Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkło i brylanty. Gabriela Zapolska w swojej epoce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkło i brylanty. Gabriela Zapolska w swojej epoce - ebook

Barwne życie Gabrieli Zapolskiej to romanse, skandale, stroje, brylanty... i ciężka praca. Arcydzieła i ramoty. Atakowana przez krytyków, odważnie walczyła o miejsce na literackim Parnasie. Jako aktorka chciała dorównać Modrzejewskiej. Choć urodzona w pałacu, żarliwie ujmowała się za najbiedniejszymi. Broniła praw kobiet, lecz wyśmiewała emancypantki. Uwodziła młodych mężczyzn, wciąż marząc o ciepłym rodzinnym gniazdku. I nieustannie chorowała.

Arael Zurli pasjonująco opisuje życie i twórczość tej pięknej kobiety o niełatwym charakterze oraz dramatyczne okoliczności jej śmierci. W tle malownicza epoka fin-de-siècle’u: teatr, moda, Paryż, ówczesne sensacje.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0469-8
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zawsze hołdowałam prawdzie życiowej,

to jest temu, co życie daje –

momentom brylantowego piękna

i smutnego zła.

GABRIELA ZAPOLSKA

1857–1878

Sielanka i przedpiekle

„W uszach miała jakieś świecące kolczyki. Może brylanty – może szkło... kto wie, co tkwi w duszy i uszach artystki”. Tak opisuje Zapolska bohaterkę swojej noweli o aktorce.

U niej samej z kolczykami różnie bywało, gdyż okresy biedy przeplatały się z okresami dostatku, jeżeli nie bogactwa. Za pieniądze, które przyniosło jej wydanie dwóch poczytnych powieści, sprawiła sobie brylantowe butony nazwane od ich tytułów Sezonowa miłość i Córka Tuśki. Do brylantów wśród szkła można porównać jej bardzo niejednolitą twórczość.

Bo nawet krytycy literaccy nie zawahali się użyć w stosunku do wielu jej dzieł brutalnego określenia: grafomania. Odeszły w zapomnienie i nie ma powodu, aby ich żałować, ale niestety teraz dołączyły do nich także utwory wartościowe. Po prostu nikt dzisiaj nie ma czasu się w nie zagłębiać, może poza zawodowymi polonistami lub uczniami zmuszonymi do przeczytania lektury obowiązkowej, jaką wciąż jest Moralność pani Dulskiej. Dlatego opis barwnego życia Zapolskiej przeplotę streszczeniami jej utworów, a wszystko to zostanie umieszczone, zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, na szeroko zarysowanym obyczajowym tle epoki. Jeżeli czytelnika coś z tego znudzi – nic łatwiejszego, niż przerzucić kartkę.

Zapolska zajmowała się publicystyką, pisała powieści i opowiadania, jednakże próbę czasu przetrwały głównie jej sztuki teatralne. Nic dziwnego – nie tylko sama była aktorką, ale ze sceną związała się już jej matka, Józefa Karska. Jako uzdolnioną baletnicę, solistkę scen warszawskich, ujrzał ją w 1852 roku zamożny ziemianin Wincenty Korwin-Piotrowski i w kilka miesięcy później uczynił swoją małżonką. Była to piękna brunetka o olśniewająco białej cerze i połyskliwych ciemnych oczach, która swoją urodę przekazała przyszłej pisarce. Niestety – nie dała jej wiele ponadto. Nie zaliczała się bowiem do dobrych matek: trójkę jej dzieci wychowywały głównie bony, gdyż niegdysiejsza tancerka wolała myśleć o rozrywkach, strojach i biżuterii. Wydawała na nie mnóstwo pieniędzy, jakby dla potwierdzenia, że małżeństwo stało się dla niej wrotami do bogactwa i kariery społecznej; po latach dorosła już Gabriela stwierdziła: „Moja matka wyrzucała po prostu pieniądze przez okno”. Toteż wkrótce Kiwerce, rodzinny majątek Piotrowskich na Wołyniu (drugim takim majątkiem były Podhajce), miały na hipotece dług czterdziestu tysięcy rubli. Trudno było to odgadnąć, patrząc na elegancki pałac otoczony parkiem, wielokonne zaprzęgi i liczną służbę, niemniej najstarsze dziecko, syn Kazimierz, urodzony w roku 1855, miał ukończyć studia prawnicze, by w przyszłości służyć ojcu pomocą w prowadzeniu zadłużonego gospodarstwa. Córka Maria Gabriela Stefania, nazywana w domu Lunią, przyszła na świat 30 marca 1857 roku; sześć lat po niej pojawiła się Konstancja, zwana Kocią.

Póki dzieci były małe, korzystały z uroków życia na wsi: pływania łódkami po rzece, jazdy konnej, odwiedzin w ubogich chatach chłopskich lub w zamożnych domach szlacheckich sąsiadów. Dziewczynki bawiły się lalkami, szyjąc dla nich sukienki i odgrywając scenki z życia domowego. Od guwernantek uczyły się francuskiego i gry na fortepianie. Nie mamy żadnych informacji o tych domowych wychowawczyniach, możemy jednak sięgnąć do napisanego w roku 1900 felietonu Zapolskiej, który odwołuje się do zbiorowych wspomnień:

I my patrzyliśmy ciekawie w świat, przed nami otwarty, i o to, co było dla nas niezrozumiałe, pytaliśmy, pytaliśmy natrętnie, zaczynając tem wiecznem dziecinnem: „A po co?”. Odpowiadała nam Fraülein albo mademoiselle, jedna z dwóch, bo jesteśmy wieczystymi pawiami narodów, pawiami i papugą i dzieci polskie „lepiej urodzone” klęczą często w swoich białych łóżeczkach, mówiąc o porannej lub wieczornej chwili nie „Ojcze nasz!” – lecz „Vater unser” albo „Notre père”... (...). Co będzie to dziecko mówiło z tą dziewczyną obcą, innej narodowości, w innem środowisku zrodzoną i wyrosłą – co mu ta dziewczyna odpowie na jego wieczne – „a po co...?”, o to troszczy się często matka najmniej. Chodzi o to, aby mówiła z dzieckiem po francusku lub po niemiecku. Akcent jest – choć często akcent to kucharski i charczący szwaczek z przedmieść Paryża lub trywialny dialekt wiedeński. Lecz co tam w maluchną duszyczkę się dostało? jakie często zranienie duszy i ambicyi dziecka, jaka czasem skaza wieczysta, na przeźroczej powierzchni istoty moralnej dzieciny, o tem dopiero późniejsze życie zaświadczyć może.

Potem nadeszła pora, gdy ta edukacja została uznana za niewystarczającą. Należało ją uzupełnić w renomowanym zakładzie naukowym. A do najmodniejszych należały pensje dla panien prowadzone przez sercanki – zakonnice ze zgromadzenia Sacré-Coeur.

Tutaj koniecznie trzeba opowiedzieć o nadzwyczajnej pobożności ojca Gabrieli. Pobożności, która z czasem przybrała wręcz karykaturalną formę. Wincenty Korwin-Piotrowski nie został wprawdzie księdzem, o czym marzył we wczesnej młodości, ale nie przeszkodziło mu to w codziennym odprawianiu mszy dla całej rodziny. Tak jest – ubrany w przepisowe szaty liturgiczne, stawał przed ołtarzem w pałacowej kaplicy, a role ministrantów przyjmowały na siebie jego dzieci, zazwyczaj serdecznie tym rozśmieszone. Zabawa robiła się jeszcze lepsza, gdy nabożeństwo musiało być śpiewane, co przy absolutnej niemuzykalności samozwańczego kapłana dawało groteskowe efekty. Ponieważ niegdyś ślubował pielgrzymkę do Ziemi Świętej, postanowił uprościć sobie tę podróż przez przejście odległości dzielącej Kiwerce od Jerozolimy niejako na raty, prawie nie ruszając się z domu. W tym celu, ubrany w kompletny strój pątniczy i z kijem pielgrzymim w dłoni, codziennie maszerował do niedalekiego lasku, a wróciwszy, starannie notował przebyte kilometry, pełen nadziei, że z czasem zsumują się one we właściwą liczbę.

Sam wychowany w konwencie ojców jezuitów, nie widział niczego niewłaściwego w oddaniu dziecka pod opiekę zakonnic i tym sposobem jedenastoletnia Gabriela znalazła się w zakładzie naukowo-wychowawczym sióstr sercanek we Lwowie.

I od razu doznała szoku.

O metodach stosowanych przez siostry zakonne pisała niejedna ich podopieczna; w Polsce najgłośniejszym przykładem jest Drewniany różaniec Natalii Rolleczek, nie wiedzieć czemu z reguły wznawiany bez drugiej części zatytułowanej Oblubienice, w której autorka trochę usprawiedliwia swoje dawne wychowawczynie. Bardzo pozytywnie wspominała szkołę prowadzoną przez zakonnice w swej Autobiografii Joanna Chmielewska, choć oczywiście i w jej przypadku rygory klasztorne dziwnie zaznaczały się po powrocie do domowego otoczenia, choćby wówczas, gdy jedna z koleżanek podeszła do rodzonego ojca ze słowami: „Proszę siostry, nie, proszę pana, nie, proszę księdza...”. W innej zakonnej szkole z internatem dziewczęta budzono słowami: „Jezus, Maria, Józef”, na co miały obowiązek głośno odpowiedzieć: „Oddaję wam moje serce!”. Gdy wychowanka owej uczelni nocowała w arystokratycznym domu swojej przyjaciółki, gdzie rano gości budził lokaj, wyrwana ze snu wykrzyknęła do niego: „Oddaję wam moje serce!”. Lokaj jakoby miał rzucić się do ucieczki, gdyż panienka była bardzo brzydka.

To, co spotkało małą Gabrielę, nie nadawało się niestety na temat zabawnej anegdotki, więc po dwudziestu latach zostało przez nią opisane w książce o wymownym tytule: Przedpiekle. Powieść zaczyna się od opisu sypialni uczennic, wielkiego pokoju, „w którym na wzór szpitali wznoszą się w regularnych odstępach żelazne, smutne, więzienne prawie łóżka (...) w bladym świetle lampki płonącej przed ołtarzem Matki Boskiej ponuro spoglądającej z ciemnego tła obrazu”. Nowo przyjęta ośmioletnia Stasia, dotychczas sypiająca w dziecinnym łóżeczku z lalką w objęciach, zostaje przez dyżurną nauczycielkę brutalnie zmuszona do przyjęcia niewygodnej pozycji na wznak, z rękami skrzyżowanymi na piersi, co bardzo utrudniało nie tylko zaśnięcie, ale nawet oddychanie. Był to rok 1868. Ale oto wspomnienie Marii Kureckiej z lat dwudziestych XX wieku dotyczące ekskluzywnego, straszliwie drogiego zakładu dla dziewcząt z tzw. dobrych domów, do którego oddał ją owdowiały ojciec: „W łóżku wolno było leżeć tylko i wyłącznie na plecach, z rękami ułożonymi na kołdrze i nawet w nocy – przyświecając sobie małymi latarkami – zakonnice sprawdzały szeregi śpiących”^().

Oczywiście po odejściu kontrolerek momentalnie zaczynały się dziać nieopisane rzeczy. Dziewczęta, krępowane przez cały dzień ostrym klasztornym rygorem, z chichotem wyskakiwały z łóżek, rzucały w siebie poduszkami, ogryzkami od ukradkiem zjadanych jabłek, pochłaniały przemycone do sypialni słodycze, namiętnie plotkowały i zwierzały się sobie wzajemnie. A tematy tych zwierzeń najczęściej nie były odpowiednie dla uszu najmłodszych koleżanek. W ten sposób pensja zamiast umoralniać – dokonywała dzieła zepsucia.

Uczennice z Przedpiekla korespondowały z krążącymi pod oknami pensji chłopcami, wyrzucając im karteczki przez okna lub przekupując służącą, do tego zbiorowo kochały się w przystojnym profesorze historii, lecz Stasię – posażną dziewczynkę ze szlacheckiego domu – dosłownie zarezerwował dla siebie nauczyciel muzyki. Ów wieśniak z pochodzenia, który chłopskie nazwisko Myzdek zmienił na Mystkowski, upatrzył sobie Stasię na przyszłą żonę tym chętniej, że majątek jej ojca leżał tuż obok wioski, w której sam się urodził. Nie było w tym żadnej miłości, jedynie wyrachowanie – i Zapolska przez wszystkie strony powieści w bardzo egzaltowany sposób opisuje zabiegi, jakimi nauczyciel usiłował omotać swą stopniowo dorastającą podopieczną.

