- W empik go
Szkoła świata - ebook
Szkoła świata - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 310 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było ich tara troje. Wszystko troje dzieci prawie jeszcze z twarzami, na których nie poznać jeszcze ni obłudy, ni doświadczenia życia. Młodzieńcza barwa ni to puch wiosenny, nie zdarta z nich jeszcze. Znałem ich dobrze, i widziałem ich kroki, i widziałem ostatnie po drodze życia. I to wszystko tak niedawno, że zdaje mi się, jako drży jeszcze w powietrzu ostatni dźwięk ich srebrnego głosu, którym tam w ogrodzie w samotnej altance dzwonili tak wesołym szczebiotem, jakby skowronki pod niebo wzlatujące. Znałem ich, i o nich to chcę wam opowiedzieć tym razem. Ich dzieje, to zwykłe dzieje tej szkoły świata, którą każdy przechodzić musi, która wiele naucza, ale i wiele oziębia.
Jak mówiłem, siedzieli w ogrodzie w ukrytej za gajem brzozowym altance, z różnobarwnych powojów uplecionej, i gwarzyli swobodnie o tych chwilach, co im wczoraj, pozawczoraj tak lekko ulatywały. A była to przecie z tych chwil swobodnych przedostatnia, bo za dni parę mieli porzucić wieś, w której dotąd mieszkali, by udać się do miasta.
To nie było rodzeństwo. Wpatrzywszy się nawet na ich twarze, można to było poznać od razu. Naj – starszy pomiędzy niemi był Kazio, najmłodszą Anusia, a średni Gucio. Śliczne dzieci, ale każde w swoim rodzaju.
Kazio, syn domu, jasny blondyn, z okiem jak niebo błękitnem, z pustym uśmiechem przy rumianych ustach, miał rysy nieco miękkie, rzecby można: niewieście nawet.
Przeciwnie Anusia była brunetka z twarzyczką pociągłą, oczami lśniącemi, jakby dwa djamenty najczystszej wody. A ile było życia w tych oczach, możnaby nawet powiedzieć: ile ciekawości! Zdało się zaprawdę, że te oczy żywo latające rade się wszędzie wświdrować, wszystkiego dowiedzieć. A usteczka z dwoma dołkami, teby znowu rade wszystkim coś miłego powiedzieć, wszystkich przeciągnąć w zaczarowane koło tej serdeczności, która biła z jej każdego słówka i z każdego poruszenia.
Gucio środkował między niemi i składem twarzy i jej wyrazem. Włos miał ciemny, z odblaskiem wszakże jasnym, który nieraz nad jego kształtną główką w świetle słonecznem dziwnie się promienił. I oko takąż samą miało barwę niepewną i zmienną; to jaśniejsze to ciemniejsze zdawało się zmieniać za zmiennym wyrazem twarzy, której rysy wydatne, odznaczone, zdawały się zdradzać typ nie nasz, nie słowiański. Przy ustach za wielkich może bywał uśmiech także, uśmiech ze wszystkich najnaiwniejszy może, ale częściej daleko, po ustach i twarzy przechadzał się inny poważniejszy wyraz, jakby przeczuciowego zamyślenia.
To też z nich wszystkich najdowcipniejsza Anusia trzema słowami najlepiej siebie i swoich towarzyszy opisywała.
– Ten, mówiła, wskazując Kazia różanym paluszkiem, ten to pustota!…
– Ten, rzucając spojrzenie ukośne na Gucia, ten to zamyślenie!…
– A ja! dodawała z udaną skromnością, przykrywając oczy długiemi rzęsami, ja jestem ciekawość!…
Lecz posłuchajmy przez chwilkę ich szczebiotania, a dowiemy się może co o ich przeszłości, a przynajmniej lepiej poznamy ich usposobienie.
– Nasz Gucio więcej zamyślony niż kiedykolwiek, mówił Kazio, którego niespokojne nogi, nie mogły zda się już dłużej wytrzymać na jednem miejscu. Ot wolelibyśmy pobiegać. Nieprawda Anusiu?…
– Ja nie wiem dla czego, odpowiedziała Anusia z wyrazem głębszym; ale to miejsce nigdy piękniejszem się nie wydało, jak dzisiaj. Popatrzcie na ten nasz gaik!
– Jakeśmy nieraz biegali po głównej uliczce na wyścigi.
– I ja zawsze pierwsza przybiegła.
– Cóż ty na to Guciu!…
– Ja!… sam nie wiem, co mam wam powiedzieć Godzę się z Anusią, że to miejsce jest śliczne; że śliczniejszego nie znam.
– Ba!… wielka sztuka!… albo my co znamy jeszcze?
– I kto wie, czy znajdziemy kiedy piękniejsze, dodał Gucio, opierając głowę na ręku z wyrazem pół smutku; przynajmniej czy znajdziemy takie, w którem by nam było lepiej.
– To może i prawda!…. przemówiła Anusia, schylając także główkę na ramię i przybierając wyrazu poważniejszego.
