Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkoły, do których chce się chodzić (są bliżej, niż myślisz) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Szkoły, do których chce się chodzić (są bliżej, niż myślisz) - ebook

Pierwszy praktyczny przewodnik dla rodziców, którzy mają dość

Czujesz, że tradycyjny model szkoły nie wspiera dzieci w rozwoju tak, jak mógłby i powinien? Twoje dziecko ma dość nadmiaru sprawdzianów i prac domowych, a ty nie chcesz być jego nadzorcą?

W poszukiwaniu szkół, do których chce się chodzić, Maria Hawranek, mama i reporterka, przejechała całą Polskę. W Warszawie, Gdańsku, Bielsku-Białej, Radowie Małym czy Słupi Wielkiej znalazła wyjątkowe miejsca i ludzi, którzy zarażają entuzjazmem i udowadniają, że o szkole można myśleć inaczej.

Sięgają do metod Marii Montessori czy Celestyna Freineta, rezygnują z ocen, lekcje przenoszą w plener, do szkoły wprowadzają więcej wolności. Wszystko po to, by uczniowie odnosili sukcesy, nie tracąc z dzieciństwa tego, co w nim najważniejsze.

Oto pierwszy przewodnik, który pokazuje, jak w praktyce wyglądają przyjazne szkoły – prywatne, domowe i publiczne. W całej Polsce, na każdą kieszeń.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8405-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

To jest książka dla tych, którzy czują, że tradycyjny model szkoły ich przytłacza, uwiera, męczy i nie wspiera w harmonijnym rozwoju tak, jak mógłby i powinien. Dla dzieci, które mają dość nadmiaru sprawdzianów i prac domowych, i dla rodziców, którzy nie chcą być nadzorcami swoich pociech. Czyli dla większości znanych mi rodziców i ich dzieci.

Hola, hola! – powiecie, przecież my daliśmy sobie radę w zwykłej szkole, nasze dzieci też jakoś funkcjonują, nie przesadzajmy, nie jest tak źle. Z pewnością – nie wszędzie. Istnieją świetne i słabe szkoły publiczne, tak jak istnieją doskonałe i beznadziejne szkoły prywatne. Istnieją nauczyciele z pasją, którzy wchodzą w ożywcze relacje z dziećmi. Jednak przeważająca większość szkół systemowych, jak będę je nazywać, czyli publicznych placówek, które bez refleksji odtwarzają sposób pracy wymyślony jakieś dwieście lat temu i traktują ucznia jak drzewo, które należy ociosać na jedną określoną modłę, bardziej szkodzi, niż wspiera, więcej zabiera, niż daje.

Ken Robinson, jeden z większych autorytetów w dziedzinie edukacji, urodził się w licznej robotniczej rodzinie w Liverpoolu i to szkoła publiczna otworzyła go na świat. Podobnie stało się w życiu rzeszy innych osób, które dzięki takiej szkole mogły się spełnić albo uciec ze środowiska biedy i marginesu. Mimo to w książce _Kreatywne szkoły_ pisze tak: „Jednak zdecydowanie zbyt wielu nie odniosło po długich latach edukacji takich korzyści, jak powinni. Sukces tych, którzy dobrze sobie radzą, okupiony jest wysokimi kosztami płaconymi przez tych, którzy ponoszą porażkę. Zbyt często ci, którzy odnoszą sukces, robią to pomimo dominującej kultury edukacji, a nie dzięki niej”.

Chociaż sama byłam uprzywilejowana, bo czas podstawówki i gimnazjum upłynął mi w kameralnej (choć nie idealnej) szkole społecznej, po moim ciele od dawna dryfowało nieuchwytne i nienazwane poczucie, że coś z tą szkołą jest mocno nie tak. Wszystko zmieniło się w marcu 2016 roku, gdy poznałam André Sterna – człowieka, który nigdy nie chodził do szkoły, erudytę, gitarzystę, kompozytora, lutnika i pisarza. Mówi w pięciu językach. Nie lubi słodyczy i dużo się śmieje. Spotkanie z nim było jak zachłyśnięcie się rześkim górskim powietrzem, skok do chłodnej wody oceanu: przyjemne, elektryzujące, otwierające.

Po raz pierwszy zobaczyłam go, o dziwo, w szkole. Po korytarzu chodził tam głuchy pies, a na klatce schodowej latały papugi w wysokiej na kilka pięter wolierze. Niepubliczna Szkoła z Charakterem w Gliwicach organizowała wtedy cykliczne „Śniadania z mistrzem”, na które zapraszała różne osobistości, dzieci, nauczycieli i rodziców. Oczywiście wszyscy mieli do André mnóstwo pytań, które słyszał on już setki, jeśli nie tysiące razy. A jednak odpowiadał na nie z autentyczną radością, bez zniecierpliwienia. Mówił też o tym, czego dowiedział się od neurobiologa Geralda Hüthera, a co sam przeczuwał od dawna: mózg nie jest mięśniem, który można wyćwiczyć przez powtarzanie celowych zadań. Do jego rozwoju potrzebna jest stymulacja emocjonalna, której nie da się sztucznie wygenerować: entuzjazm. To nawóz dla mózgu, który wytwarza nowe połączenia neuronalne i utrwala istniejące, dlatego każdy człowiek staje się coraz lepszy w tym, co robi z zachwytem. Małe dziecko odczuwa entuzjazm od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu razy dziennie. Dorośli doświadczają go dwa, trzy razy w roku.

André tłumaczył dzieciom, że we Francji szkoła nie jest obowiązkowa (do niedawna edukacja domowa była tam powszechnie dostępna, a dzieci nie musiały zdawać dorocznych egzaminów; nowa ustawa może zmienić ten stan rzeczy), a one jęknęły z zachwytu: „Jak fajnie!”. André odwrócił się wtedy do dorosłych i powiedział: „To sygnał. Co z nim zrobimy?”. A przecież nie byli to uczniowie standardowej szkoły.

Kilka miesięcy później André przyjechał do Polski razem z ojcem, Arno Sternem, artystą, pedagogiem i twórcą słynnej pracowni malarskiej Malort. Arno podzielił się obserwacją, która od tamtej pory nie chce mi wyjść z głowy: nasze dzieci są zmęczone. W latach osiemdziesiątych w jego pracowni malowały wielkie obrazy i były tak pochłonięte pracą, że po półtorej godziny musiał im przerywać. „Dziś taki długi czas koncentracji jest dla nich trudny do zniesienia – nudzą się albo są zmęczone. Po trzydziestu minutach pytają: «Mogę się napić?», «Mogę usiąść?», «Mogę wyjść do toalety?». Nasze dzieci stały się staruszkami. A my co robimy? Dopingujemy je lekami, by były mocniejsze, żeby dawały radę dalej” – mówił w wywiadzie, który przeprowadziliśmy z Szymonem Opryszkiem dla „Dużego Formatu”. Pomyślałam o trójce dzieci mojego brata, które po szkole tkwią za stołem, odrabiając lekcje do wieczora, a to i tak za mało – choć bystre i ciekawe świata, aby przebrnąć przez system w kluczowych latach, muszą chodzić na korepetycje. Poddaliśmy dzieci presji, pod którą sami żyjemy. A nawet większej: „W czasach mojego dzieciństwa edukacja była tylko bezużyteczna, teraz jest groźna. Dzieci są nieszczęśliwe i stają się agresywne, bo nie chcą życia, które im zgotowaliśmy” – uważa Arno.

Maluchy nie robią nic innego, tylko się bawią, a zabawa, wbrew temu, co zaczęliśmy niemądrze uważać, to bardzo poważna sprawa – naturalny, instynktowny sposób uczenia się. André Stern, z którego entuzjazm bije na kilometr, jest przekonany, że gdybyśmy wszyscy nigdy nie przestali się bawić, nie stracilibyśmy radości z zamieszkiwania świata.

Zazdrościłam mu, że miał czas, by podążać za tym, co go pociągało – z liceum pamiętam uczucie, że bardzo chciałabym coś jeszcze poczytać, ale po odrabianiu lekcji i przygotowaniu do kartkówek nie miałam siły, oklapywałam więc przed telewizorem. Zazdrościłam mu, że nigdy nie musiał zdawać egzaminu, wykuwać czegoś na pamięć tylko po to, by dostać dobrą ocenę, że nie musiał się porównywać z innymi, że zamiast ślęczeć godzinami nad tym, co go nie interesowało, mógł doskonalić to, czym się zachwycał. Pewnie dlatego pierwszy aparat fotograficzny zrobił z kartonu, drewna i klocków Lego, gdy miał dziewięć lat, a ja do tej pory nie rozumiem, jak działa to urządzenie. „Nie mam dzisiaj żadnych obaw co do ewentualnych braków, bo wiem, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nauczy się w poczuciu szczęścia” – pisze André w książce _…i nigdy nie chodziłem do szkoły_. I ostrzega: skutkiem ubocznym życia z zachwytem jest rozwój kompetencji, a te generują sukces.

Spotkanie zostawiło mnie z tęsknotą za tym, kim mogłabym być, gdybym nie czuła, że muszę być grzeczną i pilną uczennicą. Oraz z ogromną chęcią, aby poznać i opowiedzieć o innych sposobach na edukację, która zaowocowała reportażami i wywiadami. Z czasem pogodziłam się z tym, że nigdy nie poznam dziewczynki, którą mogłam się stać, i nauczyłam się doceniać kobietę, którą jestem. Bardzo bym jednak chciała, żeby inne dzieci, w tym moje, mogły rozwijać się zgodnie ze swoim potencjałem. To dla nich tak naprawdę napisałam tę książkę.

Ostatni raz spotkaliśmy się z André, gdy mój syn miał półtora roku. Powiedział wtedy: „Chodzenie lub niechodzenie do szkoły to tylko akcesorium, kwestia organizacji. Wyobraź sobie świat, w którym nie musisz być kimś innym, by cię kochano”. To mnie powaliło.

Już dziesięć lat temu André był przekonany, że wiosna w edukacji nadeszła. Wiem, jakie wątpliwości i obawy wzbudzają nieznane ścieżki, wiem, jak trudno jest czasem zaufać sobie jako rodzicom i własnym dzieciom oraz ile nas kosztuje postępowanie wbrew temu, co czasem mówią ważni dla nas inni. Mam nadzieję, że ta książka pomoże wam zrozumieć, czego tak naprawdę byście chcieli dla was i waszych dzieci oraz jak im to zapewnić. Opowiadam o kilku z wielu możliwości, jakie mamy w Polsce, by dopasować szkołę do potrzeb dzieci. Skupiam się na szkołach, ale robię wyjątek dla jednego typu przedszkoli, o którym w moim odczuciu powinien dowiedzieć się cały świat. Po każdym rozdziale znajdziecie fiszkę informacyjną, która może okazać się pomocna w znalezieniu (lub stworzeniu) w waszej okolicy miejsca podobnego do opisywanego.

Muszę was poprosić, byście w trakcie lektury zawsze mieli z tyłu głowy banalną, ale prawdziwą myśl, że każda szkoła jest inna – nawet jeśli pracuje wedle metod, które opisałam, tworzą ją konkretni ludzie, a ona staje się ich odzwierciedleniem. Zatem przy wyborze najlepszego miejsca dla waszego dziecka ostatecznie musicie się kierować własnym rozeznaniem (o czym więcej w rozdziale „Czym się kierować przy wyborze szkoły”). Pod koniec książki znajdziecie też rozdział „Pewne ważne rzeczy”, zawierający garść podstawowej wiedzy z dziedziny edukacji, która może być pomocna w zrozumieniu, dlaczego wiele alternatywnych szkół stosuje podobne rozwiązania (np. odchodzi od stopni cyfrowych, stawia na grupy mieszane wiekowo, stara się wprowadzić pracę metodą projektów lub wkomponować w zajęcia ruch ciała).

Książka, którą trzymacie w rękach, jest w istocie owocem wielu ograniczeń. Wybrałam zaledwie dziesięć z bardzo wielu szkół i inicjatyw, bo – całe szczęście – ogniska zmiany płoną (kilka ciekawych, a nieopisanych tu propozycji znajdziecie w rozdziale „Jeszcze o szkołach pomyślanych inaczej”). Opis jest też ograniczony z powodu natury materii, jaką się zajęłam – społeczność szkolną tworzy zbyt wiele osób, bym mogła je poznać i opisać. W każdym z tych miejsc na obserwacji procesu zajęć, lekcji i tego, co pomiędzy nimi, spędziłam tylko jeden dzień. Z założenia jest on tak samo niereprezentatywny jak dwa czy trzy; aby uzyskać jakąś średnią, musiałabym w każdej społeczności spędzić kilka tygodni o rozmaitych porach roku, a do opisu zastosować metodologię naukową. Nie trzymacie jednak w ręku pracy badawczej, ale reportaż. Bądźcie spokojni – upewniłam się, że dobrze zrozumiałam moich bohaterów i proces edukacyjny, którego byłam świadkiem (wszyscy przeczytali teksty o sobie przed publikacją). Możecie też być pewni, że to, o czym tu piszę, wykracza poza ramy doświadczeń, jakie jesteście w stanie zebrać w czasie dnia otwartego, bo miałam możliwość spędzić z dziećmi i dorosłymi tworzącymi te społeczności jeden zwykły-niezwykły dzień z ich życia.

Pewne słowa pojawiają się tutaj wielokrotnie, na przykład: podążanie za dzieckiem, indywidualne podejście, relacje, dobrostan, uważność. Mogą brzmieć w waszych uszach jak jakaś alternatywna nowomowa. Używane bez autentycznego znaczenia stają się fałszywymi wytrychami, które w praktyce nie otwierają żadnych drzwi. Dlatego dołożyłam starań, by pokazać, że ludzie, których tutaj poznacie, używają ich szczerze, a ich działania są tego dowodem. Nie zdziwcie się też, że z większością moich bohaterów jestem na „ty”. Wielu dorosłych z tych niebanalnych miejsc stara się skrócić dystans i budować autorytet nie na fundamencie konwencji, ale na autentycznym szacunku.

Są jeszcze dwa istotne ograniczenia, o których muszę wspomnieć: specyficzny czas w historii świata, w którym ta książka powstawała. Pandemia wprowadziła zamęt w codzienność wszystkich szkół. W trakcie zbierania materiałów nie opuszczała mnie myśl, że poznaję moich bohaterów w czasie zaburzonym, i czuję, że to ważne, byście i wy w trakcie lektury o tym pamiętali (mimo że staram się pandemii nadmiernie nie eksponować z nadzieją, że był to czas wyjątkowy).

Ostatnim istotnym ograniczeniem jestem tutaj ja. Występuję jako obserwatorka oraz ta, która zadaje dużo pytań, a potem zapisuje obserwacje i odpowiedzi. Ale przecież obrazy i sytuacje, które zauważam, to, o co pytam, oraz to, jak to wszystko opisuję, w nieunikniony sposób jest też odbiciem tego, kim sama jestem i czego doświadczyłam. Nawet w przypadku tekstów non-fiction, jakie składają się na tę książkę.

Jeśli do tej pory czuliście, że pragniecie zmiany szkoły, ale nie możecie jej przeprowadzić, ponieważ was na to nie stać albo w okolicy nie ma innej placówki niż konwencjonalna, albo dlatego, że cały system jest beznadziejny, więc nic to nie da – uprzedzam, że czytacie tę książkę na własną odpowiedzialność. Istnieje niemałe ryzyko, że wywrócicie sobie życie.ROZDZIAŁ 1.
GÓRSKIE SZKOŁY MONTESSORI

Schodzę do doliny, uważając, by się nie poślizgnąć. Jeszcze wczoraj była odwilż, nocą trawy i kałuże błota ściął mróz. Most nad potokiem, łąka, jeszcze kilka kroków asfaltem i jestem pod szkołą w Krzyżówkach. Pieje kogut, jest siódma czterdzieści w poniedziałek. Z samochodu wysiada dwójka dzieci. Inną dziewczynkę mama prowadzi przez ulicę. Dowiem się później, że idą tutaj aż z Watówek – przysiółka po drugiej stronie doliny, to jakieś pół godziny drogi.

Zdejmujemy kurtki w szatni. Niektóre dzieci siadają przy biurkach rozstawionych po sali, inne podchodzą do regałów, gdzie leżą nieznane mi drewniane przedmioty, wiklinowe koszyki, jakieś pudełka. Część opisano: „Sztuka”, „Data”, „Memory”, „Pora roku”. Domyślam się, że są ułożone według jakiegoś porządku. Ustaliłyśmy z panią Jadzią Tlałką, że nie będę przeszkadzać dzieciom w pracy, siadam w rogu.

Dzieci nie czekają na żaden znak, jakby wiedziały, co mają robić. Dziewczynka bierze trójkątny przyrząd i coś w nim przekłada, po czym sięga po kopertę, kwadratową tablicę i pudełko z cyframi od 1 do 100, które wybrał również jej kolega. Układają w swoim tempie. Inny chłopiec ma prostokątne pudełko z trójwymiarowymi kwadratami (teraz już wiem, że to pomoc do nauki systemu dziesiętnego). Dziewczynka naprzeciwko mnie i chłopiec w słuchawkach mają kredki i zwykłe kartki, które spinają spinaczami. Ona tworzy książeczkę o gwiazdozbiorach, on o ulubionej grze. Pani Jadzia przy jednym z biurek w sali zajmuje się własną pracą – nie stoi nad dziećmi, nie komentuje, nie patrzy im cały czas na ręce.

Panuje niemal totalna cisza. Rzadkie konsultacje z panią Jadzią odbywają się szeptem, podobnie jak rozmowy między uczniami. Gdy nauczycielka na chwilę wychodzi, nastaje lekkie poruszenie, jednak w niczym nie przypomina to harmidru, jaki pamiętam z mojej szkoły.

Właśnie doświadczam czegoś, co dorosłym wychowankom zwykłej polskiej szkoły w głowie się nie mieści: pracy własnej według metody Marii Montessori. Ośmioro dzieci w wieku od siedmiu do dziesięciu lat przypomina dorosłych w przestrzeni co-workingowej albo open space.

Jak Ola i Marcin szkołę zakładali

Montessori Mountain Schools (górskie szkoły Montessori) obejmują szesnaście placówek w różnych miejscach Polski, ale skupiają również mnóstwo dzieci objętych edukacją domową, czyli takich, które uczą się poza szkołą. Centrum dowodzenia mieści się w Koszarawie Bystrej w Beskidzie Żywieckim. Do niedawna autobus dojeżdżał tu tylko o sprzyjających porach roku. Szkoły założyła para w kręgach edukacji alternatywnej legendarna: Ola i Marcin Sawiccy.

Poznali się w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej. Narzeczeństwo to wspólne animowanie grup młodzieżowych, obozy, rozwiązywanie różnych problemów z dziećmi i rodzicami. Pobrali się, gdy ona miała dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia pięć.

– To dla mnie bardzo ważne, że gdy się poznaliśmy, wspólnie robiliśmy coś dla innych. Chyba to nasze wczesne doświadczenie zaważyło na tym, że zajęliśmy się edukacją – opowiada Ola. Siedzą z mężem przy okrągłym stole w swoim domu w Krzyżowej. Łączymy się zdalnie, bo trwa pandemia, a Ola walczy z rakiem. Bijący z niej entuzjazm zdaje się jednak mieć chorobę w głębokim poważaniu.

Marcin był instruktorem harcerskim, studiował ekonomię i pedagogikę wczesnoszkolną. Angażował się w tworzenie jednej z pierwszych szkół społecznych w Warszawie, po dwóch latach został jej dyrektorem i nauczycielem klas młodszych. Ola prowadziła tam zajęcia w świetlicy, uczyła się również na pedagożkę najmłodszych. Byli na feriach w górach, gdy zadzwoniła mama Oli, nauczycielka niewidomych w Laskach, i zaprosiła ich na konferencję o metodzie Montessori. Nie mieli pojęcia, co to takiego, ale ciekawość wygrała ze świetnymi warunkami narciarskimi.

Na konferencji spotkali emerytowanych nauczycieli ze szkoły w Kolonii.

– Pani wyjmuje drewnianą ramkę z klamerkami, guzikami, w wielkim spokoju i ciszy pokazuje, jak się z tym pracuje. Odpina je powoli, zasuwa suwaki. Chyba z początku byliśmy tym lekko zdegustowani – wspomina Marcin w podcaście U Sawickich. Zastanawiali się: co my tu właściwie robimy? A jednak zaintrygowało ich to. Zapisali się na pierwszy w Polsce kurs stowarzyszenia AMI (Association Montessori Internationale), które na całym świecie kształci pedagogów w duchu metody wymyślonej ponad sto lat temu. Jest 1993 rok. Razem z dwudziestoma pięcioma innymi kursantami w Łodzi i w Kolonii spędzają godziny w pracowniach i na zajęciach pracy własnej.

– Powaliło nas – opowiada Marcin. – Spokój nauczycieli, ich pokora, pogoda ducha, czas na to, by się przyglądać podopiecznym, organizacja przestrzeni.

Po raz pierwszy zobaczyli złączone razem cztery roczniki dzieci z różnych zakątków świata.

– W dwudziestopięcioosobowych grupach każdy miał swoją sprawę: ten czytał, inny pisał, kolejny rysował. Trzech się nudziło, jeden podglądał.

Nauczyciel, zamiast informować i nadawać rytm, przygląda się, zastanawia się i szuka okazji, aby nawiązać relację z dzieckiem. Nie przeszkadza, nie zasłania sobą całego świata. Sawickich fascynuje, że gdy dzieci już się do czegoś biorą, naprawdę się tego uczą, nie ma ściemy. Jak ktoś odpoczywa – to odpoczywa, jak pracuje – to pracuje, a jak się nudzi – to się nudzi.

– Prostota tej metody przypomina pracę w bibliotece, metoda naturalnie prowadzi od przedszkola do dorosłego życia. Nie pracujemy w jakimś modelu rzeczywistości przewidzianym dla danego wieku: dziesięciu czy szesnastu lat – tłumaczy Marcin.

Przy szkole zakładają przedszkole. Rozwieszają ulotki w okolicznych blokach. Jest pięcioro chętnych. Nie mają pieniędzy na kosztowne oryginalne pomoce, przygotowują je więc sami. Ortodoksi metody Montessori mogliby się oburzyć, zdaniem Sawickich oryginalne pomoce nie są najważniejsze.

Wspólnie z innymi osobami zakładają Polskie Stowarzyszenie Montessori. Znowu jadą na narty – znajomi udostępniają im dom na Żywiecczyźnie. Zachwyceni regionem, chcą tu kupić jakąś chatę, ale ich nie stać. Gdy wójt dowiaduje się, że są nauczycielami, przedstawia ich miejscowym pedagogom: „Jeśli oni nie poprowadzą tej szkoły, stracicie pracę”. Gmina chce zamknąć maleńką i nierentowną szkołę w Koszarawie Bystrej.

Ola jest w czwartej ciąży.

– Z Franiem – mówi Marcin.

– Z Nelą – prostuje Ola.

Nela ma dziś dwadzieścia lat i jest wicemistrzynią Polski w narciarstwie alpejskim. To jedno z siedmiorga dzieci Sawickich.

– Siła metody Montessori: nie jest oderwana od naszej rzeczywistości. W naszej dziewięcioosobowej rodzinie każdy siadał we własnym kącie. Jedni woleli pracować razem w dużym pokoju przy stole, a inni w swoich pokojach – opowiada Marcin.

Wróćmy do 2001 roku. Sawiccy decydują się przejąć wiejską szkołę dla trzydzieściorga dzieci pod jednym warunkiem: to będzie Montessori. Do busa oprócz czwórki dzieci mieści im się tylko stół, przy którym teraz siedzą. Mieszkają na strychu nad szkołą. Część pokoi przeznaczają na dom gościnny, żeby zarobić na utrzymanie bezpłatnej placówki, którą prowadzą w ramach założonej jeszcze w Warszawie Fundacji Królowej Świętej Jadwigi. Pierwszej zimy brakuje im nawet na węgiel – przyjaciele zrzucają się na trzynaście ton. Większość dnia Marcin spędza na paleniu w dwóch olbrzymich piecach i odśnieżaniu. Sawiccy są nauczycielami, palaczami, magazynierami, zaopatrzeniowcami i konserwatorami.

– Było tak, jak sobie wymarzyliśmy – opisuje Marcin ich początki.

Miejscowi są szczęśliwi, że szkoła przetrwała, ale przyjezdni i dziwna metoda budzą podejrzenia. Sawiccy pokazują wycinki z gazet na dowód, że Montessori to nie jakaś sekta. W pierwszym roku mają uczniów klas I–III, później otwierają się dla starszych. Do ich szkoły wspinają się nawet dzieci, które mogłyby chodzić do gminnej placówki w dolnej części wsi.

W okolicy pojawia się sporo dobrych i ciekawych dusz – przyjeżdżają do domu gościnnego, ale także na rekolekcje, obozy dla dzieci i kursy, bo Sawiccy zakładają Niepubliczną Placówkę Doskonalenia Nauczycieli Montessori. Robią wszystko, żeby sfinansować bezpłatną szkołę. Ludzie przywożą im książki, używane narty dla dzieciaków, stare projektory kinowe. Z czasem zaczynają prowadzić klub narciarski i sportowy, nieszablonowe przygotowanie do pierwszej komunii („Baranki”). Bóg zajmuje w ich życiu bardzo ważne miejsce.

Po roku wójt prosi o uratowanie jeszcze jednej szkoły – w Krzyżówkach, dwadzieścia dwa kilometry dalej. Dziesięć lat później tego samego chce radny ze wsi Przyłęków. Zanim powiedzą „tak” po raz trzeci, robią z licznymi już współpracownikami burzę mózgów, w wyniku której łączą wszystkie działania pod egidą Montessori Mountain Schools. Od 2006 roku mają coraz więcej dzieci w edukacji domowej z całej Polski, dla których tworzą program kilkudniowych warsztatów, między innymi muzycznych, językowych, narciarskich, geograficznych, rysunku z natury. Chcą być dla nich czymś więcej niż szkołą – inspirującym środowiskiem, które umożliwia nawiązanie relacji. To dzięki edukacji domowej stają się znani, a po Polsce niesie się wieść, że w Koszarawie wiedzą, jak pozaszkolne dzieci mądrze wesprzeć i egzaminować. Przez reformę minister Anny Zalewskiej, zmuszającą dzieci w edukacji domowej do zapisania się do szkoły we własnym województwie, liczba szkół Sawickich wzrasta, dochodzą placówki w Grodzisku Mazowieckim, we Wrocławiu, w Kętach. W edukacji domowej mają teraz około dwóch tysięcy dzieci. Subwencja oświatowa, która idzie za każdym z nich, jest istotną częścią cudu, który udał się Sawickim: ich szkoły pozostały bezpłatne. Zwykle posłanie dziecka do szkoły Montessori wiąże się ze znacznym obciążeniem domowego budżetu, zwłaszcza jeśli rodzina jest wielodzietna.

– Większość szkół jest innowacyjna, dopóki wystarcza grantu. Nie da się zmienić edukacji w oderwaniu od finansów i organizacji, ale na tym polega też zabawa: zebrać wszystkie klocki i poskładać w spójną całość – mówi Marcin.

Chociaż subwencja na wsi (około ośmiuset złotych miesięcznie) jest wyższa o niemal trzysta złotych od tej, która idzie za dzieckiem w mieście, nie wystarczyłaby na utrzymanie kameralnej placówki. Jeśli szkoły poniżej stu pięćdziesięciu uczniów istnieją, to dlatego, że gminy dokładają do nich ogromne kwoty – czasem koszt utrzymania dziecka to tysiąc osiemset złotych na miesiąc.

Sawiccy dbają także, żeby ich szkoły tworzyli wszyscy.

– Jeśli rozmawiasz z panią Joasią, konsjerżką szkolną w Kolebach, to jakbyś z panią dyrektor rozmawiała, takie ma kompetencje i wiedzę o szkole – opowiada Ola. – Ten pierwszy uśmiech, to, jak zostaniemy w szkole potraktowani, rzuca światło na całość.

Niemal trzydzieści lat po kursie stowarzyszenia AMI Ola i Marcin wciąż wyglądają na podekscytowanych.

– Fascynuje mnie to, że nie mogę przewidzieć, czego zaraz się nauczę – opowiada Ola. – Dzieci wciąż zadają pytania, które powodują, że muszę poszukać wiedzy razem z nimi. Albo opowiadają coś o dziedzinie, z której wiedzą więcej niż ja, nawet te najmłodsze. Mogę razem z uczniem interesować się tym, co wokół.

– Nie jesteś nauczycielem, bo niby wszystko wiesz – dodaje Marcin. – Jesteś nauczycielem, jeśli sam potrafisz się uczyć, zadajesz sobie pytania, masz pasje.

W tym podejściu nie chodzi o oceny i statystyki, ale o to, by każdy rozwinął maksymalnie swoje dary i talenty.

– Jeden będzie profesorem matematyki, a drugi fantastycznym mechanikiem samochodowym. Ważne, by każdy z nich był szczęśliwym człowiekiem, który wprowadza spokój i dobro wokół siebie – mówi Ola.

Jak dzieci opowiadały

Noc przed wizytą w Krzyżówkach spałam u przyjaciół, którzy kupili tu domek letniskowy. Opowiadają o sąsiadach, których zadziwia nietypowa szkoła.

– Ciągle do lasu chodzą, a kiedy tabliczki mnożenia się nauczą? Na nic to! – cytują miejscowych.

– W takim miejscu lekcje przyrody w klasie to byłaby zbrodnia – uważa pani Jadzia.

W szatni widzę stertę jabłuszek do zjeżdżania i kombinezony. Dzieciaki codziennie spędzają pół godziny poza budynkiem, niezależnie od pogody. Raz w tygodniu idą na wyprawę do lasu, mają swoją polanę. Rozpalają ognisko, pieką kiełbaski, biorą do rąk siekierki i noże. Apteczka zawsze jest pod ręką nauczyciela. Chodzą też oglądać kury do pani Walerki, a niebawem przy strumieniu będą zakładać permakulturę.

Jest czas na las, na muzykę, na angielski. Dziś będzie katecheza. Pod sklepem słyszałam, że z tego powodu nie wszyscy przyjdą. Chociaż nie trzeba chodzić do kościoła, żeby uczyć się u Sawickich, to szkoła wychowuje w duchu wartości chrześcijańskich, a alternatywy dla katechezy nie ma (choć nie jest to reguła dla wszystkich placówek Montessori – mój syn będzie chodził w Krakowie do przedszkola, w którym nie wisi żaden krzyż, a w grudniu obchodzi się różne święta świata, nie tylko Boże Narodzenie).

Po pracy własnej był krąg: dzieci usiadły na dywanie i mogły podzielić się tym, co robiły wcześniej i co u nich słychać.

Jedna dziewczynka pokazała swoją książeczkę z konstelacjami gwiazd, chłopak, który pracował w słuchawkach, chwilę się wahał.

– Nie wiem, czy chcę pokazać.

Pani Jadzia:

– Nic na siłę. Może ktoś jeszcze chciałby powiedzieć, co robił?

Odpowiada chłopiec:

– Robiłem zegar.

– Powiedziałeś mi, że masz dużo do myślenia. Udało ci się przemyśleć?

– Nie.

– To spokojnie, myślenie jest bardzo ważne – uspokaja pani Jadzia.

– Ja tkałem na krośnie, pracowałem z trójkątem matematycznym i powtarzałem rodzaje – opowiada inny chłopiec.

Pani Jadzia dziękuje każdemu za wypowiedź. Pytam dzieci o ich ulubiony dzień:

– Czwartek. Bo jest plastyka i las. I jeszcze piątek, bo jest weekend.

Zaczynają się przegadywać, przekrzykiwać, wspominać wyprawy i ferie. Wstajemy w kręgu, pani Jadzia proponuje modlitwę, każdy wypowiada intencję.

– Żeby był śnieg.

– Żeby nie było śniegu.

Pani Jadzia jest z Koszarawy. Skończyła pedagogikę resocjalizacyjną i kurs Montessori u Sawickich, to jej pierwsza szkoła.

– Cieszę się, że nie uczyłam wcześniej w innej, byłam wolna od nawyków. Czuję, że moja rola polega na towarzyszeniu uczniom w poszukiwaniu wiedzy, a nie podawaniu im jej na tacy. Gdy widzę rozwój tych dzieci, jak chętnie chodzą do szkoły, to wiem, że to skarb.

W jej grupie są dzieci z okolic i z rodzin napływowych z różnych stron Polski. Oprowadza mnie po pracowni. Są pomoce ze sztuki, z muzyki, przyrody. Oryginalne pomoce Montessori oraz zrobione własnoręcznie i upolowane w innych sklepach (na przykład drewniana piramida żywienia z popularnego dyskontu). Jest ciało człowieka do układania organów, szczęka do wyrywania zębów. Są dwie wagi, pomoce do poznawania kosmosu, mapy. Zegar do ćwiczenia godzin, tabliczka mnożenia – oryginalna pomoc, która rzeczywiście świetnie wizualizuje, na czym polega mnożenie (układa się na niej czerwone koraliki). Każda pomoc Montessori jest pomyślana tak, żeby dziecko samo mogło się sprawdzić – błąd to przecież przyjaciel uczenia się. Oceny są tylko opisowe.

– Sugeruje pani dzieciom, od czego mają zacząć? – pytam.

– Jeśli widzę, że dziecko przez dłuższy czas ma problem. Ale uważam, że żaden czas nie jest stracony. Dziś chłopiec powiedział, że potrzebuje czasu, by pomyśleć. To ważne. Podobnie jak obserwowanie innych, tak też się uczymy. Z pewnością łatwiej jest tym dzieciom, u których w domu kontynuuje się ideę Montessori, niż tym, które w domach we wszystkim się wyręcza. Pomoże im to w dorosłym życiu.

Jak Maria to wymyśliła

Szkoła Montessori to najpopularniejszy wybór wśród rodziców, którzy chcą posłać dzieci do placówki niesystemowej. W każdym dużym mieście z reguły jest chociaż jedna. Wielu szczególnie zachęca fakt, że wśród absolwentów takich szkół są między innymi założyciele Google’a Sergey Brin i Larry Page, twórca Microsoftu Bill Gates, założyciel Amazona Jeff Bezos czy autor gry SimCity Will Wright. Niektórych rodziców kusi coś wręcz przeciwnego – przyjazna, wolna od nadmiaru elektroniki i plastiku przestrzeń.

Joanna Maghen z Polskiego Instytutu Montessori zwraca mi uwagę, że szkoły prowadzone przez Sawickich są w Polsce wyjątkowe (przez co niereprezentatywne dla wszystkich placówek) ze względu na otaczającą je przyrodę, mocne zaangażowanie rodziców w życie szkolne i brak czesnego. W zdecydowanej większości płatne, szkoły Montessori na całym świecie skupiają rodziny o największym kapitale finansowym i kulturowym. Większość rodziców pewnie nie ma pojęcia, że Maria Montessori swoją metodę opracowała, obserwując dzieci najbardziej wykluczone – najpierw w szpitalu psychiatrycznym, potem w rzymskich slumsach.

Maria Montessori przyszła na świat w 1870 roku w miasteczku Chiaravalle, w rodzinie jak na tamte czasy nietypowej. Maria była jedynym dzieckiem, matka urodziła ją dość późno, w wieku dwudziestu pięciu lat, i była dobrze wykształcona – do wyjścia za mąż pracowała jako nauczycielka (po ślubie kobietom w tamtej epoce nie wypadało pracować, co wpłynęło również na życie Marii). Rodzice kochali Marię, byli w jej życie i dzieciństwo zaangażowani, nawet ojciec.

Uwielbiała książki i teatr, za to nie cierpiała szkoły. „Długo nie rozumiałam zadań arytmetycznych i w wyniku wpisywałam cokolwiek, co przyszło mi do głowy” – wspominała. Na lekcjach nie uważała, miała silną osobowość, nauczyciele za nią nie przepadali. W podstawówce trzy razy powtarzała klasę! Gdy jednak Włochy otworzyły uniwersytety dla kobiet, nagle z nieuka stała się nieprzeciętną uczennicą. Z myślą o inżynierii poszła do szkoły technicznej Michała Anioła w Rzymie, ostatecznie jednak wybrała medycynę. Była genialną studentką.

– Jej życie pokazuje, że szkoła nie działa: nie wybiera najlepszych, tylko tych, którzy potrafią dostosować się do zasad. Gdy tylko jesteś kreatywny, bystry czy łatwo się nudzisz, stajesz się „trudnym dzieckiem” – mówi mi Cristina de Stefano, biografka Marii.

Maria była przebojowa, a jednak pozostała trochę kobietą wychowaną w XIX wieku – podczas sekcji zwłok wstydziła się oglądać nagie ciała. Taka sytuacja krępowała również profesorów, często więc Maria dokonywała sekcji w samotności. Za to nie miała oporów przed romansem z lekarzem, którego ani myślała poślubiać, ponieważ już pracowała, i to niemało. W szpitalu psychiatrycznym zaczęła nawet badania nad dziećmi uznanymi za stracone dla świata i nauki, „debilne”. Pracowała z nimi, korzystając z prac między innymi Édouarda Séguina (później opatentowała wiele wymyślonych przez niego pomocy jako swoje). Dzieci zaskakiwały ją postępami.

I nagle stanęła przed największym dylematem: dalsze badania lub macierzyństwo i małżeństwo. Była w ciąży, ale wybrała to pierwsze. Wielu podopiecznych Marii po roku pracy zdało szkolne egzaminy przygotowane dla „normalnych” dzieci. Maria opowiadała o swoich obserwacjach na konferencjach naukowych. Gdy nadarzyła się okazja, aby sprawdzić, jakie efekty jej metoda przyniosłaby wśród dzieci bez deficytów, nie wahała się. W 1907 roku powstał pierwszy Dom dla Dzieci (Casa dei Bambini) w ubogiej dzielnicy św. Wawrzyńca w Rzymie. Maluchy w wieku od dwóch do siedmiu lat spędzały tam dzień, zanim nie zostały odebrane przez rodziców po pracy albo starsze rodzeństwo po szkole. Maria zorganizowała dla podopiecznych przestrzeń do nauki: krzesełka dopasowane do wzrostu, drewniane pomoce w zasięgu ręki. Do współpracy zaprosiła córkę dozorcy. Potrzebowała kogoś, kto będzie po prostu obserwował, co robią dzieci, bez żadnych założeń i uprzedzeń. A dzieci robiły rzeczy tak nieoczekiwane, że sześć lat później w Stanach Zjednoczonych działało już sto szkół Montessori.

To wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby wspólnie z partnerem nie zdecydowali się oddać syna na wychowanie rodzinie pod Rzymem. Będąc panną z dzieckiem, zostałaby natychmiast usunięta ze studiów medycznych (a tak ukończyła je jako pierwsza kobieta we Włoszech). Maria przez jakiś czas go odwiedzała, ale chłopiec nie wiedział, że to jego matka. Sytuacja się skomplikowała, gdy jej dawny kochanek wziął ślub i uznał syna.

– Historia Marii jest dramatyczna, trudno dziś zrozumieć skandal, jaki wywołałaby, rodząc dziecko bez ślubu. Dla jej rodziny to byłaby tragedia. Dopiero kiedy jej matka zmarła, Maria nawiązała kontakt z synem – opowiada Cristina.

Syn stał się jej najbliższym współpracownikiem, do końca życia pozostali nierozłączni. Zdaniem Cristiny to właśnie dla niego Maria przekształciła swoją metodę w markę i przedsiębiorstwo.

– Chciała mu oddać owoc pracy, dla której go zostawiła – uważa de Stefano.

Co takiego Montessori zobaczyła w Casa dei Bambini, że podbiła świat? Sławę przyniosła jej tak zwana eksplozja pisania, która nastąpiła u jej cztero- i pięciolatków. Niczego nienauczane, same sięgnęły po materiały związane z pisaniem i nabrały biegłości nieoczekiwanej dla ich wieku. Zaobserwowała także zjawisko, które nazwała polaryzacją uwagi. Trzylatka pracowała z drewnianymi cylindrami do układania i powtórzyła to zadanie czterdzieści cztery razy. Maria poprosiła inne dzieci, żeby specjalnie hałasowały, tańczyły, ale dziewczynka nie reagowała, a gdy skończyła, miała promienną, zrelaksowaną twarz. Dzieci, gdy coś je pochłonie, świata poza tym nie widzą. Montessori zrobiła wszystko, żeby tego procesu nie zaburzać. Pisała: „Najważniejszym okresem w życiu nie są lata studiowania na wyższej uczelni, ale te najwcześniejsze od narodzenia do sześciu lat”. Nazwała go okresem wrażliwym i podzieliła na różne fazy dziecięcych zaciekawień.

Nauczyciel ma się nie narzucać, nie wtrącać, ale obserwować i być tuż obok. Nie stawia ocen, nie chwali przesadnie, ponieważ dzieci nie potrzebują motywacji z zewnątrz – nagrodą jest ich wewnętrzne poczucie sukcesu, osiągnięcia celu, niezależności, nabycia nowych umiejętności.

„Dziecko ma własne prawa rozwoju i jeśli chcemy wspomóc je w jego dorastaniu, powinniśmy podążać raczej za nimi niż zakładać własne” – pisała Maria. Łączyła dzieci z różnych roczników, dzięki czemu porównywanie i rywalizacja przestały mieć sens. Dzieci mogą pracować we własnym tempie, młodsze mogą uczyć się od starszych, co z kolei wzmacnia poczucie własnej wartości tych drugich.

Maria uważała, że odkryła „sekrety dzieciństwa”: dzieci, niezależnie od pochodzenia i doświadczeń, mają skłonność do pracy bez zewnętrznego przymusu, aż do osiągnięcia perfekcji i satysfakcji, preferują aktywności „dorosłe”, mają zdolność do koncentracji i samodyscypliny.

– Maria Montessori nie była nauczycielką, która myślała o tym, jak zmienić szkołę. Była naukowczynią. To, co odkryła i zapisała w swoich książkach, sto lat później potwierdziła neuronauka – opowiada Cristina.

Maria Montessori dostrzegła, że dziecięcy mózg uczy się inaczej niż mózg dorosłego. „Pomóż mi zrobić to samemu” – to hasło najkrócej podsumowujące jej metodę. Dziś wydaje się to zdroworozsądkowe, intuicyjne. Wówczas jednak to była rewolucja. Trudno pojąć, że wydarzyła się na początku XX wieku w rzymskich slumsach, w czasach, gdy dominował pruski model edukacji, gdy kary cielesne były na porządku dziennym, a od uczniów oczekiwano bezwzględnego posłuszeństwa. Montessori była geniuszką, która wyprzedzała swoje czasy. Wierzyła w cuda, dużo pisała o dziecięcej duszy i podkreślała wagę rozwoju duchowości, w jej wydaniu – katolickiej. Nie zrezygnowała z pracy także na początku rządów Mussoliniego, bo wierzyła, że uda się jej rozpropagować metodę we włoskiej szkole. Jednak wkrótce, gdy jego intencje stały się jasne, ich drogi się rozeszły. W 1931 roku Maria sprzeciwiła się nakazowi wypowiadania faszystowskiej przysięgi lojalności przez nauczycieli jej szkół. Mussolini je zamknął, zakazał publikacji książek. Maria z synem musieli opuścić Włochy.

W późniejszych latach jeździła po świecie i szkoliła nauczycieli, pilnując czystości metody i używanych do niej pomocy, które opatentowała: różowej wieży, czerwonych sztang, ruchomego alfabetu, łańcucha tysiąca i wielu innych. Świat przez nią zaproponowany funkcjonuje według określonych reguł – nawet sposób brania i odkładania pomocy nie jest przypadkowy. Dzień również toczy się zgodnie z przemyślanym rytmem. Zwykle rozpoczyna się od kręgu (czasem krąg jest też na koniec dnia). Później dzieci mają pracę własną (od godziny ósmej lub dziewiątej), która zwykle trwa trzy godziny. Około południa lub chwilę przed południem wychodzą na spacer albo zajęcia ruchowe na świeżym powietrzu. Czasem (rzadko) w plan dnia wplatane są zajęcia prowadzone, przedmiotowe – po pracy własnej i przed spacerem albo już po obiedzie. Zwykle po południu jest również druga praca własna. Następnie świetlica, czas na czytanie albo nieobowiązkowe zajęcia dodatkowe.

Rytm dnia w Krzyżówkach odbiega od tego schematu – praca własna trwa tylko półtorej godziny, sporo jest zajęć przedmiotowych, prowadzący dopasowali go do swoich i dzieci potrzeb.

Żaden z moich rozmówców nie traktuje metody Montessori zbyt ortodoksyjnie. Cristina de Stefano zauważa:

– Maria była przekonana, że to ona zobaczyła światło, a zatem nikt nie mógł powiedzieć nic nowego. Ale jej metodą było obserwowanie dziecka, każdy nauczyciel może więc to zrobić. Również rodzic może być Montessori.

Marcin Sawicki:

– Na kursie w Kolonii nasi nauczyciele byli wolni od poczucia, że to jedyna słuszna metoda. To nas urzekło. Najważniejsze, by ta metoda była dobra dla nauczycieli, którzy chcą z nią pracować. Bo jeśli doprowadzi to do podejścia: „Wykujcie na kursie, jak macie pracować z pomocami”, to ten system może stać się równie toporny, jak tradycyjny. Tak można zamordować każdą metodę.

Dlatego w Koszarawie Bystrej szkoły _stricte_ Montessori już nie ma – nauczyciele jej nie czuli. Została tylko inspiracja.

Miłosz Barańczuk, dyrektor szkoły w Krzyżówkach:

– Metoda nie może być ważniejsza od człowieka.

Najtrafniej ujmuje, o co chodzi w tej metodzie, Marcelina Metera, jedna z matek dzieci z Krzyżówek:

– Moja Wisza dostała pod choinkę warsztat mydlarski. I teraz mam do wyboru: mogę jej pokazywać, jak się z niego korzysta. Może sobie działać, a ja mogę nad nią stać i krytykować pod pretekstem, że jej pomagam. I mogę zostawić ją w łazience i co pięć minut zapytać, czy nie potrzebuje pomocy. Muszę przychodzić do niej z założonymi za plecy rękami, żeby się nie wyrwały. I przygotować się na sprzątanie i skrobanie.

Jak się w szkole znajdowali

Do Krzyżówek dzieci chodzą z różnych powodów: jedne mają tu najbliżej, rodzice innych postanowili rzucić wszystko i przenieść się w góry dla tej metody edukacji. Jedni skrycie marzą o przywróceniu prac domowych, drudzy o tym, by wyeliminować wszystkie stopnie. W Krzyżówkach jest też troje dzieci z orzeczeniami o niepełnosprawności.

Żeby dostać się do szkoły, trzeba przyjść na piknik (rodziny dzieci z klas I–III) albo na dwudniową wycieczkę w góry (starsi, bez rodziców). Wcześniej nauczyciele z nimi rozmawiają, żeby się poznać i zobaczyć, czy wszystkim jest ze sobą po drodze. Pierwszeństwo mają dzieci miejscowe – taka jest misja szkoły. Grupy liczą maksymalnie piętnaścioro dzieci.

Pytam dyrektora o kryteria przyjęć.

– Dowiadujemy się, czy dla nas i rodziców te same rzeczy są ważne – mówi Miłosz Barańczuk. – Czasem ktoś tylko słyszał: Montessori, fajna szkoła, wyślę dzieci. A później, jeśli uczniowie nie mają wypełnionego zeszytu ćwiczeń, to się zaczynają niepokoić. Wychodzimy w góry, jeździmy na rowerach, są biegówki, żagle… Rodzice muszą czuć, że to wartość, a nie zapychanie czasu. Bardzo nam zależy, by angażowali się w to, co robią ich dzieci. Ważna jest dla nas relacja między rodzicami a dziećmi: jak ze sobą rozmawiają, jak się traktują. W wypadku starszych: kto podjął decyzję o tym, że będą tu chodzić. Nie jest istotne, na jakim etapie rozwojowym są dzieci i co umieją. Ważne, czy chcą współpracować, dzieci i rodzice. Wtedy możemy góry przenosić.

– Odmawiacie czasem?

– Tak. I mówimy dlaczego. Nigdy nie będzie szkoły idealnej, każde dziecko i każda rodzina są inne. Ważne, by liczba plusów przeważała nad minusami. Nie mamy podręczników. Na pierwszym miejscu nie są olimpiady i szóstki na świadectwie. Na koniec roku nie ma apelu z wyróżnianiem i braw. Świadectwa z czerwonym paskiem to nie szkolni herosi. Książki dostają wszyscy, w każdym znajdujemy coś, za co możemy go docenić – opowiada Miłosz Barańczuk. – Ważne, by rodzice to zrozumieli. Po tylu latach widzą, że efekt jest, delikatnie mówiąc, zadowalający. Bo choć nie nastawiamy się na oceny, to na sprawdzianach ósmoklasistów wypadamy powyżej średniej krajowej.

Jeśli rodzice chcą dla swoich dzieci idealnego środowiska, to nie spełnimy ich oczekiwań. Tu rodziny mają problemy trochę inne niż w mieście, sporo jest takich, w których nadużywa się alkoholu. Na radzie pedagogicznej nie rozmawiamy o ocenach, tylko o tym, co się dzieje w domach i jak możemy pomóc. Nikt nie jest traktowany anonimowo. Przyjmujemy także dzieci, o których wiemy, że „dymią”, czyli będą z nimi kłopoty. Staramy się tylko, by nie było ich za dużo w jednej grupie, byśmy mogli im zapewnić wsparcie, a pozostałym komfort pracy. Wiemy też, że jeśli nasze podejście do rozwiązywania konfliktów znacznie się różni, to współpraca nam się nie uda.

– Co masz na myśli?

– Konflikty rozwiązujemy przez rozmowę, mówimy o szacunku dla drugiego. A jeśli w domu jest przekaz: „Jak nie spuścisz wpierdziel, jesteś mięczakiem”, zaburzy nam to funkcjonowanie w grupie.

– Wielu rodziców pewnie boi się o to, jak ich dzieci sobie później poradzą w prawdziwym życiu. Możesz ich jakoś uspokoić?

– Pamiętam, jak zaczynałem piętnaście lat temu i z werwą opowiadałem dzieciom, że dzięki edukacji można być doktorem, prawnikiem. Spytałem: „A wy kim chcecie zostać?”. Na co Krzysiu bez żadnej chęci prowokacji szczerze powiedział: „Chcę być bezrobotny, mamusia jest bezrobotna i tatuś też”. Chcemy dążyć do tego, by uczeń, który od nas wyjdzie, odnalazł takie miejsce w życiu, w którym będzie szczęśliwy. Na przykład będzie odpowiedzialnym, pracowitym, zaangażowanym operatorem koparki. W poczuciu szczęścia i tego, co daje społeczności, może być bardziej spełniony niż frustrat, który robi trzeci doktorat i wyżywa się na innych. U nas nie porównujemy. Dzieci nie muszą budować poczucia własnej wartości na tym, że ktoś jest od nich gorszy. Kiedy nasi uczniowie idą do następnych szkół, to mamy feedback, że są pozytywni, zaangażowani, nie gnają za ocenami, ale potrafią rozwijać to, co sprawia im radość.

Nie zdajemy sobie sprawy, że się cofnęliśmy w ostatnich stu latach. Dzieci w szkole podstawowej trzeba wysyłać na specjalne terapie, podczas których chodzą po sensorycznych kulkach za dziesięć tysięcy złotych, zamiast pięć lat wcześniej pobiegać sobie po lesie i poćwiczyć równowagę – ciągnie dyrektor z Krzyżówek. – Kuratorzy traktują dyrektorów jak przedszkolaków: baczność, spocznij, kontrola będzie. Tak nastawieni dyrektorzy przychodzą do szkoły i podobnie traktują nauczycieli. A nauczyciele analogicznie traktują uczniów. Jeśli tego na jakimś etapie się nie przerwie, to nie ma możliwości zmiany. A z drugiej strony myślę: podejdźmy do tego ze spokojem. Moje zadanie polega na zapewnieniu komfortu pracy nauczycielom, żeby mogli tak prowadzić dzieciaki, by jak najwięcej na tym zyskały.

Kiedy pytam Olę i Marcina, czy metoda Montessori jest dla wszystkich, słyszę zdanie, które w tej książce padnie jeszcze wiele razy: jest dla wszystkich dzieci, ale nie dla wszystkich nauczycieli i rodziców.

Ola:

– Wystarczy, że sąsiadka przy piaskownicy powie: „A jak twoje dziecko z angielskiego? Bo moje to…” albo ciocia na imieninach wbije szpileczkę i już jako rodzice zaczynamy się bać, że robimy coś źle. I jeśli taki rodzic dostaje dużo szpileczek, a mało wzmocnienia, często wraca na stare tory. Zdarza się, że rodziny zabierają dzieci z Montessori do szkoły systemowej. Czasem wracają, czasem nie.

Kilka rodzin przyjechało tu z oczekiwaniami, których szkoła w Krzyżówkach nie spełniła. W poszukiwaniu głębszej alternatywy przenieśli się nieopodal, do prowadzonej przez tę samą fundację szkoły w Żywcu, która jest bliższa klasycznemu rytmowi metody Montessori (na przykład praca własna trwa tam trzy godziny).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: