- W empik go
Szlachcic chodaczkowy - ebook
Szlachcic chodaczkowy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeświadczenieto z każdym dniem powszechniejsze, że im dalej świat zapędza się w lata, im układniejsze na pozór przybiera obyczaje, tem jawniej zaciera się w nim wszelka barwa oryginalności, tem mniej w jego społeczeństwie osobliwych przechowuje się rysów.
I rzeczywiście! ułudny polor cywilizacji a z nim takzwana przyzwoitość towarzyska, nabyte drogim okupem, bo poświęceniem najwspanialszych cnót i zalet praszczurzych obyczajów, tłumią starannie wszelki jaskrawszy w życiu koloryt, nadają coraz widoczniej całemu społeczeństwu naszemu jedną jednolitą powierzchowność.
Dziś wszystko zewnętrzne życie nasze w stałe ujęto prawidła, na każdy jawny uczynek żelazne wtłoczono okowy, każdemu krokowi niezmienne wytknie – to koleje, każdemu słówku głośnemu z góry już nieodzowne oznaczono brzmienie. Świat dzisiejszy żąda, abyśmy wszyscy, zawsze i wszędzie jeden i tensam niedzielny przybierali wyraz twarzy, w każdej porze w jednem i temsamem objawiali się usposobieniu, abyśmy wszyscy na jedną nutę płakali, na jedną nutę się śmiali, według jednych wzorów układali nasze ruchy, według jednych prawideł stawiali nasze kroki, w jeden i tensam stereotypowy uśmiech ustrajali usta nasze, wymawiając: dzień dobry lub padam do nóg!
I dziwić się tu nam, że zewnętrzne życie nasze coraz więcej staje się jednostajnem, coraz mniej oryginalnem, kiedy tuż w oczach naszych wszystkie ogólne rysy społeczeństwa zlewają się powoli w jeden tylko ryczałtowy wyraz geneanomicznego jakiegoś, że tak powiem, podobieństwa, wszystkie zaś rysy szczególne rozstrzeliwają się w tak drobne i rozliczne odcienia, że z każdym dniem trudniej jakiejkolwiek charakterystycznej dopatrzyć w nich różnicy.
Dziś miej tylko jeden guzik więcej jak inni przy kamizelce, miej rozdział włosów na prawej, kiedy inni mają na lewej stronie, śmiej się półgębkiem, gdy drudzy śmieją się całem gardłem, a idź tylko w tysiącznej części za popędem twojego własnego usposobienia, za zachceniami twoich osobistych skłonności, sympatji i odraz, a już świat okrzyczy cię oryginałem, dziwakiem, odludkiem, dziwolągiem i Bóg wie czem jeszcze nadto więcej.
A przecież ileżto już przed naszemi własnemi oczyma przemknęło tu i owdzie dziwnie oryginalnych postaci, owychto postaci upiorowych, które zchodząc z ogapiającego ich świata, żadnego po sobie nie zostawiają potomstwa. Zegnali świat ze wzgardą i politowaniem, a jego szyderstwa i urągania brali z sobą w zamian pod kamień grobowy. Czy jeden z nas wydobyłby z zakamarku swoich wspomnień jakiegoś znanego niegdyś oryginała, jedną z owych figur charakterystycznych, których zastęp z każdym dniem rzadszy i szczuplejszy na świecie?
A taką to właśnie oryginalną, taką wybitną, charakterystyczną postacią był u nas w Galicji przed niewielą laty szlachcic chodaczkowy. Mówię przed niewielą laty, bo dziś już runęły najżywotniejsze podstawy jego wyjątkowego w społeczeństwie naszem stanowiska, dziś już zatarły się najoryginalniejsze rysy jego charakterystyki.
Dziś mamy już tylko blady cień, zdrobniałą cząstkę dawnego szlachcica chodaczkowego, a wkrótce nie będziemy go mieć wcale. Niestety! Owi najgłówniejsi przedstawiciele obywatelskich i wojennych żywiołów rzeczypospolitej, owi niegdyś najwalniejsi obrońcy swobód ojczystych a mianowicie paktów konwentów, najzawziętsi przeciwnicy oligarchicznych zabiegów rusko-litewskich możnowładców, owi milites caligati Wincentego Bogusławica, których "rojność niezmierna" przed kilkaset laty była "solą w oku" dla ościennych narodów, jakto pisał król Otokar Czeski, owi wreście zapamiętali bohaterowie jenerałów i sejmików powiatowych, co ufni w walor uświęconych wiekami prerogatyw szlacheckich, niejednokrotnie w obec monarchy zbrojną ręką popierali swoje weta, a odniosłszy raz potężnego guza pod Guzowem, wrócili go z okładem regałom pod Montwami i Częstochową – nie zaginą oni co do swojej istoty, nie wymrą jak ród Abenceragów, lecz ta ich charakterystyka oryginalna, ta ich fizyonomja wybitna zatrze się do szczętu, a niedawny szlachcic chodaczkowy będzie dla naszych wnuków takąsamą rzeczywistą osobą mytyczną, jaką jest dziś dla nas starosta Kaniowski lub Radziwiłł panie kochanku.
Szczęśliwy kto widział i słyszał ostatniego szlachcica chodaczkowego, jak Cooper który widział i słyszał ostatniego Mohikana! W krótkim czasie nie spotka już nikt szlachcica chodaczkowego, spieszącego na termin sadowy, z tą gęstą, nabuńdziuczoną miną, z tym sumiastym, nastrzępionym wąsem, w owej historycznej kapocie szaraczkowej, w czapce baraniej na głowie, z grubą laską sękatą w ręku i nierozdzielną torbą borsuczą na plecach. Poźniejszy chłop-szlachcic będzie chyba tem tylko różnił się od chłopa-nieszlachcica, że gdzieś tam w szczelinie swojej chaty będzie nie wiedząc na co i po co przechowywał jakiś stary, okopcony zwitek papieru, który dziadek jego religijnie czcił i szanował, ojciec jeszcze strzegł jak oka w głowie, a któryby on za lada drobnostkę wymieniał z pocałowaniem ręki. Bo i jakąż zresztą wartość może mieć dziś dla niego ten stary, okopcony, zbutwiały zwitek pergaminowy?
Dawniej to wcale co innego, dawniej na tym jedynym zwitku pergaminu polegało całe jego tak odrębne w społeczeństwie stanowisko, dawniej wywodził on z niego całą swoją wyższość nad sąsiednim, częstokroć w trójnasób majętniejszym "chamem", opierał na nim wszystek swój butny i zuchwały charakter. Bo przypatrzmyż się bliżej takiemu szlachcicowi chodaczkowemu.
W największej części nie przewyższał on wcale ościennego chłopa w oświacie, a ustępował mu w majątku, jużto przez swe prawo dowolnego działu ziemią posiadaną, już dla innych ważnych powodów, o których poźniej napomkniemy. Dość że zaścianek szlachty chodaczkowej był zazwyczaj najuboższem siołem na dwadzieścia mil w okolicy. Atoli przy tem wszystkiem o ileż świetniejsze stanowisko zajmował on pod względem swoich stosunków socyalnych.
Szlachcic chodaczkowy nie ulegał przedwszystkiem poborowi wojskowemu, tej najsroższej grozie naszego chłopa, był on dowolnym i niezawisłym panem swojej ziemi i swojej chaty, chłop natomiast tylko przymusowym dzierżawca gruntu dziedzica; szlachcic chodaczkowy nie znał nakoniec ani nahajki ekonomskiej, ani drapieżnej ręki mandatarjusza, a ulegał tymżesamym sądom i prawom, co pan na Wiśniczu lub hrabia na Potoku.
Wobec podobnego stanu rzeczy, wobec tak rażącej sprzeczności swojego położenia z stosunkami poddańczemi, nie mógł szlachcic chodaczkowy w żaden sposób zasimiłować się z sąsiednim chłopem, którym gardził jako o wiele pośledniejszem od siebie stworzeniem, a z którym wszelkiej kolligacji jak największej strzegł się hańby. Jakoż dla swej małej liczby stosunkowej musiał on koniecznie swoją osobliwą zachować fizyonomję, i przedstawiać zawsze pewien typ odrębny, jakąś gałąź szczególna naszego galicyjskiego społeczeństwa. Przy wcale zaś chłopskiej oświacie tylą niechłopskiemi obdarzony swobodami i przywilejami, a nadto jeszcze ożywiany świeżemi a tak uroczemi wspomnieniami tradycyjnemi, nie mógł nigdy szlachcic chodaczkowy w swoje właściwe wejść położenie; to też przebierał zwyczajnie miarkę swych wolności, a puszczając często gęsto samopas swa wolę, wyłamywał się niejednokrotnie z rezy wszelkich ustaw i wszelkiego posłuszeństwa, i słynął powszechnie wzdłuż i wszerz z buty, zuchwałości i zawadjactwa.
Do tego wszystkiego przyłączał się jeszcze jeden przymiot niepospolity, rys najgłówniejszy jego charakterystyki, najżywotniejsza cząstka składowa jego istoty, ówto nieokiełzany, w przysłowie weszły, w istną manią wyradzający się pociąg do procesu, do pieniactwa. Jeśli prawda że pochop do praktyk pieniackich leży już w ogólnym charakterze całego naszego narodu, tedy w tym względzie miał naród w szlachcicu chodaczkowym najwalniejszego swego wyobraziciela. Szlachcic chodaczkowy rodził się w procesie, żył w procesie, i umierał w procesie, a całą zasługę swojego ziemskiego żywota mierzył jedynie tylko po ilości wytoczonych za życia proce – sów. Szlachcic chodaczkowy dziedziczył proces po ojcu, zostawiał synowi w puściźnie, brał po żonie w intercyzie, dawał córce w posagu, wszczynał jeden, kończył drugi, odnawiał stary, wynajdywał nowy, a oprócz tego brał udział w piędziesięciu przynajmniej solidarnych procesach swojej gminy, a do piędziesięciu innych wiązały go jaknajżywsze afekta, jaknajgorętsze uczucia sympatji, tak iż każda pomyślna albo niepomyślna nowina o procesie pana Macieja, Jędrzeja lub Mateusza, obchodziła, dotykała go o tyle, o ile sukces własnej sprawy attentowanej.
Przy każdym zaś procesie zachowywał szlachcic chodaczkowy żelazną wytrałość i konsekwencję. Przegrał czy wygrał, nie przestał on dotąd gonić na ostro z adwersarzem, dopokąd cała jego sprawa nie przeszła kolejno przez wszystkie instancje hierarchji sądowej, i nie obiła się nakoniec o najwyższa władzę apelacyjną, o sam majestat tronu. Wygrałli, tedy albo były przyznane expensa sądowe za małe, albo cały sukces za niezupełny; przegrałże, tedy jużciż albo sędziowie byli parcyalni albo istni prewarykatorowie. Zwycięzki w jednej sprawie, poczytywał on tryumf swój za walny assumpt do nowej szermierki, zwyciężony zaś musiał cożywo wszczynać nowy proces, aby choć w drobnej części powetować poniesione straty i expensa. Owoż w ten sposób nie wychodził nigdy z harców pieniackich. Owszem w każdej przerwie, między końcem jednego a początkiem drugiego procesu, widział on tylko jakiś abnormalny stan swojego bytu, rodzaj jakiegoś zgubnego interregnum, który jako prawy obywatel conajrychlej usunąć się starał.
Potrzebato było widzieć szlachcica chodaczkowego, gdy w progach jego skromnej, kurnej chaty pojawiła się niespodzianie chuda, poważna, niepospolita postać woźnego komorniczego. Woźny to najpożądańszy gość każdej zaściankowanej zagrody, przychodziłli z dobrą czy złą nowiną, z pomyślną czy niepomyślną rezolucją, z nowym pozwem czy nowym terminem sądowym. Z jakąż radością w obliczu witał go szlachcic chodaczkowy, z jakimże uśmiechem zadowolonym, przyjmował z rąk jego opieczętowane pismo, a z jaką powagą gryzmolił krzyż sążnisty przy swojem imieniu na drukowanym recepisie! A potem, gdy zaspokoił już łaknącą dłoń i łaknące gardło swojego gościa, gdy go już wyprowadził za bramę swojej zagrody, jakież dziwne jął wyprawiać gesta i ruchy!
Przechadzając się posuwistym krokiem po zaśmieconej oborze, przebierał palcami jakgdyby coś liczył, i z ucha na ucho przesuwał baranią czapkę, i zapinał i rozpinał wyszarzałą czamarę, a przytem to się uśmiechnął, to zmarszczył czoło, to tupnął nogą, to pochylił głowę ku ziemi, to zadarł ją dumnie do góry, to potarł czuba, to pokręcił wąsa, to w końcu niezrozumiałe jakieś wybełkotał słowo.
Każdy bo taki pozew sądowy był tem dla szlachcica chodaczkowego, czem dla autora list od nakładcy, proszący uprzejmie o dozwolenie drugiej edycji poprawnej jakiegoś wcale jeszcze nie zadawnionego utworu.
Otrzymawszy pozew, żył szlachcic chodaczkowy w swoich najsłodszych, najprzyjemniejszych marzeniach. Deliberował dnie i nocy, jak tu na terminie oznaczonym tą i ową repliką obalić wszystek zarzut adwersarza, tym znowu wywodem podkopać wiarogodność przeciwnych sobie świadków, a tym ostatecznym wreście argumentem zaimponować sędziom i walny odnieść tryumf.
Powiedzieliśmy przecie, że szlachcic chodaczkowy rodził się, żył i umierał w procesie.
Przy takim zaś nieladajakim przymiocie jego charakteru i obyczaju wypływało to już samo z siebie, że każdy zaścianek szlachty chodaczkowej musiał być w oczach totem to owem wiecznie niepokojonych sąsiadów osławionem ogniskiem wszelkich wad i zdrożności społeczeńskich, istną Sodomą i Gomorą nowożytnych czasów. Toż każdy kawał ziemi, stykający z polami szlachty chodaczkowej był zazwyczaj o połowę tańszy, każde pastwisko zupełnie bez korzyści bo przynajmniej wspólne, każdy las pobliski otwartym dla wszystkich zrębem. Do tego w każdym takim zaścianku były drogi jakgdyby zasadzki na lisy i wilki, a mosty jakby umyślnie na sprawdzenie gminnego przysłowia:
"Szanuj góry i mosty,
Chceszli mieć bok prosty."
Najwięcej podobnych zaścianków w Galicji przypada na wschodnią część kraju. Jużto wszystkie conajgorszą u swoich sąsiadów mają reputację, jednakże najgłośniejszym w tej mierze był do niedawna zaścianek zawichrzyński, u stóp Karpat nad prądem Dniestru, który tu wązki jeszcze strumyczek, w płytkim mknie korycie, a jakby w igraszce swawolnej co krok to na tę to na ową wychyla się stronę.
Dwoma długiemi nieregularnemi szeregami chat ciągnął się zaścianek zawichrzyński w małej odległości od bitego gościńca, i tworzył liczną gminę szlachecka, która tak niepospolitej wzdłuż i wszerz używała reputacji, że w całej okolicy znaczył szlachcic zawichrzyński po prostu jedno i tosamo, co zawadjaka pierwszego rzędu, pieniacz na wielki kamień, oczajdusza od stóp do głowy, zawalidroga od jakiego chroń Boże.
Toż wszystek rejestr owych sprawek zuchwałych, owych swawolnych bezprawiów, nadużyć, psot i zdrożności, jakich szlachta zawichrzyńska od niepamiętnych dopuszczała się czasów, według zapewnień całego sąsiedztwa i na wołowej nic spisałby skórze. Wprawdzie z każdym nowym rokiem zmniejszała się swawola, z każdem nowem pokoleniem skromniały obyczaje Zawichrzyńskich, lecz niemała sumka dawnych ich czynów tkwiła ciągle w pamięci sąsiadów, a z częsta gęsta zwiększała się jakimś świeżym wypadkiem rozgłośnym.
Przed kilką niespełna laty bawiłem przypadkowo przez dłuższy czas w najbliższem sąsiedztwie Zawichrzynu, chcąc nie chcąc tedy, nasłuchałem się tak mnogich i przeróżnych o nim powieści, a do tego spotykałem często tak oryginalne typy jego mieszkańców, że zmuszony wkrótce podjąć małą wycieczkę w okolicę, nie mogłem w żaden sposób ominąć Zawichrzynu, lubo leżał mi wcale nie po drodze. Na nieszczęście odbywałem moja podróż furą najętego w sąsiedztwie chłopa, to też nie mało kosztowało mię trudu i zachodu, zanim wymogłem na nim, iż zezwolił zboczyć z właściwego gościńca, i podjął się popasać w karczmie zaściankowej. Trzeba bowiem wiedzieć, że chłop nasz żywi zdawiendawna nieprzezwyciężoną niechęć i odrazę do szlachcica chodaczkowego. Traktowany odeń zawsze z góry i przez barki, jako stworzenie daleko pospolitsze, nie mógł "poddany" nigdy przebaczyć szczęśliwemu sztachetce, że nie posiadając ani żadnego wyższego rozumu, ani też większego majątku, nie stawił rekruta, nie robił pańszczyzny, drwił pod nos z mandatarjusza, a dziedzicowi kollatorowi pięścią odgrażał się bezkarnie.
Do tego nie mogło się poczciwemu chłopowi pomieścić w głowie, jakim prawem i obyczajem tensam obszarpany "szaraczek", który o staję od niego pasł bydło i nierogaciznę, mógł tak uporczywie, tak zawzięcie używać i domagać się od każdego tytułu "pan." Bo co w tym względzie, to szlachcic chodaczkowy był istnym fanatykiem. Wymienienie swo – jego nazwiska bez oddania mu czci przynależnej poczytywał on za najzelżywszą w świecie lezją, a prędzej przepuściłby był bezkarnie policzek niż podobne krwawe uchybienie.
Nie dziw tedy że mój woźnica tak wielce wzbraniał się jechać na popas do zaścianku. Mój kaprys wydawał mu się tem dziwaczniejszym, ilu ze do kresu niedalekiej podróży, prowadził daleko lepszy i wygodniejszy gościniec, i wszystkiej reszty drogi nie było już nad jedną małą milkę. Uległszy wreście mojemu niezprzełamanemu uporowi, czy z gniewu czy też dla temspieszniejszego pozbycia się niemiłej wyprawy, zacinał konie tak raźno i ochoczo, że nie wiedząc prawie kiedy, stanęliśmy w Zawichrzynie.
Na pierwszy rzut oka zdawał się osławiony zaścianek zawichrzyński nieróżnić niczem od pierwszej lepszej chłopskiej wsi pobliskiej. Atoli przy bliższem rozpatrzeniu się, przy dokładniejszem rozebraniu jego fizyonomji, tyle osobliwszych przedstawiało się szczegółów, tyle charakterystycznych wyglądało rysów, że dziwić się tylko wypadało, jak mogły ujść uwagi na pierwsze zaraz spojrzenie.
Więc uderzało tu najprzód jakieś jawne a dziwne niedowierzanie sąsiadowi, jakieś lękliwe rozgraniczanie się z wszystkiem co cudze, jakieś staranne owarowanie się w swojej własności, pewne przezorne ubezpieczanie się przy swojej takiej siakiej posiadłości. Widać tu było w tysiącu różnych drobnostek, tysiącu jawnych skazówek, że każdy pojedyńczy mieszkaniec Zawichrzynu lękał się niezmiernie jakiegoś przebiegłego fortelu, jakiejś praktyki niesumniennej swojego sąsiada, którego wzajem z swojejż strony do równej przymuszał oględności, i równym przejmował strachem. Toż każdy osobny spłacheć ziemi miał w Zawichrzynie swoje własne linje demarkacyjne. Każdy osobny zagon odgraniczał się od sąsiednego pola, nie tylko niezwykłej szerokości miedzą, nie tylko kopcem mogiłowym, sążnistym palem drewnianym, lecz często także i głębokim rowem dokoła, a miał zawsze swój zajazd osobny, swój mostek własny.
I bardzo słusznie! Bo niechżeby np. pan Jędrzej pozwolił panu Bartłomiejowi swoim mostkiem zwozić raz i drugi zboże z pola, tedy po dwóch trzech latach ten ostatni wytacza niezawodnie walny proces, w którym będzie dowodził rozlicznemi indycjami, świadectwami, juramentami, że tytułem jakiegoś od niepamiętnych czasów prawomocnego obyczaju, walorem niezadawnionej jakiejś umowy i ugody, pan Jędrzej winien na wieczne czasy dla pana Bartłomieja, jego potomków, dziedziców, spadkobierców utrzymywać w dobrym i nieuszkodzonym stanie wygodny most w temsamem miejscu.
Kiedyśmy wjeżdżali do zaścianku, wyglądał on jakoś dziwnie pusto i głucho, jakby zupełnie wymarły lub wyludniony. Byliśmy już w głębi sioła, a jeszcześmy nie spotkali ani jednej żywej duszy, ani jakiego takiego śladu życia w zaścianku. Nagle jednak obiła się o nasze uszy z oddali jakaś rozgłośna, przeciągła wrzawa, jakiś grzmiący pomieszany wrzask języków ludzkich.
– Cóż to ma znaczyć? zawołałem zdziwiony.
– Czort je tam wie! – odparł mój furman, potrząsając głową. – Zapewne biją się w karczmie, którą wnet ujrzymy na zakręcie. Mówiłem panu przecież, że szlachta chodaczkowa, to nie nasza gromada. Ho, ho! gromada to wielki człowiek, jak plunie to zaleje, jak chuchnie to wysuszy, a ta szlachta, to nito do Boga nito do ludzi, ba! i bardzo im do naszej gromady!
I wśród tych moralno-filozoficznych uwag zrzędzącego Hrycia Szumały, jak się nazywał mój woźnica, wśród coraz głośniejszej, wyraźniejszej i dobitniejszej wrzawy odległej, wjechaliśmy wreście w zakręt głównej ulicy zaścianka, i stanęli nagle tuż przed samą karczmą.
Byłto murowany, dość okazały budynek, przed laty pobielany, dziś dziwnie pstrokaty, z wielka brama wjazdową i zakrzywionym na froncie a zapadłym na zatyle dachem gontowym.
W tej chwili przedstawiał on jakiś widok niezwyczajny. Snać ważne jakieś odbywało się wewnątrz dzieło, bo nie tylko jakaś niepowściągniona, zagłuszająca wrzawa rozchodziła się ze środka karczmy, lecz nadto zewnątrz otaczała ją jeszcze dokoła liczna rzesza ludu. Byłoto wszystko niemęzkie plemię Zawichrzynu.
Kobiety w długich szafirowych sukmanach, w perkalowych spodnicach, w kolorowych aż na plecy spadających chustkach na głowie, śnieżnych płóciennych rańtuchach w około szyi, zdobionej prócz tego szerokiem pasmem prawdziwych lub fałszywych korali i paciorek, i wreszcie w wielkich i niezgrabnych trzewikach na bosych nogach; dziewczęta w przystających do ciała jubkach sukiennych lub takichże zgrabnie wyciętych gorsetach, w krótkich perkalowych spodnicach o żywych zwykle kolorach, z gołemi głowami i zgrabnie zaplecionym włosem, nakoniec męzkie niedorostki zawichrzyńskie w ogromnych, cholewami powyżej kolan sięgających butach, w czarnych na wzór czamar krojonych kapotach, w zużytych ojcowskich czapkach baranich lub własnego wyrobu kapeluszach słomianych: wszystko to stało dokoła karczmy w jedną dziwaczna zmieszane grupę, a śledząc przez okna każde poruszenie we środku karczmy, wnet głośnym przeciągłym śmiechem, wnet żywą, porywczą kłótnią wtórowało wymykającemu się zzewnątrz ogłuszającemu wrzaskowi i skweresowi.
– Ho, ho! – wybąknąłem półgłosem, uderzony tak dziwną sceną – tu bo coś jak sejmik, jak elekcja!
– A jużciż elekcja! – wrzasnął mi tui nad uchem jakiś sześcio – czy siedmioletni czupurny junak zawichrzyński – mój tatunio dojechali raz końca staremu prefektowi, a dziś elekcja nowego.
– Wyśmienita! – zawołałem uradowany, skacząc cożywo z wozu. Poznać zaścianek zawichrzyński w tak ważnej chwili jego życia publicznego, przypatrzyć się fizyonomjom wszystkich jego razem zebranych mieszkańców, podsłuchać ich rozprawy, mowy, narady i kłótnie, było to dla mnie najpożądańszą w świecie przygoda.
Toż nie zważając bynajmniej na jakieś tajemnicze przestrogi trwożliwego Hrycia, wpadłem z trzaskiem do izby szynkownej. Lecz przeraźliwy, zagłuszający wrzask i aż do uniesienia żywe i gwałtowne gestykulacje sejmikujących Zawichrzyńskich tak mię odurzyły na wstępie, że stanąłem nagle jakby nieprzytomny przy drzwiach, nie wiedząc sam czy iść naprzód, czy wracać corychło nazad. Dopiero po chwilce opamiętawszy się potrosze, przecisnąłem się w najdogodniejszy kąt szynkowni, i jąłem przypatrywać się ztamtąd całemu, ciekawemu widowisku.
Więc najprzód szynkownia sama, byłato jak wszystkie szynkownie naszych karczem wiejskich jedna, obszerna izba czworograniasta z ogromnemi dębowemi ławami dokoła i długim od ściany do ściany sięgającym stołem pośrodku. W najbliższem ode drzwi kacie stał zwyczajny szynkwas z drewnianemi kratami, z poza których pomiędzy butlami, butelkami, garncówkami, kwartami, kwaterkami i kieliszkami wyglądała chytra, brodata twarz żyda arędarza, przypatrującego się dziwacznemu zachowaniu się swoich gości, z na poły ironicznym, na poły dobrodusznym i pobłażliwym uśmiechem.
Przy głównym końcu stołu siedziało dwie szczególniejsze postacie. Jedna z nich, pochylona nad plikiem papierów, nie należała już przez sam strój swój do szlachty chodaczkowej. Byłto otyły, pękaty mężczyzna o czterdziestu do pięćdziesięciu latach, z przyzwoitą łysina na głowie, wąskiem, pofałdowanem czołem, z małemi, wklęsłemi oczyma, i nosem, który tylko przez jakąś niewidzialną sztuko mechanizmu zdawał się utrzymywać przy twarzy, tak wielką ku ziemi czuł inklinacją. Ubrany w surdut nieco wypłowiałej i ztąd trudnej do oznaczenia barwy, w ogromnym krawacie, z wysokiemi, sztywnie nakrochmalonemi kołnierzykami, z okularami, spoczywającerni na samym końcu zamaszystego nosa, wyglądał on tak arcypoważnie i arcyurzędowo, że nietrudno było odgadnąć w nim na pierwsze wejrzenie zwierzchność, kierującą elekcją. I rzeczywiście byłto pan Józef Kalasanty Uderkiewicz, mandatarjusz i policaj-rychter pobylickiego dominium, obejmującego w swój okrąg także i zawichrzyński zaścianek.
Drugą obok niego siedząca osobą był jakiś siwy jak gołąb staruszek, wydatnej, przyjemnej i dość jeszcze czerstwej twarzy, który lubo strojem i krojem, miną i układem nie zapierał w sobie bynajmniej szlachcica zawichrzyńskiego, nie brał żadnego udziału w gwarnym i swarnym wyborze, i służył tylko w pewnych okazjach za wpływnego mediatora między pojedyńczemi stronnictwami zwaśnionemi.
Tuż za tymi obudwoma stał milcząc wysoki, barczysty szlachcic z pogardliwym uśmiechem na ustach, z lekceważącym, zuchwałym i wyzywającym wyrazem w twarzy i w oku. Byłto ustępujący z pola dygnitarz, składany z urzędu prefekt zaścianku.
Za nim stała wszystka reszta szlachty zawichrzyńskiej, hałasująca i gestykulująca z ferworem, do którego trudnoby stosownego znaleźć przyrównania. Zachodziły tu żywe, niepowściągane swary i sprzeczki tak miedzy zwolennikami elekcji a stronnikami starego prefekta, jak i między samemi partyzantami różnych, nowych kandydatów.
Wśród niemałych trudności, udało się panu Uderkiewiczowi uciszyć na chwilkę wrzaskliwa zgraje.
– Panowie! – wołał stentorowym, prawdziwie mandatarjuszowskim głosem. – W ten sposób nie dojdziemy nigdy do końca. Dwudziestu prefektów nie może być żadną miarą w jednej i tejsamej gminie. Trzeba się koniecznie zdecydować, na jednego; a czasby już porozumieć się stanowczo. Pan Bartłomiej Baryła, pan Michał Dynia i pan Hilary Borsuk mają najwięcej stronników, z nich musi jeden otrzymać pierwszeństwo….
Tu dopiero powstała wrzawa, swar zaciekły między wszystkiemi różnemi stronnictwami, że omal szyby nie sypały się z okien. A jakże przytem dziwacznemi, jak uciesznemi obrzucano się wzajemnie przydomkami i przezwiskami! Jak wszystkie bowiem zaścianki, składał się i zaścianek Zawichrzyński z samych jednoimiennych mieszkańców, samych Zawichrzyńskich, herbu Zerwikaptur. Toż przy podobnej jednobrzmienności imion i tożsamości klejnotów szlacheckich, przy często też powtarzających się imionach chrzestnych, byłoby nader trudnem zadaniem rozróżnić wszystką szlachtę poosobno. Uciekano się tedy jak w każdym innym zaścianku, jak np. w zaścianku dobrzyńskim, do rozlicznych nazw przydatkowych, do tysiącznych imion przedrzyźniajacych, tysiącznych przydomków osobliwszych. Aby np. otyłego i podsadkowatego pana Bartłomieja Zawichrzyńskiego, największego bogacza w gminie odróżnić od wysokiego, szczupłego, takoż pana Bartłomieja Zawichrzyńskiego, największego chudopachołka między szlachtą i nieszlachtą, przezwano pierwszego Baryłą, drugiego Grabiami. Z takichżesamych powodów nadano panu Mikołajowi, mieszkającemu koło cerkwi, przydomek Pałamarz, a panu Mikołajowi, najbliższemu sąsiadowi karczmy, przydomek Kwaterka. Pana Michała od zbytnie wypukłego brzucha, przezwano Dynią, a pana Hilarego od krótkich nóg, Borsukiem.
Tuż koło mnie stoi mały, czupurny szlachcic z zamaszystemi wąsami i stercząca w górę czupryna. Jego sąsiad woła go panem Szymonem Kopica. Nieco dalej rezonuje z wielkim ferworem jakiś szlachcic chudy, wysoki, z cienkim, cokolwiek na bok zwichnionym nosem, a z drugiej strony krzyczy nań zajadły przeciwnik:
– Ot milczałbyś, panie Krzywonosie, wszystko co powiesz, to ni przyszyć ni przyłatać.
W pośrodku izby wrzeszczy na całe gardło pan Fedory Maźnica aby choć raz posłuchano, co powie pan Marcin Baranieoko. Odpowiada mu na to zataczający się w chodzie pan Mateusz Bulba, że naprzód jeszcze należałby się głos panu Józefowi Ćwikowi.
Owoż podobnemi, dziwacznemi obrzucając się przydomkami, wrzeszczała szlachta tak zagłuszającym a przeraźliwym chórem, że istotnie aż w oczach się ćmiło. Dopiero po niejakimś czasie udało się panu Uderkiewiczowi z heroicznem wysileniem zabrać głos na chwilę.
– Panowie! zamknę elekcję i wrócę do domu, zostawiając starego prefekta przy urzędzie, jeśli nie nabierzecie statku, i nie zgodzicie się jakoś. Pan Bartłomiej Baryła, to wcale przyzwoity człowiek..
– Prawda! prawda! najwalorniejszy szlachcic w całym zaścianku, – wołał kąt prawy.
– Owa! to mi tam walorny! byle jeno własną kabzę napełnić – krzyczał kąt lewy.
– I do cudzych żon cholewki smalić – wtórował środek.
– Tedy pan Michał Dynia, człowiek piśmienny… – ciągnął dalej pan Uderkiewicz.
– Piśmienny a sprawiedliwy, i uczciwy!… – wrzasnął chórem kąt lewy.
– To przemądry! ptaszek Wszakże niedawno odłączył się od nas w sprawie z Putyliczami!… – oponował kąt prawy.
– A do tego jego cioteczny, co wyszedł na Podole, ożenił się ponoś z chłopianką! – dorzucił środek z wielką indygnacją.
– Więc pan Hilary Borsuk!…
– Ot człowiek! oto szlachcic! Prefekt, jakiegośmy już od dawien dawna nie mieli – ozwało się z aplauzem stronnictwo środkowe.
– Za kilka groszy zaprzedałby cały Zawichrzyn!
– Trudnażbo rada mościowie – ozwał się wreszcie pan Uderkiewicz – ten zły, ton niedobry, ów przemądry, tamten skąpiec, jeden taki, drugi siaki, w ten sposób nie przyjdziemy nigdy do porządku. Dalej, dalej, chyba Czarny Jerzy przypadnie wam do myśli. – Czarny Jerzy! Czarny Jerzy! powtórzyła szlachta nieco zniżonym głosem, w którym jakieś dziwne przebijało się znaczenie.
I jakby na jakie hasło dane uśmierzyła się nagle wrzawa, ucichły swary, a wszystkich oczy zwróciły się z osobliwszą ciekawością w jeden ciemny kąt szynkowni. Siedziała tam osoba, której dotąd wcale nie spostrzegłem. Był to wysoki, silny, barczysty mężczyzna o najwięcej czterdziestu latach, w zwyczajnym stroju szlachty zawichrzyńskiej, w wielkiej czapce baraniej, zasuniętej głęboko na czoło. Zaciśnięty w najciemniejszy kąt szynkowni, głuchy na wszystkie wrzaski i krzyki swoich sąsiadów, siedział on samotnie, wsparty na grubej lasce sękowatej, a w jakiemś szczególniejszem pogrążony otrętwieniu, zdawał się nie mieć najmniejszej świadomości o chwili obecnej, nic widzieć i nic słyszeć zgoła, co się dzieje dokoła niego. Snać jakieś przykre, niemiłe myśli wirowały mu w głowie, jakieś dawne, dręczące wspomnienia odzywały się w sercu, bo wnet jakoś konwulsyjnie zadrgały mu usta, wnet jakiś cierpki, gorzki uśmiech przemknął po bladej twarzy. A byłato twarz uderzającej piękności, jużto przez sama regularność rysów, już przez ów wydatny wyraz prawdziwej męzkości, który sam jeden w fizyonomii człowieka opiera się zwycięzko wpływom wieku i cierpienia. Nieco śniada cera, czarne jak węgiel włosy, brwi i wąsy i takieżsame oczy, nieprzygasłym jeszcze blaskiem tlejące, nadały mu zapewne ową nazwę Czarnego, a zwiększały wielce wyraz odpychającej ponurości, który przebijał się w obliczu i jego powierzchowności całej. A taż właśnie ponurość, jakoteż to dziwne wobec niego zachowanie się reszty szlachty zawichrzyńskiej, rozbudziły szczególniej moją ciekawość. Zapominając w jednej chwili o elekcji i całym zaścianku zawichrzyńskim, myślałem odtąd tylko o Czarnym Jerzym, a pałałem żądzą dowiedzenia się conajrychlej czegoś bliższego o jego tajemniczej a jak mi się wydawało, niepospolitej osobistości. Szczególniejsze też były spojrzenia, jakiemi przeszywała go szlachta obecna. Malowały się w nich i jakaś ciekawość niezwyczajna i jakieś wzgardliwe politowanie i owszem rodzaj pewnej zgrozy tajemnej.
Wszystkiego tego zdawał się jednak Czarny Jerzy nie spostrzegać bynajmniej. Siedział niemy i nieruchomy na swojem miejscu jak przez cały czas poprzednich obrad elekcyjnych.
– Dajcież mu pokój! – ozwał się nagle jakiś głos z tłumu – myśli zapewne o kaplicy na Koszarkach!
Bądźto iż te słowa dobitniejszym wymówione były głosem, bądź iż jakieś osobliwsze zamykały w sobie znaczenie, Czarny Jerzy posłyszał je, i drgnął na calem ciele. Potem jednym gwałtownym ruchem podrzucił się w górę, a zmierzywszy całe zgromadzenie tak dzikiem i groźnem spojrzeniem, że mimowolnie odeszła wszystkim chętka do śmiechu, rozwarł usta jak gdyby chciał wyrzucić jakąś obelgę lub jakieś przekleństwo. Wnet jednak opamiętawszy się, poskromił grożący wybuch, i z gorzkim uśmiechem usiadł spokojnie i obojętnie na dawnem miejscu.
– At, panowie – zawołał wtem pan Szymon Kopiea – wróćmy do rzeczy. Szkoda czasu i atłasu.
– Słusznie, słusznie! zawtorówał pan Uderkiewicz. Czasby raz skończyć mościowie!
I przystąpiono napowrót do dawnych obrad elekcyjnych, dawnych sporów i kłótni.
Ja tymczasem nie mogłem już dłużej powściągnąć moją ciekawość. Przysunąwszy się do pana Michała Dyni, którego twarz najwięcej jakoś wzbudzała we mnie zaufania, zapytałem go z jaknajuprzejmiejszym uśmiechem, kto jest właściwie ów
Czarny Jerzy, który jak się zdaje, nienajlepszej między bracią szlachtą używa reputacji.
Zapytanie moje sprawiło na panu Michale nieprzewidziane jakieś wrażenie. Wstrąsł się jakgdyby go coś ukłuło, a spojrzawszy mimowolnie z nielajonym wyrazem nienawiści i zawziętości w ów ciemny kąt, w którym siedział Czarny Jerzy, zmierzył mię gniewnem, pogardliwem spojrzeniem od stóp do głowy, i odezwał się po chwili gburowatym głosem:
– Co pan chcesz ode mnie? kto jest czarny Jerzy? a zkądto panu przychodzi mnie się o to pytać? A zresztą na cóż to panu wiedzieć?
– Tak tylko, dla ciekawości – odpowiedziałem – na samo tylko zapytanie ostatnie z niejakiem zakłopotaniem.
– Dla ciekawości – rzekł z przekąsem – kiedyś aspan taki ciekawy, to możesz się jego samego zapytać.
I po tych słowach obrócił się ku tłumowi swoich stronników, zostawiając mnie na pastwę szyderczych spojrzeń stojącej w pobliżu braci sejmikującej.
Rozgniewany i skonfundowany stałem w pierwszym momencie nieruchomo na miejscu, nie wiedząc jak wycofać się z honorem z dość przykrego położenia, gdy wtem drzwi z trzaskiem rozwarły się na ściężaj, a na progu szynkowni pojawił się gość nowy, który natychmiast osobliwszą zwrócił na siebie uwago. Byłato niepierwszej już młodości kobieta, w zwyczajnym stroju szlachcianek zawichrzyńskich, z jasnym w największym nieładzie na szyję spadającym włosym, z otwartą piersią i dziwnie zuchwałym i wyzywającym wyrazem na twarzy. Za jej ukazaniem się w szynkowni ucichła nagle zagłuszająca wrzawa, lekki szmer zadziwienia i szyderstwa obiegł izbę od rogu do rogu, najżarliwsi elektorowie zwrócili się ku drzwiom, i utkwili spojrzenia swojo w nowo przybyłej.
I rzeczywiście warto było przypatrzyć się jej z uwaga. Mimo lat blisko czterdziestu, mimo zupełnie zaniedbanego stroju, mimo odpychającego wyrazu upodlenia w twarzy i ruchach, przebijało się w jej rysach tyle jawnych śladów niepospolitej niegdyś piękności, pozostało tyle widomych resztek dawnych wdzięków i powabów, że dziś jeszcze nie można było jej twarzy osobliwszych odmówić zalet.
Widać to było na pierwsze zaraz wejrzenie, jak gładkiem i jasnem musiało być niegdyś jej czoło, jak powabna jej twarz przydłużna, jak czarujacemi to dwoje ócz najpiękniejszej barwy bławatowej, ten nos niepoślednej regularności, ta kibić smukła i peł – na, a co nadewszystko te usta lubieżne, które teraz jeszcze przedziwnych były kształtów i zarysów.
Przyzwyczajona snać do niezwykłego wrażenia, jakie sprawiała jej obecność na wszystkich przytomnych, nie zwracała ona na nie najmniejszej uwagi, i z jaknajwiększą swobodą ruchów, z zrozumiałym dla żyda migiem, przybliżyła się wprost do kratek szynkwasowych. Wyciągając już rękę po nalany gorzałką kieliszek, powiodła jeszcze raz zuchwałem spojrzeniem po całem zgromadzeniu. Nagle drgnęła na wszystkiem ciele, a opuszczając trzymany już w ręku kieliszek, pochwyciła ręką za kratę szynkwasu. Twarz jej strasznie pobladła, pierś wzdęła się gwałtownie.
– Jerzy! – jęknęła ledwie zrozumiałym głosem, i głowę spuściła bezwładnie na piersi.
Obejrzałem się cożywo. Czarny Jerzy stał wyprostowany przy swojej ławie, zjedna nogą podniesioną jakby do chodu, z rozwartemi a kurczowo drgającemi ustami. Twarz jego była przerażającej bladości, oczy strasznego jakiegoś wyrazu. Przez kilka chwil stał milcząc w podobnej postawie, potem wstrząsł sobą gwałtownie, i zakrywając twarz obiema rękami, upadł bezwładnie na swoje dawne miejsce. Nowo przybyłej kobiety nic było już w szynkowni.
– Oto się zeszli! – ozwały się naraz głosy z tłumu, gdy przeminęło już pierwsze wrażenie po tej dziwnej scenie.
– Piękne spotkanie po latach ośmnastu!…
– Jak prędko poznało jedno drugiego!
– Ależ się pomieszali niebodzy!