– Dzieci jesteście!…. zakrzyczał Gucio, tupając nogą z pewną niecierpliwością.
– Jaki mi stary!…
– Ależ bo prawda!… czy słyszana rzecz, tak długo się nad tem rozwodzić, że porzucamy wieś, w której było nam dobrze; ale w mieście będzie nam lepiej.
– Czy tak myślisz Kaziu?…. przerwał Gucio, przysuwając się do niego. Ja nie myślę…
– W mieście codzień coś nowego i ciekawego.
– To prawda! zawołała Anusia, klaszcząc w dłonie białe i zaiskrzyły się jej oczy… A sklepy jakie!…
– A przechadzki!… i po nich powozy, i pełno dam i kawalerów z pierwszych domów. Ubiory bogate, wykwintne.
– Aj to prawda! przerwała Anusia z półwestchnieniem; ale na to potrzeba wiele, bardzo wiele pieniędzy…
– Fe Anusiu!…. przemówił Kazio z wyrazem wymówki. Mój stryj przecie bogaty!… mnie nic nie odmówi… a ja!… przecież i ty Anusiu mnie nie odmówisz…
I rzekłszy to, wyraz roztrzepania znikł z jego twarzy i oczy zapaliły się, gdy spoczęły na ślicznej Anusi. Dodajmy co prędzej, że to byli dzieci, prawdziwe dzieci, wychowane na wsi. Szczebiocząc bez myśli powtarzały to może, co które z nich zasłyszało. Anusia wszakże na słowa Kazia skrzywiła rumianemi usteczkami, i odpowiedziała z budzącą się zalotnością:
– Ty możesz przyjąć od stryja, a ja, to co innego. Ja jestem obca…
– Ty obca!… mnie nigdy!…
To były dzieci powtarzam, ale i w dzieciach budzą się nieraz zarody przyszłych uczuć, i nawet przyszłych namiętności, co się w łonie każdego człowieka wyrabiają niezrozumianym dla nas sposobem. Dzieci były, takie poczciwe dzieci! Kazio miał piętnaście lat, Anusia trzynaście, a Gucio czternaście.
Przez czas tej krótkiej rozmowy Kazia z Anusią, Gucio zdawał się jeszcze więcej zamyślony. I zapewne myśl jego była gdzie indziej, choć go pojedyncze dochodziły słowa.
– I teatr jest, przemówił nagłe, przypominając sobie zapewne przerwaną pierwej rozmowę. I teatr! powtórzył, i koncerta!… To musi być śliczne.
– A widzisz Guciu!… i wszystkiego tego będziemy używać, i bawić się razem: Anusia, ty i ja!… bo ja tak chcę i czy rozumiecie mnie dzieci!…
– Ma rację Kazio!…. zawołała Anusia z najweselszym uśmiechem, i zerwawszy się z miejsca, porwała go za ręce i zakręciła z nim pusta i swobodna. Aż się Gucio uśmiechnął.
– Może i ma rację!…. Ale jak was kocham, nie wiem dla czego, gdy pomyślę o naszym wyjeździe, coś mnie ściska za serce… Sam nie umiem sobie wytłumaczyć, bo zapewne… Może wy wiecie.
I wszystko troje zamyśleli się najpoważniej, szuka – jąe lej przyczyny, która kochanego Gucia ściska za serce.
– Nie będziem tam razem!…. przemówił nagle Gucio i aż ręce załamał. Tak jest, nie będziemy w mieście tak razem jak tu na wsi!
– Nie będziemy razem?…. wykrzyknęła Anusia z wyrazem szczerego przestrachu.
– Co też ty pleciesz mój Guciu!…. jak na mękach. Wszakże wiem o tem, że mój stryj ma w mieście kamienicę, i w niej wszyscy razem będziemy mieszkać; to jeszcze bliżej jak tu na wsi, gdzie jak błota, to po was dopiero powóz posyłać potrzeba.
– Wszyscy razem!…. zaszczebiotała Anusia z wracającą wesołością. A widzisz Guciu! niedowiarku.
– Przecież to już ułożone!…. Ja z stryjem będziemy mieszkać na pierwszem piątrze; ty z matką na trzeciem piątrze.
– Tak wysoko!…. przerwała z roztrzepaniem, nie myśląc wszakże o tej różnicy mieszkania.
– To być inaczej nie może; odpowiedział Kazio z równem rozstrzepaniem. A ty Guciu! będziesz mieszkał w oficynach.
– Biedny Gucio!…. to on nie będzie miał tam ani słońca, ani powietrza!….
– Przecież innego pomieszkania nie mógł stryj dla Gucia przeznaczyć; w mieście wszystkie pomieszkania tak drogie, i wszystkie powynajmywane.
– Nic to!…. przerwał Gucio!… byłem miał moje utrzymanie a będę miał niebo i powietrze.
– Mój drogi!…. wykrzyknął Kazio, który sam nie wiedział dla czego uczuł w sercu jakiś wyrzut sumienia. Mój Guciu!…. wszakże ty cały dzień ze mną w pokoju będziesz siedział. Razem będziemy pobierać nauki. Razem z tobą i Anusią.
– Razem! razem zawsze! powtórzyli wszyscy troje, i porwali się za ręce ze szczerem uczuciem.
Poczciwe dzieci!…. szczerze się wtenczas kochały.
– Razem! wszyscy zawsze razem! powtórzył Gucio, zarumieniony wyższem uczuciem, które bez jego wiedzy zamieszkało mu w łonie, i przy niejednej sposobności dobywało się na gwałt na wierzch, czy żywszem spojrzeniem, czy słowem gorętszem, czy westchnieniem ulatującem Bóg wie gdzie i dla czego, czy nawet łzami, które mu nieraz tak słodko płynęły.
– Razem! mówił dalej, bo czyliż moglibyśmy inaczej. My się przecież kochamy? nieprawdaż?…
Zdziwione pytaniem lakiem popatrzyły dzieci na siebie.
– Alboż my się możemy nie kochać? zapytała pierwsza Anusia z wyrazem serdecznej naiwności, który ją ukrasił.
– Dobrze mówi Anusia. Wszak się kochamy, odkąd się znamy. A fe Guciu!…
– Przepraszam was!… Ale wierzcie, że was kocham, i jak kocham!…
To mówiąc, miał łzy w oczach; i Anusi zwilżyły się oczy.
– Poczciwy Gucio! przemówiła rozczulonym głosem i porwała go za rękę. Ale chodźmy już do domu, dodała, bo przecież dziś goście mają być jakieś u twego stryja…
– A tak!… nasz nowy sąsiad!…., odpowiedział
Kazio, który, co mu się rzadko bardzo trafiało, spoważniał, i za biegnącymi naprzód szedł zamyślony.
Anusia mimowolnie oglądała się za nim razy kilka. I wbiegli do brzozowego gaiku. A tyle tam było i kwiatów i ptaszków, że i Anusia i Gucio mówić przestali. On słuchał ptaszków, których głos miał dla niego urok niesłychany; ona patrzała na kwiatki, których barwy jaskrawe nęciły ją nadzwyczajnie. I Gucio przyzostał się nieco.
– Kaziu!… co tobie znowu? zapytało dziewczę, wołając towarzysza paluszkiem.
– Mnie?… Słuchaj-no Anusiu! chciałbym, abyś mi odpowiedziała na jedno pytanie, które mi tylko co przyszło do głowy, gdyście się lam w altanie oboje rozczulili z Guciem…
– Ciekawam!… I ciekawe swe wświdrowała w niego oczy.
– Ale odpowiedz mi szczerze; ja cię o to proszę. Kogo ty więcej kochasz, czy mnie, czy Gucia?
Dziewczyna wypatrzyła się na niego na pół zdziwiona, na pół zamyślona, i po krótkiej chwili odpowiedziała:
– Alboż ja mogę którego z was więcej kochać, jak kocham!…
I w wesoły wpadając śmiech, zawołała Gucia, aby mu opowiedzieć dziwne Kazia zapytanie. A potem porwała nagle obu za ręce, i stawiając ich przed sobą, przemówiła z powagą na pół udaną, na pół prawdziwą:
– A kiedy tak! to odpowiedzcież mi teraz obadwa, który mnie z was więcej kocha…
– My ciebie!… zawołali obadwa, i po raz pierwszy może oczy jednego i drugiego silniejszym zapaliły się ogniem. Ale wnet zaśmiała się Anusia pustym i wesołym śmiechem, i przerywając sobie i im, dodała:
– Ja wiem, że mnie kochacie. Ja przecież wasza siostra, od kiedy siebie zapamiętam.
I porwawszy się za ręce, biegli ku domowi.
Lecz już dosyć o nich, a może i za nadto długo zatrzymałem się przy nich. Uczucia proste i niewinne są dla świata dzisiejszego głosem dawno zapomnianym, zagłuszonym przez to życie całe dzisiejsze, które leci naprzód, gdyby lokomotywa, którą wszyscy gonimy naprzód, gdyby iskra elektryczna, co telegrafem niesie z sobą cyfry giełdowe, ten najprawdziwszy wyraz uczuć i myśli większości. Dosyć prędko rozszerzą się przed nami te sceny życia na wielkiej widowni, przy których kto wie, czy żałować nie będziem tego kwiecistego i uroczego gniazdeczka rodzinnego, które już nie długo porzucimy.II.
Wejdziemy zatem do dworu samego, gdzie nas inne czekają znajomości. A najprzód opiszmy miejscowość.
Kalince były stolicą kilku włości, łączących się razem w jeden klucz znakomity, i znany ze swej ziemi urodzajnej w Przemyskiem. Ziemia przemyska ma w kraju naszym więcej typ odrębny, a nawet i swoją historję odrębną. Co do typu, niegdyś nie darmo Przemyskie nazywano u nas w kraju „ogrodem galicyjskim.” Ta odrębność typu łączy się ściśle z przeszłością kraju naszego. Z dawien dawna od Sanu zacząwszy aż ku naddniestrzańskim dolinom Samborskim, na kilkunastumilowej przestrzeni, płaskiej więcej, a za to zarosłej mnogiemi gajami i oblanej obfitemi w czystą wodę zdrojami i strumieniami, zamieszkały same zamożniejsze rodziny nasze, tuląc się w około wielkich historycznych siedlisk, Lubomirskich, Czartoryskich i t… d. U naszych wielkich panów, wielkie było zawsze zamiłowanie w ogrodach, które cienistemi i niebotycznemi ulicami otaczały stare zamki i pałace nasze. Ojcowie nasi, czy wracali z wojennych wypraw, czy senatorskie rzuciwszy krzesła, spieszyli się do domowej zagrody, radzi byli odpoczywać pod tą naszą starodawną lipą mianowicie, tą ozdobą najpiękniejszą naszych siedzib sielskich. Pod lipą lubili siedzieć i marzyć nasz Jan Kochanowski; pod lipą nasz Jan Sobieski; tamten, by nową pieśnią wzbogacić ojczystą literaturę; ten, by nowe zapisać zwycięstwa do wielkiej naszej księgi dziejowej. Pod lipą, ojcowie nasi przyjmowali gości swoich; pod lipą otoczeni rodzinnem gronem, opowiadali dzieciom i wnukom swe życie, w czyny i zdarzenia bogate, Ktoby chciał nasze staropolskie życie gościnne i patryarchalne jednem oznaczyć godłem, musiałby użyć do lego lipy rozłożystej i gniazda bocianiego.
Takie domy zamożne jak w Sieniawie, Krakowcu i t… d., okalając się wielkiemi ogrodami, takiegoż samego zamiłowania użyczali całej okolicy. Szlachta mniej zamożna, jak to zawsze u nas bywało, chętnie naśladowała, a za karmazynami szła także drobniejsza szlachta, ba nawet i szaraczki, o ile mogli, wyższych trzymali się przykładów.
To też pomału zamiłowanie to, rozchodzące się po całej ziemi przemyskiej, okryło ją mnóstwem ogrodów! tak, że całe przemyskie zjechawszy od wsi do wsi, zdybać można większe czy mniejsze ogrody, ale zakrojone już na stopę obszerniejszą i wykwintniejszą. Szkoda tylko, że pomału nasz gust prosty i polski, przechodząc w maniery włoskie i francuskie, strzyżone i regularne, przeszedł do angielszczyzny, wedle której ogromne parki chcą naśladować na kilku grządkach ogrodowych.
Do siedzib tego rodzaju bardzo wspaniałych należały Kalińce, należące i dawien dawna do rodziny Ka – linieckich, zaszczytnie znanej w kraju, odznaczonej w kraju przez długie wieki wielkiem mieniem, wielkiemi z dziada w wnuka piastowanemi zaszczytami, a mianowicie historycznem przywiązaniem do kraju, któremu w bojach i w senacie wiernie służyli. Dziejów rodziny Kalinieckich opisywać nie będę, bo zresztą dzieje takich rodzin zasłużonych w kraju, u nas nowiną nie są. Powiem tylko, że jednym z pierwszych jej antenatów był Janusz Kaliniecki, który jeszcze za Zygmunta Starego staczał boje na współ z Ostrogskiemi i Tarnowskiemi. Wspominam zaś o nim dla tego tylko, że opisując choć najpobieżniej dwór w Kalińcach, nie mogę pominąć portretów Janusza i innych tej rodziny przodków, którzy w osobnej sali stanowili główną starego dworu ozdobę.
W Kalińcach był dawniej stary zamek obronny. Na wielkim stawie, który z czasem przez niedbałość po większej części w moczary się przemienił, była stara i wielka wyspa, a na niej znaczne jeszcze były resztki dawnych gruzów, zarosłe pokrzywą i rozmaitem zielskiem.
Jako ślad dawnego przepychu i wielkości, zostało jedno okno olbrzymie w starym murze kaplicy, które jedno jeszcze patrzało ze starego zamku na poddaną sobie okolicę. Do okna wewnątrz muru przytykał z gruzów podniesiony i staranną czyjąś ręką utrzymywany krzyż czarny marmurowy, przetarty i popękany, o którym wieść powszechna i podania mówiły rodzinne, że pod nim spoczywał kiedyś ów Janusz, gdy syt sławy i lat wrócił do rodzinnego gniazda, by zmęczone kości w rodzinnych złożyć grobach. Były jeszcze tam za kaplicą duże, prawdziwie niebotyczne lipy, na pół już spruchniałe, których korony wszakże pełne życia jeszcze, panowały nad całą okolicą.
Nowy pałac, jak go nazywano, stał na nie wielkiem wzgórzu. Była to dawna już także budowla, choć go nowym pałacem nazywano, sięgająca czasów Jana III; to też w swoim składzie i powierzchowności, gust włoski przypominającej, miał niejakie podobieństwo do pałacu Wilanowskiego. Ozdobą pałacu i całego położenia płaskiego, wcale nie malowniczego, była otaczająca go zewsząd roślinność tak rozbujała, tak zielona i bogata, że cały dwór Kaliniecki z pomiędzy otoczenia swego, wyglądał jakby z olbrzymiego kosza zielonego. Od stawu już, po pod który główna prowadziła droga, była długa podwójna ulica z lip i kasztanów.
Ulica ta przed bramą wielką, kamienną, z herbowną tarczą dawnej Jastrzębców rodziny, rozbiegała się na dwie strony, i dwoma ramionami lip i kasztanów okalała całe ogromne obejście, aż po koniec ogrodu, który nikł w gaju brzozowym, o którym już mówiłem, poprzerzynanym ulicami, z mnogiemi siedzeniami i różnego kształtu altanami.
Sam ogród był ogromny, i w większej części przynajmniej zachował dawną powierzchowność szerokich i zacienionych ulic, długich szpalerów i mnogich kwater kwiatowych, pokrajanych w dziwne zygzaki. Po jednej tylko stronie ogrodu był rodzaj kanału o dwóch ramionach, skąpo już wszakże wodą zasycanych. Jedno ramię kanału oddzielało stary ogród od sadu ogromnego, sławnego o mil kilkanaście z doskonałych owoców, które hodował i pielęgnował teraźniejszy dziedzic, Zygmunt Kaliniecki, z wielkiem zamiłowaniem i z niepospolitą starannością.
Za sadem była jeszcze pasieka obszerna, a przy niej domek nie wielki drewniany, w którym wspomniony tylko co pan Zygmunt lubiał czasem po całych dniach przesiadywać, a nawet nieraz w czasie rójki na całe przenosił się miesiące.
Drugie ramię kanału zwracało się nagle w kierunku do gaju brzozowego, i przerzynane rozmaitemi mostkami, obsadzone w koło prawie kamiennemi posągami, na których aż nadto był znaczny ząb czasu, w samym końcu odgraniczało ogród od gaju, który nazywano ogrodem angielskim, i w koło którego były na prawdę rozmaite klombowe plantacje, rozrzucone na wzór angielski w pewnym sztucznym bezładzie.
Pałac był obszerny, złożony z głównego frontu, o półtora piętra podwyższonego, i z dwóch niższych nieco oficyn w półłuki wygiętych, z mnogiemi na gzymsach sztukaterjami i innemi figlami, przypominającemi wiek gustu zepsutego, który my najczęściej rokoko nazywamy.
W opis szczegółowy pałacu wdawać się nie myślę; chciałem tylko dać ogólne wyobrażenie o tem starem i poważnem siedlisku, w którem tak jakoś było swobodnie i poważnie, że choć nie bez pewnego uczucia rzewności i tęsknoty, myśl mimowolnie wracała w lepsze minione wieki. Ile lam razy w głębszej pogrążony zadumie, zamarzyłem, i grzebiąc pamiątki przeczytane lub zasłyszane, zapominałem o tym świecie wrzaskliwym, co tam za lasem i wodą, za górami huczy i kipi pełen odczarowań i namiętności, nadziei nigdy nieziszczonych i łatwych rozpaczy. Bywałem tam często, bo łączyły mnie z tym domem stosunki rodzinne. I dla tego dłużej może nad tem całem siedliskiem rozpisałem się, bo mi najspokojniejsze przypomina chwile, jakie kiedykolwiek przepędziłem w burzliwem życiu mojem. I te dzieci kochane, a tak miłe, ileż razy patrzałem na ich gry wesołe, na te twarze tak piękne i lak spokojne, z których starałem się sam przed sobą wywróżyć ich przyszłość najprawdopodobniejszą.
O pałacu powiem tylko, że ostatnie jego ramię wewnątrz było zaniedbane nieco i po większej części przeznaczone na pokoje gościnne. Całe to skrzydło otaczała jakaś tajemnica. Co było w tem prawdy, nikt nie wiedział, ale jeden drugiemu z największą szeptał pewnością, że jakaś wielka tajemnica została tam na wieczne czasy zagrzebaną. To pewna, że gospodarz domu nigdy na tę część swojego dworu nie zachodził, co naturalnie brano także za dowód jakiejś tajemniczości.
Główny herb domu składał się z samych staroświeckich sal ogromnych, otwartych tylko przy większych sposobnościach, lub gdy je chciał odwiedzić ciekawy jaki podróżnik. A były ze wszech miar warte widzenia, bo właściciele, od dawna gromadząc tam różne dzieła sztuki i inne kosztowności, głównie tego przestrzegali, ażeby w przystrojeniu całości zachować dawny typ. To też sale te przechodząc, zdawało się, że wracasz wiek po wieku w czasy już dawno wygasłe.
W tych to salach, które sam pan Zygmunt dosyć często odwiedzał, była wielka zbrojownia i zbiór rodzinnych portretów, wielce szacowny.
Pierwsze skrzydło wykwintnie i wedle nowszego gustu przystrojone, zajmywał sam gospodarz Główną część tego pomieszkania stanowiła biblioteka i zbiór rycin najpiękniejszych.
Lecz gdy mowa o księgozbiorze, to już trzeba koniecznie zapoznać się z samym p. Zygmuntem Kalinieckim.III.
W rzeczy samej pan Zygmunt Kaliniecki i jego księgozbiór byli nierozdzielni od siebie. Jeżeli nie był w ogrodzie a głównie w pasiece, to siedział niezawodnie w bibliotece swojej, w której całe dnie przepędzał a czasem i całe noce.
Pan Kaliniecki był uczonym w całem najpedantyczniejszem tego słowa wyrażeniu; bibliograf znamienity, znał wszystkie nie tylko dzieła, jakie wyszły, ale i wszystkie edycje z ich wariantami i poprawkami, i z wszelkiemi odmianami. Specialnością wszakże jego były dzieje polskie, które, powiedzmy to na jego pochwałę, znał doskonale, a co więcej jeszcze lepiej rozumiał, bo jako inteligencja wyższa, mimo pedantyzmu bibliograficznego, nie tylko zdarzenia znał na palcach niejako, ale prócz tego pojmował ducha dziejów ojczystych.
Nieraz nawet sam się zabierał do pisania, mając najsilniejsze postanowienie obrobienia tej lub owej epoki historycznej; gromadził też w tym celu całe stosy notatek własnych, pełnych uczoności i cytat najciekawszych, ale gdy przyszło do wykonania, zawadzało mu jakieś wrodzone lenistwo, które pochodziło może z przyzwyczajenia do pańskości, w jakiej się wychował. Lecz były i inne przyczyny.
Pan Kaliniecki miał dziwne chwile jakiegoś omdlenia umysłowego, apatji, w czasie której po całych siedział godzinach oddany marzeniom, które nie musiały być wesołe, bo wówczas twarz jego przybierała wyraz nadzwyczaj smutny, przerażający nawet pewną nieruchomością, epileptyczną niemal. Gdy dodamy jeszcze dwa amatorstwa, które go czasami z tej leniwej nieruchomości wyrywały, i wprowadzały w gorączkową prawie, niespokojną, z zwykłym jego poważnym układem wcale niezgodną ruchliwość, dziwić się nie można, że go sąsiedzi, znajomi i całe niemal towarzystwo, do którego imieniem i majątkiem należał, obwołali dziwakiem.
– Dziwak! krzyczeli mężczyźni.
– Szkoda, że taki bogaty! mówiły kobiety.
– A nawet nie brzydki i jeszcze nie stary! dodawały wszystkie prześcigające już panny, które naturalnie darować tego panu Zygmuntowi nie mogły, że jest kawalerem mimo lat pięćdziesięciu, które, wyznać trzeba, dźwigał na sobie z wielką jeszcze rzeźkością.
Temi zaś dwoma amatorstwami były tak zwane kruki białe i ryciny.
Za krukami białemi, jak się zowią najdawniejsze i najrzadsze wydania, kolebki drukarstwa sięgające, był on gotów najdalsze nawet podróże odbywać, tygodnie, miesiące i lata starać się o nie, jak się żaden najczulszy kochanek nie stara o najpiękniejszą i najukochańszą bogdankę.
Co do rycin zaś, korespondował ze wszystkiemi na świecie księgarzami i zbieraczami, i nabywał najpiękniejsze, nie szczędząc pieniędzy, co właśnie było w nim najdziwniejszem, bo w zwykłem życiu raczej był skąpym, a przynajmniej bardzo oszczędnym.
Dawszy rys charakterystyczny pana Zygmunta, wejdźmy teraz do pałacu i to wprost do biblioteki, by go poznać osobiście. Widzimy tedy salę obszerną na półtora piętra wysoką, narożną, z trzema ogromnemi oknami, które wszystkie na inne strony krajobrazu, pałac otaczającego, patrzały; środkowe na staw i wprost na ów opisany już przez nas ułam starego zamczyska, z wyglądającym z po za węgłu ogromnym krzyżem kamiennym; lewe na dziedziniec, bramę i część otoczenia lip i kasztanów; prawe na część ogrodu, mianowicie na to zagięcie kanałowe, które dzieliło stary ogród od sadu i od angielskiego ogrodu.
W każdem oknie stało wielkie poręczowe krzesło dobrze wysiedziane. Pan Zygmunt chętnie i często w nich siadywał całemi godzinami, mając przed sobą pulpity pod książki. Znający go bliżej domownicy wiedzieli zaraz, w jakim jest humorze, po krześle, w którem siedział.
Jeżeli przy prawem oknie był w zwykłem usposobieniu, bo wówczas lubił patrzeć na swój ogród rozległy, na tę miarę zieloności, na tę ścieżkę nareszcie, tylekroć przez niego wydeptaną, co prowadziła do pasieki.
Przy lewem gdy siedział oknie i patrzał ku bramie, to pewnie był w swojem usposobieniu niespokojnem, z amatorstwa pochodzącem; pewnie wówczas czekał na wieść o jakimś inkunabule, albo o rycinie sławnego rytownika.
Lecz gdy usiadł na długie dnie przy oknie środkowem, to już pewnie spoglądał na mury starego zamczyska rodzinnego i na ten krzyż czarny, który lak doskonale zgodził się z jego smutnemi marzeniami, czy – wspomnieniami.
I książki nawet na pulpitach przed oknami miały pewną styczność z jego usposobieniem.
Przy prawem oknie była niezawodnie jaka stara księga dziejowa, rzadki manuskrypt, a tuż obok teka z notatkami własnoręcznemi.
Przy oknie lewem spoczywał pewnie Horacjusz, którego pan Kaliniecki umiał na pamięć i w chwilach niepokoju i niecierpliwości tem się jeszcze ratował, że sam przed sobą jakby student recytował, starego Horacego lekkiej filozofii nauki. Horacjusz pana Zygmunta nie odstępował przez całe życie; to był jego najszczerszy przyjaciel, pocieszyciel w złej doli, a wierny towarzysz w dobrej. Panu z panów, mającemu swe fantazje, przyzwyczajonemu do wygodnego życia, co mu bez trudów płynęło, przypadała najwięcej do smaku łatwa i epikurejska po trosze filozofia poety dworzanina.
Za to przy oknie środkowem na pulpicie spoczywała wielka księga, w ciemną skórę oprawna, z pożółkłemi kartami, upstrzonemi tu i owdzie literami o złotych i innych barwach. Jedną ręką oparty na gzymsie okna, z oczami w krzyż kamienny zwróconemi, drugą ręką przewracał pomału kartki starej księgi. Czasem zwrócił oczy do księgi, i dłużej je na starym druku zatrzymywał, i wówczas, wyraz twarzy ponury i zasępiony, łagodniał nieco, jakby mu to czytanie ulgę przynosiło. I nie dziw; bo ta stara księga, była biblia; to księga nad księgi, święta skarbnica wszech myśli i wszech uczuć, któremi człowiek może się podnieść do Boga.
Ściany sali pokryte były wielkiemi szafami, pełnemi ksiąg, a na nich siały popiersia wielkich uczonych starożytności. Pomiędzy oknami tylko były dwa próżne miejsca, zapełnione wszakże czarnemi kolumnami, na których stały popiersia marmurowe Kochanowskiego, Niemcewicza, Tadeusza Czackiego i Ossolińskiego. Na środku sali stał wielki stół podłużny, zielonym suknem pokryły, cały zapełniony stosami tek ogromnych, w których były zebrane skarby rycinowe. Tyle tylko było próżnego miejsca na siole, ile starczyło na cały przybór do pisania i kilka ksiąg, które tam leżały roztwarte. Przedtem miejscem stało czwarte krzesło poręczowe, w które siadywał pan Zygmunt Kaliniecki, gdy na prawdę do pracy historycznej się zabierał.
I w chwili, gdy wchodzimy do sali, zastajemy go siedzącego właśnie przed stolikiem. Na pół zapisany leży papier przed nim; zamyślony nieco trzyma w ręku pióro. Przypatrzmy się teraz z blizka jego powierzchowności. Mówiliśmy już, że ma lat pięćdziesiąt, lecz ledwie je poznać na nim. Jest to mężczyzna atletycznej prawie budowy, która, dodajmy, z dziada na wnuka była właściwością charakterystyczną rodziny Kalinieckich. Mimo to kształtnie zbudowany, wydawał się cały w swym ogromie, jakby z jednej sztuki kamienia czy marmuru wykuty. Zaprawdę miał coś w sobie posągowatego. Głowa ogromna o rysach pełnych wydatnych, ale z pewnym wdziękiem starożytnym zaokrąglonych. Profil miał grecki prawie, chociaż patrząc na całą twarz z przodu, trzeba było przyznać koniecznie, że to twarz polska. Przy ustach miał uśmiech nawet pełen słodyczy, równie jak i wyraz piwnych oczów miał w sobie coś dobrego aż do miękkości, aż do słabości prawie, ale przy ustach i oczach jedynie było kilka zmarszczków, których twarzy brakowało jeszcze, a których, by się lak wyrazić, ruch i gra nadawały twarzy wyrazy zmienne, od miękkości i spokoju przechodzące czasem aż do surowości smutku i rozpaczy prawie. W zwyczajnym stanie wyraz jego twarzy znamionował powagę uprzejmą i zamyśloną nieco. Patrząc na niego, każdy mimowolnie przyznawać musiał, że jakiekolwiek mogą być jego zalety i wady, nie jest to człowiek pospolity. Dodajmy do opisu, że wyłysiały przedwcześnie, nosił perukę niezwyczajną w swoim rodzaju, a przynajmniej nie używaną w naszych czasach, w których wszystko się na pozorze opiera. Tymczasem w peruce pana Zygmunta było jak najmniej pretensyi, a jak najwięcej przyznania się do wieku. Pominąwszy, że peruka była okrągło obcięła po staropolsku, co jej nadawało coś mnichowskiego, ale prócz tego kazał sobie robić peruki siwawe zupełnie zgodne z barwą wąsów siwiejących, krótko dosyć, także po staropolsku podstrzyżonych. Stosownie też do twarzy, peruki i wąsów ubierał się pan Zygmunt Kaliniecki, oczywiście po polsku, co się nadzwyczaj godziło z jego całą postawą wspaniałą. Zdawało się prawdziwie, że to jeden z onych silnych, żelaznych antenatów naszego wieku papierowego, który opuścił ramy starego portretu.
W chwili gdy wchodzimy do sali, miał on na sobie strój domowy, dosyć zaniedbany, bo już to prócz zamiłowania w czystości, stroić się nie lubił.
Miał więc na sobie, co zawsze nosił w domu, wielką kurtę szaraczkową polskiego kroju, z takiemiż potrzebami i podobną część stroju spodnią. Dodać jeszcze należy, by uzupełnić obraz, że zawsze miał przy sobie tabakierę sporą ciemnej barwy, z ślicznie i kunsztownie w złocie wyrabianym medalionem Jana Zamojskiego, hetmana i kanclerza.
Zamyślony tedy, jak mówiliśmy, oddawał się pracy w tej chwili, i wglądając czasem do roztwartych przed nim ksiąg, kreślił szybko jakieś uwagi czy wypisy. I trwało to dosyć długo, gdy nagle zwróciło jego uwagę dzwonienie zegara staroświeckiego, który stał na gzymsie umyślnie wyrobionym, po nad oknem śródkowem, Jakby ze snu nagle zbudzony drgnął cały, spojrzał na zegarek, i zerwał się z lekkością niestosowną ani do wieku, ani do powagi zwykłej.
– Czy być może! tak późno! mruknął do siebie; i porwawszy za dzwonek, który stał koło kałamarza, zadzwonił nim dosyć gwałtownie.
Wpadł kamerdyner, który zwykle w niedalekiej sionce czatował na rozkazy pańskie.
– Ubierać się muszę! prędzej! krzyknął z przyciskiem niecierpliwości.
Kamerdyner spojrzał na swego pana nie bez zadziwienia, bo wiedział, że pan Zygmunt nigdzie prawie nie wyjeżdżał, ani nie zapraszał, a jeżeli się zdarzył jaki gość przypadkowy, przyjmował go zawsze w swojej kurcie sieraczkowej.
– Czy jaśnie Pan gdzie wyjeżdża? zapylał kamerdyner.
– Głupiś! odebrał odpowiedź, i jeszcze się mocniej zadziwił, bo od ćwierć wieku służąc u swego pana, może po raz trzeci dopiero usłyszał z ust jego podobne słowo.
Nic więc już nie odrzekł, ale nieznacznie poruszywszy ramionami, wybiegł z biblioteki, a za nim wyszedł i pan jego.
Bardzo prędko powrócił zupełnie już przebrany w czarną, staroświeckiego kroju czamarę, takiż sam żupan, z którego wyglądał różnemi, szczerem złotem przeplatanemi barwami świecący pas słucki; a pod szyją błyszczała szpinka z jednego sporego diamentu najczystszej wody.
Ledwie wszedł, spojrzał okiem na zegar, i co prędzej ruszył ku lewemu oknu, które, jak już wiemy, było oknem oczekiwania i niecierpliwości. Kamerdyner, który go aż do drzwi odprowadzał, gdy to ujrzał, zamykając drzwi powoli, zrobił dziwną minę, i z boku uderzył się po czole, jakby teraz dopiero zaczął odgadywać, o co właściwie idzie. Dodać wszakże potrzeba, że nie musiało to na nim zrobić przyjemnego wrażenia, bo się potężnie skrzywił i mina jego z dziwiącej przeszła w kwaśną.
Pan Zygmunt tymczasem już razy kilka spojrzał na dziedziniec w okolicę bramy, z wyrazem wyraźnego oczekiwania; snąć czeka na jakiego kruka białego, lub rycinę wielkiej i rzadkiej piękności. Już nawet zabrał się do przyjaciela Horacjusza, i jął go wygłaszać na pamięć, jak to zwykle robił, gdy nie mogąc w cierpliwości, ćwiczył się w pamięci. Lecz mimowolnie oczy jego odbiegały od książki, by coraz niespokojniej zwracać się ku bramie. I właśnie po raz już dziesiąty wracał do Horacjusza, i jął deklamować swój ustęp najulubieńszy, który go jakoś najwięcej uspokajał, i mówił tedy: