- W empik go
Szklanka na pająki - ebook
Szklanka na pająki - ebook
Ola poznaje świat w towarzystwie swojego dziadka i anioła Julka. Pierwszy z nich nazywa rzeczy, drugi – kolory. To właśnie kolorami Ola będzie opisywać rzeczywistość, która ją otacza: psa Borutę, życie w przedszkolu czy noc, kiedy ojciec zniknął z domu wywołany przez żołnierza. Mijają powolne zimy i alergiczne wiosny, a za oknem dzieje się historia, której odpryski dolatują czasem do dziewczyny pogrążonej w eksplorowaniu barw i obserwowaniu przyrody.
Ta debiutancka powieść opowiada o dorastaniu i o Gdańsku z zupełnie nowej perspektywy, jest też zalążkiem niepodrabialnego „Piórkowskiego języka”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7528-230-6 |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw byłam mężczyzną. Nazywałam się Wołodymir Switłyczko i miałam ogromne stopy. I takie same ręce, którymi łatwiej niż innym cięło się zimne bale drewna. Umarłam w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, ale niewiele z tego pamiętam, choć znam takich, co potrafią opowiedzieć wiele o każdej swojej śmierci.
Potem wybrałam sobie miasto, którego zupełnie nie znałam. Z wiekiem rosła we mnie pewność, że nigdy wcześniej w nim nie byłam. Aż wreszcie nabrałam co do tego takiego przekonania, że zaczęłam malować domy, parki i miejskie ptaki. Żeby później, kiedy znowu umrę i znowu się urodzę, móc sobie łatwiej przypomnieć wszystko to, co ważne.
W naszej rodzinie wszyscy się odradzali i nie ma w tym nic niezwykłego. Co trzecie pokolenie przychodziliśmy na świat dokładnie w tym samym zestawie, tylko pozamieniani miejscami: dziadek stawał się prawnukiem, a prawnuk – kolejnym pradziadkiem. Czasem do układu dołączał ktoś z zewnątrz, przyjaciel albo wróg. Dzięki nim rodzina mogła pączkować także w różnych mniej typowych kombinacjach. To samo dotyczyło też adresu przebywania. Kiedy dom w górach się opatrzył, zamienialiśmy go na nadmorski kurort. I tak, w wielu przestrzeniach i odmiennych czasach, toczyliśmy te same rozgrywki i zawieraliśmy podobne mariaże. Myślę, że jeśli się o tym wie, kalendarz traci swoje twarde znaczenie.
*
Na ziemi przeważnie nikt nic nie pamiętał. Zdarzały się jednak wyjątki. Moja babka, na przykład, doskonale wyczuła, w czym rzecz, w trzecim roku życia i osiągnęła mistrzostwo w zapamiętywaniu. W tamtych czasach nie dawało się o tym mówić głośno, całe życie więc milczała i cicho przekwitła. Zresztą często zdarzało się tak, że starsi nie umieli przekazać swojej wiedzy. I młodzi, w mozole i trudzie, zdobywali doświadczenie z delikatnym tylko przeczuciem, że za ich niepokojem kryje się coś jeszcze.
*
Tak było i ze mną. Moja świadoma babka zmarła zbyt wcześnie, by mi cokolwiek opowiedzieć, a list, który napisała, zanim wypadła z okna, zaginął gdzieś podczas przeprowadzek.
Teraz już wiem, że człowiek rodzi się kobietą, jeśli w poprzednim życiu nie zachowywał się godnie jako mężczyzna. Nie przyszły też jeszcze czasy, w których męskie i żeńskie dopełnia się i przenika, zamiast ścierać. Nabrzmiewanie piersi i comiesięczny szturm krwi zdarzają się tym, którzy wzgardzili kiedyś kobietami. Jako Wołodymir Switłyczko zlekceważyłam intuicję, wpływ księżyca i głosy z wnętrza ziemi. I dlatego wróciłam, żeby naprawić nieprzebrane szkody.
*
Jestem tym, kim chciałam być. Jestem jedynym dzieckiem mej obecnej matki.
*
Na dzień przed porodem poczuła chęć na kiełbasę. Ojciec załatwił mięso. Przyniesione do szpitala przy ulicy Klinicznej pęta rozrzewniły rodzicielkę i zanim spożyła je chciwie, wylała na łóżko – i ojca – kilka litrów łez. Od tamtej pory nie lubię ani kiełbasy, ani słonej wody. Przyjaciół z Południa dziwi zwłaszcza to drugie, bo przecież nadal mieszkam nad samym morzem.
Matka zlekceważyła wszystkie znaki, jakie w dniu moich urodzin dostała od nieba. Nie zauważyła sroki w szpitalnym oknie i herbaty rozlanej w kształcie serca. Ani tego, że jej ulubiona książka spadła sama z nocnego stolika i otworzyła się na rozdziale pierwszym. Październikowe niebo roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego rozświetliło się słońcem – to jednak także uszło powszechnej uwadze. Pielęgniarki i lekarze skupieni nad ciałem rodzącej ratowali moje, świeże jeszcze, życie.
Wydostałam się z brzucha cała sina. Pępowina oplotła mnie tak szczelnie, że potem przez trzydzieści lat znajdowałam jej kawałki w różnych własnych myślach. Piękna siostra z pieprzykiem na lewym policzku zaniosła mnie do inkubatora, gdzie pierwsze dni spędziłam w oderwaniu od tego świata. Nie dane mi było poznać ani miłosnego głosu, ani dotyku. W szklanej kuli przeżyłam sześć dni w całkowitej izolacji od wszystkiego, co zazwyczaj dziecko poznaje zaraz po urodzeniu. Nie miałam nawet imienia. Obok siedział tylko miniaturowy anioł stróż. Tak mały, jak muszka owocówka, tylko zupełnie przezroczysty. Później babka powiedziała mi, że nie ma co się dziwić, anioły też się rodzą małe, a potem rosną wraz z nami.
Tak naprawdę miałam dwie pępowiny.
Pierwsza to ta darowana od matki. Przez całe dzieciństwo i wiek nastoletni ciężko mi było oddychać. Powietrze wchłaniałam trudniej niż inne dzieci, alergia i astma dusiły mnie wspomnieniem z porodu.
Druga – tak cienka i delikatna, że zupełnie niewidoczna, łączyła mnie z lodowcem na Północy. Ale ponieważ jej nie widziałam, nie pytałam nigdy o to, jaki wpływ na życie może mieć śnieg, zima i minusowe temperatury w mojej dzielnicy.
*
Anioł nazywał się Julek. Wszystko, co udało mi się poznać przez ten niepełny pierwszy tydzień, to właśnie dźwięk jego imienia. W inkubatorze było ciepło, ale bardzo niewygodnie. Siódmego dnia zaczęłam krzyczeć i wtedy matka zrozumiała, że będę dzieckiem towarzyskim i wbrew zaleceniom lekarzy wzięła mnie na ręce. Całe powietrze Gdańska przyszło w tamtej chwili do mnie i w dwadzieścia minut nabrałam kolorów zdrowej, dużej dziewczynki. Dziewiętnastego października wieczorem, z rodzicami i Julkiem, opuściliśmy szpital.
Taksówka wiozła nas długą jak gąsienica ulicą, aż do nowych bloków z płyty. Na czwartym piętrze mieszkali babka i dziadek. Rok wcześniej z radością porzucili pokoje w kamienicy, w których codziennie trzeba było palić w piecu. Gdy otworzyli drzwi, uśmiechnęłam się do nich. Chwilę później przekroczyła próg mama, a za nią obładowany pieluchami ojciec. Odwróciłam głowę i uśmiechnęłam się także do rodziców. Do dziś się uśmiecham, gdy zobaczę u kogoś dywan w kolorze pomarańczy, taki jak w tamtym przedpokoju.
Moi rodzice nie zrozumieli jednak, że to dość ważny moment w naszym życiu. Ważny, bo przecież w tamtej sekundzie jasne się stało, że znam tę rodzinę i że po latach przerwy wróciłam do niezałatwionych spraw. Moja babka pewnie już kątem oka podejrzała, że historia potoczy się zgodnie ze swymi odwiecznymi regułami. Ale w tamtej chwili nie mogła opanować emocji. Tak zachwyciła się uśmiechem wnuczki, że wchodząc do kuchni stłukła ulubiony kubek. Herbata z granulek wylała się na podłogę. Babka upadła, rozcięła sobie głowę i nabiła guza. Dziadek wezwał pogotowie. I oto w zamieszaniu znów nie poświęcono mi dostatecznej uwagi, co później stało się regułą i przyczyną wszystkich kłopotów w moim wychowywaniu. Julek też już to wiedział.
*
Kubek, który skończył żywot tamtego ciekawego dnia, babka dostała od mojej matki. Był brązowy, bo babka lubiła kolory ziemi. Przywieziony z egzotycznej podróży do Krynicy-Zdroju stał się jednym z niewielu oczywistych wyrazów miłości młodszej kobiety do starszej. Albowiem moja matka wyrażała uczucia na męski sposób, tylko poprzez symbol.
Ceramiczne naczynie wręczone po powrocie z wczasów miało oznaczać oddanie, pamięć i nierozerwalną więź między członkami rodziny. A także miłość. Babka żałowała, że nie miała czasu nauczyć córki mówienia. Słowa przecież mogą wyrażać to samo. Ale milczała z własnych powodów; gdy dorastała podczas wojny i w trudnych latach po jej zakończeniu, widziała, że to, co ktoś powiedział, często nie zgadza się z tym, co naprawdę czuje. Przyjęła nieufność ogólnie do wszystkiego. Bez słów wpoiła ją dziecku. A dziecko chciało ją wpoić następnemu dziecku. I gdybym nie przerwała tego łańcuszka swoim urodzeniem, nie wiem, dokąd moja rodzina by doszła.
Rozbicie kubka oznaczało, że trzeba wszystko zmienić, bo posklejana ceramika nie ma sensu.
*
Już dzień po tym, gdy przybyłam do domu dziadków, zaczęła się pierwsza kłótnia.
– Chcę, by dziewczynka nazywała się Ola – powiedział ojciec. – Tak do niej mówiliśmy w szpitalu.
_Aleksandra_ oznacza obrończynię i pomocniczkę mężów, ale ojciec o tym nie wiedział, bo tam, gdzie pracował, czyli w Marynarce Wojennej, podobnych rzeczy nie uczyli.
– Wykluczone – odparła babka. – Powinna mieć na imię Anna!
_Anna_ oznacza: łaska.
– To łaska boska, że dziecko przetrwało i czuje się dobrze – tłumaczyła.
Ojcu się to nie zgadzało.
– Nie mieszajmy Boga do takich spraw – oznajmił. – Mnie się podoba Ola i mojej żonie też. Niech się mama nie wtrąca.
Żona nie lubiła jednak imienia Ola, wolałaby nazwać córkę tak, jak nazywały swoje dzieci koleżanki. Wioletta, Patrycja albo Paulina brzmiało wtedy lepiej, bardziej światowo. Ale moja matka w tamtym dokładnie momencie poczuła się zupełnie bezwolna. Przestało jej zależeć na czymkolwiek. Ogarnął ją smutek i ogromna, niemieszcząca się w żadnej przestrzeni – tęsknota.
– Nazwijcie ją, jak chcecie – powiedziała zebranym. I zamknęła się w pokoju, by przez kilkadziesiąt następnych dni oglądać sopocki hipodrom, którego widok wypełniał i koił jej duszę.
Tak więc ostateczna walka o moją tożsamość rozegrała się między babką i ojcem. Rano to on poszedł do urzędu i kazał wpisać do dokumentów słowo: Aleksandra. I była to jego pierwsza i jedyna decyzja dotycząca mego życia. Później babka wzięła na mężczyznach odwet i nie pozwoliła mieszać się w sprawy, których nie rozumieją. Na znak zemsty zrobiła gorzkie kotlety mielone, po których ojciec całą noc wymiotował.
Nie wzięła pod uwagę tego, że choć jest bardzo światła, sama jeszcze nie rozumie wszystkiego.
*
Osobą, której ewidentnie nie umiała pojąć, był na pewno dziadek. Kiedy matka zamknięta w pokoju patrzyła na ostatnie spóźnione zawody konne, ojciec zagniewany rejestrował mnie w spisie narodzonych Polaków, a babka w kuchni knuła, jak skomplikować życiorys zięcia – dziadek przypomniał sobie o mnie. Po cichu załatwił mleko dla niemowląt i nakarmił.
Wtedy wszystko mi się pomieszało. Na jakiś czas uznałam, że to on jest moją matką. W tej samej chwili dziadek pomyślał, że w tak skomplikowanej sytuacji rodzinnej on będzie moją matką. Dlatego później na różne sposoby stale mnie dokarmiał i gromadził dla wnuczki zapasy pożywienia.
Nazywam się więc Ola, do dziś na brzuchu mam piękną tłustą fałdę, pamiątkę po jego miłości.ZIMA
Cienka pępowina, połączenie ciała z lodowcem, nie może być w moim przypadku zerwana. Tak jak ja wchłaniam powietrze, by utrzymać mój organizm przy życiu, tak na Północy lodowiec oddycha dla Ziemi. Te dwie rzeczy uzupełniają się wzajemnie. On jest dla świata, ja jestem lodowcem dla siebie.
Wieczny śnieg ma tylko jedno płuco: doskonale białe. Do tego organu idą miliony nici, równie niewidocznych dla ludzkiego oka, co spokojny oddech lodu. Pod skorupą zamarzniętej wody mieści się przezroczyste serce. Wielki lodowiec bije, wpuszcza i wypuszcza wiatr nieustannie. Lekkimi drganiami nasyca krwioobieg Ziemi wolnym, ale nieustannym tętnem.
Gdyby mi Julek tego nie powiedział, nie zniosłabym swojej pierwszej zimy. Co prawda dziadek dzień w dzień przynosił mi pokarm i miałam nawet własne imię, ale przy minusowych temperaturach na zewnątrz źle znosiłam chłodną atmosferę w mieszkaniu. Padający przez trzy dni bez przerwy śnieg zasłonił matce widok na hipodrom. I chcąc nie chcąc, musiała zwrócić uwagę do swojego środka.
A w domu trwała wojna babki z ojcem. Tata schudł od zjadliwych potraw teściowej i zaczął stołować się na mieście. Wracał z Gdyni późnym wieczorem, wyczerpany podróżą w zimnej Szybkiej Kolei Miejskiej, która tego roku miała wyjątkowo dużo przestojów.
Matka pozostawała obojętna na jego nieobecność. Siedziała tylko w kuchni przy stole i obserwowała, co babka dodaje do jedzenia. A babka do wszystkiego sypała pieprz i ostrą paprykę. Wyjmowała też z półki w kredensie przyprawę uniwersalną, umieszczoną w słoiczku z napisem Głód Ukraiński. Ciemnoczerwona, prawie brązowa barwa specjału gryzła się z pastelami kuchni. Przypominała przeszłość. Nigdy nie sprawdziłam, co tak naprawdę mieści się w słoiku, choć w dzieciństwie wiele razy buszowałam w tym celu po szafkach. Przyprawa nie dawała się odkręcić rękami dziewczynki. A kiedy babka zmarła, nie odnalazłam już głodu na żadnej z kuchennych półek.
*
Zbliżało się Boże Narodzenie. Na kamiennym osiedlu Żabianka, gdzie między blokami ganiał wiatr od morza, znów nie posypano chodników piaskiem. Dziadek szedł do sklepu i poślizgnął się przed naszą klatką. Obił sobie biodro i rozpłakał się. Łzy nie popłynęły z bólu. Płakał, ponieważ uświadomił sobie, że jeśli on mnie nie nakarmi, to w rodzinie nie będzie miał kto tego zrobić.
Na trzecim piętrze mieszkali sąsiedzi z młodą suką rasy seter. Cierpiący dziadek zapukał do nich i poprosił, by zajęli się wnuczką. Pod pretekstem pożyczenia cukru sąsiadka cicho wykradła mnie z mieszkania obok. A na dworze zaczynała się właśnie kolejna zadymka.
Miałam już szczerze dość ignorowania. Mimo bardzo młodego wieku widziałam każdy ruch mebli po domowej podłodze i sama się czułam mniej więcej tak, jak gazetnik przestawiany z miejsca na miejsce. Na Żabiance był taki sprzęt domowy – ojciec wkładał tam „Trybunę Ludu” i „Dziennik Bałtycki”, matka z babką zaś „Przekrój” i magazyny dla pań. W gazetniku stale toczyła się walka między tym, co męskie, a tym, co żeńskie. Raz wysypywały się z niego relacje ze zjazdu partii oraz informacje o wizytach notabli, kiedy indziej – sposoby na usunięcie plam z odzieży i przedruki z pokazów mody za granicą. Ponieważ nikt nie kontrolował wysypu słów – zwłaszcza w „Kobiecie i Życiu” nie znali umiaru i drukowali wszystko – cały dywan w dużym pokoju pokrywały często bez ładu pomieszane litery. Matka stawała nad nimi sztywno i próbowała cokolwiek odczytać:
– _Boz wgryty my_ – mówiła do babki. – _Angle krypy tamtruf!_
Babka patrzyła wtedy na matkę współczująco, zbierała cały papier z podłogi i wyrzucała przez balkon. Litery wyfruwały daleko w mroźne powietrze, zataczały ogromne kręgi nad zbudowanym pod blokiem przedszkolem, po czym ginęły z oczu. Babka zamykała drzwi, bo w pokoju błyskawicznie się wychładzało, prowadziła córkę do kuchni i robiła jej herbatę z melisy. I zaraz wracała pod okna, by przestawić gazetnik za firanę i w ten sposób choć na chwilę uczynić go niewidzialnym.
Tak więc dziadek znów uratował mi życie.
*
Sąsiadka nazywała się Helena, miała brzuchatego męża Henryka i dwójkę dzieci. Pasją Heleny było robienie przetworów. Latem godzinami przesiadywała na swojej działce pełnej ogórków i pomidorów, czereśni, gruszek i jabłek. Kiedy owoce lub warzywa dojrzewały, zabierała je do domu, by umyć, czasem obrać ze skórek i zamarynować, zapeklować, zalać wódką. Przy stole nakrytym ceratą w kwiaty pomagała jej cała rodzina. W mieszkaniu sąsiadów stale siedzieli bowiem jacyś kuzyni, wujkowie czy stryjeczne siostry, stale ktoś odwiedzał Helenę, bo przecież żyła nad morzem, które w tamtych czasach było narodowym bogactwem . A jeśli przyjeżdżali – to z dowodami wdzięczności, na które składały się kolejne słoiki i butelki z zawartością. W pokojach więc, zamiast książek albo kryształów, stały tłuste rzędy szkła z dobrami słowiańskiej ziemi – z dżemami truskawkowymi z Tarnobrzega, kompotem rabarbarowym z Koła czy marynowaną dynią z podkrakowskiej wsi, której nazwy dziś już, niestety, nie pamiętam.
Ułożono mnie w tej obfitości na pstrokatym kocu z resztek włóczki, zrobionym własnoręcznie przez gospodynię. Helena posiadała wszystkie domowe talenty, szyła więc także, haftowała i robiła na drutach. Ułożono mnie i w jednej chwili nad zmarzniętym niemowlakiem stanęło kilka twarzy rozpromienionych mym widokiem. Patrzyłam uważnie na sąsiadów, nie wiedziałam przecież, kim są ci kolejni uśmiechnięci ludzie, podobała mi się wokół tylko wielość kolorów, gdyż właśnie zaczynałam rozróżniać poszczególne barwy świata.
– To dziecko jest duże, ale bardzo blade! – oznajmiła chrypiącym głosem Helena.
– I jakieś trochę ospałe – dodała nieco wyższym tonem jej siostra. – Dzieci się raczej chętnie ruszają, a ta dziewczynka tylko oczami wodzi. Panie Adamie – zwróciły się do dziadka, który siedział w kącie z ziołowym okładem na obitym biodrze i popalał papierosa, choć babka kategorycznie mu tego zakazała. – Panie Adamie, ma pan rację, tu trzeba koniecznie interweniować.
Dziadek zostawił więc dziecko w tym nawet zimą pachnącym przyrodą domu, gdzie wdychając zapachy przetworów, odżyłam, nabrałam smaku i gracji ruchów. Sąsiadka nastawiła mnie jak wiśniówkę. Tak przygotowana mogłam spokojnie wrócić do własnej rodziny na święta, a siniaki dziadka się zagoiły i znów był w stanie wykarmić wnuczkę.
*
Ludzie przeżywają wiele istotnych rzeczy. Przeżyć głód to zostawić w pamięci rozsypane górskie kamienie. Na każdej ścieżce, przy każdym ruchu będziesz się potykać o tajemnicę szarą jak one. Głód jest jednak w środku pusty. Zamienić poszarpane granitowe płyty w bochenki chleba, w utoczone z pieszczotą spożywcze elipsy na ziarnie miękkim i błogosławionym – to zadanie dla magów. Nie zawsze od razu stajesz się Bogiem. Niektórzy wcześniej umierają.
W sobotni wigilijny ranek babka pakowała prezenty. Na dworze padał śnieg. Najpierw leniwie, powoli, pokazując kształty każdego ze swych płatków, później rozpędził się jak atakująca konnica. Babka lubiła porównania do armii. Dziadek też był kiedyś oficerem. W chwili, w której śnieg wsypał się do kuchni przez lufcik, spojrzała na liczbę stojących przed nią paczek i poczuła dziwną dysharmonię. Przeliczyła dokładnie pakunki, odwróciła się do siedzącej jak co dzień przy kuchennym stole matki, upuściła nożyce do cięcia papieru, które zamiast zadzwonić, miękko spadły na wykładzinę PCV i sprawdziła, czy jestem:
– Ola!?
Matka westchnęła i odpowiedziała:
– _Gub stiram pumpur_.
Babka nie dała za wygraną.
– No mów, gdzie? – wrzasnęła na córkę wystarczająco głośno, by zatrzasnąć ośnieżone już okno, na co zrezygnowana matka odpowiedziała po ludzku, że w małym pokoju.
Babka pobiegła tam czym prędzej i znalazła mnie tuż obok swego męża, który spokojnie układał pasjansa. Leżeliśmy oboje na tapczanie, pośród pustych opakowań po mleku Bebiko i zużytych pieluch z tetry, ułożonych przy regale w egipską piramidę. Babkę ogarnął wstyd i gniew, ale nie dała nic po sobie poznać. Zebrała śmieci i wysłała z nimi ojca do śmietnika przy bloku. Błyskawicznie przewietrzyła i wypucowała pokój, urządziła kąpiel i mnie, i dziadkowi, upiekła dodatkowe ciasto, posmarowała ręce kremem, a kiedy nastał wieczór, położyła nowe dziecko pod choinką jak najważniejszy rodzinny prezent.