Poza tym dużo miejsca poświęca opisowi karygodnych, zabójczych praktyk wychowawczych, które odmawiały dojrzewającym organizmom młodych kobiet świeżego powietrza, ruchu, właściwego pożywienia, zamykając je w stęchłych murach szkolnego budynku i żywiąc bezwartościowymi, tanimi produktami przyrządzanymi przez nieuczciwą kucharkę: „Te zupy na kościach gotowane, które zaledwie pokrywają dna talerzy, to łykowate, krowie mięso, rozdawane maluchnymi porcyjkami, te kartofle «na większą chwałę Pana Jezusa» bez masła połykane, te trzy śliwki suszone, reprezentujące deser”. Wiecznie głodne dziewczęta, pozbawione witamin, gryzły kredę, zdrapywały tynk ze ścian i chrupały węgielki, próbując dostarczyć sobie podstawowych składników odżywczych. Nie dostałyby ich zresztą i w rodzinnym domu; fatalne ówczesne jadłospisy w ogóle nie uwzględniały surowych warzyw, owoce pojawiały się na stołach rzadko – w formie wymyślnego deseru, a o bilansie żywieniowym nikt jeszcze nie słyszał. I długo nie miał usłyszeć. Urodzona w 1873 roku, więc o szesnaście lat młodsza od Zapolskiej, francuska pisarka Colette (też mająca na drugie imię Gabriela) wspomina, jak wraz z koleżankami jadły papier, kredę, obgryzały ołówki, polecając sobie co lepsze gatunki drewna, nie pogardzały nawet gumką do ścierania.

Koszmarne było w tej epoce również ubranie. W czasach Zapolskiej obowiązywały gorsety, dziewczęta dusiły się więc od rana do nocy w ciasnych „sznurówkach” odciskających na skórze głębokie sine pręgi i zniekształcających jeszcze nierozwinięte figury. Stopy miały zdeformowane od modnego obcisłego obuwia, a skórę niezdrową wskutek zupełnego zaniedbania higieny. Bo myć się należało wyłącznie w koszuli. Wszelka nagość, także między kobietami, była najsurowiej zakazana; badanie lekarskie polegało na osłuchiwaniu przez sukienkę, kąpiel – również w koszuli! – zdarzała się najwyżej raz na tydzień z wielkim niedostatkiem wody i mydła, których należało przecież oszczędzać. Dopiero wtedy zmieniano bieliznę. Długie włosy myto jeszcze rzadziej, dobrze, jeżeli raz na miesiąc.

Bardziej niż brak higieny szkodził jednakże brak ruchu. Nie istniał taki przedmiot, jak wychowanie fizyczne, opisana w Przedpieklu szkoła pani Gierczykiewiczowej nie posiadała nawet podworca, gdzie dziewczęta mogłyby pobiegać – był tylko mały dziedziniec całkowicie pozbawiony zieleni oraz typowy dla dawnych galicyjskich kamienic zewnętrzny ganek otaczający całą kondygnację. Tam spędzano tzw. rekreację, rodzaj godzinnej przerwy między lekcjami, podczas której mieszały się ze sobą wszystkie klasy, łącznie liczące dwieście uczennic. Sal lekcyjnych nie wietrzono, a ławki miały jeden tylko rozmiar, zupełnie nieprzystosowany dla najmłodszych dzieci: „Pulpit zbyt wysoki zmuszał dziecko do podnoszenia wysoko prawej ręki, wskutek czego jedna łopatka krzywiła się systematycznie, a napływ krwi do organów lewej strony utrudniał normalne krążenie. Wskutek podobnej pozycji głowa przechylała się na lewe ramię – twarz przekrzywiała mimo woli, a prawe oko dostrzegało ciągle ścianę nosową”. Plan zajęć ułożony był bez względu na wiek uczennic: „Kilkoletnie dziecko pracuje tak długo nad jednym przedmiotem, jak i dorosła dziewczyna. Wszystkie one męczą się jednako długo w tym zaduchu, bez podziału, bez dostosowania się do stopnia, w jakim umysły się znajdują”. Toteż wszystkie były jednakowo blade i anemiczne.

Pisze Zapolska, że gdy uczennice „wróciły do domów na święta lub wakacje, matki, przerażone bladością córek, roztwierały szeroko ręce – ale one senne i wycieńczone przechodziły mimo i kładły się gdziekolwiek, zasypiając natychmiast. Mimo to kazano im wracać na pensję po upłynionym czasie, a matki odwoziły je same, ubolewając, że «córka tak źle wygląda»... W swych płaskich umysłach wynajdywały jednak wymówkę: «to wiek krytyczny – przejściowy» – i rade, że się pozbyły kłopotu, zostawiały bladą jak opłatek córkę w tym przedsionku piekła, aż złowieszczy, suchy kaszel i krwawe plwociny nie oznajmiły, że ratunek za późny – i suchoty rozwinięte... Dziewczynka szła do grobu z patentem sześciu klas ukończonych”.

Za to – przynajmniej w powszechnym rozumieniu – miała zapewnione zbawienie duszy. Na pensjach, czy to przyklasztornych, czy świeckich, rej wodził katecheta, a i regulamin był w pełni ukierunkowany na wyrabianie chrześcijańskiej pokory. Zapolska pisze: „Rózgi wprawdzie na pensji pani Gierczykiewicz nie używano, ale pociągnięcie «wstępniaka» za ucho, uderzenie w plecy lub głowę, wreszcie «klęczenie», i to «klęczenie» na środku klasy z kantową linijką przełożoną przez plecy – były to kary słodkie, pedagogiczne i dozwolone”. Owa „kantowa”, czyli kanciasta, linijka miała inne zastosowanie na pensji opisywanej przez Marię Kurecką (przypominam – w latach dwudziestych XX wieku!): „Pojawiała się egzekutorka (...) i kolejno podchodzącym do niej delikwentkom aplikowała czarną, graniastą linijką łapy, po trzy na rękę, a przy krzykach lub piskach – jeszcze po jednej dodatkowo”. W przypadku skrajnych wykroczeń używano tam rzemiennego pasa; pięć do dziesięciu uderzeń „w miejsce, naturą rzeczy do tego przeznaczone (...) przynosiło – najczęściej – natychmiastowy, pożądany skutek”.

