Szkoła falenicka - ebook
Szkoła falenicka - ebook
Napisana z wielką kulturą języka i humorem, pełna anegdot książka o sportowej pasji, o przyjaźniach i dojrzewaniu w powojennej Polsce
Stefan Szczepłek, znany komentator i dziennikarz sportowy, zaprasza czytelników w nostalgiczną i zabawną podróż do miejsca, gdzie się urodził, wychował i pokochał piłkę nożną: do magicznej, podwarszawskiej Falenicy.
Barwne postaci i zwyczajni mieszkańcy, krewni, sąsiedzi i koledzy. Szczepłek opisuje ich wojenne i powojenne perypetie, opowiada, jak żyli, jak świętowali i o czym marzyli. Ocala też pamięć o falenickich Żydach zamordowanych w Treblince. Opowiadając o tym, co sam widział i co się działo w jego falenickim mikrokosmosie, Szczepłek mówi w istocie o życiu w PRL, z czułością, choć sprawiedliwie, bez idealizowania, portretując swój kraj lat dziecinnych.
We wspomnieniach autora przewijają się koledzy z boiska, wybitni piłkarze: Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Adam Nawałka, a także między innymi Józef Hen, Tadeusz Konwicki, Melchior Wańkowicz, Janusz Majewski czy Stefan Kisielewski. Jak mówi sam Stefan Szczepłek, jest to książka o tym, jak spełniają się marzenia.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06720-8 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mama Helena
Tata Andrzej
Babcia Rózia
Teresa starsza siostra
Ania młodsza siostra
Janek brat
Wanda żona
Marta córka
Jasiek syn
Maja wnuczka
Ciocia Stasia i wujek Rysiek
Ciocia Hela i wujek Bolek
Ciocia Brońcia
Pani Maria Seroczyńska prawie rodzina
Jurek Sadowski przyjaciel
Rysio „Ryniol” Wilk przyjaciel
Jola Kiliś przyjaciółka
Ela moja dziewczyna z osiedla
Elżbieta dziewczyna Janka z Warszawy
Cecka gość z Bułgarii
Sąsiedzi:
Pani Skrętowa
dr Hipolit Lipko
Kazimierz Winkler autor tekstów piosenek
Jędrek Rudnik, Jurek J., Andrzej S., Andrzej K., Ziutek K., „Putek”, Jurek B. i Leszek B., Marek J., Rysiek N. koledzy Janka i moi
Rodzina Romów z taboru do „świdermajera”
Kazimierz Stajuda, Mieczysław Szczęsny dyrektorzy szkół
Stefania Otorowska, Daniela „Kicia” Dworakowska, Janina Piotrowska, Alicja Wittmajer, Zofia Gulina, Andrzej Martynkin, Andrzej G. „Zbój” nauczyciele z liceum
Witold Dłużniak trener Hutnika
Feliks Dłużniak fryzjer
Magda maglarka
Pan Zygmunt listonosz
„Stryjo” król kibiców Falenicy
Wojtek „Palma” prezes klubu bezrobotnych
Kazimierz Górski, Waldemar Obrębski, Andrzej Strejlau, Jacek Gmoch trenerzy
Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Bernard Blaut, Edmund Zientara, Władysław Komar, Ryszard Kulesza, Adam Nawałka koledzy z prawdziwych boisk
Rysiek B., Maniek F., Józiek P., Mietek, „Kuciapa”, Wiesiek W., „Rybka”, Jacek, Leszek, Romek, Janek koledzy z boiska Hutnika
Jarek i Leszek koledzy z wojska
Mirek Rybaczewski kolega siatkarz
Antoni Kolczyński „Kolka” bokser
Jan Paweł II – papież
Albert – książę Monako
Władysław Gomułka – mąż stanu
Merlene Ottey – sprinterka z Jamajki
Markiza Angelika – postać z erotycznej wyobraźni
Tadeusz Janczar i Małgorzata Lorentowicz małżeństwo aktorów
Józef Hen, Tadeusz Konwicki, Melchior Wańkowicz pisarze
Janusz Majewski, Janusz Zaorski reżyserzy
Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora Starsi Panowie Dwaj
Bohdan Tomaszewski dziennikarz sportowy
Stefan Kisielewski kompozytor, publicysta
Janusz Olejniczak pianista
Jean-Pierre Rampal flecista
Yehudi Menuhin skrzypek i dyrygent
Witold Rowicki dyrygent
Krystyna Mazurówna tancerka
Zbigniew Kurtycz piosenkarz
Kierownik schroniska na Ornaku
Major LWP z Rejonowej Komendy Uzupełnień przy ulicy Szwedzkiej
Chruszczow i Koks psy
Fachurka i Ramona koty
I inni.ROZDZIAŁ I
DOM
KAMIEŃSKIEGO 8
Mieszkaliśmy w drewnianym letniskowym domku, który być może postawił dziadek Wojciech, ojciec mamy. Był cieślą, na tyle dobrym i wziętym, że on, chłop (choć chyba nie prosty) z Jagodnego pod Garwolinem, przeniósł się do Wiązowny i otworzył tu interes. Stawiał „świdermajery” w Otwocku i na całej linii otwockiej, wzdłuż torów kolejowych, od Olszynki Grochowskiej po Śródborów.
Dziadek miał ręce do stolarki i ciesielki, ale nie miał głowy do interesów. Pieniądze się go nie trzymały. Zmarł akurat wtedy, kiedy na moście Poniatowskiego marszałek Piłsudski rozmawiał krótko z prezydentem Wojciechowskim. Dziadek Wojciech spoczywa na cmentarzu w Otwocku, miasteczku, które było dla niego oknem na świat i które mu to okno zamknęło.
Dziadek był pierwszym znanym nam członkiem rodziny, który udowodnił, że nawet mając talent i fach w ręku, można nie umieć robić pieniędzy. Niestety, ten gen nieprzystosowania przenosi się w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Miałem nadzieję, że to się zmieni wraz z przyjściem na świat mojego syna. Kiedy Jasiek miał sześć lat, w czasie wakacji w Kątach Rybackich sprzedał starszemu o cztery lata koledze zużyte baterie do walkmana z zyskiem, który wystarczył do kupienia gumy balonowej. Brał też od rówieśników po złotówce za możliwość obejrzenia kleszcza, który zalazł mu za skórę. Niestety, była to jednorazowa erupcja jego kapitalistycznego talentu do interesów.
Rodzice trafili do Falenicy po wojnie. Doktor Stefan Szaniawski, szanowany dentysta leczący zęby sanacyjnym urzędnikom Zamku Królewskiego, w komunistycznej Polsce miał marne perspektywy. Bojąc się odebrania majątku, zameldował w swoim domu w Falenicy ludzi, których uważał za uczciwych. Takich, co nieruchomość oddadzą, kiedy już komuna odejdzie, a on będzie mógł wrócić z emigracji. Wiedział, z kim ma do czynienia. Siostra mamy, ciocia Stasia, która w ruinach zburzonego domu doktora Szaniawskiego na Hożej znalazła garnuszek pełen złota i biżuterii, oddała go właścicielowi. Tuż po wojnie nie była to powszechnie spotykana reakcja.
W grudniu 1946 roku rodzice przeprowadzili się do domku w Falenicy, gdzie jeszcze podczas okupacji miał swój gabinet doktor Stefan Szaniawski.
Dla rodziców niemających gdzie mieszkać propozycja doktora była zrządzeniem losu. W grudniu 1946 roku przeprowadzili się z jakiegoś pokoiku na Bródnie, gdzie czerwonoarmiści zrobili sobie latrynę, do domku w Falenicy, w którym doktor Szaniawski jeszcze podczas okupacji miał gabinet.
Kwaterunek to zaakceptował. Przydzielił również jeden pokój małżeństwu W., które zajmowało go z rodzicami, państwem G. Pani G. była od lat sparaliżowana i oglądała świat przez okno.
Inny, mały pokój, należał do pani Marii Seroczyńskiej, która mieszkała tu jeszcze za sanacji. Była drobna, zasuszona, podobna do Fryderyka Wielkiego ze znanego portretu. Żyła wspomnieniami przedwojennych rautów, na które, jako wzięta krawcowa damska, tworzyła kreacje paniom z towarzystwa.
Zwieńczeniem płotu była elegancka drewniana furtka z trójkątnym tympanonem, w którego centralnym punkcie znajdowała się tabliczka z numerem posesji.
Pani Maria w czasie wojny straciła rodzinę. Został jej tylko brat, którego niekiedy odwiedzała w Ursusie. Zabierała mnie wtedy na taką wycieczkę kolejką elektryczną. Brat był dróżnikiem. Wtedy gdy on cieszył się obecnością siostry, ja siedziałem na schodkach domku i podziwiałem pędzące w świat pociągi. W latach siedemdziesiątych, kiedy sam wsiadałem do takiego pociągu, żeby dojechać nim na śląskie mecze, ten domek jeszcze stał. Widziałem wtedy na jego schodkach małego chłopca, ubranego odświętnie w marynarski mundurek, jak rysował patyczkiem na piachu kolejowe wagony stojące na niezbyt okrągłych kołach.
Pani Maria była częścią naszej rodziny. Ponieważ nie miała swojej, całą miłość przelała na nas. We wczesnych latach pięćdziesiątych, gdy szukała po niegdyś reprezentacyjnych, a wtedy już niszczejących falenickich i michalińskich willach swoich przedwojennych klientek, zabierała mnie ze sobą. Ledwie wtedy opuściłem wiklinowy wózek – karetę. Starsze panie wyciągały z jeszcze starszych kredensów imperatorskij farfor, piły herbatę z konfiturą, a mnie częstowały ptifurką. Pomarszczone, ale dumne, wyprostowane w fotelach, którym już dawno popękały sprężyny i wytarła się pluszowa tapicerka. Gdy rozmawiały z panią Marią, przypominały sobie czasy, w których starali się o nie kawalerowie.
Pani Maria zmarła słoneczną jesienią 1960 roku. Jej brat już wtedy nie żył. Niektóre jej klientki też nie, inne nie wiedziały już, że jeszcze żyją. Do grobu na Bródnie odprowadziliśmy ją jedynie ja i tata. Jakoś tak wyszło, że tylko my. Mama została z trzyletnią Anią, Teresa i Janek byli w szkole. Cały kondukt starej kobiety, która uczciwie przeżyła życie, składał się z czterech osób. Oprócz nas był jeszcze ksiądz i kościelny z krzyżem.
Nie odwiedzaliśmy jej grobu, bo jeszcze wtedy na Bródnie mieliśmy mało rodziny. Po latach poszedłem tam, ale nie zapisałem numeru kwatery. Minęły kolejne lata i kiedy chcieliśmy odnaleźć grób pani Marii, żeby go pielęgnować, było już za późno. Nikt go przez ten czas nie opłacał, trafiła więc pani Maria z innymi biednymi, samotnymi, poranionymi przez los do jakiejś wspólnej mogiły, na której nie ma nawet tabliczki z jej nazwiskiem. A powinna być, z napisem: Maria Seroczyńska, Dobry Człowiek.
Nie zadbaliśmy o to.
Po pani Marii został mi ołowiany model przedwojennego autokaru Pullman. Pełnił funkcję skarbonki. Kiedyś się nim bawiłem i używałem zamiast młotka do wbijania w stół gwoździków na bramki do cymbergaja. Jednak od ponad czterdziestu lat stoi na honorowym parkingu na regale, między maszyną do pisania Mercedes, na której powstawały piłkarskie książki twórcy Legii Stanisława Mielecha, a kryształowym modelem stadionu Old Trafford, przywiezionym z Manchesteru po finale Ligi Mistrzów AC Milan – Juventus. Ten autokar skrywa inny szczególny skarb: monety, którymi we wrześniu 1975 roku, przed Pałacem Ślubów na Starym Mieście, mnie i Wandę obsypali nasi przyjaciele.
Niestety, zaginęła inna pamiątka rozbudzająca moją wyobraźnię. Blaszane pudełko po kakao, którego nazwa utkwiła mi w pamięci: Droste. Nie wiem, w jaki sposób trafiło do nas czy do pani Marii. Miała je sprzed wojny, a może znalazło się w paczce od cioci Unrry? Czy piliśmy z niego kakao my czy inne, nieznane dzieci? Przybyło do Polski pełne czy już puste? Ważne było co innego. Pudełko zdobił wizerunek młodej pielęgniarki – siostry zakonnej w szerokim kornecie, niosącej na tacy identyczną puszkę. A na niej następna taka sama pielęgniarka. I tak dalej, i tak dalej, w nieskończoność. Rekurencja. W Polsce nie było ani takiego kakao (choć nie narzekaliśmy na jego brak), ani tak ubranych pielęgniarek – zakonnic. W tym zwykłym pudełku zaklęte były urok nieznanych nam holenderskich faktorii na Molukach, zieloność ogrodowych pawilonów angielskich arystokratów w wiktoriańskich Indiach, błogi spokój innego, dalekiego, jeszcze zamkniętego dla nas świata.
Nasz dom miał pięć pokoi, kuchnię, sień i dwie werandy – ich szerokie dachy i niskie ścianki z ażurowych ozdobnych desek nadawały mu charakter świdermajera. Łazienki nie było. Myliśmy się w misce, używając wody ze studni na ręczną pompę, którą tata zainstalował w kuchni. W narożniku podwórka, dwadzieścia metrów od domu znajdowała się sławojka. Chodzenie (a czasami bieganie) do niej wieczorem było straszne, ponieważ na płocie mógł siedzieć Dziad. Nikt go nie widział, ale on tam na pewno był. Zimą do strachu dołączał mróz, który uwielbiał gołe pupy.
Obok sławojki stały trzy drewniane komórki. Jedna na węgiel, druga na koks, trzecia na rupiecie, wśród których wyróżniała się przedwojenna, wciąż sprawna wyżymaczka z napisem: Krzysztof Brun i Syn. Zdarzało się, że jedna z tych komórek miała lokatorów. Z wyjazdów na wieś przywoziło się czasami świniaka i kury. Wujek Heniek odstawiał nas wtedy z Jagodnego furmanką na stację kolejową w Garwolinie lub Pilawie, a dalej trzeba było radzić sobie samemu. Obowiązywał zakaz przewozu zwierząt hodowlanych pociągami osobowymi, ale wszyscy go łamali, bo miasto żyć musiało. Konduktorzy mieli oczywiście szósty zmysł, nie pomagało chowanie worka ze świniakiem w toalecie lub pod ławką, tym bardziej że tuczniki były w zmowie z konduktorami i kwiczały dokładnie wtedy, kiedy oni się zbliżali. Takie podróże wiązały się więc ze stresem i dodatkowymi kosztami.
Dopóki uczestniczyłem w nich jako uczeń szkoły podstawowej, nie widziałem problemów. Pojawiły się później, kiedy jako licealiście zaczęło mi zależeć na opinii. Trzymanie świniaka w domu było obciachem, powodem do wstydu, bo przybliżało letniskowy domek w podmiejskiej Falenicy do wsi. Korzystaliśmy z jej plonów, ale chcieliśmy być lepsi, bo w przeciwieństwie do rodziców byliśmy już miastowi. Kiedy po szkole wpadali do nas koledzy lub koleżanki, myślało się tylko o tym, żeby w komórce nie zakwiczała świnia.
Zdarzało się, ale – co ciekawe – jakoś nikt nie zwracał na to uwagi. Każdy miał jakieś domowe tajemnice. Trzymanie świniaka to było nic w porównaniu, na przykład, z punktem podnoszenia oczek. Matka jednego z moich szkolnych kolegów miała punkt repasacji pończoch. Te oczka puszczały na potęgę i taki punkt, zwłaszcza koło stacji kolejowej oraz salonu fryzjera damskiego Feliksa Dłużniaka, to był dopiero interes. Mimo to kolega uważał, że przynosi wstyd. Nie wstydził się jednak, jako jedyny chłopak w szkole, nosić bułgarskiego kożucha, na który leciały oczka wszystkich falenickich dziewczyn.
Wstyd z powodu posiadania świni też miał swoje granice. Kończył się w okolicach świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Pan Jezus rodził się lub zmartwychwstawał i aby to uczcić, trzeba było zabić świnię. To się samo nie robiło. W Falenicy brakowało specjalistów od pozbawiania życia trzody chlewnej. Poza tym nikt nie chciał nadawać takiej egzekucji rozgłosu, więc musiała jej dokonać głowa rodziny.
Mój tata brzydził się przemocą nawet wobec świni, dlatego zwrócił się o pomoc do wujka Ryśka. To nie był dobry wybór. Wujek Rysiek, mąż rodzonej siostry mojej mamy, cioci Stasi, miał bardzo wyraźną nadwagę. Jako młody chłopak trafił do obozu w Mauthausen, gdzie jakiś odpowiednik doktora Mengele przeprowadzał na nim doświadczenia. Wujek wrócił szczęśliwie do domu, ale nigdy już nie był zdrowy. Z powodu tuszy nie był też ani szybki, ani zwinny. Wyglądał jak cięższa połowa duetu Flip i Flap.
– Andrzej, ja go uderzę obuchem w łeb, a jak padnie, to ty mu wbijesz w szyję nóż, żeby się wykrwawił – zaproponował wujek, bo takie były procedury uśmiercania.
Ojcu było wszystko jedno, chciał to już mieć za sobą. Obydwaj wiedzieli, że muszą to zrobić, ale najlepiej tak, żeby się świniak nie obraził i nic nie poczuł. Nawet kiedy przywiązywali mu sznurkiem nogę do wbitego w ziemię kołka, zrobili to tak, żeby go nie bolało. A on patrzył spode łba, zauważył opartą o ławkę siekierę, widział tamten świński świat, do którego nie zamierzał się wyprawiać, i myślał zapewne, jak tego uniknąć.
Ojciec z wujkiem uzgadniali plan działania, sprawdzając przy tym moc wódki z niebieską kartką. To nie było profesjonalne podejście. Alkohol nie wpłynął korzystnie na płynność ich ruchów. Świnia, która nie piła, okazała się od nich szybsza i cwańsza. Kiedy więc wujek Rysiek zamachnął się siekierą, czujny zwierzak zrobił krok w bok i obuch ledwie drasnął go w ucho. Wujek stracił przy tym równowagę i hamował twarzą w rabatkach. Wściekły wieprz jakby na to czekał – urwał się ze zbyt luźno przywiązanego postronka i ruszył w miasteczko.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------