- W empik go
Szkice z niedawnej przeszłości: 1863-1864 - ebook
Szkice z niedawnej przeszłości: 1863-1864 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ktokolwiek zamieszkiwał czas niejaki mury tarnowskiego więzienia, zapamiętał bez wątpienia z towarzyszów niewoli pana J. M., znanego powszechnie pod nazwiskiem "komisarza podwód". Tytuł ten dostał mu się dlatego, ponieważ oskarżony był o dostarczanie podwód do transportu powstańczych oddziałów; a lubo najsurowsza rewizja, przedsiębrana w domu pana J. M., nie wykryła żadnych poszlak przestępstwa, lubo w ogóle cały ten zarzut pozostał nieudowodnionym, nazwano go jednak w protokółach sądu wojennego "Vorpannskomiss ä r."
Pan komisarz był to stary kawaler, liczący z górą lat czterdzieści, mimo to jednak zawsze wesół, żartobliwy, nieraz nas młodych karcił o niepotrzebną smętność. "Człowiek w więzieniu", – mawiał nam – "ma bezwątpienia wiele powodów do smutku, jednakże choćby ze względu na współmieszkańców kaźni, powinien koniecznie rozpętać chmury z czoła swego – smutek bowiem jest zaraźliwym, – a niech tylko jeden z nas się zasępi, już mimowoli usposobienie jego nam się udziela. Obowiązkiem naszym więc jest, utrzymywać się nawzajem w rzeźkości ducha. Ale wstydzę się za was młodziki, których ja stary rozweselać muszę, Wszakże żaden z was nic przez uwięzienie nie stracił – owszem zyskacie doświadczenie, – przykro może, lecz zbawienne, a wyszedłszy z kozy będziecie lepiej umieli cenić wolność. Ja przeciwnie siedziałem już w przeróżnych więzieniach, więc obecnie niema ona dla mnie uroku nowości, skutkiem zaś tylomiesięcznej kary stracę znaczną część mego szczupłego majątku, gdyż gospodarstwo musi w mej nieobecności zupełnie podupaść – a przecież mimo tego wszystkiego, żaden z was niemoże mi zarzucić posępnego humoru."
"Nic w tem dziwnego panie komisarzu", odpowiadaliśmy – "wy już nie raz byliście na wozie i pod wozem, więc was zahartowały przeciwności losu – tak, że co nam jeszcze przykre, dla was już obojętne."
"Lecz niepojmuję zupełnie", utrzymywał raz komisarz, – co więzienie w obecnych stosunkach może komukolwiek dokuczyć. Siedziałem już po różnych aresztach, ale tak łagodnej kozy nieznałem. Czegóż wam tu brakuje? macie książki, światło, przechadzkę, towawarzystwo, pościel wygodną, jedzenie znośne. Wiecie doskonale, że niedługo, za miesiąc, dwa lub trzy zostaniecie wypuszczeni. Każdy ma kalendarz nakreślony na ścianie, codziennie wieczorem wymazuje jeden dzień, i widzi z przyjemnością umniejszający się szereg dni, które jeszcze ma przepędzić za kratą. Nie znacie tej okropnej niepewności więzienia śledczego, kiedy to siedzi się bez oznaczonego kresu niedoli – kiedy z dniem każdym może przyjść wyrok na szubienicę. Nie znacie tysiącznych dolegliwości głodu, – zimna, bezsenności , plugastwa, w które obfitowały dawniejsze więzienia.
"Znamy trochę te wszystkie rozkosze", odezwał się jeden z nas, który szczęśliwem zrządzeniem losu wymknął się z moskiewskich szponów.
Pan komisarz uśmiechnął się z lekceważeniem – i zaczął się przechadzać po izbie przyspieszonym krokiem.
Był to pogodny wieczór późnej jesieni. Zazwyczaj w więzieniu daleko wcześniej się zciemnia, niż na ulicy; małe zakratowane okno skąpo przepuszcza światła.
Nastała chwila milczenia. Kilku kolegów leżało na pryczach paląc fajki – ja stałem u kraty goniąc wzrokiem chmurki, zarumienione słońca zachodem – pan komisarz chodził po kaźni. Ostatnie słowa wypowiedziane przez byłego jeńca Moskali, wtrąciły nas w przykre zadumanie. Wspomnieliśmy na mieszkańców cytadeli, na posieleńców Sybiru, którzy sądziliby się za szczęśliwych, gdyby mogli nasz los dzielić. Niejeden przebiegł pamięcią i własnego życia wypadki; choć młodzi, żyliśmy przez lata ostatnie przyspieszonem życiem – doznało i przebolało się już niejedną ranę.
Głuchą ciszę przerwał głos puszczyka z dachu klasztoru Bernardynów "Cóż do kata", ozwał się były porucznik oddziału Rembajły, dawniej akademik krakowski – "czy dzisiaj nikt mówić nie myśli, oprócz puszczyków na wieży? Zawsze o tej godzinie zwykliśmy opowiadać sobie życia naszego zdarzenia, ale mnie się zdaje, żeśmy już wszystko wygadali – teraz kolej na pana komisarza. "
Potrząsł głową komisarz i dalej się przechadzał.
"Masz słuszność poruczniku – rzekłem odstępując od okna – już wszyscy w kaźni naszej, począwszy od kosyniera aż do kapitana żandarmów, opowiedzieli swoje przygody, jeden pan komisarz niechce uchylić tajemniczej zasłony, zakrywającej jego przeszłość.
"A przeszłość ta bezwątpienia wcale ciekawa", – rzekł znowu porucznik – "mianowicie dał poznać pan komisarz, że w różnych już siedział więzieniach. –
"To prawda, odrzekł zagadnięty, siedziałem już w więzieniu moskiewskiem, galicyjskiem i węgierskiem.
Ostatnie słowo pana komisarza wywołało powszechne zadziwienie.
"Byłeś pan w kozie węgierskiej! zawołał porucznik – tem się nikt znas poszczycić nie może. Ja znam więzienie moskiewskie, pruskie i teraźniejsze – z czego też byłem aż do tej chwili dumny niepospolicie; bo w całym kryminale Tarnowa jeden się tylko znalazł oprócz mnie, który był w pruskiem więzieniu. Aż tu pokazuje się nagle, że pan komisarz widział coś więcej, bo zwiedził i węgierską kozę, "
Przed chwilą smutni więźniowie zaczęli się śmiać seredecznie i nuż w prośby do komisarza, aby nam opowiedział swój pobyt w kozie wegierskiej. "Nie wiecie czego żądacie", – odrzekł komisarz, musiałbym wam opowiedzieć znaczną część życia mego, z której wycieczka na Węgry jest tylko pewnem epizodem – inaczej nie zrozumiecie powodów, które mnie przed laty zagnały po za Karpaty i do węgierskiego wtrąciły tarasa. Mam zaś wiele przyczyn, które mnie znaglają do zamilczenia mojej przeszłości. "
"Ależ panie komisarzu, nalegano ze wszech stron, – burzliwa młodość wasza minęła dawno, od tyla lat znają was jako spokojnego obywatela królestwa Galicji i Lodomerji; jeżeliście dawniej co przewinili, to bezwątpienia grzechy wasze zagładziły amnestje. Posądzi my was o przesadną ostrożność, której zresztą nigdy nie posiadaliście do zbytku, jeżeli wytrwacie w waszym uporze i niezechcecie nudnego więziennego wieczoru umilić powieścią przygód waszych. "
Komisarz wzbraniał się długo – wreszcie przyciśnięty usilnemi prośbami zawołał: "Słuchajcież więc, kiedy chcecie koniecznie, a wybaczcie staremu, jeżeli nas zbytnią gadatliwością unuży. "
Na takie wezwanie otoczyli więźniowie pana komisarza ścieśnionem kołem – usiedli lub pokładli się na pryczach, zastępujących łóżka, pozapalali fajki a pan komisarz osłonięty gęstą chmurą tytoniowego dymu, tak prawić zaczął.
"Już to dwudziesty rok dobiega, jak pierwszy raz na galicyjską stąpiłem ziemię. Młodość moją przepędziłem po większej części w Warszawie; tam tez w r. 1845. wciągnięty do spisku, ujrzałem się pewnego pięknego poranku w kazamatach cytadeli. Lecz twierdza ta niebyła jeszcze wówczas tak niedostępną, jak dzisiaj – otoczenie zewnętrzne niebyło jeszcze w zupełności dokończone, – właśnie podczas mego uwięzienia zajmowano się wzmocnieniem wałów.
Okoliczność ta posłużyła mi do ucieczki. Nie myślę wam opowiadać wszystkich jej szczegółów, gdyż nazbyt daleko odbiegłbym od właściwego przedmiotu mej powieści; dość natem, że pewnego wieczoru zesunąłem się szczęśliwie z niewykończonych parapetów fortecznych – i nieoglądnąłem się, aż daleko za rogatkami Warszawy.
Cóż było począć? W razie pochwycenia groziła mi podwójna kara – może dożywotni pobyt na Sybirze. Z tą samą determinacją, z jaką przedsięwziąłem i wykonałem ucieczkę, puściłem się ku Galicji Bez paszportu, bez pieniędzy, potrafiłem szczęśliwie przewędrować kraj cały i przebyć Wisłę. Zaraz po przejściu granicy znalazłem przytułek w szlacheckim dworze nadwiślańskim, gdzie mi dano skromną posadę prywatnego oficjalisty.
W Galicji można było wówczas łatwo znaleźć schronienia, mimo nieubłaganej surowości Metternichowskich rządów. Władza policyjna była po wioskach w rękach maudatarjuazów, którzy patrzali przez szpary na podobne mnie osoby. Byle tylko zachować się spokojnie, nie pokazywać się często w mieście, to można było i lat kilka przesiedzieć bezpiecznie, nie będąc przez nikogo nagabywanym Po kilka latach zaś, uchodził taki przybylec już za krajowca. W ten sposób pozostało w Galicji po r. 1831 wielu żołnierzy z korpusu Dwernickiego i Ramoriny, którzy przenieśli pobyt w kraju nad tułactwo za granicą.
Lecz w jesieni r. 1845. zaczęły się rozchodzić coraz to głośniejsze wieści o nastąpić mającem powstaniu. Emisarjusze przebiegali kraj, szlachta przygotowywała ludzi, sprowadzała broń i amunicję. Ja należałem oczywiście także do przygotowań tego rodzaju; mianowicie zaś zlecono mi propagowanie chłopów – zadanie woale trudne i niebezpieczne.
Nadeszła zima r. 1846, a z nią i termin wybuchu. Nie będę się tu rozwodził nad wspomnieniami smutnych dni lutowych, ile że przebieg tych wypadków znany wam wszystkim doskonale. Więc tylko słów parę co do mojego osobistego udziału.
Dnia 18. lutego rozbroiliśmy straż pograniczną, której część z nami się połączyła. Poczem na kilku saniach ruszyliśmy ku Tarnowu.
W drodze napadnięci przez bandy chłopstwa, niechcąc używać przeciw nim broni, zostaliśmy zbici i pokrępowani. Dwie miłe wieziono nas, odartych z ubrania wśród najtęższego mrozu; przed każdą karczmą zastępowały nam nowe zgraje, bijąc co sił stało; nie lepszego przyjęcia doznaliśmy i w miasteczku Żabnie, gdzie żydostwo i mieszczanie nawet, ubiegali się z chłopami w zaciętości przeciw Polakom, którzy się na Cesarza zbuntowali. Wtedy to oprócz nieźli czonych innych ciosów, odebrałem tę ranę na twarzy, której ślady do dziś dnia widzicie.
Pomijam tu przybycie do Tarnowa – straszliwy widok stosu trupów przed gmachem cyrkularnym, olbrzymi szpital urządzony w kamienicy Kamienobrodzkiego – i tem podobne szczegóły, znane powszechnie. Powiem tylko, że ja choć niezmiernie pokaleczony nie dostałem się do szpitalu, ale wprost do więzienia. Młodość moja wnet mię postawiła na nogi, w parę miesięcy byłem już prawie zdrów, choć jeszcze bardzo osłabiony.