Szklany pokój. Vera Stanhope. Tom 5 - ebook
Szklany pokój. Vera Stanhope. Tom 5 - ebook
Bestsellerowa seria mistrzyni kryminału z najbardziej nietypową inspektor.
Inspektor Vera Stanhope – z nadwagą, niemodnie ubrana i wybuchowa – w dochodzeniu prawdy jest przenikliwa i nieustępliwa jak nikt! „Daily Mail”
Pierwszorzędny kryminał w najlepszym wydaniu. Sharon Bolton
Seria Vera Tom 5
Inspektor Vera Stanhope nie jest skłonna do zawierania przyjaźni, ale z nowymi sąsiadami dobrze jej się rozmawia przy zacnych trunkach domowej roboty. Nagle sąsiadka znika. Vera postanawia ją odszukać. Szybko trafia na zaginioną w Domu Pisarza, nadmorskim ośrodku, gdzie ambitni literaci szlifują swój talent. Tymczasem w oranżerii Domu zostają znalezione zwłoki znanego krytyka literackiego, a znajoma Very – przyłapana z nożem w ręce.
Vera rozpoczyna śledztwo, choć wie, że powinna przekazać je komuś innemu. Jest zbyt blisko związana z główną podejrzaną. Mimo to prowadzi dochodzenie... Wydaje się, że za zabójstwem nie kryje się żaden motyw. Ale po kolejnym morderstwie Vera zaczyna podejrzewać, że ktoś prowadzi z nią makabryczną grę. Gdzieś czai się morderca, który zbrodnie ze stron powieści przenosi do rzeczywistości…
Seria Vera została zekranizowana jako serial telewizyjny bijący na świecie rekordy popularności, wielokrotnie emitowany również w Polsce. Główną rolę gra Brenda Blethyn – dwukrotnie nominowana do Oscara laureatka Złotego Globu i Złotej Palmy.
Vera to powieści i filmy o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
ANN CLEEVES to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętej społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-6032-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Vera Stanhope wysiadła ze starego land rovera Hectora i jak zawsze zastrzykało jej przy tym w kolanach. Land rover Hectora. Ojciec nie żył od lat, ale ona wciąż uważała, że auto jest jego. Na chwilę przystanęła, żeby popatrzeć na rozciągającą się w dole dolinę. Kolejna rzecz, którą zostawił jej ojciec: dom. Pieprzyć to, pomyślała, może ze względu na dom powinna mu wybaczyć. Był październik, dni stawały się krótsze. W powietrzu unosiła się woń palonego drewna i chłodu. Drzewa w większości były już ogołocone z liści, łabędzie powróciły do zatoczki.
Po drodze z pracy zajechała do supermarketu na obrzeżach Kimmerston, dlatego na miejscu dla pasażera piętrzyły się torby z zakupami. Przepełnionym poczuciem winy spojrzeniem powiodła dokoła, żeby się przekonać, czy teren jest czysty. Jej dbający o ekologię sąsiedzi nie akceptowali używania plastiku, a po całym dniu w biurze nie miała ochoty wysłuchiwać płomiennych mów o ratowaniu planety. Ale na podwórku u sąsiadów nie było nikogo, nie licząc kilku podszczypujących zielsko kur. Nic też nie było słychać, a gdyby Jack pracował w szopie, docierałaby stamtąd głośna rockowa muzyka. Lub zawodzący blues. Vera wyciągnęła torby z samochodu i postawiła je na schodku przed drzwiami, żeby poszukać kluczy.
Ale drzwi nie były zamknięte. Przebiegł ją dreszcz niepokoju połączony z ekscytacją. Niemożliwe, żeby wyszła do pracy, nie zamknąwszy drzwi. Nigdy nie wierzyła w te romantyczne gadki, że na wsi jest tak bezpiecznie, że można wszystko zostawiać otwarte. Na terenach wiejskich też dochodziło do przestępstw. Czytała raporty i wiedziała, że w tych milusich szkołach w Northumberland, do których chodziły dzieciaki z rodzin klas średnich, zażywa się tyle samo narkotyków, co w szkołach w mieście. Tylko nauczyciele lepiej tu trzymali języki za zębami. Pchnęła drzwi łokciem, myśląc sobie, że włamanie to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej jej trzeba. Nie miała wiele do ukradzenia. Każdy szanujący się włamywacz wykrzywiłby nos na jej ciuchy z Oxfam, żałosny pecet i dziesięcioletni telewizor. Ale niedobrze jej się robiło na myśl, że ktoś łazi po jej domu. Poza tym musiałaby wezwać kryminalnych, a oni zostawiliby dom w chaosie, wszystko byłoby obsypane proszkiem daktyloskopijnym. Potem wróciliby do biura i opowiadali, w jakim syfie mieszka.
Pomimo swoich kilogramów poruszała się cicho. Nauczyła się tego w dzieciństwie. Zatrzymała się w holu i nasłuchiwała. Po domu nikt nie chodził. Chyba że włamywacze poruszali się tak samo bezgłośnie jak ona. Nagle coś jednak usłyszała: trzask pękającego drewna, syczenie iskier. Ktoś napalił w kominku. Zapach dymu docierał z jej domu, a nie z domów w dolinie, jak pierwotnie sądziła. Ale to na pewno nie był ogień niekontrolowany. Dym nie docierał do reszty pokojów. Nie było szalejących płomieni. W miejscu, gdzie stała, nie czuła gorąca.
Otworzyła drzwi małego salonu i ujrzała Jacka, sąsiada, siedzącego w najwygodniejszym fotelu. Tym, w którym zawsze siadywał Hector. Podpalił drewno, które wcześniej przygotowała, i teraz wpatrywał się w płomienie. Zdumienie i uczucie schodzącego z niej napięcia, jakie ją ścisnęło, gdy wchodziła do domu, wywołały w niej gniew. Cholerni hippisi! Dała im klucz, w razie gdyby coś się działo, a nie żeby przychodzili do niej, kiedy im się zachce. Kompletny brak poszanowania granic.
– A co ty tu robisz, do jasnej cholery?
Jack spojrzał na nią i zobaczyła, że płacze. Zaklęła pod nosem. Co się stało? Kłopoty w domu? Rodzinna kłótnia? Popełniła błąd, że się zaprzyjaźniła z sąsiadami. Wpuść ludzi do swojego życia, a od razu będą czegoś chcieli. Nienawidziła, kiedy ktoś czegoś od niej oczekiwał.
Potem przypomniała sobie, jak Jack i Joanna oczyszczali jej podjazd ze śniegu, żeby mogła pojechać do pracy. Jak, gdy musiała się napić, zakradała się do ich domu, żeby wykraść butelkę samogonu. Przypomniały jej się wieczory u nich, gdy przy dobrym jedzeniu siedzieli w trójkę w kuchni, śmiejąc się z durnych dowcipów.
Jack kiwnął głową w stronę kominka.
– Wybacz – mruknął. – Było cholernie zimno, a gdy już postanowiłem, że z tobą porozmawiam, nie chciałem czekać w domu.
– O co chodzi, Jack? Co się stało?
Pokręcił głową.
– Chodzi o Joannę. Nie wiem, gdzie jest.
Jack był liverpoolczykim, miękkim i sentymentalnym. Kiedyś służył w marynarce handlowej, opłynął cały świat, znał historie, którymi potrafił zabawiać do białego rana. Później zamarzyło mu się wygodniejsze życie, więc gdy skończył czterdziestkę, kupił kawałek ziemi obok domu Very. Chłopak z miasta, ze wsią miał kontakt tylko raz do roku, gdy odwiedzał coroczny festiwal w Glastonbury, a jednak jakoś dawał radę. Pracował od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Czasami, wracając do domu blisko północy po trudnym dochodzeniu, Vera słyszała, że sąsiad jest w szopie, i zaglądała tam, żeby powiedzieć „dobranoc”. I ten przelotny kontakt pozwalał jej wierzyć, że koledzy się mylili. Miała przyjaciół i życie poza pracą.
– Co to znaczy, że nie wiesz? – Starała się nie okazywać zniecierpliwienia, ale zawsze na widok płaczącego mężczyzny miała ochotę dać mu w pysk.
– Nie ma jej od dwóch dni. Nie odezwała się słowem. Myślę, że jest chora. Nie chce o tym rozmawiać.
– Chora na co? – Chwila ciszy. – Rak? – Matka Very zmarła na raka, kiedy Vera była dzieckiem. Dlatego nadal czuła niepokój, gdy miała wypowiedzieć to słowo.
Jack pokręcił głową. Siwiejące włosy miał spięte w kucyk.
– Chyba chodzi o jej stan psychiczny. Depresja. Wyjechała w poniedziałek, kiedy byłem na targu w Morphet. Musiała wezwać taksówkę. Mówiła, że potrzebuje przestrzeni.
– Wspominała wcześniej, że chce odejść?
Znowu pokręcił głową.
– Zostawiła liścik. – Z kieszeni dżinsów wyciągnął kawałek kartki, położył na stoliku obok, przesuwając kubek z pięciodniowymi fusami po kawie, żeby Vera mogła zobaczyć.
Vera rozpoznała charakter pisma. Joanna często komunikowała się z nią za pomocą liścików. Fioletowy tusz, nieskazitelne pochyłe pismo, spiczaste, pięknie wykaligrafowane. _Szambo wybrane_, _Paczka w stodole_, _Wpadniesz wieczorem na kolację?_ Tym razem wiadomość brzmiała: _Wyjeżdżam na kilka dni. Potrzebuję przestrzeni. Zupa w garnku. Nie martw się o mnie._ Brak podpisu, nawet „J” lub choćby „x”.
– Kilka dni – rzuciła Vera. – Ona wróci. Albo zadzwoni.
Jack popatrzył na nią ponuro.
– Ostatnio nie brała lekarstw.
– Jakich? – Vera wiedziała, że Jack pali trawkę. Ich dom cały nią śmierdział. Czasami po zbyt wielu piwach, kiedy był u niej, skręcał ogromnego skręta, nie myśląc o tym, że ją naraża. Raz nawet zaproponował jej jednego. Kusiło ją, ale odmówiła. Wiedziała, że ma osobowość skłonną do uzależnień; lepiej mieć legalne nałogi. Przypuszczała, że Joanna też pali, ale nie pamiętała, żeby widziała ją ze skrętem. Trucizną Joanny było czerwone wino pite z dużego kieliszka firmy Bristol Blue Glass. „Moje jedyne dziedzictwo” – powiedziała kiedyś, podnosząc kieliszek do światła. „Tylko to mi zostało z domu”.
– Pigułki – rzekł Jack. – Lit. Na zachowanie równowagi.
– I dlatego tak się martwisz?
– Martwię się od tygodni. Dziwnie się zachowywała. Nie odzywała się. A teraz zniknęła.
Dla Very, gdy tylko poznała parę, było jasne, że Jack uwielbia Joannę. Ciągle na nią zerkał, pławił się w jej obecności. Joanna była ciężkiej budowy, długie włosy o barwie kukurydzy nosiła związane w opadający na plecy warkocz. Miała dramatycznie ciemne brwi. Usta szerokie, oczy duże, brązowe. Wszystko w niej było duże i obfite – również dłonie i stopy. Nosiła czerwone skórzane buty o półokrągłych czubkach, pstrokate ogrodniczki i robione na drutach swetry w jaskrawych kolorach. Gdyby Vera miała ją opisać jednym słowem, wybrałaby określenie „wesoła”. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Joanna może być w depresji. Może nawet przeciwnie – czasami zbyt głośno się śmiała, zawsze ostatnia wychodziła z przyjęć, wszystkich całując i ściskając. Vera myślała, że w przeszłości Joanna albo występowała w teatrze, albo była artystką. Albo damą. Mówiła jak arystokratka takim głosem, jakie się słyszało w BBC w latach sześćdziesiątych. Ale nikt nigdy nie wspominał o jej życiu, zanim zeszła się z Jackiem.
Vera wróciła po torby, które wciąż stały na schodach przed drzwiami, i z jednej wyciągnęła dwie butelki piwa. Obok kubka na stoliku leżał otwieracz. Mogła się pożegnać z domowymi planami na wieczór: zmianą pościeli, wrzuceniem do pralki kilku ręczników.
– Kontynuuj – mruknęła. – Opowiadaj o wszystkim.
– Nigdy nie wiedziałem, co ona we mnie zobaczyła. – Głos miał rozleniwiony, liverpoolski akcent był jeszcze bardziej wyczuwalny.
– Przestań się pieścić i liczyć na komplementy – warknęła Vera. – Nie mam czasu na takie zabawy.
Spojrzał na nią; był zaszokowany. Oczekiwał współczucia i że będzie przyjemnie.
– Gdzie ją poznałeś? – Vera nie miała pewności, czy to istotne, ale i tak była ciekawa, poza tym uważała, że to rozwiąże Jackowi język.
– W Marsylii – odparł. – W kafejce przy przystani. Pracowałem tam, właśnie skończyła mi się umowa z armatorem. Miałem kasę. Siedziała sama przy butelce wina. Piła, żeby się upić, a nie żeby ryba na kolację była smaczniejsza. Usłyszała, że próbuję się dogadać z kelnerem, zdała sobie sprawę, że się nie dogadam, więc przetłumaczyła. Zawsze lubiła się popisywać. Zaczęliśmy rozmawiać. No wiesz.
– A ona, co robiła w Marsylii?
– Uciekła od męża – wyjaśnił Jack. – Jakiegoś bogatego sukinsyna. – Zmienił ton głosu, zanucił melodię z jakiegoś musicalu: On prowadził firmę w Paryżu. – Biznesmen. Albo bankier. Albo zwykły palant. Marsylia była najdalszym miejscem, do którego mogła przed nim uciec.
– Dlaczego nie wróciła do Anglii? – Vera pomyślała, że kiedy się zrywa z facetem, chciałoby się mieć przy sobie przyjaciół. Może nawet rodzinę.
– Nie miała tam czego szukać. W rodzinie była czymś w rodzaju czarnej owcy. Grozili, że jeśli odejdzie od męża, ubezwłasnowolnią ją. No wiesz, zamkną u czubków. – Jack na moment zamilkł. – Próbowała się zabić. Ma szramę na nadgarstku. Zauważyłem ją już wtedy, kiedy siedzieliśmy przed kafejką w pełnym słońcu. Nadal ją ma. Nazywa ją swoją wojenną blizną.
– Nigdy na nią nie zwróciłam uwagi.
– To dlatego nosi tyle bransoletek. Tak czy inaczej, to było dawno temu. Domyśliłem się, co z nią jest. Zaprowadziłem do lekarza. Gdy bierze lekarstwa, wszystko jest okej. Lekarze twierdzą, że to choroba dwubiegunowa. Ja tam się nie znam, ale też bym zwariował, gdybym przeszedł przez to, co ona.
– Ale mówisz, że przestała brać lekarstwa?
– Aye. Twierdzi, że już się dobrze czuje, że ich nie potrzebuje. – Znowu zamilkł i podniósł wzrok, spoglądając Verze prosto w oczy. – Myślę, że kogoś ma. – Potem dodał: – Myślę, że chce czuć to odurzenie, kiedy się człowiek zakocha. Dlatego przestała brać lit.
– A gdzie miałaby poznać kogoś innego? – Vera uważała, że Jacka ponosi wyobraźnia. – Kogo ona spotyka poza Chrisem z pubu i Arthurem weterynarzem?
– Ma grono własnych znajomych – odparł Jack. – Własne zainteresowania. Taka była umowa od samego początku. Miałem jej nie kontrolować. – Zawahał się. – W zeszłym tygodniu, kiedy rozmawiała przez telefon, a ja wszedłem, rozłączyła się. Nie chciała powiedzieć, z kim rozmawiała.
– Więc twoim zdaniem, dokąd mogła pojechać? – Vera zdała sobie sprawę, że wypiła już całe piwo. Wolałaby, żeby Jack sobie poszedł, zanim otworzy następne. Wtedy mogłaby rozkoszować się drinkiem w spokoju.
– Nie wiem – odparł. – Gdybym wiedział, pojechałbym po nią.
– Mimo że miałeś jej nie kontrolować? – Vera popatrzyła na Jacka wyzywająco, czekając, aż wymyśli rozsądniejszą odpowiedź. – Może jest tak, jak napisała. Potrzebuje kilku dni dla siebie – dorzuciła, myśląc, że dość łatwo mogłaby sprawdzić, dokąd Joanna uciekła. W promieniu dziesięciu mil funkcjonowała tylko jedna firma taksówkarska i wszyscy z niej korzystali. Gdyby pogadała z Tommym Woolerem, szybko by się dowiedziała, gdzie Jo się ukryła. Gdyby Jack nie był tak wystraszony, na pewno też by na to wpadł.
– Przestała brać lekarstwa – powtórzył, nachylając się, żeby mieć pewność, że Vera rozumie wagę tego, co mówi. – Od długiego czasu jest jak na huśtawce: najpierw szybuje wysoko niczym latawiec, śpiewa, śmieje się, a już za chwilę jest wściekła i o wszystko się czepia. Nie jest sobą. Nie zamierzam jej tu ściągać wbrew jej woli. Sądzisz, że byłbym z nią, gdyby mnie nie chciała? Sądzisz, że zmuszałbym ją do tego, żeby była nieszczęśliwa? Posłuchaj, wiem, że masz mnie za mięczaka i dupka, ale ja za Joannę Tobin oddałbym życie. – Urwał, żeby nabrać powietrza. – Boję się o nią, boję się, że coś sobie zrobi.
– Myślisz, że mogłaby znowu próbować się zabić?
– Tak – odrzekł. – Tak właśnie myślę. Jeśli jej się nie uda. Jeśli to, co sobie wymarzyła, się nie ziści.
Vera podźwignęła się na nogi. W torbach miała mrożonki, które za chwilę się rozpłyną.
– Więc, czego ode mnie oczekujesz?
Spojrzał na nią, jakby była niespełna rozumu.
– Oczywiście, żebyś ją znalazła. Żebyś sprawdziła, czy jest bezpieczna.
– A potem?
– To wszystko. – Jack również wstał i oboje poszli do wyjścia. Na zewnątrz było bardzo zimno, na niebie migotały gwiazdy. – Upewnij się tylko, czy jest bezpieczna.
_Koniec wersji demonstracyjnej._