- promocja
Szklany dom - ebook
Szklany dom - ebook
Prawda może wszystko zniszczyć…
W pobliżu dworku, w idyllicznym lesie zostaje znaleziona dziewczynka. Rodzina Harringtonów postanawia ją zatrzymać. Zdesperowani, by nie stracić dziecka, utrzymują jego istnienie w tajemnicy, zawieszeni w świecie, gdzie normalne zasady oraz prawo wydają się nie istnieć…
Jednak nie minie kilka dni, a na terenie posiadłości będzie leżało martwe ciało. Ich marzenia o idealnej rodzinie legną w gruzach.
Wiele lat później prawdę trzeba będzie złożyć na nowo, kawałek po kawałku...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-090-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
29 sierpnia 1971
„Gloucestershire Enquirer”
Wczoraj na zalesionym terenie posesji w Forest of Dean znaleziono zwłoki. Okoliczności tej śmierci pozostają niejasne. Wstrząśnięci okoliczni mieszkańcy poinformowali dziennikarzy „Enquirera”, że posiadłość, Foxcote Manor, należy do rodziny Harringtonów, która przeniosła się do niej przed niespełna miesiącem, tuż po pożarze w jej londyńskim domu. Mieszkaniec pobliskiego miasteczka Hawkswell, który życzy sobie zachować anonimowość, powiedział: „Wszyscy modlimy się, żeby to był tylko straszny wypadek. Nic podobnego nie powinno się zdarzyć w takim spokojnym miejscu. Nie powinno dotknąć takiej rodziny jak Harringtonowie”.1
Rita, Forest of Dean, 4 sierpnia 1971
„Las wygląda, jakby miał pożreć ich żywcem”, myśli Rita. Światło dziwacznie pozieleniało, a gałęzie młócą o szyby samochodu. Dróżka zwęża się jeszcze bardziej. Kobieta zaciska dłonie na kierownicy. Zastanawiając się, czy nie przegapiła skrętu, czy może dom wyłoni się za następnym rogiem, zakręca zbyt szybko i zaraz wciska hamulec.
Gwałtownie wciąga powietrze w płuca i wytrzeszcza oczy przez upstrzoną owadami przednią szybę morrisa minora. Nie jest pewna, czego właściwie się spodziewała. Czegoś wytworniejszego. Bardziej harringtonowego. Nie tego.
Za wysoką rdzewiejącą bramą wyrasta Foxcote Manor, jakby wypchnięty spod leśnego podszycia siłą jakiejś erupcji. Zniszczała piękność; wielodzielne okna starego domu mienią się w cętkowanym świetle wieczoru. Kolosalne drzewa zwieszają się nad połacią pokrytego czerwoną dachówką dwuspadowego dachu, który ugina się pośrodku niczym złamany kręgosłup, więc kominy przechylają się pod dziwnymi kątami. Drewniano-ceglaną fasadę porastają pędy bluszczu, gęste i najeżone, ożywione trzepotem skrzydełek dziesiątek drobnych ptaków, otoczone falującym woalem pszczół. Czegoś odleglejszego od eleganckiej rezydencji miejskiej Harringtonów w Londynie Rita nie mogłaby sobie wyobrazić.
Przez chwilę nikt z siedzących w samochodzie się nie odzywa. Niewidoczny wśród drzew dzięcioł bębni w swój terytorialny werbel. Rita czuje pot spływający po wewnętrznej stronie lewego kolana. Dopiero teraz zauważa, jak drżą jej ręce.
Choć zrobiła, co mogła, aby to ukryć przed Jeannie i dziećmi, panika jej nie opuszcza, odkąd skręcili w leśną drogę, prawie pięć godzin jazdy od Londynu. Nie chodzi tylko o strach przed tym, że zabije swoich cennych pasażerów. Parę razy wręcz rozmył jej się obraz przed oczami, dezorientowały ją te wszystkie drzewa górujące nad nimi i przesłaniające niebo, niepokoiła świadomość, jak twardy jest pień przy zderzeniu z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Teraz, kiedy przeżyli podróż, zakrywa usta dłonią. Wszystko nadal toczy się zbyt szybko. Jakim cudem się tutaj znalazła? W lesie. Akurat w lesie. Przecież nie cierpi lasów.
Miała być nianią w Londynie.
Przed czternastoma miesiącami Rita nigdy nie była w stolicy. Ale marzyła o tym z utęsknieniem, o Ricie, którą mogłaby tam być, z dala od Torquay i wszystkiego, co się wydarzyło. I o stołecznej rodzinie, która niczym Darlingowie z _Piotrusia Pana_ przyjęłaby ją tak, jakby do niej należała. Mieszkaliby w wysokim, ciepłym domu, gdzie nie byłoby pożerającego monety licznika prądu jak w parterówce babki. Dostałaby własny pokój, z biurkiem i półką, a może i z widokiem na tętniące życiem miasto. A matka, dla której by pracowała, byłaby… no cóż, idealna. Delikatna, miła i łagodna. Kulturalna. O małych płatkach uszu i drżących, ptasich dłoniach. Jak jej własna matka, którą Rita mgliście pamiętała. Odzyskałaby wszystko, co straciła w wypadku. I czego jakaś cząstka niej wciąż szukała.
Rano, w dniu rozmowy o pracę, spojrzała w górę, na białe jak cukier fasady Primrose Hill oraz kaskady glicynii, i już wiedziała, że to jest to. Jej nowy dom. Jej nowa rodzina. Czuła lekkie mrowienie, jakby delikatne ukłucia igiełek, kiedy zapukała do eleganckich drzwi wejściowych, a serce waliło pod jej najlepszą bluzką, która w Londynie wcale nie wyglądała na najlepszą. Teraz to jej prawie najlepsza bluzka i leży spakowana w bagażniku razem z innymi ubraniami – praktycznymi, zwyczajnymi, najczęściej o zbyt krótkich rękawach i nogawkach – ocalałymi z pożaru, który strawił ten londyński dom w zeszły weekend. Nawet po długim cyklu prania w pralni samoobsługowej jej ubrania nadal zalatują dymem.
Rita zerka w bok na zajmującą fotel pasażera Jeannie. Wystrojona wręcz bezczelnie londyńsko w nową zdobycz z Harrodsa, kurczowo ściska w dłoniach torebkę z czarnej lakierowanej skóry. Wydaje się krucha, przybita. Jej niedawna utrata wagi jest boleśnie oczywista w tej kremowej spódnicy z krepy, ciasno zapiętej na następną dziurkę, w bladoniebieskim kaszmirowym bliźniaku i białej jedwabnej apaszce owiniętej jak bandaż wokół smukłej szyi. I znowu nosi te okulary przeciwsłoneczne – szylkretowe, wielkie jak spodki – te, które wkłada zawsze po przepłakanej nocy.
Jeannie nie chciała opuszczać hotelu Claridge’s. (Rita też nie; nigdy wcześniej nie mieszkała w miejscu, gdzie nie musiała słać łóżka. Pokojówka nie pozwalała jej nawet pomóc sobie przy tych podstępnych rogach materaca). Jeannie na pewno nie chciała tu przyjeżdżać.
– Potworne miejsce. Walter próbuje mnie izolować – wyszeptała zeszłego wieczoru, tak żeby dzieci nie usłyszały.
Wpatrując się teraz w Foxcote Manor, Rita nie może pozbyć się myśli, że Jeannie miała rację.
Na początku tej pracy wszystko wyglądało inaczej. Pamięta, jak podczas pierwszej rozmowy Jeannie odczytała na głos jej referencje, jak na jej twarz powoli wypłynął uśmiech i jak pogłaskała się po mocno zaokrąglonym brzuchu. „Lojalna, miła i uwielbiana przez moją czwórkę dzieci. Doskonale radziła sobie z dzidziusiem. Trochę mniej z praniem i gotowaniem. Jeździ dość nerwowo. Zatrudniłabym ją ponownie bez mrugnięcia okiem”.
Walter nie był specjalnie zainteresowany. Powściągliwy mężczyzna ze starannie wypielęgnowanym wąsem, muskularny, w wąsko skrojonym brązowym garniturze, zachowywał się życzliwie, ale oficjalnie. Energicznie uścisnął jej dłoń i uprzejmie wyjaśnił, że spieszy się do pracy, po czym posłał dzieciom kilka całusów i wyszedł szybkim krokiem, zostawiając po sobie słaby mydlany zapach pianki do golenia. Wtedy Walter był zadowolony, że może oddać wszelkie domowe decyzje w ręce żony. On prowadził główne biuro Harrington Glass w Mayfair, a nie gospodarstwo domowe. I wydawał się zupełnie miły. Jeśli pojawiły się jakieś sygnały ostrzegawcze, Rita ich nie zauważyła.
Nigdy przedtem nie zależało jej na żadnej pracy aż tak bardzo. Ostrożnie usiadła na kanapie, splotła mocno dłonie, żeby nie drżały, i skrzyżowała nogi w kostkach, wsuwając stopy pod kanapę, jak uczyła ją babka („Będziesz się wydawała drobniejsza, kochanie. Bardziej kobieca”). Starała się za dużo nie uśmiechać, aby wyglądać na osobę poważną, kompetentną i starszą niż dwudziestolatka, którą była. Wartą tak intratnej posady.
Jeannie przywołała pięcioletniego wówczas Teddy’ego do salonu.
– Jest słodki – powiedziała.
I był. Rita musiała się oprzeć pokusie, żeby nie zmierzwić mu loczków. Potem przyszła dwunastoletnia wtedy Hera, już nie tak jawnie słodka, i jakby chciała to zrekompensować, przyniosła Ricie kawałek ciasta – Jeannie nazwała je „ciastkiem francuskim” – na talerzyku z białej porcelany ze srebrnym widelczykiem. Dziewczynka nieśmiało wyjaśniła, jak się wymawia jej imię – „Hira” – a Rita sięgnęła po talerzyk. Przechylił się i ciasto, w straszliwym zwolnionym tempie, ześliznęło się i wylądowało na dywanie o długim włosiu, tuż obok donicy z aspidistrą. Hera zachichotała. Rita napotkała jej wzrok i niefortunnie jej zawtórowała, co zaraz usiłowała zatuszować napadem kaszlu. Była pewna, że zrobiła spektakularną klapę, zostanie odprawiona i będzie musiała wrócić do domku babki, cukierkowego małomiasteczkowego życia i swojego własnego brzydkiego sekretu. Ale to właśnie przez ten chichot, jak dowiedziała się później, dostała tę pracę. Jeannie chciała, żeby jej dzieciątko miało wesołą młodą nianię, a nie jakąś skwaszoną starą jędzę.
Jednak dzieciątko nigdy nie usłyszało chichotu Rity. Ani nikogo innego. Jest maleńkim duszkiem, nieruchomą białą laleczką zawieszoną w czasie, której obecność stale się wyczuwa, lecz nigdy, broń Boże, o niej nie wspomina. A Rita… Kim ona jest teraz? Nie tylko wesołą młodą nianią. I ma więcej zmartwień niż tylko myślenie o tym, co podać na podwieczorek.
Nawet drzewa zdają się spoglądać na nią z potępieniem, potrząsając liściastymi głowami. „Nasza mała umowa”, tak mówi Walter. Kiedy dwa dni temu jej to zaproponował, Rita nie chciała brać w tym udziału. Niepokoiły ją jego pobudki.
– Chcesz się namyślić? – prychnął. – To praca, a nie karta deserów.
Wybór był bezlitosny: zgoda albo odprawa („natychmiastowa, bez referencji”), a wtedy on zatrudni kogoś uleglejszego.
– Muszę zostać w Londynie, pilnować interesów, a ty będziesz obserwować stan umysłu mojej żony. – Walter przygładził gwałtownie rzednące na skroniach włosy. – Informuj mnie o jej nastrojach. Jaki ma apetyt. Jak zajmuje się dziećmi. Oczywiście wymagam całkowitej dyskrecji. Żona nie może się o tym dowiedzieć.
Umysł Rity ruszył do galopu. Przede wszystkim jeśli odejdzie, to dokąd? Z czego będzie żyć? Babka zmarła kilka miesięcy wcześniej – okazało się, że to jednak nie była niestrawność – i władze upomniały się o jej dom. Rita chciała zapewnić jej godne pożegnanie oraz nagrobek. Koszty pochłonęły wszystkie oszczędności.
Poza tym nie mogła znieść myśli o porzuceniu Jeannie, Hery i Teddy’ego, kiedy najbardziej jej potrzebowali. Zupełnie jakby ich skreśliła. Albo stwierdziła: „Nie mogę wam pomóc”, choć wiedziała, że może. Wie, czym jest żałoba i jak mocno rani – nie ciało, lecz delikatną materię duszy. (I wie, jak to jest dorastać, będąc inną, niedopasowaną, jak Hera). Więc tak, jasne, że lepiej „donosić” na Jeannie tego lata, oszukując w razie potrzeby, niż szukać nowej pracy, rozumowała. Jeszcze dziś rano wydawało jej się, że to właściwa decyzja. Ale teraz, kiedy są tutaj, wśród tych złowieszczo górujących nad nimi drzew, w miejscu tak odległym, że ma się wrażenie, jakby zostali ostatnimi ludźmi na ziemi, już nie jest tego taka pewna. W ustach czuje suchość i metaliczny posmak. Tak smakuje zdrada.
– Rita? – Jeannie lekko dotyka jej ramienia, przerywając natłok czarnych myśli. Język jej się plącze od porannych leków. To dlatego Rita prowadzi. („Zabawne. Widzę poświatę”, zauważyła Jeannie przy hotelowym śniadaniu, znad doskonale przyrządzonych jajek w koszulkach). – Jesteś gotowa?
– A, tak! Przepraszam. – Policzki Rity oblewa rumieniec. Sumienie ma chyba tuż pod skórą.
– No to miejmy już to cholerstwo za sobą, dobrze? – szepcze Jeannie ponuro, a kiedy Rita kiwa głową i chwyta za drążek zmiany biegów, rzuca dzieciom wymuszony uśmiech i dodaje głośno radosnym głosem: – Witamy w Foxcote! To niesamowite. No dalej, Duża Rito. Ruszaj!3
Rita
Rita się wzdryga, gdy z zarośniętego pobocza podrywa się bażant. Odczekuje, aż ptak czmychnie bezpiecznie do lasu, po czym przeciska się autem przez bramę Foxcote Manor. Metaliczny odgłos tarcia wywołuje grymas na jej twarzy. Ma nadzieję, że Jeannie tego nie słyszała. Ten pierwszy dzień musi pójść gładko, bez żadnych złowróżbnych omenów.
– Autko mówi „au”! – oznajmia Teddy z tylnego siedzenia. Leży w poprzek foteli, opierając głowę o kolana starszej siostry i przyciskając bosą stópkę do okna. Odpięta szelka ogrodniczek kołysze się luźno. Przez większość jazdy drzemał, a Hera siedziała w stanie skrajnej czujności, z policzkami wypchanymi po wiewiórczemu anyżkowymi ciągutkami. – Ale nie martw się, Duża Rito. Teraz zadrapałaś po drugiej stronie. Więc jest do pary – dodaje chłopiec rozbrajająco.
Rita patrzy na Jeannie.
– Bardzo mi przykro.
A jeszcze bardziej, że zgodziła się donosić Walterowi. Tylko że tego nie może powiedzieć na głos.
Jeannie wzrusza ramionami z uśmiechem. To jej pierwszy prawdziwy uśmiech tego dnia. Zupełnie jakby spodobała jej się myśl o nowej rysie na samochodzie męża. Rita nie pojmuje małżeństwa Harringtonów. Za każdym razem, kiedy jej się wydaje, że zaczyna je wreszcie rozumieć, coś wywraca to przekonanie do góry nogami. Jak ten nóż.
Dwa dni po pożarze Jeannie wyznała jej, że ukryła rzeczy martwego dzieciątka przed Walterem – który zakazał „wszelkich przypominajek” – pod swoim łóżkiem i że boi się, iż nigdy więcej ich nie zobaczy. Rita natychmiast zaproponowała, że je odzyska. Z doświadczenia wiedziała, że wspomnienia trzeba chronić jak rzadkie klejnoty: oto potęga drobiazgów.
Czołgając się w miałkim popiele pod łożem małżeńskim Harringtonów i boleśnie zaczepiając włosami o jego spód, w końcu znalazła wypchany po brzegi worek na buty z różowego pluszu, a w nim kocyk, buciki z frędzelkami i srebrną grzechotkę od Tiffany’ego, którą dzieciątku nie było dane potrząsnąć. Ale kiedy usiłowała wyjść spod łóżka i prawie pod nim utknęła – pomyślała, że zawsze ciężej wykaraskać się z trudnej sytuacji, niż się w nią wplątać – zauważyła mały nóż kuchenny zatknięty w metalowy stelaż pod materacem, tuż pod poduszką, jakby czekał, aż Jeannie opuści rękę, żeby go chwycić. Jeszcze teraz wzdryga się na to wspomnienie. Rita nie wie, co o tym myśleć. Czy Jeannie boi się męża? Czy kiedyś ją skrzywdził? Walter powiedziałby, że jego żona ma paranoję, a nóż to kolejna niepokojąca oznaka jej tragicznie zbłąkanego umysłu, choroby hańbiącej rodzinę. Ale na pewno by tego nie przemilczał.
W końcu to właśnie on i jego lekarz wysłali Jeannie do The Lawns miesiąc po śmierci dzieciątka. Rita, która ją stamtąd odebrała osiem długich miesięcy później, nigdy tego nie zapomni. Ani tej fasady wiejskiej posiadłości, ani tych kobiet o martwym spojrzeniu snujących się po ogrodach w długich białych koszulach nocnych. Rozmawiała z pewną uroczą staruszką, która tuląc do piersi poduszkę, mówiła, że jest tam od pięćdziesięciu trzech lat, a od czterdziestu nikt jej nie odwiedza. Rita nie miała pojęcia, że takie miejsca istnieją. I poprzysięgła sobie, że dopilnuje, aby Jeannie nigdy tam nie wróciła.
– No. To. Jesteśmy. – Rita gasi silnik. Cisza jest gęsta i miękka, aż uszy zatyka.
Rozgląda się i widzi mały brązowy samochód, mocno upstrzony plackami rdzy, zaparkowany pod smętnie zwieszonym wiciokrzewem. To nie jedyna rzecz tutaj w tak opłakanym stanie. Foxcote wyraźnie przegrał walkę z lasem już dawno temu. Grube korzenie drzew w wielu miejscach przebiły mur ogrodu, pokrzywy pysznią się w jego wyrwach, a cierniste jeżyny sięgają aż na podjazd, jakby zamierzały wpełznąć do domu. Całe to miejsce podupadło. Rita ma nadzieję, że dzięki energii dzieci jeszcze się podniesie.
– Juhu! – wykrzykuje Teddy, otwierając drzwi samochodu i pędząc w stronę drewnianego ganku Foxcote. Do wnętrza pojazdu wpada powietrze o ostrym i chlorofilowym zapachu, dziwnie Ricie znajomym, choć od dawna zapomnianym. Włoski jeżą się jej na rękach, jakby potarła je balonem.
– Co my tu właściwie robimy? – Hera ciska to pytanie jak kamień z tylnego siedzenia.
Nastrój gwałtownie pikuje. W pierwszej chwili Rita nie odpowiada, żeby nie nadepnąć Jeannie na odcisk. Patrzy z napięciem, jak kobieta wtyka okulary przeciwsłoneczne w ciemne faliste włosy i z czujną czułością przygląda się trzynastoletniej córce w lusterku wstecznym.
Hera odpowiada nieruchomym spojrzeniem oczu w kolorze tak bladego arktycznego błękitu, że zanurzając się w ich głębi, docierasz do samego dna – do oczu Waltera. Na czoło dziewczynki opada wygryziona grzywka. W zeszłym tygodniu ciachnęła ją sobie tępymi nożyczkami kuchennymi, a na widok tej fryzury jej matka aż krzyknęła.
Jeannie wciąż milczy, więc Rita obraca się na siedzeniu.
– Uciekamy na lato z brudnego miasta – mówi wesoło, chociaż uwielbia Londyn w sierpniu, panujące w nim rozdrażnienie i ten parny upał jak przy budce z hot dogami. – Dopóki remontują dom.
Jeannie rzuca jej lekki uśmiech wdzięczności.
– Ale ty przecież nie znosisz Foxcote Manor, matko – zauważa Hera.
Teddy, prostoduszny i ufny, nie rozumie, co się naprawdę dzieje. Hera rozumie o wiele za dużo i nie przestanie podważać rodzicielskiej wersji wydarzeń. Nie uszła jej uwadze niedawna kłótnia w holu hotelowym: Walter trzymał Jeannie za ramiona, jakby próbował nauczyć ją rozumu, Jeannie odwracała głowę, żeby na niego nie patrzeć. Coś w wyrazie twarzy Hery przywodzi Ricie na myśl gotujące się mleko, które za chwilę wykipi.
– Ależ nie – kłamie Jeannie łagodnym głosem.
Rita przygryza wnętrze policzka; czuje się niezręcznie. Wie, że Jeannie nie miała wyboru i musiała tu przyjechać, jeśli chciała, aby dzieci pozostały pod jej opieką. Kiedy Jeannie wyznała jej, że nie ma dostępu do rodzinnych pieniędzy, tylko do tych na prowadzenie domu, Rita poczuła się wstrząśnięta, że uprzywilejowana zamężna kobieta ma mniej swobody niż jej niania.
– Ale… – zaczyna Hera, zadowolona, że choć raz skupia na sobie całą uwagę matki.
– Wystarczy – przerywa Jeannie. – Nie dzisiaj, dobrze, kochanie? I przestań objadać się słodyczami. Zepsujesz sobie podwieczorek.
Hera trzaska drzwiami samochodu. Rita się przygląda, jak dziewczynka idzie w stronę domu, tupiąc ze złością pulchnymi, marmurkowymi nogami. Od śmierci dzieciątka Jeannie schudła o połowę, za to jej córka podwoiła wagę. Rita znajduje papierki po cukierkach dosłownie wszędzie: w kieszeniach Hery, pod jej poduszką. W zeszłym miesiącu dziewczynkę przyłapano na kradzieży ze szkolnego sklepiku ze słodyczami. Dwa razy.
Tego wieczoru, kiedy Jeannie straciła dzieciątko, coś się w Herze popsuło. Rita wiele razy próbowała z nią o tym porozmawiać. Ale Hera zamyka się w sobie jak ostryga. Rita wie tylko, że jakimś sposobem wydarzenia z ubiegłego roku uzewnętrzniły się w dziewczynce, zamieszanie zasnuło cieniem jej blade oczy. Wie, że to jej zadaniem jest przywrócić im utracony blask, to ona musi chronić Herę i Teddy’ego przed karczemnymi awanturami rodziców, które trzęsą domem w posadach. (Rita często czuje się równie przydatna jak parasolka podczas huraganu).
– Ładnie się zaczyna – mówi Jeannie.
– Nie martw się. Pozbiera się. – Z jakiegoś powodu Rita wierzy w Herę. Ta rozedrgana dziewczynka chwyta ją za serce. – Wezmę walizki i pomogę jej się rozpakować. – Rozprostowuje długie nogi, zesztywniałe od siedzenia za kierownicą, i zamaszystym krokiem idzie do bagażnika, dobrze wiedząc, że nie o bagaż jej chodzi.
Kiedy klapa unosi się z przyjemnym pyknięciem, Rita oddycha z ulgą. Nawet nie wiedziała, że wstrzymywała powietrze.
– I jak, twój cenny ładunek przetrwał? – woła Jeannie z wnętrza samochodu.
– Tak! – odkrzykuje Rita, szczerząc zęby w uśmiechu. Wraca jej naturalny optymizm. – Żyje i ma się dobrze.
– Mówiłam ci, że między walizkami będzie bezpiecznie.
Wiwarium Rity, szklana oranżeria miniaturowych rozmiarów, to jedyna własność, na której jej zależy. Jedyna rzecz, którą posiada, choć nie ma żadnej praktycznej wartości. W noc pożaru, kiedy już sprowadziła po schodach Jeannie i dzieci w dymie i ciemności, próbowała wrócić po swój skarb, ale bijący zewsząd żar zmusił ją do wycofania się. Uratowała go w dniu, w którym poszła po rzeczy dzieciątka. To było jak spotkanie po latach ze starym przyjacielem, drogim, cichym towarzyszem. Wiwarium – a w nim najdoskonalej omszony kamień oraz, wśród innych roślin, złotowłos, który nazwała Ethel, i drugi, wyhodowany z maleńkiego czarnego zarodnika (Dot) – stanowi jedyny stały element między jej niezwykłym życiem opiekunki a zwyczajnym życiem przedtem.
Od maleńkości – choć zawsze była najwyższa w klasie i miała najmniejsze szanse, by zagrać aniołka w jasełkach, a gdy była starsza, zostać zaproszoną na potańcówkę – wiwarium botaniczne nieżyjącego ojca stało na jej parapecie. Wpatruje się w nie jak inne młode kobiety w lustro. Patrząc zmrużonymi oczami przez półksiężyce rzęs, może przeniknąć szkło i odwiedzać wszystkie stworzone przez siebie krajobrazy: plażę usypaną z garści piasku; drzewko bonsai, którego pień jest powyginany niczym szara szkolna skarpetka; prerię z mniszków ocalonych z pęknięcia w chodniku; wszystkie swoje dawne „ja”, w różnym wieku, różnej wielkości, przemierzające i obejmujące świat w wyobraźni, kontrolujące go własnymi palcami. Z dala od potworów.
Oparłszy się pokusie, aby w pierwszej kolejności bezpiecznie zanieść do domu swoje wiwarium, wyjmuje z bagażnika walizki dzieci i okrąża samochód zachwaszczonym żwirowym podjazdem, który chrzęści pod stopami. Nachyla się ku siedzącej wciąż w aucie Jeannie.
– Mam wziąć twoją walizkę?
– Nie, nie. Poradzę sobie. Wejdź do domu, Rito. Daj mi chwilę. – Rozpina torebkę i przeszukuje wnętrze w poszukiwaniu papierosa.
Rita waha się w obawie, że Jeannie mogłaby wskoczyć za kierownicę i wrócić do hotelu albo nawet do domu, w którym w rocznicę narodzin dzieciątka wybuchł pożar. O tym fakcie nikt nie wspomina. Strażacy uznali, że winna była stara lampa w kształcie palmy, która stała w salonie. Ale Rita nie jest tego taka pewna.
Chwila się przeciąga, napina jak struna.
– Bez obaw. Tylko puszczę dymka – mówi cierpko Jeannie.
Rita się czerwieni i uśmiecha uspokojona. Ale ruszając w kierunku domu, słyszy syknięcie gazowej zapalniczki i wymamrotane słowa:
– Choć wolałabym puścić z dymem całą tę cholerną budę.