Pomimo tak surowych warunków życia pensja opisywana przez Zapolską przesiąknięta była atmosferą niezdrowego erotyzmu: naturalną ciekawość tych spraw dziewczynki zaspokajały dzięki informacjom dostarczanym przez tzw. przychodzące, czyli uczennice zamieszkałe w domach rodzinnych, zjawiające się jedynie na lekcje. Były to z reguły wulgarne opowieści zasłyszane od służących lub ukradkowe obserwacje w rodzaju cytowanych przez Zapolską: „narzeczony starszej siostry całował ją w szyję, a listonosz uszczypał w ramię pokojówkę, gdy mu drzwi otworzyła”. Stanowiły niemal wyłączny temat rozmów, a ponieważ wśród uczennic krążyły programowo nasyłane donosicielki przekazujące wszystko wychowawczyniom, opracowano specjalny szyfr, dzięki któremu do uszu lizusek docierały zdania: „Wiesz, starszy ołówek bibuli się do kałamarza”.

Dziewczęta bezustannie mówiły, myślały i marzyły o miłości, co dobrze oddaje zdanie z XIX-wiecznej powieści Eugenii Żmijewskiej pisanej w formie pamiętnika uczennicy Instytutu Maryjskiego w Warszawie: „Każda kocha się – to w profesorze, to w damie klasowej, to w uczennicach z wyższych klas”. Cytowana pozycja nie jest przypadkowa: właśnie od pracownicy tegoż Instytutu zasięgnęła Zapolska dodatkowych informacji w trakcie pisania Przedpiekla.

Profesorowie wyczuwali te nastroje i nierzadko sami padali ich ofiarą, znajdując miłosne wyznania wetknięte w zeszyty z wypracowaniami. Zaloty „tych dziewczyn poplamionych kredą, atramentem, źle ubranych, głupich lub zaspanych” na ogół budziły w nich głęboką niechęć, lecz bywali i tacy, którym się to podobało. Wspomniany już profesor historii „widział wrażenie, jakie robił na tych drobnych istotach, tak nędznych w swym leniwym rozwoju, i niemal z okrucieństwem lubował się w wyprowadzaniu na jaw ich namiętności ukrytych. Pochlebiał im, mówiąc «pani» dwunastoletniej dziewczynce, drżącej jak liść pod jego wejrzeniem (...). Rozsypywał umyślnie książki, przechodząc mimo ławek, aby ukląkłszy, spojrzeć na dziecinne, wysoko odsłonięte nogi, kryjące się pod ławki pod wpływem tego spojrzenia”. Innym typem był profesor muzyki, Mystkowski, którego kilkuletnie zabiegi wokół Stasi płynęły wyłącznie z chęci zdobycia jej posagu. Z zimną krwią zaplanował sobie na tyle rozbudzić dziewczynkę zmysłowo, by sama rozpoczęła z nim romans. Skompromitowana, musiałaby oddać mu swoją rękę. Plan o tyle się nie powiódł, że Stasia, pod niemałym wpływem katechety, księdza Marka, wpadła w dewocję, należało więc użyć przemocy fizycznej. Owa scena niedoszłego gwałtu, przerwanego pojawieniem się wychowawczyni, stanowi kluczowy moment powieści, bowiem wychowawczyni Melania, zwiędła stara panna, sama kochająca się w Mystkowskim, postanawia ukarać za niemoralność niewinną Stasię i zmusza ją do publicznej pokuty. Polegało to na przejściu na klęczkach, z powrozem na szyi, między szpalerem wszystkich uczennic oraz nauczycielek aż do posągu Matki Boskiej, aby u jego stóp odmówić akt skruchy. Załamana takim sponiewieraniem jej godności, Stasia wiesza się później na klamce, lecz ratuje ją posługacz kuchenny przy pomocy księdza Marka, w którym budzi się uczucie zwykłej ludzkiej litości. Wezwany lekarz ofiarowuje dziewczynie, pozbawionej rodziców, swoją przyjaźń, dom, a na końcu – małżeństwo, nie ulega jednak wątpliwości, że jest to szczęśliwe zakończenie dopisane na użytek czytelników. Rzeczywistość nie bywała tak łaskawa.

Zapolska nie omieszkała podkreślić, iż wszystkie szczegóły obyczajowe zamieszczone w Przedpieklu są autentyczne. Pokuta Stasi naprawdę odbyła się w zakładzie sióstr sercanek, choć jej powód był inny, mniej drastyczny, mianowicie zakonnice przechwyciły list miłosny czternastoletniej wychowanki skierowany do piętnastoletniego brata jednej z koleżanek, którego w dodatku nie znała osobiście i widziała tylko na fotografii. Siostry uznały młodzieńcze wyznania za tak gorszące, że dla odstraszenia ewentualnych naśladowczyń czym prędzej zmusiły winowajczynię do publicznego wyrzeczenia się swego grzechu. Prowadzona na powrozie dziewczyna dostała ataku histerii, a ponieważ takie zachowanie z łatwością udziela się innym, w histeryczny szał wpadła połowa pensji. Skandalu nie dało się zatuszować, doszedł do uszu Wincentego Piotrowskiego i Gabriela została przeniesiona z Sacré-Coeur, gdzie spędziła dwa lata, na wcale nie lepszą prywatną pensję Walentyny Horoszkiewicz. I właśnie połączenie tych dwóch zakładów stworzyło powieściowe Przedpiekle, czyli szkołę pani Gierczykiewiczowej.

Na pensji Zapolska spędziła tylko rok. Dalszą naukę pobierała tak zwanym wówczas systemem domowym we Lwowie i rodzinnych Kiwercach. Matka, wciąż jeszcze młoda i atrakcyjna, spragniona rozrywek, wymogła na mężu wynajęcie we Lwowie apartamentu, w którym od czasu do czasu pomieszkiwała sama lub z dziećmi. Drugi, sześciopokojowy apartament wynajmowali w Warszawie przy Alejach Ujazdowskich. Dawało to wspaniałą okazję do spędzania każdego wieczoru w teatrze. Premiery odbywały się wtedy bez porównania częściej niż teraz, nie było mowy o powtarzaniu tego samego programu miesiącami, niekiedy już na drugi dzień grano nową sztukę. Zarówno aktorki, jak i co bogatsze panie z publiczności mogły wtedy zabłysnąć świetnymi toaletami, o których nazajutrz plotkowało całe miasto. A stroje bywały naprawdę piękne. W latach siedemdziesiątych XIX wieku nastąpił kres krynoliny, co wiązało się ze schyłkiem świetności cesarstwa francuskiego pokonanego w wojnie z Prusami. Nadeszła era Wiednia. Dotychczasowe obręcze, na których rozpinano szeroką krynolinową spódnicę, zaczęły się zwężać, przez specjalne uwypuklenia eksponując tył sylwetki. Przerodziło się to w tiurniurę, nazwaną tak od „tournure” – włosianej poduszki umieszczanej na pośladkach, okrywanej ozdobnie udrapowaną tkaniną spływającą od ciasno zesznurowanej talii, ustępującej obwodem modnym bufiastym rękawom. Suknie zdobiono mnóstwem kokard, koronek, riuszek i wszelakiej pasmanterii, szyto je zaś z ciężkich jedwabiów o skontrastowanych barwach. Oto przykład ich zestawu zaczerpnięty z literatury tej epoki, Księżniczki Zofii Urbanowskiej: „Cudowne połączenie koloru mahoniu acajou z kolorem bladoniebieskim électrique, bo dziś bez elektryczności nie można się nigdzie obejść”. Do tego fryzura z wysoko upiętych włosów, podfryzowaną grzywką spadającą na czoło (która zdaniem krytyków upodabniała kobietę do kudłatego pieska i odbierała jej wszelki wyraz inteligencji), trochę klejnotów, długie rękawiczki i już można było czekać, aż rozsunie się kurtyna.

Gdy ją zasuwano, dając hasło do rozpoczęcia antraktu, widowisko wcale się nie kończyło. Teraz aktorami stawała się publiczność. Teatralne lornetki kierowały się ku lożom, w których siedziały wystrojone panie, niewychodzące do foyer, gdyż nie było wtedy takiego zwyczaju. Na krótko wychodzili jedynie panowie: niektórzy, aby wypalić cygaro, inni po czekoladki dla swoich towarzyszek, najliczniejsi – aby odwiedzić znajomych na sali. Mężczyźni zajmujący krzesła na parterze, szczególnie w pierwszych rzędach, tradycyjnie wstawali, obracając się do widowni; wojskowi mieli to nawet oficjalnie nakazane. Reymont opisuje w Ziemi obiecanej, jak Karol Borowiecki „wstał i odwrócony twarzą do sali zapełnionej od góry do dołu najlepszą, na jaką tylko było stać Łódź, publicznością, przyglądał się uważnie, co chwila kłaniając się to lożom, to krzesłom niesłychanie dystyngowanym ruchem głowy. Stał spokojnie pod ogniem lornetek i spojrzeń, jakie w niego uderzały ze wszystkich stron teatru, który wrzał niby ul świeżo osadzonym rojem (...). Patrzył dosyć wyniośle na teatr zalany światłem i na tę barwną, błyszczącą brylantami publiczność. Loże podobne były do żardinierek wybitych wiśniowym aksamitem, na którego tle niby kwiaty siedziały strojne kobiety, skrzące się drogimi kamieniami”.

Teatralne lornetki albo przynoszono ze sobą – często były to prześliczne, ozdobne cacka z masy perłowej – albo za drobną opłatą wypożyczano u biletera czy w szatni. Niektóre teatry z góry wliczały tę kwotę w cenę biletu i zmuszały widzów do pobierania lornetek, z czasem oczywiście wyświechtanych i lepiących się od brudu; działo się tak mimo ostrzeżeń lekarzy, straszących epidemią jaglicy, zwanej wówczas egipskim zapaleniem oczu. Dobre obyczaje nakazywały, by panny w żadnym wypadku nie lornetowały mężczyzn, nawet aktorów (!), możemy jednak przypuszczać, że i tak bardziej interesowały je wspaniałe stroje prezentowane przez damy z lóż. Ale publiczność zajmowała nie tylko loże i parterowe krzesła, gdzie ceny biletów były bardzo wysokie: dwa i pół rubla w zaborze rosyjskim, co najmniej siedem złotych reńskich w austriackim. Nad lożami szumiała galeria, a nad nią – paradyz zwany również jaskółką. Stamtąd oglądało się przedstawienie na stojąco, jeżeli w ogóle można mówić o oglądaniu, ponieważ – nie tylko z powodu straszliwego tłoku – mało co było widać. Za to bilety kosztowały niewiele: w zaborze rosyjskim trzydzieści kopiejek, w austriackim – dwadzieścia centów. Dla uczącej się młodzieży były to jednak poważne kwoty, toteż dla zaoszczędzenia ich wielu musiało rezygnować z obiadów. Kornel Makuszyński wzdychał po latach: „Boże mój! gdybym policzył, ile razy nie jadłem, aby tylko być w teatrze, mógłbym bez procesu kanonizacyjnego zostać wielkim świętym za posty i umartwienia”. Szczegółowo opisał jednakże i inne sposoby dostania się na upragnioną jaskółkę: sprzedawanie szkolnych podręczników, umowę z bileterem, wejście na zużyty bilet sprzed paru dni, przejęcie biletu od kogoś, kto znudzony wyszedł po pierwszym akcie, wreszcie wepchnięcie się na siłę. Makuszyński konkluduje: „Na paradyzie (...) było tałatajstwa tyle, co śledzi w beczce. Dziw, ale zawsze kilka dziesiątków widzów więcej, niż sprzedano biletów i niż wolno było sprzedać. Drugi dziw, że się ten teatr nie zawalił”.

Hałas na jaskółce najbardziej przeszkadzał widzom ze znajdującej się poniżej galerii, niejednokrotnie więc wołali: „Cicho tam, bydło!”, na co z góry dobiegała dowcipna odpowiedź: „Bydło, a pod spodem gnój!”.

Podczas takich wieczorów rodziła się teatralna pasja Gabrieli. Już wówczas myślała, w jaki sposób sama zagrałaby daną rolę, jak zaprojektowałaby swój kostium i jak wyróżniłaby się w nim jej nieprzeciętna uroda.

Jak wyglądała Zapolska jako podlotek? Fotografie ukazują ją dopiero w pełni kobiecości, możemy jednak oprzeć się na opisie Stasi, bohaterki Przedpiekla, który, jak cała ta książka, niewątpliwie nosi cechy autobiograficzne:

Stasia dziwnie odbija swą urodą Cyganki – olbrzymimi oczami, w których ciemnej głębi pali się moc temperamentu, i wysmukłą postawą (...). Przejrzysty muślin źle osłania ciemne ramiona i długie ręce, porosłe gęstym, ciemnym włosem. Wysoko podniesiona fryzura odsłania kark, pokryty drobno kręconymi włosami, czoło nisko zarośnięte, przysłonięte jeszcze grzywą, gęstą, kręconą, spadającą na czarne brwi obfite. Chuda, cienka, wysmukła, z biodrami silnie zarysowanymi, ma w sobie urok podrastającej brunetki, od której rozchodzi się zapach tajemniczy, pełen ponęt i zmysłowych niespodzianek.

Jeśli pominąć „porosłe włosem ręce”, co brzmi niepokojąco i przywodzi na myśl małpę, ale wtedy nadawało kobiecie specyficzny, nieco perwersyjny powab – oraz kwestię tajemniczego zapachu, źle się kojarzącego na tle wyżej opisanych warunków higienicznych – to Gabriela zapowiadała się na piękność.

* * *

Musiała od razu spodobać się młodemu porucznikowi Petersburskiego Grenadierskiego Pułku Króla Fryderyka Wilhelma III, który poznał ją w Warszawie, gdzie przyjechała z matką do siostry ojca, Karoliny Staniszewskiej. Konstanty Eliasz Śnieżko-Błocki, bo tak nazywał się pochodzący ze żmudzkiej szlachty kawaler, miał wówczas dwadzieścia trzy lata, Gabriela – osiemnaście. Zaloty nie trwały długo i po kilku miesiącach, 28 września 1876 roku na Jasnej Górze w Częstochowie odbył się uroczysty ślub. Dziewiętnastoletnia panna młoda wystąpiła oczywiście w tradycyjnej białej sukni i w welonie ozdobionym kwiatem pomarańczowym, misternie wyrobionym z wosku. Wianki z tych niedużych białych kwiatków o pięciu podłużnych płatkach nosiły oblubienice już w średniowiecznej Hiszpanii. Moda przez Francję dotarła do całej Europy i właśnie przeżywała swoje apogeum: kwiat pomarańczowy we włosach miała na swoim ślubie sama królowa Wiktoria.

Pani Śnieżko-Błockiej nie przyniosła szczęścia ani Jasna Góra, ani kwiat pomarańczowy. Ślub ten nazwała później „nieszczęściem swego życia”. Po latach pisała: „Kto tak jak ja w małżeństwie stracił wszystko, zacząwszy od złudzeń dziewczęcych aż do majątku, i wyszedł z tej piekielnej próby złamany i zrujnowany...” – ten już nieprędko zgodzi się na ponowną utratę wolności.

A chodziło po prostu o pieniądze.

Łowcy posagowi pojawiali się wówczas bardzo często. Wielu młodych ludzi świadomie opierało swą przyszłą karierę na pieniądzach, które otrzymają od teściów, zaś rodzice córek zawczasu gromadzili posagi. Nie należy mylić posagu z wyprawą, która zawierała rzeczy osobiste oraz wyposażenie domu, niekiedy zresztą bardzo cenne – posag miał zawsze postać określonej kwoty pieniężnej, chyba że kogoś było stać na ofiarowanie córce fabryczki czy majątku ziemskiego. Toteż poza kompletnie urządzonym i umeblowanym czteropokojowym mieszkaniem w Warszawie Zapolska dostała od rodziców czterdzieści tysięcy rubli, od razu w całości przekazane Błockiemu. Choć była to duża suma, młody człowiek poczuł się rozczarowany, co zapewne dał odczuć świeżo poślubionej żonie. Zapewne – bo nie dysponujemy dokładną relacją na ten temat. Wiele mówi jednak nowela Zapolskiej Na koniec sami, opisująca radosną niecierpliwość młodej mężatki, niemogącej się doczekać pierwszych chwil tylko we dwoje, a później przeżywającej wstrząs po słowach męża: „Oszukany! oszukany! Czyż byłbym się żenił dla tak nędznego posagu!”.

Dla sprawiedliwości trzeba dodać, że i mężczyzna bywał przedmiotem targu. Zależało to od tego, która ze stron układających się o małżeństwo była bogatsza. Wyraźnie pisze o tym Zapolska w Śmierci Felicjana Dulskiego, gdy Zbyszko Dulski stara się o rękę panny z zamożnego miejskiego patrycjatu: „Dulska była w położeniu przekupki, która na straganie swój towar widzi już stargowany i na wpół kupiony przez nabywcę. Towarem tym był jej syn. Lotem ptaka przesuwały się przed nią wszystkie k o s z t a, jakie wyniosło wychowanie i wykształcenie Zbyszka. I to, co on «brał» za siebie – wydało się jej za mało”. Po ślubie jednakże zatryumfowała synowa: „Była ona tą, która zapłaciła i której dano towar trochę wybrakowany i zleżały”.

Wracając do małżeństwa Gabrieli, prawdopodobnie został jej oszczędzony szok nocy poślubnej, niesłychanie traumatycznej dla ówczesnych kompletnie nieuświadomionych dziewcząt, do tego stopnia, że wiele z nich nabawiało się trwającego przez całe życie wstrętu do wszelkiej seksualności – często nie bez winy mężczyzny. Pokłosie pruderyjnego wiktoriańskiego wychowania sięgnęło aż w wiek XX; oto jak opisuje pierwszą noc z mężem Zofia Stulgińska, która brała ślub w 1921 roku: „Moje pierwsze zetknięcie się z dziedziną seksu było straszliwym szokiem: łagodny, tkliwy Romeo przeobraził się nagle. Byłam tym bardziej przerażona i bezbronna, że moje błaganie i płacz podniecały go, zamiast uspokoić”. Zapolska nigdzie nie napisała czegoś podobnego, choć znając jej otwartość, moglibyśmy się spodziewać nawet znacznie drastyczniejszych wynurzeń. Natomiast opublikowany w 1900 roku szkic powieściowy Z pamiętników młodej mężatki jest wspaniałym studium kłopotów i rozterek młodej kobiety, która prosto z domu rodzinnego znalazła się na własnym gospodarstwie, bez żadnego pojęcia, jak należy je prowadzić. Nie potrafi „zadysponować” obiadu, czyli wymyślić, co na niego podać, tym bardziej że nie zna także składników potraw oraz wartości pieniądza. Ponieważ nie wystarcza jej suma przeznaczona przez męża na utrzymanie domu, ukradkiem sprzedaje nieliczne wartościowe drobiazgi będące jej własnością. Boi się męża, który ją lekceważy, służącej, która ją okrada, a nawet samotnego chodzenia po ulicy, na której dotąd nigdy nie pojawiała się inaczej niż pod opieką matki. Ponieważ mąż nieustannie wypomina jej niską kwotę posagu, młoda kobieta zaczyna się zastanawiać, jak to właściwie jest:

Julian dawniej mieszkał w jednym pokoju i o ile wiem, jadał obiady w dość podrzędnej restauracji. Ożeniwszy się ze mną, mieszka w czterech pokojach i jada obiady względnie wykwintne, które mu jeszcze za skromnymi się wydają. Ja zaś, będąc panną, zajmowałam z rodzicami śliczny apartament przy ulicy Włodzimierskiej, osiem pokojów z balkonem od frontu. Jeździłam powozem (...) i bywałam w teatrze w loży, a nie tak jak teraz... w krzesłach. Julian więc na czysto z a r o b i ł na małżeństwie, ja zaś s t r a c i ł a m. I to on jest niezadowolony, a nie ja. Jemu się zdaje, że on jest mało zapłacony. Ale za co? za co?

Dziwi się, dlaczego mąż z wielkimi wymówkami na temat rozrzutności wydziela jej posagowe pieniądze, które przecież powinny należeć wyłącznie do niej, nie skarży się jednak rodzicom, gdyż dobrze pamięta ich wieczne małżeńskie kłótnie na temat wydatków. Wreszcie zaczyna myśleć, w jaki sposób mogłaby zarobić choćby niewielką kwotę, aby uniknąć upokarzającego proszenia o każdego rubla. Niestety, poza ukończoną pensją nie ma żadnego wykształcenia ani najmniejszych kwalifikacji zawodowych. Z trudnej sytuacji wybawia ją dopiero tysiąc rubli otrzymane w prezencie od własnego ojca za urodzenie córeczki. Zaczyna kupować sobie ładne stroje, chodzi na ślizgawkę i staje się zupełnie zadowolona z życia. Za tym pozornie szczęśliwym zakończeniem stoi oczywiście ironiczny uśmiech autorki.

Już w 1873 roku Eliza Orzeszkowa opublikowała bardzo smutną powieść Marta – tragiczną historię młodej wdowy z dobrego domu, która po śmierci męża pozostaje z małą córeczką bez żadnych środków utrzymania i desperacko szuka jakiejkolwiek pracy. Niestety, okazuje się, że jej humanistyczne wykształcenie jest bardzo powierzchowne, nie daje więc żadnych możliwości. Kobieta nie rezygnuje: wspomagana przez życzliwych ludzi próbuje kopiować ilustracje dla czasopisma, tłumaczyć literaturę z języka francuskiego, wreszcie za marne grosze zatrudnia się u bezlitośnie wykorzystującej swój personel szwaczki. Mogłaby zostać utrzymanką pewnego młodego człowieka, ale nie pozwalają jej na to zasady oraz niewygasła miłość do zmarłego męża. Zmuszona chorobą córeczki do żebraniny, na koniec ginie tragicznie przy próbie kradzieży.

Przypadek Marty jest oczywiście skrajny – w jej środowisku osamotnionymi kobietami opiekowała się, lepiej lub gorzej, rodzina. Gruntownie wykształcone mogły objąć posadę nauczycielki, najczęściej prywatnej. Kobiety pochodzące z niższych klas społecznych siłą rzeczy posiadały kwalifikacje do pracy fizycznej, mogły się więc zatrudnić jako praczki, pomywaczki lub służące. Klasztor w owych czasach nie wchodził w grę, ponieważ wszędzie wymagano choćby niewielkiego posagu, czyli w tym wypadku – wkładu finansowego na rzecz wspólnoty, co z góry wykluczało osoby ubogie, niezależnie od tego, jak wielkie miały powołanie.

Gabriela Zapolska, 1878

A do wyjścia za mąż posag był konieczny. Nawet na wsi przeliczano morgi, sztuki bydła, sznury korali, pierzyny (ileż przyśpiewek ludowych mówi o zbieraniu piórek podczas pasienia cudzych gęsi, żeby sobie uskładać choćby na małą poduszkę!). O posagu Gabrieli będzie jeszcze mowa przy okazji omawiania wlokących się w czasie perypetii związanych z unieważnieniem małżeństwa, na razie jednak trzeba uzasadnić, dlaczego do tego unieważnienia doszło.

Konstanty Śnieżko-Błocki byłby się może w końcu pogodził z zaniżoną, według niego, kwotą posagu, która i tak stanowiła dla niego majątek, ale Gabriela nie mogła i nie chciała pogodzić się z jego trybem życia, ciągłymi zdradami, okazywanym jej lekceważeniem. Nie miała ochoty siedzieć w domu, kłócić się ze służącą i wciąż czekać na męża, mile spędzającego czas w gronie swoich kompanów albo z aktualną kochanką. Mogła oczywiście wrócić do rodziców – ojciec ją uwielbiał i powitałby z otwartymi ramionami – ale nie pociągało jej monotonne życie na wsi. Chciała czegoś więcej... tyle, że na razie nie bardzo wiedziała czego. Aby nie opuszczać Warszawy, schroniła się pod dachem rodzonej siostry ojca, Karoliny Staniszewskiej, zajmującej nieduży domek przy ulicy Żurawiej.

Zapewne nie doszłoby do tego, gdyby dochowali się z Błockim potomstwa, bowiem poczucie odpowiedzialności nakazałoby Gabrieli podjąć próby ratowania rodziny. Ale tutaj pojawia się tajemniczy wątek, na który zwrócił uwagę Józef Rurawski w swojej książce o Zapolskiej. Mimo iż oficjalnie państwo Śnieżko-Błoccy nie mieli dzieci, a jedyną córkę Zapolska urodziła dopiero później, w nieślubnym związku z Marianem Gawalewiczem – latem 1889 roku napisała do Marii Szeligi: „Nie mam nikogo na świecie, jestem sama, bo rodzina mnie nie zna – z mężem się rozwiodłam, dzieci mi umarły”.

D z i e c i – nie dziecko.

Znając tendencję Zapolskiej do opisywania w powieściach osobistych przeżyć, warto zajrzeć do tej, którą obdarzyła wymownym tytułem: O czym się nawet myśleć nie chce. Chodzi tam o zjawisko prostytucji. Niedawno poślubione małżeństwo, wracając wieczorem z teatru, natyka się na dwie uliczne dziewki, z których jedna rozpoznaje mężczyznę jako swojego dawnego klienta i nazywa go po imieniu. Budzi to zaniepokojenie i ciekawość młodej mężatki Marysieńki, odtąd niemogącej przestać myśleć o uczuciach, jakie łączyły tę parę. Mąż dziwi się jej naiwności, gdyż sam uwiedziony w wieku czternastu lat przez własną ciotkę, aż do ślubu korzystał z płatnej miłości, uważając to za najuczciwsze w takim wypadku postępowanie: przecież trudno, aby demoralizował niewinne panienki, nie chciał także uwodzić mężatek. Obsesyjnie zainteresowana tym tematem bohaterka książki odkrywa, że oficjalnie zarejestrowanymi na policji prostytutkami są także pokojówka i kucharka jej matki, za pełną wiedzą swojej chlebodawczyni co tydzień stawiające się na obowiązkową kontrolę lekarską. Matka tłumaczy wstrząśniętej córce: „Staramy się mieć takie właśnie zarejestrowane sługi. Pomyśl tylko – koszary, mnóstwo żołnierzy. Żadna dziewczyna nie ostoi się przed nimi. Strach i groza przed nieszczęściem, zarazą. W ten sposób jest choć cień bezpieczeństwa...”.

Z cynizmem godnym pani Dulskiej dodaje jeszcze: „Wszystkie panie zgodziły się na to. Uznałyśmy, że to jeszcze najlepsze (...). I coś ci więcej powiem. Taka sługa jest nawet uczciwsza – nie bierze koszykowego. W naszym biednym budżecie to jest rzecz nie do pogardzenia...”.

Koszykowym nazywano drobne sumy, jakie służąca potrafiła zaoszczędzić z pieniędzy wydzielanych jej na zakupy dla domu, jeżeli nabyła tańszy towar. A choroby weneryczne stanowiły w tych czasach palący problem społeczny, o którym jednakże się nie mówiło, podobnie jak o wszechobecnej prostytucji, będącej tematem wcześniejszej powieści Zapolskiej pod takim właśnie tytułem: O czym się nie mówi.

Ale co to ma wspólnego z dzieckiem Gabrieli i Konstantego Błockich? Otóż Marysieńka rodzi córeczkę o dziwnie opuchniętych oczkach. Niepokoi ją to tym bardziej, że zarówno akuszerka, jak i pokojówka sugerują wielką ostrożność i natychmiastowe wezwanie lekarza. Okulista stwierdza wtórne zakażenie kiłą, nakazuje staranną kurację, ostrzegając jednocześnie, iż najmniejsze niedopatrzenie może spowodować utratę wzroku u dziecka. Niestety, dochodzi do nieodwracalnego uszkodzenia rogówki – córeczka Marysieńki jest niewidoma.

Powieść kończy się śmiercią dziecka, ostatnie zdania brzmią: „I Marysieńka zrozumiała, iż jest zupełnie samą z tragedią swego życia i samą pozostanie na zawsze. Więc milczała wciąż, a tylko z jej oczów spłynęły dwie wielkie lśniące łzy”.

Zapolska napisała: „dzieci mi umarły”. Zostało już powiedziane, a niebawem dojdziemy do tego tematu – że miała córkę z nieślubnego związku z Marianem Gawalewiczem. Nic jednak nie wiemy o innym potomku, natomiast w liście do Wilhelma Feldmana z 1914 roku, a więc tuż po wydaniu O czym się nawet myśleć nie chce, czytamy:

Już tam coś warknęło na O czym się myśleć nie chce w c. k. „Gazecie Lwowskiej”. Drwinami mnie zbyli! Taką książkę! Pisaną spod serca, z własnych dziejów, z własnej duszy. Wszak gdy miałam lat 18, zapadłam sama w takie bagno, dowiedziałam się o bagnie i kładłam lód na oczy stojącego u progu ślepoty dziecka.

Wynikałoby z tego, że mowa o dziecku przedmałżeńskim, skoro Gabriela miała dopiero osiemnaście lat, ale akurat ten fakt łatwo jest wytłumaczyć konsekwentnym odmładzaniem się. Już wiele lat wcześniej twierdziła, iż rodzice wydali ją za mąż, gdy miała wiosen zaledwie szesnaście. Nie zawsze o tym pamiętała, pisząc na przykład, że gdy miała osiemnaście lat, tkwiła jeszcze „pod skrzydłami Mamy”, natomiast sam fakt zarażenia dziecka kiłą w łonie matki jest bardzo prawdopodobny, jeśli wziąć pod uwagę hulaszcze życie porucznika Błockiego. Musiała to być dodatkowa przyczyna, dla której Zapolska opuściła męża. A to, że potem nad tym faktem zapadło milczenie – do tego stopnia, iż w którymś liście Gabriela wspomina o platonicznym małżeństwie – jest zupełnie zrozumiałe z uwagi na późniejsze rozstanie się z Błockim. W Kościele katolickim nie ma przecież rozwodów; istnieje unieważnienie małżeństwa, możliwe dla niewielu przyczyn, z których najistotniejszą jest non consummatum. Choć nikt nie miał złudzeń, że jest to tylko wybieg, nie wypadało jawnie obnosić się z oszustwem, oficjalnie więc Zapolska urodziła tylko jedno – pozamałżeńskie – dziecko i być może z czasem sama w to uwierzyła.

Znalazłszy się więc, jak już zostało powiedziane, w skromnym domu ciotki Staniszewskiej, miała okazję do spotkania wielu interesujących ludzi, którzy tam bywali. Życie Karoliny Staniszewskiej, jak życie wielu jej podobnych ziemianek, zostało zrujnowane wskutek wybuchu powstania styczniowego: mąż zginął w walce, syn został na oczach matki zabity przez Kozaków, znaczny majątek na Wołyniu w ramach represji skonfiskował rząd carski. Niegdysiejsza dziedziczka zmuszona została do zarabiania na skromne utrzymanie lekcjami języków oraz fortepianu, udzielanymi pannom ze szlacheckich rodzin. W jej saloniku spotykała się postępowa inteligencja, literaci, osoby ze sfer artystycznych i prawdopodobnie tam nastąpił pierwszy osobisty kontakt Gabrieli z ludźmi teatru.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: