nes – od­po­wia­da miss.

– W ta­kim ra­zie idź precz! za­wo­łał tra­garz. Obu­rze­niu tra­ga­rza to­wa­rzy­szy­ły, ci­che ale wy­mow­ne do­dat­ki.

– Than­ky­ou, od­rze­kła mę­czen­ni­ca, idąc da­lej, lecz wszę­dzie ta sama od­pra­wa. Nie przy­ję­to ani jed­ne­go eg­zem­pla­rza.

– Czy to wszyst­ko, – rze­kłem do ka­pi­ta­na, co się robi dla wa­sze­go ludu?

– O nie, ob­ja­wy, któ­re te­raz wi­dzisz, są tyl­ko -

* Ten­kju dzię­ku­ję.

hy­po­kry­zyą, któ­re lud przyj­mu­je, jak na to za­słu­gu­ją. W rze­tel­nym kie­run­ku robi się bar­dzo wie­le, za­cząw­szy od Pi­bo­di-do­mów, a skoń­czyw­szy na przy­mu­so­wej oświa­cie, któ­rej skut­ki oka­żą się po doj­ściu do peł­no­let­no­ści do­ra­sta­ją­ce­go po­ko­le­nia. Zresz­tą o tem wszyst­kiem póź­niej, gdyż czas już i na mnie.

– A ja – od­po­wie­dzia­łem, uśmie­cha­jąc się, – mam za­miar pójść jesz­cze na jed­no ka­za­nie.

– Śpiesz się, śpiesz! weź omni­bus, a ży­cząc ci zbu­do­wa­nia się, przy­po­mi­nam wto­rek: pój­dzie­my do klu­bu.

– Do wi­dze­nia! – za­wo­ła­łem, gdyż w tej chwi­li uj­rza­łem nad­jeż­dża­ją­cy tram­waj. Wsko­czy­łem, nie za­trzy­mu­jąc go w bie­gu i za kwan­drans znaj­do­wa­łem się w oko­li­cach mo­ral­ne­go kró­lo­wa­nia mo­jej go­spo­dy­ni wraz z jej bra­tem.VI.

Przed drzwia­mi domu sza­now­ny pan Sna­pe po­waż­nie za­nu­rzył rękę do kie­sze­ni, wy­jął klucz, otwo­rzył nim drzwi skle­pu, wszedł, za­pa­lił gaz, a oświe­ca­jąc dro­gę, pro­sił swych go­ści. Po­da­łem rękę sio­strze pana Sna­pe, prze­pro­wa­dza­jąc ją przez cia­sną furt­kę, wy­cię­tą w za­ta­ra­so­wa­niu nie­dziel­nem drzwi i okien. Sklep przed­sta­wił się wspa­nia­le i oka­za­le. Na dole be­czuł­ki z oli­wą, da­lej wiel­kie krę­gi sera, obok ma­sło, tuż przy nich sło­ni­na, a na gó­rze w bla­sza­nych skrzy­niach, owa musz­tar­da, żół­ta jak zło­to, na któ­rej to pro­szek mają być zmie­le­ni nie­wier­ni.

– Roz­glą­da­łem się z usza­no­wa­niem po tych do­wo­dach za­moż­no­ści pana Sna­pe. Go­spo­darz po­strzegł moje po­dzi­wie­nie i uśmie­chem pro­tek­cyi i wdzięcz­no­ści zbli­żył się do mnie.

– Eh! ser, to ba­ga­tel­ka, szep­nął mi, w po­rów­na­niu z tem co jest w piw­ni­cach i na skła­dach koło do­ków. Ro­bią się małe expe­dy­cye na pro­win­cyą a przedew­szyst­kiem do Man­sze­ster, gdzie, pod kie­run­kiem syna, mam trzy skle­py.

Wzru­szo­ny po­waż­nem sta­no­wi­skiem pana Sna­pe po­sze­dłem na górę. Na pierw­szem pię­trze za­sta­li­śmy na­kry­ty stół, za­sta­wio­ny do wie­cze­rzy, a za sto­łem, obok ko­min­ka, sto­ją­cą pan­nę Elż­bie­tę, zdrob­nia­le miss Liii Sna­pa. Czar­na suk­nia za­pię­ta pod szy­ję, ob­szy­ta bia­łą kry­zą a Ia Ma­ria Stu­art, spię­ta ema­lio­wa­ną brosz­ką, z po za któ­rej wy­chy­la się bla­do­ró­żo­we­go ko­lo­ru szyj­ka, na­zwa­na ła­bę­dzią; okrą­gła bród­ka, ró­żo­we wąz­kie, moc­no wy­cię­te usta z za­błą­ka­nym uśmie­chem, fi­glar­ny no­sek, ciem­ne oczy, my­ślą­ce czo­ło i ciem­nych wło­sów war­ko­cze, – oto pan­na Liii, któ­rą ca­łu­je gło­śno stry­jen­ka.

– Okrop­ność, Liii, okrop­ność! mó­wi­ła szyb­ko zdej­mu­jąc ka­pe­lusz, gdy­byś wi­dzia­ła jak twój oj­ciec upo­ka­rzał fa­ry­ze­uszów! a oni, z pod­szep­tów dy­abła, jak się mści­li, a jak ich Bóg uka­rze, zo­ba­czysz ju­tro na ry­sun­ku…

Ko­rzy­sta­jąc z cza­su pa­trza­łem na spo­koj­ną twarz, me­lan­cho­lij­ny uśmiech i otwar­te czo­ło sym­pa­tycz­nej sy­no­wi­cy, przed któ­rą na sto­licz­ku le­ża­ła, otwar­ta książ­ka. Miss była nie­co roz­tar­gnio­ną; czy­by ją mia­ły nu­żyć spra­wy ko­ściel­ne, czy może am­ba­ra­so­wać moja obec­ność?… Stry­jen­ka nie po­zwa­la na zbyt dłu­gie z mej stro­ny ob­ser­wa­cye; a przed­sta­wia­jąc mnie Liii, na­głym zwro­tem za­py­tu­je:

– Po­wiedz, ser, ja­kie na to­bie wra­że­nie zro­bił spo­kój wy­mo­wy mego bra­ta, mimo pio­ru­nu­ją­cych słów?

– Ser cu­dzo­zie­miec, od­po­wia­da Liii, po­da­jąc mi na przy­wi­ta­nie rękę, nie miał cza­su po­znać cha­rak­te­ru i od­cie­ni na­szej wy­mo­wy; zresz­tą na kon­ty­nen­cie nie bra­kło mu spo­sob­no­ści sły­szeć pierw­szo­rzęd­nych mów­ców, za­tem mój bied­ny oj­ciec pew­nie nie zwró­cił jego uwag.

Stry­ja­necz­ka już była na doje, aby "do­brej'' ko­bie­cie, któ­rą los dał jej za bra­to­wę, po­módz do przy­rzą­dze­nia wie­cze­rzy.

– Dla cze­go pani swe­go ojca na­zy­wa bied­nym, gdy prze­ciw­nie miał on chwi­le, w któ­rych czuł się szczę­śli­wym, a te są tak rzad­kie w ży­ciu.

– Gdy­byś ser znał wszyst­kie przej­ścia od cza­su, jak oj­ciec zde­cy­do­wał się ku­pić, lub wy­na­jąć ko­ściół dla ugrun­to­wa­nia i oczysz­cze­nia pre­zbi­ter­ja­ni­zmu, gdy­byś wie­dział wie­le zno­si­my od tej chwi­li trosk i kło­po­tów, ża­ło­wał­byś nas, a przedew­szyst­kiem mnie, zmu­szo­nej mi­mo­wol­nie uczest­ni­czyć w tych za­bie­gach.

– Zde­cy­do­wał się wy­na­jąć ko­ściół? po­wta­rzam zdu­mio­ny.

– Jes ser, od­po­wia­da spo­koj­nie miss, nie do­my­śla­jąc się mego zdu­mie­nia; od chwi­li jak na Ken­sig­ton ogło­szo­no sprze­daż, lub wy­na­ję­cie ko­ścio­ła, oj­ciec mój zwy­czaj­ne go­dzi­ny dnia po­świę­ca swym in­te­re­som, a zby­wa­ją­cy czas i nie­dzie­le za­bie­gom oko­ło opa­no­wa­nia świą­ty­ni. Wi­dzisz więc pan, że mu nic nie zo­sta­je dla ro­dzi­ny. Przy­tem jako gło­wa no­wej re­for­ma­cyi we wzmoc­nio­nym od­cie­niu pu­ry­tań­skim, nie może od­wie­dzić ani te­atru, ani kon­cer­tu, żad­nej za­ba­wy, żad­nej użyć roz­ryw­ki. Czyż się mylę, mó­wiąc, że je­stem bied­ną cór­ką bied­ne­go ojca?

– Gdy ato­li na­dzie­je pana Sna­pe urze­czy­wist­nią się przez wy­na­ję­cie, lub ku­pie­nie ko­ścio­ła, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że po zro­bie­niu ofia­ry Bogu, od­pocz­nie.

– Prze­ciw­nie pa­nie, od­po­wia­da tym ra­zem zdzi­wio­na miss, w wy­na­ję­tym ko­ście­le oj­ciec mój zo­sta­nie pierw­szym dy­gni­ta­rzem, aby co nie­dzie­lę mie­wać ka­za­nia przed po­łu­dniem i po obie­dzie, i dla tego przez cały ty­dzień nie od­pocz­nie, bę­dąc za­ję­ty ad­mi­ni­stra­cyą ko­ścio­ła, in­te­re­sa­mi wier­nych, szko­łą, pro­pa­gan­dą, a może wy­naj­mo­wa­niem i sta­wia­niem no­wych ko­ścio­łów.

– I dla tego pani sa­mot­ność swą dzie­lisz z naj­przy­jem­niej­szą to­wa­rzysz­ką, książ­ką, rze­kłem do Liii.

– Po­ezyę Long­fel­lo­wa, od­po­wia­da miss, po­da­jąc mi otwar­tą książ­kę.

– Co za szczę­śli­we zda­rze­nie, za­wo­ła­łem; przy­pa­dek chciał, abym po­znał pa­nią w chwi­li czy­ta­nia jed­nej zwrot­ki, jaką znam, tego po­ety, i czę­sto ją po­wta­rzam w ro­dzin­nej mej mo­wie:

"O ty nie sko­nasz jak wie­czor­ne zo­rze,

I jako gwiaz­da ci­cho nie za­ga­śniesz.

Du­szy twej – jako rosy nie wy­pi­ja słoń­ce!…

Sko­nasz za­praw­dę, ty sko­nasz bez wie­ści.

Lecz wprzó­dy nę­dza siły two­je znę­ka,

Tyl­ko w na­tu­rze mrze się bez bo­le­ści,

Spr­ce czło­wie­ka ka­wa­ła­mi pęka."

– Czy i pan miał­byś po­trze­bę po­cie­szać się taką re­zy­gna­cyą, za­py­ta­ła Liii.

– Czy i pani, dla któ­rej ży­cie jest jesz­cze ta­jem­ni­cą, świat na­dzie­ją i przy­szło­ścią, my­śla­ła­byś o pę­ka­niu z bo­le­ści ser­ca?…

Miss za­ru­mie­ni­ła się, na­stęp­nie zbla­dła, a uśmie­cha­jąc się smęt­nie, do­da­ła:

– My czę­sto ze zbyt­ku szczę­ścia szu­ka­my nie­bez­pie­czeństw, a ze zbyt­ku roz­ko­szy ży­cia pra­gnie­my bo­le­ści.

– Jest ja­kaś ta­jem­ni­ca, po­my­śla­łem, w ser­dusz­ku Liii, jak nie­mniej i to jest ta­jem­ni­cą, ja­kim spo­so­bem ta mło­da dzie­wecz­ka, wy­cho­wa­na w pre­zbi­ter­jań­skim obo­zie, nie ma­jąc in­ne­go wyj­ścia na świat, jak tyl­ko przez sklep ojca, – mo­gła po­siąść tyle wdzię­ku, ele­gan­cyi, pro­sto­ty i po­etycz­nej rzew­no­ści, któ­rych żad­na szko­ła dać nie może.

Dżen­tel­me­ni z pa­nem Sna­pe, po krót­kiej na­ra­dzie w jego po­ko­ju, wcho­dzi­li je­den za dru­gim do po­ko­ju ja­dal­ne­go, sia­da­jąc przy sto­le. Ru­mia­ne a ogo­lo­ne ich twa­rze, na­stro­jo­ne uda­ną su­ro­wo­ścią, ro­bi­ły ich po­dob­ny­mi do księ­ży­ców w peł­ni…

Pan Sna­pe przy­wi­tał cór­kę, ca­łu­jąc ją w czo­ło. W tej chwi­li we­szła pani Sna­pe w bia­łym czep­ku z po­pie­la­te­mi wstąż­ka­mi moc­no za­ru­mie­nio­na (nie wia­do­mo tyl­ko czy pod wpły­wem wzru­sze­nia, czy też od wę­gli, któ­re sma­ży­ły pud­ding, a bie­gnąc z czu­ło­ścią ko­chan­ki do pana Sna­pe, ści­ska go za rękę, pa­trząc trwoż­li­wie w oczy męża, w jej prze­ko­na­niu wiel­kie­go czło­wie­ka.

– Ra­che­la opo­wie­dzia­ła mi wszyst­ko, mó­wi­ła ser­decz­nie. My­śla­łam cią­gle pod­czas wa­szej nie­obec­no­ści o to­bie, mój mężu, pro­sząc Boga o wa­sze zwy­cięz­two.

– I Bóg wy­słu­chał twej proś­by! Po­raż­ka dzi­siej­sza bę­dzie ju­tro try­um­fem dla na­sze­go ko­ścio­ła, wy­gło­si­ła uro­czy­ście Ra­che­la.

Dżen­tel­me­ni, któ­rzy po­wsta­li dla uści­śnie­nia ręki pani Sna­pe, ki­wa­li gło­wa­mi po­ta­ku­ją­co. Mi­ster Kuk nad­zwy­czaj po­waż­ny, sze­ro­ko ra­mien­ny o chu­dej po­dłuż­ne­go owa­lu twa­rzy, o za­ci­śnię­tych ustach i gę­stch brwiach, jak się póź­niej do­wie­dzia­łem, kan­dy­dat na dru­gie­go ka­zno­dzie­ję przy­szłe­go ko­ścio­ła, – pod­niósł rękę do góry gło­sząc te pa­mięt­ne sło­wa:

– Za­praw­dę mó­wię wam, sło­wa tej ko­bie­ty mam od­wa­gę uwa­żać za pro­roc­two.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: