- promocja
Szklane ptaki. Opowieść o miłościach Krzysztofa Kamila Baczyńskiego - ebook
Szklane ptaki. Opowieść o miłościach Krzysztofa Kamila Baczyńskiego - ebook
MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ NA TRZY SERCA
Drobna twarz, mlecznobiała szyja, kasztanowy warkocz... Jej skóra pachnie miodem i pomarańczami, kiedy on szepcze jej do ucha: „Nie mogę dać ci, Basiu, nic oprócz siebie”. Po czterech dniach od pierwszego spotkania są już zaręczeni. Ale choć Krzysztof kocha Basię, jak tylko poeta kochać potrafi, połowa jego serca jest na zawsze zajęta.
Zmysłowa, rozpisana na trzy głosy opowieść o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, jakiego dotąd nie znaliśmy.
Co czuła Barbara zamknięta w trzydziestometrowym mieszkaniu z zaborczą matką Baczyńskiego? Jaką tajemnicę skrywała ta zapomniana przez potomnych kobieta? Co łączyło młodego poetę z Jarosławem Iwaszkiewiczem i Jerzym Andrzejewskim? I czy ten genialny chłopak naprawdę musiał zginąć w powstaniu warszawskim?
Katarzyna Zyskowska spędziła długie godziny w archiwach, by od podszewki poznać losy niezwykłego trójkąta. W swej powieści po raz pierwszy oddaje głos trojgu Baczyńskim – Krzysztofowi, jego matce Stefanii i ukochanej żonie Basi – by sami opowiedzieli historię tej pięknej i tragicznej miłości.
Katarzyna Zyskowska jest mistrzynią beletryzowanych biografii i powieści opartych na faktach. Ostanie dziesięć lat swojej pracy pisarskiej poświęciła historii życia i śmierci K. K. Baczyńskiego. Autorka . bestsellerowej „Sprawy Hoffmanowej” i „Historii złych uczynków”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9235-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_szklany ptak zwycięstwa,_
_kiedy śpiewa pieśń – to pieśń jak znak,_
_kiedy zbraknie serc – to pieśń jak klęska”._
_Mówił Miłun: „Oto natęż słuch_
_kraju piękny, odsłoń jasną twarz,_
_gdy usłyszysz – to tysiącem głów,_
_gdy usłyszysz – to już moc swą znasz”._
_Wtedy śmiech rozwalił łunę blasku_
_z ciżby wyszedł olbrzym i uderzył,_
_aż gwiazdami się sypnął po piasku_
_odgłos skrzydeł. Był wieczór. Ptak nie żył._
K.K. Baczyński, _Szklany ptak_, 4 listopada 1941Prolog
_styczeń 1947
Stefania_
Dziś kolejna ekshumacja. Nie wiem, która to już z kolei. Straciłam rachubę. Bywam na wszystkich, podobnie jak inne warszawskie matki czekające w opuszczonych gniazdach. Gdy tylko w prasie pojawia się ogłoszenie, że nowa część miasta zostanie przekopana, przyjeżdżam z Anina.
Na ulicach zwały gruzu, pod nimi cmentarz. Podziemna rzeka zastygłego cierpienia. Tym razem zamierzają kopać na dziedzińcu ratusza. Dzień jest szary i zimny, kilka stopni poniżej zera, ziemia zaklęta w kamień, więc pewnie będą musieli kuć kilofami.
Nie wierzę, że go znajdą. Mój Krzych na pewno wciąż żyje. W PCK bałagan i nic mi tam powiedzieć nie potrafią, odsyłają z kwitkiem, zwodzą, oczy mydlą, a ja czekam pełna wiary, że któregoś dnia on stanie na progu. Tylu z Zachodu nadal nie wróciło, chociaż to już dwa i pół roku, a jednak co rusz słychać, że ktoś się szczęśliwie odnalazł, więc może i on…
Jakiś czas temu dostałam z Niemiec listę ocalałych z powstania. Nie wiem, kto ją stworzył, ale przy nazwisku Krzycha stał znak zapytania. Tego się trzymam. Trwam po stronie nadziei.
Chociaż inni ją utracili. Pisałam do Krakowa do Jerzego Andrzejewskiego, czy może nie ma jakich nowych wieści o mym synu, ale nie odpisał i przez to żal czuję do niego. Najlepszy Krzycha przyjaciel, a teraz milczy jak zaklęty. Napisałam też do Wyki – on mnie w tej trudnej chwili, w tym czasie próby wciąż wspiera dobrym słowem.
Noc spędzam u Radzikowskich, moich dobrych znajomych – goszczą mnie, gdy przyjeżdżam do miasta – a teraz idę Górnośląską w dół do Rozbrat i dalej do Śniegockiej. Rodzice Barbary po powrocie z robót przenieśli się do starego mieszkania. Ich kamienica przetrwała.
Wdrapuję się po schodach i pukam do drzwi. Otwiera mi Feliksa Drapczyńska. Dawniej nie darzyłam jej sympatią. Dawniej ona i jej córka zabrały mi syna. Dziś obie jesteśmy matkami bez dzieci – moje i jej gniazdo są puste – i ten stygmat nas zbliża do siebie. Feliksa zawsze towarzyszy mi podczas ekshumacji i dziś także pójdziemy razem na plac Teatralny.
Wchodzę do przedpokoju. Pani Fela pomaga mi zdjąć płaszcz, prowadzi do kuchni, prosi, bym usiadła, nalewa herbaty. A potem mówi coś, co całkiem betonuje mnie w środku: tej nocy śniła, że Krzych się odnajdzie. Przyszedł do niej w nocy i powiedział, że leży w powstańczej mogile. Drugi od brzegu.Powstanie
_sierpień 1944
Baśka_
Zacznę umierać dopiero pod koniec miesiąca, chociaż już dziś w pewnym stopniu czuję się martwa. Twój głos w mojej głowie powoli cichnie. Zostają ciemność i strach.
Otacza mnie mrok rozświetlony wątłym płomieniem karbidówki. W nos wdziera się woń acetylenu, strachu i przepoconych ciał. Nie wiem, ile osób znajduje się w piwnicy. Jest duszno i ciasno. Szepty mieszają się z piskiem szczurów, które przemykają nam w popłochu między nogami. Jesteśmy intruzami w ich królestwie.
Z ulicy dochodzą odgłosy walk: łomot walących się kamienic, syk ognia, ryk krów – coraz bliższe i bliższe – a my ukrywamy się pod powierzchnią rozgrywającego się dramatu, tocząc pod ziemią życie równoległe, odgrywając pantomimę normalności. Udajemy sami przed sobą, że jesteśmy bezpieczni, chociaż powoli do wszystkich dociera, że stanowimy element jakiegoś większego, zupełnie niepojętego planu i walka się skończy, dopiero gdy miasto zniknie z powierzchni ziemi. Domy jeden po drugim zapadną się w groby piwnic, grzebiąc ludzi.
I kolejny trzask, świst, wybuch.
I kolejne trzęsienie ziemi, którego wibracje przepełzają po podłodze, naruszając struktury murów.
Boję się. To odruch bezwarunkowy, czy raczej warunkowany przyrodzonym pragnieniem przetrwania wbrew wszystkiemu, wbrew logice. Chowam głowę w ramionach. Ze stropu sypią się gruz i pył. Ktoś płacze, ktoś inny złorzeczy na gówniarzerię bez karabinów i butów, na samozwańczą armię błędnych rycerzy rzucających się pod czołgi rejtanowskim gestem. Ktoś inny się modli. Już nie o przetrwanie, ale szybką, lekką śmierć.
Nadzieja i entuzjazm pierwszych dni zgasły w nas, kiedy do piwnicy dotarły informacje o rzezi na Ochocie i Woli. Nikt już nie mówi o dzielnych chłopcach na barykadach. O wyzwoleniu, polskich flagach, które załopotały na budynkach. Nikt nie szafuje komunałami o wolności, która warta jest kilku ofiar, bo ofiar są już tysiące, a letnie niebo zasnuwa tuman ze zgliszczy.
Ludzie pomstują, ale ja staram się tego nie słuchać. Wciąż mam nadzieję. Liczę dni, które upłynęły od naszego rozstania, i wyrzucam sobie, że powinnam założyć opaskę, opuścić to przeklęte miejsce i stanąć przy tobie, przy pozostałych.
Każda część mojego ciała wyrywa się do ciebie, każda myśl wędruje poprzez trotuary, przez kanały, barykady, zasieki, ruiny. Ku tobie. Powstrzymuje mnie jedynie rozsądek kiełkujący w dole brzucha. Nowe życie. Twoje życie we mnie. Dlatego czekam. Dlatego pozwalam matce, by mnie poiła i karmiła, dlatego wsłuchuję się w uspokajający tembr głosu ojca: „Będzie dobrze, Baś, zobaczysz, będzie dobrze”. I staram się nie zwariować. I pamiętać o tym, o czym rozmawialiśmy na Hołówki, na chwilę przed wyjściem do Śródmieścia: że to wszystko niedługo się skończy, znowu będziemy razem, będziemy żyć normalnie, bez strachu, jak przed okupacją… A może wcale nie?
Gdy tylko nadarza się okazja, wychodzę z piwnicy, by zaczerpnąć powietrza. Na skwerach coraz więcej mogił usypanych z ziemi i cegieł, na nich zatknięte krzyże zbite naprędce z desek. Miasto zamienia się w cmentarz – patrzę na to i myślę, że sprowadzimy to dziecko na świat, który na naszych oczach stał się trumną.
Kilka dni temu w powstańczym biuletynie zamieściłam krótki anons: „Barbara Baczyńska poszukuje męża, podchorążego Krzysztofa, Pańska 5”. Do dziś nie otrzymałam od ciebie żadnej wiadomości, przez co odchodzę od zmysłów. Matka zapewnia, że się odnajdziesz, że pewnie walczysz w innej dzielnicy. Mówi, że przez wzgląd na ciebie i dziecko muszę zachować spokój. I być dzielna.
Więc próbuję być dzielna.
Przynieśliśmy z góry najpotrzebniejsze rzeczy: materace, pościel, nawet książki, i z fragmentów dawnego życia budujemy pod ziemią alternatywę codzienności – chociaż przez panujący wokół mrok powoli przestajemy odróżniać dzień od nocy. Nawet gotujemy tutaj, bo wchodzenie na górę jest zbyt niebezpieczne. Wpatrujemy się w znikające zapasy jedzenia i przeliczamy, na jak długo wystarczą.
Racje z każdym dniem stają się coraz uboższe, lecz mój talerz nadal pozostaje pełny – rodzice się upierają, że muszę jeść do syta, muszę być zdrowa, i dlatego odejmują sobie od ust, co z kolei sprawia, że mam wyrzuty sumienia. Błędne koło.
Każdy kęs przechodzi mi przez gardło, jakbym gwoździe gryzła, bo zastanawiam się, co dzisiaj jadłeś. Czy nie jesteś głodny? Jakie racje dostają powstańcy? Czy macie co ciepłego na obiad? Czy w ogóle dostajecie obiady? Wiesz, że musisz się odpowiednio odżywiać. Ostatnio kaszel rozrywał ci płuca częściej niż dotychczas, całkiem się zaniedbałeś. Wychudłeś, zmizerniałeś. Sama skóra i kości, związane w jedno już chyba tylko siłą woli i przekonaniem, że robisz to, co robić winieneś.
Kto się tam tobą opiekuje, kiedy mnie nie ma przy tobie? Kto o ciebie dba? Ty zawsze z głową w chmurach…
Wciąż o tym myślę. Od pierwszego dnia powstania, kiedy cię odprowadziłam na miejsce zbiórki przy Focha. Tak trudno było się rozstać. Prosiłeś, żebym wracała do domu, może czułeś, że zaraz się zacznie. Ale nie zdążyłam. Weszłam na chwilę do parku. Usiadłam na ławce.
Potem, gdy rozległy się pierwsze strzały, wróciłam na ulicę. Było jednak za późno. Wraz z kilkoma przechodniami schowałam się w piwnicy jednego z domów przy Królewskiej. Nie spałam całą noc, słuchając ryku bomb. Dopiero po kilku dniach udało mi się przedrzeć do rodziców na Pańską – pokonanie zaledwie kilku śródmiejskich ulic przypominało exodus. Biegłam od bramy do bramy, wokoło ogień. Z któregoś dachu strzelał snajper. Celował do nas jak do kaczek. Starsza kobieta, która chwilę wcześniej ukrywała się ze mną na jednym z podwórek, upadła obok na chodnik. Pocisk oderwał jej pół twarzy. Potem zginął jakiś chłopiec trzymany przez matkę za rękę i mężczyzna w jasnym letnim garniturze, i młoda kobieta w sukience w kwiaty – za każdym razem, gdy teraz zamykam oczy, widzę ich zakrwawione ciała i upiorny obraz pustych oczodołów kamienic. Czuję na sobie zapach spalenizny i śmierci.
I znowu myślę o tobie. Wciąż o tobie myślę.
W piwnicy ktoś płacze, a tymczasem kanonada nad naszymi głowami zaczyna przycichać. Zauważam pewną prawidłowość: walki trwają od wczesnych godzin porannych, potem na jakiś czas wszystko ustaje – jakby naszym chłopcom i tamtym upał zanadto dawał się we znaki – a po południu zaczyna się od nowa.
Staram się korzystać z tych krótkich chwil spokoju, by choć na moment wyrwać się z dusznych podziemi i ruszyć na poszukiwania.
I teraz też: wsłuchuję się, jak nad naszymi głowami zamierają wojenne werble, staccato wystrzałów cichnie, a dudnienie gąsienic się oddala. Jedynie gdzieś od strony Starego Miasta wciąż dociera echo wystrzałów. Tam walki nie ustępują nawet nocą.
Mówię ojcu, że pójdę po wodę. Trzeba chodzić do studni – prąd odcięto nam zaraz na początku, gdy padła elektrownia na Powiślu, a teraz nie działają także wodociągi. Poza tym muszę się przewietrzyć. Pani Lola, która jest tutaj z nami, proponuje, że mi potowarzyszy, ale ja wolę iść sama. Obiecuję, że szybko wrócę, biorę wiadra i wychodzę z piwnicy.
Na klatce gruba warstwa brunatnego pyłu. Miasto broczy tym pyłem, jak człowiek, gdy umiera, krwią. Osobliwa mieszanka mikrodrobin betonu, cegieł, szkła, sadzy – świadectwo dekonstrukcji naszego przeszłego życia – jest teraz wszędzie. Miesza się z dymem buchającym znad palących się domów, przesłania niebo i słońce. Wciągam ją w płuca przy każdym oddechu.
Ruszam ulicą. Jest gorąco jak w piekle. Ludzie o twarzach maskach i zgarbionych plecach przemykają pod murami odartymi z tynków. Przy punkcie czerpania wody tłum. Czekam i słucham rozmów, bo jak to w kolejce, wiele się można dowiedzieć. Podobno Stare Miasto jeszcze się broni, lecz przed kilkoma dniami na Kilińskiego doszło do wypadku. Chłopcy z batalionu „Gustaw” zdobyli niemiecki czołg, który, jak się miało okazać, wcale nie był czołgiem. Był transporterem ładunków wybuchowych. Nasi zatknęli na stalowym pancerzu maszyny kwiaty i flagi biało-czerwone
i wyruszyli na zwycięską przejażdżkę po mieście. Doszło do eksplozji. Ofiary liczone są w setkach. Powstańcy i cywile. Strzępy ciał zawisły na dachach kamienic, na gzymsach, rynnach, w wybitych oknach, na latarniach, okleiły ściany i spadły deszczem na pobliskie ulice.
Próbuję nie słuchać, wymazać sprzed oczu krwawy obraz. Ciebie tam na pewno nie było. Przecież należysz do „Parasola”, walczysz gdzie indziej, może nawet tu, w Śródmieściu. Ty żyjesz.
Jakiś starszy człowiek pomaga mi z hydrantem. Pompuje ramieniem góra–dół. Korzystając z okazji, pytam go, czy nie widział mężczyzny o twarzy chłopca, o włosach jasnych i falujących, o zamyślonym spojrzeniu, z opaską na rękawie. Starzec nie odpowiada, tylko patrzy na mnie z mieszaniną politowania i smutku, które wyżłobiły się zmarszczkami wokół ust, w dolinie łez.
Podnoszę pełne wiadra. Uginam się pod ich ciężarem. Zawracam w stronę domu. Nagabuję przechodzącą obok kobietę, czy cię nie widziała, czy nie wie… A potem jeszcze pewnego mężczyznę, jednak przechodnie mijają mnie obojętnie, w odpowiedzi przyspieszają kroku, strachliwie przywierają do muru.
Ciemnowłosa dziewczyna – może siedemnastoletnia – z powstańczą opaską, w poplamionej krwią spódnicy, biegnie w kierunku szpitala polowego na Mariańskiej. Pędzi środkiem ulicy, jakby niczego się nie bała, kulom się nie kłaniała. Młodzieńcza dezynwoltura. Dziewczyna wygląda na łączniczkę albo sanitariuszkę. Stawiam wiadra na chodniku i biegnę za nią, łapię za ramię i wyrzucam pytanie: czy nie natknęła się na podchorążego Krzysia Zielińskiego.
Ciemnowłosa mierzy mnie wzrokiem, jakby ducha ujrzała. Marszczy brwi. Oczy ma przekrwione, pewnie nie spała kilka nocy. I warczy zniecierpliwiona, żebym ją puściła. Czy nie widzę, co tu się wyprawia? I jaki Krzyś? Jaki Zieliński? Ona się spieszy!
Wyrywa rękę z mojego uchwytu, robi kilka kroków, lecz doganiam ją, depczę po piętach, nie ustępuję. Mówię, że jesteś moim mężem i należysz do „Parasola”, a ona ma opaskę, więc pomyślałam, że może będzie mogła mi pomóc, może gdzieś cię spotkała, bo ja już doprawdy nie wiem, co robić, w piwnicy mrok, szczury i strach, ludzie wariują i ten pył, w ustach, we włosach, w nosie, wszędzie zgliszcza, dookoła śmierć, a w moim brzuchu życie…
Na ostatnie słowa dziewczyna wreszcie przystaje. Kreska jej zaciśniętych ust łagodnieje. Sanitariuszka patrzy mi w oczy, na mój brzuch i znowu w oczy. A potem tłumaczy, już serdeczniejszym tonem, że jest z „Gozdawy” i nie zna chłopaków z „Parasola”. Poza tym kilka dni temu jej batalion przeniósł się z Nowego Miasta na Starówkę, a tam śmierć i chaos, więc najlepiej zrobię, jeśli popytam przy wejściach do kanałów, bo ona sama doprawdy nie potrafi mi pomóc.
Zastanawiam się na głos, czy to znaczy, że twój oddział także mógł się ewakuować do innej dzielnicy, lecz sanitariuszka nic na ten temat nie wie, a nawet gdyby wiedziała, to nie mogłaby mi przecież powiedzieć. To poufne, nie dla cywilnych uszu. Jedyne, co mi może poradzić, to żebym z piwnicy nie wychodziła, po ulicach się nie szwendała, bo w całym mieście dzieją się przerażające rzeczy. Tysiące rannych, tysiące zabitych – dziewczyna widziała ofiary krowy. Ubrania na chłopcach spaliły się całkiem, ich skóra zamieniła się w popiół. Ciała mieli sine od tego popiołu. A potem krwawe. I na początku nawet nie krzyczeli. To taki szok, co tłumi ból. Krzyk przyszedł później. Dziewczyna wciąż go słyszy w sobie. Przykrywała później umierających kolegów mokrymi prześcieradłami, by im trochę ulżyć, ale ropa, krew i krzyk wnikały szybko w polowe łóżka. Nawet morfina nie pomagała. I taka jest teraz Warszawa. Sino-krwawa, rozdarta bólem. Nikt tam na górze, w dowództwie, nad tym nie panuje. To już się całkowicie wymknęło spod kontroli i nie tak miało być, wszystko nie tak, nie tak…
Od strony Marszałkowskiej dochodzi ryk, a później przestrzeń wypełnia huk walących się gdzieś niedaleko murów. Ziemia drży i czuję na twarzy podmuch eksplozji. Instynktownie zasłaniam brzuch ręką. Kulę się przy ziemi. Nieliczni przechodnie natychmiast pierzchają w bramy. Ktoś potrąca jedno z moich wiader, woda chlusta na chodnik. Sanitariuszka ani drgnie. Otępienie zatrzymuje ją w miejscu. W oddali słychać przeciągły zgrzyt metalu, jakby ktoś giął szyny tramwajowe, potem dźwięk osuwającego się rumowiska, a na koniec kobiecy krzyk.
I wreszcie zapada cisza martwa jak smutek.
Wycieram twarz z pyłu. Dziewczyna otrząsa się ze stuporu, podaje mi rękę, pomaga się podnieść. Mówi, że musi już iść, że niesie opatrunki do szpitala polowego.
Kiwam głową, znam zasady. Gdyby nie twoje życie we mnie kiełkujące, byłabym teraz na miejscu dziewczyny. Niech idzie. Odwracam się do niej, podnoszę wiadro. I wtedy znowu słyszę głos za plecami. Ciemnowłosa prosi, żebym jej przypomniała, jak się nazywasz, popyta kolegów, czy cię który nie spotkał.
Przez ułamek sekundy waham się, co jej powiedzieć. Czy podać twój pseudonim? W konspiracji należy mówić jak najmniej. „Krzyś”, „Olek”, „Małgorzata”, „Cichy”, „Rudy”. Bawiliśmy się w uniki przez ostatnie lata, tymczasem dociera do mnie, że gra pozorów przestała mieć znaczenie i sens. Wszystko skończone, czas po brzegi nalany.
Więc prostuję się i mówię głośno, bez strachu, akcentując każdą sylabę, że nazywasz się Krzysztof. Krzysztof Kamil Baczyński. I może nawet dziewczyna już kiedyś o tobie słyszała, ponieważ jesteś znanym poetą.
Ciemnowłosa ignoruje moją niedyskrecję, jawne łamanie zasad konspiracji. Widocznie i ona dochodzi do wniosku, że dawne prawa już nie obowiązują.
Niestety nie słyszała nigdy wcześniej o poecie Baczyńskim. Ale powinnam być dobrej myśli: na pewno żyjesz i prędzej czy później się znajdziesz. Kładzie mi rękę na ramieniu, uśmiecha się, kojąco, czule. Twój mąż na pewno żyje – powtarza i zaraz potem znika w wyłomie muru wybitym kilka metrów dalej. Zostaję sama, z jednym pustym wiadrem. A może z jednym pełnym?
Ty żyjesz – powtarzam jak mantrę, idąc w stronę domu. Na pewno żyjesz! Inaczej wszystko, co robię, byłoby pozbawione sensu.
Żyjesz i wrócisz do mnie, bo takim jak ty nie wolno umrzeć zbyt wcześnie – nie można do wroga strzelać z brylantów¹.
¹ Parafraza słów wypowiedzianych przez Stanisława Pigonia na wieść o wstąpieniu K.K. Baczyńskiego do AK, źródło: Kazimierz Wyka, _Baczyński i Różewicz_, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1994, s. 112.CZĘŚĆ I
(...)
_Widział Tytan_ _Światłołunę i pokochał,_
_rzucił stada gór lodowych i gromów_
_i co rano przed płynącym lasu domem_
_dzwonił pieśni na wydętych wiatru konchach,_
_aż z przestrzeni taki żal wywabił,_
_że na liściach osiadało łzami._
_Tylko z dali ryczały porzucone lodowce_
_przystanąwszy w zasłuchane stada_
_i skręcone orkany jak owce_
_pobekując zawisły w powietrzu,_
_nawet ostre pociski deszczów_
_zwisły z nieba – stanęły nad ziemią,_
_w kręgi pieśni zasłuchane niemo._ (...)
K.K. Baczyński, _Serce jak obłok_,
ukończone 30 sierpnia 1941_grudzień 1941
Baśka_
Ostatni raz patrzę w oczy chłopaka – nie wiem, czy bardziej są szare, niebieskie, czy może zielone. W świetle latarni trudno to stwierdzić. Czuję, że w środku drżę – a potem się żegnamy: do zobaczenia, do jutra, bo doprawdy nie da się już dłużej ciągnąć tej sceny. On idzie w stronę Czerniakowskiej, do tramwaju, ja obracam się na pięcie i wpadam w mrok bramy. Biegnę na klatkę, nadnaturalną jakąś siłą niesiona kilka centymetrów nad ziemią. Przesadzam po dwa stopnie, wsłuchując się w echo mego przyspieszonego oddechu. W kilka sekund znajduję się pod drzwiami mieszkania i pukam.
Ze środka dobiega odgłos energicznych kroków, w progu pojawia się matka.
– No, chwalić Boga! Już żeśmy myśleli, że coś ci się stało, Baśka! Ciemno całkiem. No, wchodźże do środka, a prędko.
Moja matka ma ciało miękkie i ciepłe, po kobiecemu, tu i ówdzie zaokrąglone, nogi szczupłe – odziedziczyłam je po niej – dłonie zręczne i mocne, przywykłe do pracy domowej. W twarzy o rysach nieco pospolitych dominują zadarty nos i oczy jasne, okrągłe, jakby zawsze odrobinę czemuś się dziwiła. Kąciki ust są zaś uniesione, przez co nawet kiedy się złości, wygląda poczciwie. Tak właśnie: poczciwie.
Zresztą rzadko ma powody do złości – ani Zbyszek, ani ja nie przysparzamy kłopotów. Grzeczne dzieci porządnych rodziców. Chociaż matka wolałaby, żebym wieczorami siedziała w domu, zamiast po mieście się włóczyć. Bo na co mi to studiowanie teraz? I na co to guza szukać? Ogromnie się o mnie boi – bo boi się Niemców, wyzwolicieli ze Wschodu oraz tego, że naszą rodzinę, na podobieństwo innych, wyeksmitują z mieszkania na bruk, a tej zimy zabraknie jedzenia i węgla. Matka jest pragmatyczka. Papa w zasadzie też, aczkolwiek jemu akurat – byłemu nauczycielowi – sen z powiek bardziej spędza, że przez wojnę żadnych studiów nie skończę albo że mu Niemcy na jego prasach w drukarni każą gadzinowe jakieś papiery drukować.
Teraz z ust matki płyną wymówki na temat przemoczonych butów i zmarzniętych dłoni. Pomaga mi zdjąć płaszcz i otrzepuje go ze śniegu. Grudki opadają na dywan w przedpokoju i szybko znikają.
Nasze mieszkanie jest schludne, czyste i urządzone dość modnie – o wszystko zadbała matka, kiedyśmy się tu sprowadzili z Wieczfni. Pod wysokim sufitem wisi lampa witrażowa, w rogu stoi szafa w stylu art déco, na komodzie do kompletu durnostojki – pamiątki z czasów, gdyśmy mieszkali na wsi, gdzie ojciec zarządzał trzyklasową szkołą powszechną – i jeszcze zdjęcia w ramkach, i suszone kwiaty. Martwe wspomnienie lata.
– Co cię zatrzymało tak długo? – dopytuje matka, przyglądając mi się swoim trzecim okiem, którym potrafi przenikać przez struktury najintymniejszych tajemnic. – Obiad od godziny na stole. Kartofle całkiem wystygły.
Chciałabym jej od razu wykrzyczeć: że oto dziś niebo zwaliło mi się na głowę, że nastąpił koniec świata. A może właśnie początek? Lecz zamiast tego mówię:
– Tramwaj nie kursował. Jakaś awaria za placem Grzybowskim, dlatego przyszłam piechotą.
Matka przechyla głowę. Widocznie coś w wyrazie mojej twarzy lub tonie głosu budzi jej podejrzliwość. Unosi brwi.
– Przeszłaś taki kawał piechotą? Przecież wiesz, że w Śródmieściu po zmierzchu nie jest teraz bezpiecznie. Sowieci wznowili naloty. I mróz okropny. Rozchorujesz się, Basiu.
Słucham jej napomnień jednym uchem.
– Być może… – odpowiadam nieprzytomnie.
Wciąż myślę o chłopaku poznanym na komplecie z logiki u Hiża. I o naszym spacerze przez zasypaną śniegiem Warszawę – okazało się, że mieszkamy niedaleko od siebie, on kawałek dalej od Śródmieścia, na Czerniakowie, przy Hołówki – i o tym, że jutro znowu się spotkamy, bo obiecał wpaść na Saską Kępę, gdzie już wcześniej byłam umówiona z Jadzią. I że Jadzia go pozna – tego poetę, i że…
– Baśka! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nie powinnaś sama chodzić po mieście po zmierzchu.
Słucham jej, ale nie słyszę. W uszach dźwięczy mi głos jasnowłosego chłopaka, gdyśmy rozmawiali o jednym z jego poematów. „Czy to pani jest Światłołuną?”, zapytał, a mnie jakby piorun uderzył. A zatem z tym _coup de foudre_ to prawda.
I całkiem jest inny niż Józek z Zadrugi, w którym się jakiś czas temu zadurzyłam do szaleństwa i bez sensu – na szczęście tuman miłosny wyparował mi z głowy definitywnie, zaraz po tym, jak Józio zażądał ode mnie dowodów miłości…
I z wyglądu też tamtego nie przypomina. Taki jest delikatny i śliczny. Właśnie nie tyle przystojny, ile śliczny. Jak dziewczyna. A przy tym niezbyt wysoki i szczupły. Głowa idealnie wysklepiona, ostro wyrzeźbione uszy, delikatna konstrukcja karku – jak nordycki bóg, a raczej bożek. Do tego twarz doskonale symetryczna, nos prosty, kości policzkowe zarysowane, spojrzenie melancholijne. Szare? Błękitne? Zielone? Zależy, jak światło padnie.
Wciąż je przed sobą widzę.
Zdejmuję beret i odkładam na wieszak.
– Baśka! – Matka przywołuje mnie do rzeczywistości. – Mówiłam, że nie powinnaś sama chodzić po mieście. To zbyt niebezpieczne.
Chyba jednak zielone.
– Nie byłam sama – mówię wreszcie.
– Więc z kim?
– Mamo, dzisiaj spotkałam mężczyznę mojego życia._grudzień 1941
Krzysztof_
Wciąż oszołomiony, wsiadam do dwójki na rogu Śniegockiej i Czerniakowskiej.
Zaledwie pierwszy grudnia, a już zima w pełni. Mróz przyszedł wcześniej niż zwykle. To dobrze i niedobrze. Matka znowu martwi się o opał, że będziemy marzli i spali pod dodatkowymi pierzynami, ale mnie widok śniegu cieszy. Na Wiśle roztańczyły się wianki śryżu. Mróz oblepił kikuty kamienic zniszczonych w trzydziestym dziewiątym i zakuł w łopocie nazistowskie flagi sterczące z budynków. Warszawa w monochromie szarości wygląda mniej groźnie niż zwykle. Przypomina dawną siebie.
Obserwując z okna tramwaju sunącego na południe miasto ustałe w bieli, wciąż myślę o dziewczynie, z którą się przed chwilą rozstałem. I cieszę się jak wariat, że jutro znowu się spotkamy.
W wagonie ciało przy ciele. Na zewnątrz, poprzyklejani jak zmarznięte grona winogron, podróżują ci, dla których zabrakło miejsca.
W części wagonu przeznaczonej dla Polaków cisza, spojrzenia wbite w podłogę, na przykulonych grzbietach nicowane palta, połatane kurtki. Jesteśmy jak wystraszone zwierzęta. W części _Nur für Deutsche_ jakaś para. On posępny, w gabardynowym płaszczu z runami SS na kołnierzu, na czapce puste oczodoły _Totenkopf_. Ona rozszczebiotana, wyfiokowana, w futrze zdartym z lisów, z ustami w kolorze wściekłej czerwieni. W wagonie słychać tylko jej śmiech.
Śnieg pada coraz intensywniej. Po prawej, wzdłuż Łazienkowskiej, w ciemnościach majaczą obiekty sportowe, po lewej Stacja Pomp. Tramwaj zatrzymuje się przy koszarach. Niemiec i folksdojczka opuszczają wagon. To dobrze, bo jej rechot był nie do zniesienia. Ja i pozostali pasażerowie oddychamy z ulgą.
Wjeżdżamy na przedmieścia. Z każdym kolejnym przystankiem tramwaj pustoszeje coraz bardziej. Mrok wypełza z bocznych uliczek – Czerniaków to nie miejsce dla frajerów, to puste kieszenie i pełne rynsztoki. Spomiędzy niskich murowanych ruder zamieszkanych przez lumpenproletariat wyrastają chłopskie chałupy zżerane przez korniki i pokryte strzechą, a w miejską tkankę wgryzają się poletka ugorów – teraz białe plamy. Kanalizacja i bruk to tutaj dobra deficytowe, za to łatwo zarobić w dziób. Aczkolwiek dziś chłopaków w oprychówkach na głowach i z kozikami w rękawach nie widać. Może pouciekali przed mrozem do okolicznych spelunek?
Wysiadam przy Nowosieleckiej. Mijam zakład fryzjerski, wędliniarnię, mydlarnię. Z okien padają na trotuar prostokąty świateł. Gdy dochodzę do zabudowań zgromadzenia nazaretanek, niebo znowu się otwiera i śnieg zaczyna sypać mocniej.
Zapalam papierosa. Tytoń przyjemnie drapie mnie w gardle. Nie powinienem palić, płuca mam słabe i wiem, że matkę nałóg mój złości, ale papierosy to jedna z niewielu przyjemności, których Niemcy mi jeszcze nie odebrali. Wydmuchuję dym. Wciąż nie mogę przestać myśleć o dziewczynie w granatowym płaszczyku i o kroplach żaru zastygłych na jej rzęsach, a to przywodzi wspomnienie zupełnie innej zimy i zupełnie innej dziewczyny.
I smreków uginających się pod ciężarem bieli nad drogą do Wodogrzmotów…
Panna Zosia _von und zu_ szła wtedy obok mnie, jak zwykle niedostępna, osobna, wyniosła, chociaż i na niej zahibernowany mrozem wodospad oraz linie grani, siekące sklepienie nad naszymi głowami, robiły wrażenie. Staliśmy obok siebie, przy barierce nad przepaścią. Skały lśniły skute w lód, las wokół milczał. Spojrzała mi wtedy w oczy. Jakoś tak miękko, inaczej niż dotąd, wreszcie łaskawiej. A ja, siedemnastoletni młokos, po raz drugi w życiu zrozumiałem, że miłość może mieć różne odcienie i smaki i nie zamyka się wyłącznie w słowie „matka”.
Potem zeszliśmy do schroniska w Roztoce. Przed drzwiami stała rozebrana po świętach choinka. Na gałęziach połyskiwały resztki anielskiego włosa. Śnieg wokół paśnika znaczyły tropy jeleni i saren, z doliny dochodził szklany pomruk potoku.
Piliśmy herbatę przy długich ławach z surowego drewna. Panna _von und zu_ rozcierała zgrabiałe dłonie, a ja myślałem, że nie można być szczęśliwszym i przyjdzie dzień, kiedy wezmę te dłonie w ręce i własnym ciepłem rozgrzeję.
A później wróciliśmy do Zakopanego, ferie dobiegły końca, mróz puścił, śnieg wsiąkł w ziemię i nigdy więcej nie zobaczyłem wyniosłej dziewczyny. Zostały po niej skurcz serca, wspomnienia i jakiś wierszyk.
I nastał czas Zuzy i drugiego lata w Dalmacji. Trzeci skurcz i kolejne olśnienie. Wody wokół Šolty płonęły lazurem. Pachniało żywicą, rybami i solą. Wypływaliśmy daleko w morze, a pod nami falowały przejrzystość i skały, perłopławy i czarne kule szkarłupni. Pytałem wtedy, czy Zuza nie boi się rekinów, lecz ona w spojrzeniu miała młodzieńczy sztorm i tylko się śmiała.
Na opalonych ramionach tańczyły cekiny słońca. Upał wypalał rdzawe plamy na dachach Dubrownika. Wtedy, na jednej z kamiennych uliczek, powiedziałem jej, że piszę poezję, i pierwszy raz ją całowałem. I snułem marzenia o naszej wspólnej przyszłości – gdy zaliczę maturę, zabiorę ją do Turcji, Włoch i do Egiptu, w podróż podobną do tej, którą kiedyś odbył mój ojciec…
Przez całą jesień w Warszawie żyłem na wyspie szczęścia, tęskniąc, wzdychając i śląc listy do Lwowa, i obiecywałem, że którejś niedzieli przyjadę, lecz nie przyjechałem, bo słota, bo matka nie pozwoliła, bo szkoła, matura, bo życie.
Spotkaliśmy się jeszcze raz, zimą w Bukowinie Tatrzańskiej, skąd Tatry wyglądają najpiękniej, a szczyty przenikają w obłoki. I wszystko było jak dawniej – Zuza była jak dawniej – lecz kolor nieba już stawał się inny. Lazur wypłowiał i zaczął nabierać odcieni brunatnych. Wiosną jeszcze żeśmy do siebie pisali, a potem wszystko umarło i Zuza upłynęła w czas i w niewysłane listy.
I została tylko ona. Ta pierwsza – pierwsze dalmackie wspomnienie – i być może jedyna prawdziwa.
Anna, delikatna niby szkło z Murano.
Ona była zawsze, nawet gdy jej przy mnie nie było, jeszcze przed Zosią i Zuzą. Z nią płynąłem nocą przez Adriatyk, promem. Stać nas wtedy było – dwoje dzieciaków ze smyczy zerwanych – na najtańsze bilety, bez miejsc siedzących i dostępu do barku, ale Wenecja wynagrodziła nam tę noc chłodną od bryzy i lśniącą od gwiazd, którą spędziliśmy na deku.
Na straganach przy Calle de la Canonica połyskiwały wazoniki, figurki i koraliki ze szkła błękitnego jak wody laguny obmywającej Lido i kruchego jak lato. Za trzy liry – wszystko, co miałem – kupiłem Annie wisiorek. Przez jego pryzmat można było zobaczyć zaczarowany świat.
Szybko uciekliśmy od Canal Grande i zatłoczonego Piazza San Marco do ogrodów Della Biennale. Spacerowaliśmy w cieniu platanów i milczeliśmy. Tylko z Anną potrafiłem tak głośno i o wszystkim milczeć.
Lecz po wakacjach zniknęła. I pojawiała się jedynie na chwilę – nieuchwytna, daleka i zarazem najbliższa – w snach i w cenzurowanych przez siostry listach, które słała do mnie ze szkoły klasztornej. Przez nią cierpiałem najbardziej, przez nią w szklanych obrazach szukałem spędzonych wspólnie nad morzem dni, a nocami śniły mi się bezgłowe upiory.
Aż w pierwsze okupacyjne wakacje przyszła wiadomość. Anna prosiła, bym do niej przyjechał. Matka nie chciała mnie puścić, bo podróż pociągiem, bo niebezpiecznie i droga taka daleka do Jasła. Nie posłuchałem. Ojciec nie żył, a ja czułem się już mężczyzną. Wyjechałem przekonany, że należy podjąć ostateczne decyzje.
I znowu zobaczyłem Annę, i znów milczeliśmy o wszystkim dwa długie dni i dwie noce. I chciałem ją zabrać do siebie, na zawsze, lecz ona nie chciała, nie była gotowa, a jej rodzice uznali, że to nie czas na miłość, mariaże, a do tego my tacy niedoświadczeni i młodzi. Anna oddała mi błyskotkę z Murano. Świat wielobarwny zza pryzmatu nie istniał, wisiorek na powrót stał się zwyczajnym szkiełkiem.
Wróciłem do Warszawy, do matki – bezradny motyl nabity na ostrze – w cyklon wojenny coraz ciaśniej zamykający mnie w trwodze i w sobie, i długo, kawałek po kawałku, umierałem – martwy słowik. Kamieniałem w sobie, oddając się bezwładowi, i myślałem, że nie będę mógł pisać, lecz właśnie wtedy zacząłem tworzyć najwięcej, śpiewać najpiękniej. I Anna dzień po dniu, noc po nocy zamieniała się w słowa i blakła, aż wreszcie stała się tylko odpryskiem światła w weneckim szkle. A ja nabrałem pewności, że już nigdy nikogo nie zdołam pokochać.
Aż do dziś. _Le coup de foudre._
Barbara Drapczyńska. Basia… – powtarzam bezgłośnie, a płatki śniegu lądują mi na ustach i znikają w cieple oddechu, jej obraz staje mi przed oczami. Widzę ją w salonie Hiżów. Drobną, niemal pozbawioną bioder i piersi. O cerze bladej, przezroczystej, o twarzy dziecięcej i nosie lekko zadartym. Kasztanowe włosy zaplecione w warkocz spływają wzdłuż szyi i opadają na ramię. Szczupłe łydki obleczone są w pończochy z kordonka.
Puch osadza się na lampach ulicznych. Ich światło dobywa z mroku Czerniakowa mój dom: duży, modernistyczny, wieloklatkowy. Na tle kostropatej zabudowy Sielców nowoczesny budynek wygląda jak obce ciało, niedostępna forteca. Zresztą tu okolica nieco lepsza niż tamta od strony Wisły.
Hołówki 3 jest czwartym adresem w moim krótkim życiu. Najpierw było serce miasta, Bagateli i dom babki Karoli na Wspólnej, róg Emilii Plater. Potem Wiktorska, odnoga dalekiej Puławskiej. Mokotów. A wreszcie Czerniaków. Do obecnego mieszkania na peryferiach przeprowadziliśmy się w trzydziestym szóstym, kiedy ojciec po zadymie wokół Ogólnopolskiego Zjazdu Pracowników Kultury stracił etat wykładowcy w Instytucie Literatury w Wilnie.
Polubiłem to miejsce: okolica zielona i miałem niezły dojazd tramwajem do szkoły. Jednak później przyszła okupacja i dokwaterowano do nas Wysockich. Po śmierci ojca zaczęło nam brakować na czynsz, więc matka odprawiła służącą i odstąpiła współlokatorom trzy pokoje. My we dwójkę zajęliśmy salon, do którego wstawiliśmy wszystkie posiadane sprzęty: meble, obrazy i książki. Przez to pomieszczenie przypomina graciarnię, nie da się w nim ruszyć i siedzimy sobie z matką na głowach – cały świat na kilkunastu metrach. Nawet gotujemy tutaj. Matka pożyczyła od kogoś przenośną benzynową kuchenkę. A z łazienką jest problem, bo ciągle ktoś ją zajmuje.
Gaszę niedopałek na śniegu i przez niską furtkę wchodzę na teren osiedla. Mijam kolejne podwórka. Na trawnikach czarne kikuty krzewów, we wszystkich oknach pozaciągane zasłony. Dom wygląda na wymarły, panuje w nim kompletna cisza.
Skręcam w głąb skweru, po ciemku wchodzę po schodach. Pokonuję kilka stopni – nasze mieszkanie znajduje się na parterze – i pukam. Drzwi otwierają się natychmiast. Matka musiała czekać na mnie w przedpokoju.
– Krzychu, na litość boską, gdzieś ty się, synku, tyle czasu podziewał? Miałeś być ponad godzinę temu – mówi szeptem, by niepotrzebnie nie wywołać Wysockich z pokojów.
Jej dziwny głos niesie się po korytarzu.
Podobno w dzieciństwie przebyła nie do końca udaną operację gardła i dźwięk, który teraz dobywa się z jej ust, zdaje się z trudem torować sobie drogę przez tchawicę i krtań, by wreszcie martwo wybrzmieć na strunach głosowych.
Wiem, że obcym ta chrypka musi brzmieć osobliwie, nieprzyjemnie, lecz we mnie zawsze wzbudza czułość.
Nachylam się do matki i całuję w zwiędły policzek. Ostatnio jakby się skurczyła. Jakby każdy rok okupacji pochłaniał ją kawałek po kawałku. Kiedy się przybliżam, czuję zapach pokrzywowego szamponu, którym myje włosy; niegdyś czarne, teraz o barwie soli z pieprzem, rozdzielone przedziałkiem i upięte nad szyją w kok.
Mocna ziołowa woń napełnia mnie spokojem.
– Nic się nie stało, mamo – tłumaczę. – Była jakaś awaria i tramwaj nie jeździł. Część drogi musiałem przejść pieszo.
– Zmarzłeś na pewno.
– Ależ skąd.
– Jak wykład Hiża?
– Doskonały – rzucam niedbale, nie rozwijając myśli, bo przed oczami wciąż majaczy mi twarz tamtej dziewczyny. Basi.
Odsuwam się od matki i zdejmuję czapkę, płaszcz, rękawice.
Ona, drobna, niska, cała w czerni, o twarzy bladej jak pergamin, czeka z boku, nie odrywając ode mnie oczu. Przechyla głowę. Jest czujna jak ptak. Może szuka kolejnych oznak choroby? Marszczy czoło.
– No mówże – ponagla.
– Ale co konkretnie chce mama wiedzieć? – Odruchowo się uśmiecham.
– Ty dobrze, synku, wiesz co. Mnie nie zwiedziesz. Przecież ja widzę, że się coś zdarzyło.
Składam pedantycznie szalik, na pół i jeszcze raz na pół, wygładzam ręką i umieszczam na górnej półce wieszaka. Odwracam się w stronę matki.
– Dzisiaj poznałem dziewczynę mego życia, mamo._grudzień 1941
Stefania_
Nie, nie martwię się ogniem w jego spojrzeniu. Jeszcze nie. Zamiast tego uśmiecham się pobłażliwie – ileż to już fascynacji Krzychowych przeżyłam! Jakieś dalmackie uniesienia, jakieś Anny, Zuzanny i ta wyniosła o niemiecko brzmiącym nazwisku, którą poznał Krzych w Tatrach i żartobliwie przezwał „_von und_ coś tam”.
Były tamte i będę następne – mój złoty chłopiec zawsze łatwo ulega nastrojom.
Obserwuję, jak zdejmuje buty, i nasłuchuję, czy jego oddech po eskapadzie przez miasto nie stał się aby zbyt krótki, zbyt płytki, czy nie skończy się to kolejną chorobą. Potem prowadzę go przez hol do pokoju.
Na lewo od wejścia stoją szafy i regały z książkami. Na szafach zalegają walizy, pudła z kapeluszami i letnią odzieżą, dodatkowe kołdry, poduchy. Na regałach poustawiałam moje materiały dydaktyczne, podręczniki, których jestem autorką, i wydania dzieł Stacha – wszystkie, łącznie z ostatnim: _Rzeczywistością i fikcją_, które wyszło na miesiąc przed jego śmiercią i przepadło w magazynach drukarni. Został ten jeden egzemplarz autorski, o który dbam jak o relikwię.
Pod oknem ulokowana jest amerykanka, na której śpię. Naprzeciw wersalka Krzycha i stół, przy którym piszemy, jemy, pracujemy. Na nim maszynka do gotowania, na maszynce garnuszek z ostygłą już zupą. Obok lustro w dębowej ramie, dalej biurko zastawione aż po sufit kolejnymi walizami i kartonami. Trzymam w nich zastawę stołową, pamiątki po dawnym życiu, porcelanę i szkło.
Na ścianach wiszą liczne grafiki wykonane przez Krzycha i zdjęcia: on w marynarskim stroju z Fredem, ulubionym pieskiem, on z posępną miną i blaszaną kolejką, on na moich kolanach podczas wakacji w okolicach Genewy, na nartach w Zakopanem. I Stach z Krzychem na ławce w ogrodzie botanicznym w Jazdowie – ojciec i syn, obaj tacy promienni. Stach w legionowym mundurze rotmistrza – obok jego szabla i ulubiony obraz. Kubistyczne plamy, ciepłe i zimne, walczą ze sobą o dominację na płótnie – tak jak dawniej walczyły w Stachu jego dwie natury: wesoła, przekorna i skora do żartów oraz ta mroczna, wybuchowa, nerwowa i apodyktyczna.
Krzysztof zajmuje miejsce przy stole. Ja podgrzewam zupę – jego ulubioną, szczawiową. Mam całe zapasy szczawiu, który kupiłam latem i zawekowałam w słoikach, a po śmietankę chodzę do spożywczego na rogu Bartyckiej albo jeżdżę na bazar przy Śniegockiej. Tam baby spod warszawskich wiosek śmietankę treściwą i tłustą, jak przed okupacją, wprost z koszy sprzedają. Musi się Krzych zdrowo odżywiać, bo dopiero co z choroby wyszedł, a znowu kilka nocy temu słyszałam, jak uciekł kasłać na korytarz, by mnie nie obudzić.
Nalewam zupę do talerza, przygładzam zmierzwione włosy nad czołem syna i zajmuję drugie krzesło. Patrzę, jak pałaszuje ze smakiem. Sama nie jem. W ogóle niewiele jadam. Rzadko miewam apetyt, w piątki poszczę dla Pana Jezusa, w soboty całkiem powstrzymuję się od jedzenia – pokutuję za dawny grzech. Niewiele mi do życia potrzeba, no i dzięki temu więcej dla Krzycha zostaje.
Słucham jego peanów, między jedną łyżką a drugą, na temat tej nowo poznanej dziewczyny. Że inteligentna, skromna, zachwycająca i ładna, choć nie w sposób jednoznaczny, narzucający się, oczywisty. I że osobna jest trochę jak Zosia, milcząca jak Anna, a w szarych oczach odbija się błysk toczącego się w środku sztormu – jak u Zuzy.
I że czytała jego wiersze, i jak rzadko kto odebrała je w pełni dojrzale, przez co trochę przypomina mu mnie. Że umysł ma przenikliwy i drzemie w niej, mimo młodego wieku, intelektualny potencjał. I takie same w niej łagodność, spokój i wrażliwość, co we mnie. Będzie studiować polonistykę i zamierza zostać krytyczką…
I co ja o tym wszystkim myślę, pyta. Czy możliwe jest takie pokrewieństwo jaźni, taka wspólnota idei? Czy to nie osobliwe zrządzenie, że w bezmiarze kosmosu tak w jednej minucie bezczasu zeszły się osie ich odległych planet…?
Jeszcze nie wiem, co o tym myślę. Chyba wolę nie myśleć. To nie czas na kolejne zauroczenia. To zły czas.
Opieram posiwiałą głowę na dłoni i słucham, jak Krzych się zapala, jak się ekscytuje. Kątem oka spoglądam w lustro. Z odbicia patrzy na mnie kobieta nieładna, o wargach zbyt wąskich, ściśniętych zgorzknieniem, o oczach osadzonych zbyt głęboko, o matowym spojrzeniu i niezdrowej cerze. Stara, obca, milcząca kobieta, w wiecznej żałobie po namiętnościach stłumionych żalem.
A przecież gdzieś głęboko, pod patyną zmarszczek i smutku, wciąż pozostaję tamtą dziewczyną o gorącym sercu i głowie nabitej mrzonkami, dziewczyną, która zakochała się w najpiękniejszym mężczyźnie, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia: w jasnowłosym Stachu, studencie filozofii, marzycielu niepogodzonym z rzeczywistością i drwiącym z porządku świata.
Przymykam oczy i zdaje mi się, że czuję woń krochmalu pomieszaną z geranium. Tak pachniała pościel, w której pierwszy raz się kochaliśmy, pewnego zimowego wieczoru na mojej lwowskiej stancji przy Zygmuntowskiej, zaraz obok uniwersytetu i Ogrodu Pojezuickiego. Na podłodze ciasnego pokoiku walały się niedoczytane książki i nasze zdjęte w pośpiechu ubrania. Okno wychodzące na park pokrywały mroźne kwiaty, zza ściany dochodził stukot maszyny do szycia – w budynku mieścił się zakład krawiecki.
Mieliśmy wtedy tyle samo lat, ile Krzych dzisiaj. I tak samo byliśmy w gorącej wodzie kąpani. W spojrzeniu Stacha czaił się niepokojący błysk, żar, który wypala do głębi. I ja, skromna studentka polonistyki, nie umiałam mu się oprzeć…
Krzych wciąż peroruje o tamtej, o jej ciemnym warkoczu, o lekko zadartym nosie – i że na imię jej tak pięknie: Barbara – a ja jestem gdzie indziej. Od zapachu geranium zaczyna mi się kręcić w głowie. Ciałem wstrząsa dreszcz. Jakbym bezładnie zapadała w sen. Głos syna znika i czuję na skórze usta Stacha, a w sobie dawny żar. Słyszę, jak Stach szepcze mi do ucha, że teraz należę do niego.
I pozwalam, by ten ogień mnie porwał.
A potem, by latami trawił, zamieniając w popiół, bo Stach był nie tylko fascynujący, lecz także nie do ujarzmienia. Dzikie zwierzę.
Dlatego będziemy żyć razem i osobno. On nie ze mną, lecz obok mnie i spraw przyziemnych, codziennych: rzucany od Polesia po Śląsk, od Francji po Bliski Wschód, pochłonięty polityką, działaniami Legionów, tajnymi operacjami wywiadu, a potem – gdy po przewrocie poróżni się z Ziukiem i z hukiem odejdzie ze służby – pracą na uniwersytecie, swoją gazetą, książkami. Będziemy żyć obok nawet wówczas, kiedy na świat przyjdzie Kamila. I gdy Kamila umrze. Gdy stracę kolejne ciąże i gdy będę go potrzebować najmocniej: kiedy urodzi się Krzych – dziecko obsesyjnie wyczekiwane i wymodlone z mym neofickim uporem u boga chrześcijan. Wtedy Stach ode mnie odejdzie na dobre. Do tamtej. By wrócić po latach, lecz już nie do mnie – już nie będziemy mieć wspólnej sypialni – ale by stworzyć pozór normalnego domu Krzychowi, bo syn potrzebuje ojca.
Ale to potem. I przedtem. Teraz wdycham geranium, czuję mocne ramiona Stacha i wilgoć potu na jego rozgrzanej skórze. Wsuwam palce w posklejane namiętnością włosy…
– Mamo!
– Hm? – Otwieram nieprzytomne oczy. Przez chwilę nie wiem, gdzie jestem. Tu czy tam. Stach wypuszcza mnie z objęć. Znowu znika, znowu gdzieś sobie poszedł. Poczekaj, Stachu…
– Czy mama przysnęła? – Krzych przygląda mi się uważnie, odstawiając na bok opróżniony talerz.
– Ależ skąd. Cały czas cię słuchałam.
Nie mówię mu prawdy, ale to dlatego, by go nie urazić. Bo co też ta jego nowa heroina, ta jakaś panna Kasia czy Basia, mnie może obchodzić? Minie tydzień do kolejnych zajęć u Hiża i czar pryśnie, dziewczyna, jak pozostałe, wywietrzeje mu z serca i z głowy. I będzie jak dawniej, jak zawsze: ja, Krzych i zapach geranium.
– Blado mama wygląda. Jest mama przemęczona – nie ustępuje.
Przecieram oczy. Próbuję nie patrzeć przy tym na starą kobietę w lustrze. Uśmiecham się do Krzysztofa.
– Głupstwa pleciesz, synku. Smakowała ci zupa?
– Mamo! Mówiłem, że jestem umówiony jutro z panną Barbarą. – Nie odrywa ode mnie oczu.
– Jutro?
A jednak zaczynam czuć niepokój.