- promocja
Szkoła magicznych zwierząt. Odjazd! - ebook
Szkoła magicznych zwierząt. Odjazd! - ebook
Czwarta część magicznej serii.
Afera w szkole magicznych zwierząt! Nauczycielka, panna Cornfield, przyłapuje Silasa na czymś naprawdę paskudnym. Wyrzucą go teraz ze szkoły czy nie?
Ale Silas zamiast tego dostaje magiczne zwierzę: aroganckiego krokodyla z dość cuchnącym oddechem. W nagrodę czy raczej za karę? I czy zabieranie krokodyla na szkolną wycieczkę naprawdę jest dobrym pomysłem?
Każde dziecko chciałoby chodzić do takiej szkoły. Dzieją się tam niesamowite rzeczy!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8057-436-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szkoła Winterstone
Całkiem normalna szkoła. Całkiem normalna? No, prawie. Kryje się w niej pewna tajemnica...
Panna Cornfield
Nauczycielka w szkole Winterstone. Czasem bywa dość zasadnicza, ale bardzo lubi swoich uczniów. I dobrze wie, który z nich akurat potrzebuje pomocy...
Pan Mortimer Morrison
Właściciel sklepu z magicznymi zwierzętami, które potrafią mówić. Pan Mortimer też ma swoje magiczne zwierzę: zuchwałą srokę Pinkie.
Autobus pana Morrisona
Pan Morrison jeździ nim po całym świecie i zbiera magiczne zwierzęta.
Ashanti, czarna mamba, i Leonardo, pręgowiec
Dwa spośród bardzo wielu gadających zwierzaków w sklepie z magicznymi zwierzętami. Jak wszystkie o niczym nie marzą bardziej niż o spotkaniu człowieka, który będzie do nich idealnie pasował.
A to ci szczęściarze!
Ida i Benni dostali swoje magiczne zwierzęta jako pierwsi:
Ida i lis Rabbat
Trudno powiedzieć, które z nich jest sprytniejsze. Ida powiedziałaby pewnie, że ona, bo Ida zawsze wszystko wie najlepiej...
Benni i żółwica Henrietta
Wszystkowiedząca Henrietta uwielbia nocne przygody. A Benni? Benni też!
A to dopiero początek... W klasie panny Cornfield kłębi się już całe zoo!
Tych pięcioro dzieci też ma już swoich najlepszych przyjaciół na dobre i na złe:
Jo i pingwin Juri
Jo podoba się chyba wszystkim dziewczynom. Rankami długo przesiaduje w łazience. Więcej czasu na poranną toaletę potrzebuje tylko Juri – ale on kąpie się w szkolnym stawku...
Czoko i dzikan rzeczny Pepperoni
Nierozłączni jak bliźnięta, zwłaszcza wtedy, gdy w zasięgu wzroku pojawia się czekolada...
Anna Lena i kameleon Caspar
Z Casparem u boku nieśmiała Anna-Lena przeszła niezwykłą metamorfozę…
Eddie i nietoperzyca Eugenia
Magiczna nietoperzyca, która bardzo śmiesznie mówi, wzięła pod swoje skrzydła Eddiego. Teraz Eddie rzadko już potyka się o własne nogi...
Helena i kocur Karajan
Szkolna złośnica i szlachetny kocur – nic dziwnego, że to wybuchowy duet! Potrafią pokazać pazurki, ale zaraz potem znowu słodko mruczą jak dwa małe kociaki...
Tyle zwierzą, tyle dzieci..., Ciekawe, kto będzie następny?Australia, autostrada nr 1
Stacja benzynowa tuż przed Melbourne
wideokonferencja
Dzwoni: Mortimer Morrison
Do: Mary Cornfield
– Co, wyciągnąłem cię z łóżka? No dobra, sorry, siostruniu, nie pomyślałem o różnicy czasu. Gdzie jestem? Na jakiejś stacji benzynowej, pozwolili mi skorzystać z komputera. Ma wbudowaną kamerkę, tak jak twój. Tak na marginesie, śliczną masz piżamę, hi, hi... Co mówisz? Tak, nie martw się, wrócę do domu zgodnie z planem, prom odpływa za trzy dni. Na zieloną szkołę? Jasne, nie ma problemu. Tak, tak, obiecuję. A teraz posłuchaj wreszcie, jakie magiczne zwierzęta udało mi się spotkać... Jak to „zmęczona”? Dlaczego się rozłączasz? Halo!Rozbawiony Mortimer Morrison gwizdnął przez zęby, gdy na skraju drogi pojawił się żółty znak ostrzegawczy: „uwaga, kangury na drodze!”.
Mortimer Morrison koniecznie chciał mieć kangura w swoim sklepie z magicznymi zwierzętami. Kangury to straszne spryciule! Są tak mądre, że uciekają, gdy tylko usłyszą odgłos silnika...
Podekscytowany pan Morrison rozejrzał się po poboczu. Nie zostało mu zbyt wiele czasu. Niedługo prom zabierze go do domu razem z całym autobusem.
Poprawił okulary przeciwsłoneczne i pochylił się, mocno ściskając kierownicę.
Dingo, rodzaj australijskiego psa, leżał zwinięty w kłębek na fotelu pasażera. Za plecami pana Morrisona stało emu z bardzo długą szyją, która wystawała przez okno. Dziobak drzemał zadowolony i wcale mu nie przeszkadzało, że od czasu do czasu po brzuchu hasał mu żwawy myszoskoczek. Całkiem fajne magiczne zwierzęta, naprawdę. Brakowało już tylko kangura!
Autobus toczył się po prostej jak drut autostradzie. Słońce rozświetlało ziemię, a ogromne drzewa wznosiły się ku ciemnobłękitnemu niebu.
Panu Morrisonowi podobał się ten kontynent, bo dawał swoim mieszkańcom dużo swobody. Na australijskiej prowincji można było rozpalić ognisko, gdzie tylko się chciało.
W miastach też panował luz. Nikt nie śmiał się z pana Morrisona, gdy ubrany w kapelusz z rondem, płaszcz i wysokie skórzane buty wchodził do baru i zamawiał szklankę piwa. Wystarczyło uprzejme skinienie głową i wszyscy traktowali go jak swego. Nikt się nie dziwił, gdy przybysz zatrzymywał rozklekotany autobus przed sklepem, żeby kupić sobie kąpielówki i krem do opalania. I nikomu nie przeszkadzało, kiedy...
O, tam! Stado kangurów!
Mortimer Morrison gwałtownie zahamował, szeroko otworzył drzwi autobusu i wybiegł na dwór. Przyłożył dłonie do ust.
– To ja! – ryknął. – Mortimer Morrison! Właściciel sklepu z magicznymi zwierzętami! Czy ktoś mnie słyyyszyyy?
Ale stado kangurów skakało sobie dalej, niewzruszone.
– Nie to nie!
Rozczarowany wrócił do autobusu. To, że za nim do środka wtarabanił się mały wombatowiec, zauważył dopiero znacznie później.
Minęła godzina.
Mortimer Morrison zatrzymał swój pojazd na skraju eukaliptusowego gaju. Czas na przerwę!
Otworzył oboje drzwi pojazdu, aby zwierzęta też mogły rozprostować nogi, a sam ruszył na spacer po ścieżce.
Jak to było z tymi kangurami? Mortimer Morrison zaczął się zastanawiać, co o nich wie.
– Żyją w niewielkich grupach i zamieszkują rzadkie lasy – mruknął. – Podstawa ich pożywienia to liście, pąki kwiatów, pędy i kora.
Czy przypadkiem coś gdzieś nie zaszeleściło?
Zatrzymał się i uważnie rozejrzał wokół. Nic. Dopiero gdy odchylił głowę, z ust wyrwał mu się okrzyk zachwytu.
– Oho!
To była koala. Wyjątkowo urodziwa samica z jedwabiście miękkim futerkiem i błyszczącym noskiem. Siedziała na gałęzi i spoglądała wprost na niego czarnymi, okrągłymi jak guziki oczami.
Mortimer Morrison wstrzymał oddech.
Koala zaczęła mówić, a jej słowa brzmiały tak, jakby zwierzę ćwiczyło je całymi latami.
– To ty jesteś Mortimer Morrison? Właściciel sklepu z magicznymi zwierzętami?
Gdy Mortimer kiwnął głową, zwierzę wyraźnie się ożywiło. Trzymając się gałęzi przednimi łapkami, tylne spuściło w dół, w stronę ziemi. Huśtało się tak przez chwilę niczym akrobata, rozczapierzając najpierw lewą, a potem prawą stópkę.
– Raz, dwa, trzy, przybywam! – zawołała, a potem puściła gałąź i spadła prosto w ramiona Mortimera Morrisona.
– Jak się nazywasz? – spytał pan Morrison z uśmiechem.
– Jestem Sydney – odparła koala. – Bardzo chciałabym pojechać do twojego sklepu z magicznymi zwierzętami.
Wtedy Mortimer posadził sobie nową przyjaciółkę na ramieniu i radośnie pospieszył z powrotem do autobusu. Kangura postanowił poszukać nazajutrz...Wchodząc w czwartek rano do klasy, nauczycielka, panna Cornfield, z trudem powstrzymywała ziewanie.
Czy Mortimer Morrison koniecznie musiał zrywać ją z łóżka w środku nocy? Właściciel sklepu z magicznymi zwierzętami znajdował się właśnie na pokładzie promu, który zbliżał się do brzegów Europy. Na morzu było tak nudno, że mężczyzna bez przerwy dzwonił do siostry.
Cóż, najważniejsze, żeby w ten weekend zgodnie z planem wrócił do domu...
Panna Cornfield znowu ziewnęła.
– Panno Cornfield, chyba wczoraj w nocy za długo patrzyła pani w gwiazdy – rzucił Jo, wchodząc do klasy w towarzystwie pingwina. Uśmiechnął się nonszalancko, a pingwin zuchwale kłapnął dziobem.
– A może spacerowała pani w blasku księżyca? – dodał przyjaciel Jo, Silas. – Już wiem, już wiem! Gdy nadchodzi pełnia, zamienia się pani w wilkołaka, prawda? W magicznego wilkołaka, rzecz jasna... – Silas wymierzył Jo kuksańca w bok i zarechotał.
– Bardzo śmieszne, Silasie – odparła nauczycielka. Była zbyt zmęczona, żeby udawać surową. – Niestety, mój wczorajszy wieczór nie był tak pasjonujący. Najpierw sprawdzałam wasze klasówki, a potem miałam wideokonferencję z...
– Panem Morrisonem? – zawołała poruszona Ida, która właśnie wśliznęła się do klasy ze swoim lisem, Rabbatem. – Nadal podróżuje? Przywiezie jakieś magiczne zwierzęta? – Warkocze Idy kołysały się radośnie. – Uważam… – Wskazała na Silasa. – …że on powinien dostać wreszcie swojego zasłużonego ślimaka bez skorupy. Albo dżdżownicę. Albo ptasznika.
– Super! – odparł Silas i specjalnie potrącił Idę, przepychając się tuż obok niej. – Wszystko będzie lepsze niż ten twój cuchnący lis. I twoja głupia, ślamazarna żółwica – zawołał w stronę Benniego, który właśnie wszedł do klasy z pudełkiem po butach pod pachą.
Benni aż się zaczerwienił.
– Bałwan – mruknął pod nosem.
– Wdech, wydech – dobiegł go głosik z pudełka. – Nie daj się sprowokować.
Głos należał oczywiście do Henrietty, magicznej żółwicy Benniego.
– Żółta kartka, Silasie! – ostro zganiła go panna Cornfield. Jeśli chodziło o magiczne zwierzęta, nie miała litości.
Do klasy panny Cornfield chodziło dwadzieścioro czworo uczniów: dwunastu chłopców i dwanaście dziewczynek. Kilkoro dzieci, między innymi Ida, Benni i Jo, miało już swoje magiczne zwierzęta. Cała reszta czekała na to z utęsknieniem. Każdy w klasie marzył o tym, by wreszcie przyszła jego kolej.
Z magicznym zwierzęciem można przeżywać fascynujące przygody. To najlepszy przyjaciel, jakiego tylko można sobie wyobrazić. No i z magicznym zwierzęciem da się rozmawiać!
Ale wyłącznie ze swoim. Dlatego Benni był teraz jedyną osobą, która słyszała głos Henrietty dobiegający z pudełka po butach.
– Wdech, wydech!
Benni rzucił Silasowi rozwścieczone spojrzenie i podreptał do swojej ławki.
Panna Cornfield rozdała karty pracy, a kiedy uczniowie z zapałem zabrali się do rozwiązywania zadań, poszła do pokoju nauczycielskiego, by po chwili wrócić z filiżanką mocnej kawy.
„Teraz już lepiej”, pomyślała, wdychając aromat napoju. Humor powoli się jej poprawiał. Przysiadła na blacie biurka i zaczęła machać nogami, małymi łyczkami popijając kawę z niebieskiej filiżanki w złote gwiazdki.
Ida, która błyskawicznie rozwiązała zadania, obserwowała kobietę kątem oka.
Panna Cornfield była najbardziej niezwykłą nauczycielką, jaką Ida kiedykolwiek spotkała. Dziś wystroiła się w dżinsy, długą koszulkę w paski i marynarkę z bordowego zamszu. Na nogach miała drewniane sandały, a poznokcie u stóp pomalowane na różne kolory. Włosy panna Cornfield upięła dwoma drutami do robótek.
Nauczycielka lubiła opowiadać o „cudach natury”, jak je nazywała. O niezbadanych lądach. O spadających gwiazdach, gwiezdnym pyle, gwiazdozbiorach. Ale przede wszystkim zaprosiła do klasy pana Morrisona, właściciela sklepu z magicznymi zwierzętami.
Gdy panna Cornfield zaczęła zbierać ćwiczenia, Ida pstryknęła palcami.
– Czy pan Morrison zdąży wrócić na tyle wcześnie, żeby zawieźć nas swoim autobusem na zieloną szkołę? – spytała.
– Tak zakładam – powiedziała panna Cornfield i pociągnęła nosem. – Inaczej będzie zadyma!
Klasa parsknęła śmiechem. Panna Cornfield i pan Morrison – co to był za przedziwny duet! Czasem Idzie się zdawało, że tych dwoje łączy jakieś pokrewieństwo. W każdym razie mieli ten sam odcień oczu.
Ida cieszyła się na zieloną szkołę. Wyjeżdżali już w poniedziałek! Tylko ich klasa, panna Cornfield i pan Morrison jako kierowca – czyli wszyscy, którzy znali tajemnicę sklepu z magicznymi zwierzętami. Przez cały tydzień Ida nie będzie musiała ukrywać swojego lisa, Rabbata!
Bez magicznego zwierzęcia Ida na pewno by się denerwowała: z kim będzie w pokoju? Czy zatęskni za domem? Ale z lisem u boku była zupełnie spokojna. Jeszcze tylko cztery noce i odjazd!
Skończywszy zbierać karty pracy, nauczycielka podeszła do tablicy i wzięła kredę.
– Czego będziemy potrzebować na zielonej szkole?
Wszyscy zaczęli wołać jeden przez drugiego:
– Dużo słodyczy!
– Czystej bielizny!
– Zatyczek do uszu, gdyby ktoś chrapał!
– Jednoosobowego pokoju! – zawołała Helena, najbardziej złośliwa dziewczynka w całej klasie, a jej magiczny kot, Karajan, zamruczał z uznaniem.
– Nie ma jednoosobowych pokoi – odparła panna Cornfield. – Chyba że chcecie spać w szopie na narzędzia.
Cała klasa zachichotała.
– Macie jakieś inne propozycje? – zawołała panna Cornfield.
– Zabieramy pluszaki! – wyrzuciła z siebie Finja. – Gdyby ktoś poczuł się samotny – dodała cichutko.
– Ale z ciebie mała dzidzia! – rzucił Silas.
Finja, która zwykle nie rzucała się zbytnio w oczy, cała się zarumieniła. Należała do przyjaciółek Heleny i przeważnie trzymała się z boku.
Panna Cornfield napisała na tablicy „pluszaki” i wskazała na Silasa.
– A ty co spakujesz do torby, Silasie? – spytała. – Prócz zatyczek do uszu i majtek?
Wszyscy ryknęli ze śmiechu, a Silas chwilę się namyślał.
– Scyzoryk, kompas, latarkę i pierdzącą poduszkę – powiedział.
Jo parsknął śmiechem, a panna Cornfield westchnęła.
– Scyzoryk i poduszka zostają w domu, resztę rzeczy możesz zabrać. Jeszcze jakieś pomysły?
– Podręczniki, zeszyty, blok do rysowania i kredki – zaproponowała Ida.
Przez klasę przeszło westchnienie.
– Piłkę do koszykówki! – zawołał Jo.
– I do nogi! – zawołał Silas.
– Kosmetyki! – dorzuciła Helena.
– Lakier do paznokci! – krzyknął Silas.
– Komórki? – spytała Finja.
Panna Cornfield dopisywała kolejne punkty na tablicy: instrumenty muzyczne i mały głośnik na wieczorną dyskotekę, rakietki do ping-ponga i badmintona na popołudnia, spodnie dresowe i skarpety, książki ze strasznymi historiami i wesołymi opowieściami...
Potem odwróciła się do Finji.
– Komórki są zabronione. Jeśli ktoś będzie chciał zadzwonić do domu, może skorzystać z telefonu w schronisku. Tylko najpierw trzeba kupić na poczcie specjalną kartę.
Finja z zapałem kiwnęła głową.
– I weźcie ze sobą porządne buty! – dodała panna Cornfield. – Nasze schronisko jest fantastycznie położone, w samym sercu wielkich gór. Można sobie tam urządzać cudne wędrówki. A w kamieniołomach będzie można nawet poszukać skamieniałości.
– Skamieniałości?! – spytał zaskoczony Silas.
– Ta okolica przed milionami lat była wielkim morzem koralowym – wyjaśniła panna Cornfield. – Jeszcze dziś można tam znaleźć ślady dinozaurów, prehistorycznych krokodyli i skrzypłoczy.
– A są też tyranozaury? – wtrącił się Silas. – Albo stegozaury?
– Być może – odparła nauczycielka. – Wszystko obejrzymy na miejscu, w muzeum.
Ida postanowiła zaraz po lekcjach zajrzeć do szkolnej biblioteki, żeby wypożyczyć kilka książek o wymarłych stworzeniach.
Zdawało jej się, że panna Cornfield jest dziś w wyjątkowo dobrym nastroju. Czy to możliwe, że ona też nie może się doczekać nachodzącego wyjazdu? Całego tygodnia bez planu lekcji, bez żadnych zadań domowych, bez innych nauczycieli i bez pana dyrektora Siegmanna?
– Biorę ze sobą pięć tabliczek czekolady – oznajmił Czoko, po raz kolejny potwierdzając trafność swojego przezwiska. – Dla mnie i dla Pepperoni! – Tak nazywało się jego magiczne zwierzę, dzikan rzeczny.
– A ja pistolet na wodę dla mojego pingwina! – zawołał Jo.
Rozweselony Juri kłapnął dziobem. Nie było dla niego piękniejszych chwil niż te, gdy ktoś pryskał go po brzuchu wodą z pistoletu.
– Doskonale – kiwnęła głową panna Cornfield. – To samo dotyczy reszty. Pamiętajcie o smakołykach i zabawkach dla waszych magicznych zwierząt.
– Co myślisz o herbatnikach w czekoladzie, rudzielcu? – mruknął Rabbat spod ławki.
Ida schyliła się i pogłaskała lisa po grzbiecie.
– Da się zrobić – obiecała.
Od początku roku szkolnego każdy uczeń po kolei dostawał własne magiczne zwierzę.
Pierwsza była Ida i jej lis, Rabbat, oraz Benni i żółwica Henrietta.
Jo dostał za towarzysza pingwina o imieniu Juri, a Czoko – Pepperoni, samicę dzikana rzecznego. Anna-Lena i jej kameleon Caspar byli równie nierozłączni co Eddie i jego nietoperzyca Eugenia. Nawet złośliwa Helena i zarozumiały kocur Karajan całkiem nieźle się dogadywali.
Proces otrzymania zwierzęcia zawsze wyglądał tak samo. Najpierw przychodziła specjalna zapowiedź, a potem przyjeżdżał pan Morrison, właściciel sklepu z magicznymi zwierzętami, i przygoda rozpoczynała się na dobre.
Panna Cornfield wskazała tablicę.
– Przepiszcie to do zeszytów – powiedziała, uśmiechając się do klasy. – Potem będzie przerwa.
Wszyscy chwycili za długopisy i zaczęli przepisywać długą listę: „wygodne sportowe buty, mały plecak, gry, rakietki do ping-ponga, mydło, ręcznik, śpiewnik, przybory do pisania, skarpetki, bielizna, małe kieszonkowe...”
Kątem oka Ida dostrzegła, że Silas szeroko szczerzy zęby. Słowo „kieszonkowe” nasmarował na całą stronę. Słowo „małe” pominął. Zamiast tego na kartce napisał BARDZO DUŻE.