Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szlachcic na zagrodzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szlachcic na zagrodzie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 362 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PIER­NIK TO­RUŃ­SKI.

Ka­ro­ca za­trzy­ma­ła się przed "kasz­te­lem"…

Trzech pa­ju­ków, trzy­ma­ją­cych się z tyłu lan­da­ry, sko­czy­ło do drzwi­czek; z za­mecz­ku wy­bie­gła służ­ba, w oknach bły­snę­ły twa­rze nie­wie­ście i zni­kły, dał się sły­szeć chód przy­śpie­szo­ny a cięż­ki, jak­by nie człek, lecz niedź­wiedź po scho­dach drew­nia­nych szedł, tak ugi­na­ły się a trzesz­cza­ły pod stą­pa­niem onem, wraz coś za­szu­mia­ło, jak wiatr, jak ptak w drzwi wpa­dło i za­le­d­wie pan stol­nik ka­mie­niec­ki, Ja­kób Ata­na­zy dwoj­ga imion Po­wa­ła, Ogoń­czy­kiem się pie­czę­tu­ją­cy, z trzech stop­ni po­jaz­du na zie­mię zszedł, już mu się coś oko­ło szyi okrę­ci­ło, do pier­si przy­lgnę­ło, a tak nie­umiar­ko­wa­nie za­czę­ło ter­ko­tać, że z onej słów i wy­ra­zów po­wo­dzi, zmę­czo­ny po­dró­żą pan stol­nik nic a nic wy­ro­zu­mieć nie mógł, a może bar­dziej rad był wsłu­chi­wać się w ich dźwię­ki har­fia­ne, niż treść ich ma­cać, a fa­ty­go­wać wy­so­ki łeb swój nad uło­że­niem sen­ten­cyi mą­drej z jub­ki, al­tem­ba­su, dyn­de­lów, pu­chu edre­do­no­we­go i trze­wi­ków kur­dy­ba­no­wych. A tu wia­tra­czek nie usta­wał: ro­bron dla mamy, san­dał­ki dla mnie, trut­ka dla Do­ma­ra­sia!…

– Już­ci, że jest!… – krzyk­nął na­ko­niec pan Ata­na­zy, ani do sło­wa nie mo­gąc przyjść, ani jako na­le­ży, uca­ło­wać ust kra­snych dziew­czy­ny.

– I pier­nik?…

– Masz-ci… pier­nik!… – roz­krzy­żo­wu­jąc obie ręce, za­wo­łał pan stol­nik. – A gdy­bym o two­im pier­ni­ku za­po­mniał, to co?

– Mu­siał­byś, ta­tu­siu, do To­ru­nia po­wra­cać.

– Z pod Baru do To­ru­nia!… czy­ście kie­dy sły­sze­li coś po­dob­ne­go, mo­ści pań­stwo?

Trzy śmie­chy się ozwa­ły: dy­sz­kant, te­nor i bas. Dy­sz­kant na­le­żał do pani stol­ni­ko­wej, te­nor do po­cie­chy rodu Po­wa­łów stol­ni­ko­wi­ca Wła­dy­sła­wa, bas do pana Jó­ze­fa Do­ma­radz­kie­go, przez stol­ni­ko­stwo zwa­ne­go "Do­ma­ra­siem". Okrom tego ozwał się fal­set pa­ju­ków i dwor­ni ca­łej, ale, że to pod­ła in­stru­men­ta­cya była, nikt na nią uwa­gi nie zwra­cał.

– Ha! – ode­zwał się po chwi­li pan stol­nik.– Dla Ewy nasz pra­ro­dzic wy­zbył się raju ziem­skie­go, zali go­dzi mi się pra-pana ojca nie na­śla­do­wać i dru­giej nie usłu­żyć Ewie?

To mó­wiąc, wpa­ko­wał się na­po­wrót do lan­da­ry, drzwicz­ki za­trza­snął i krzyk­nął na woź­ni­cę:

– Do To­ru­nia!…

Wte­dy to do­pie­ro gwar się pod­niósł a śmiech i wiel­kie kla­ska­nie w dło­nie; je­den tyl­ko pan Jó­ze­fat Do­ma­radz­ki, za­wia­dow­ca kasz­te­lu, człek siły nie­zmier­nej, z mocy swej a wzro­stu w ca­łej zie­mi po­dol­skiej sły­ną­cy, pod któ­rym, gdy szedł, ugi­na­ła się dę­bi­na pod­ło­gi, a do­sia­da­ny koń za­wż­dy stęk­nąć mu­siał: oko siwe przy­mru­żył, jako to we zwy­cza­ju czy­nić miał, gdy coś mu się nie spodo­ba­ło, za szpa­ko­wa­ty wąs się tar­gnął, nie rad bę­dąc z onej sła­bo­ści oj­cow­skiej dla dziew­ki gład­kiej, któ­rej uro­dzie sam je­den tyl­ko nie ule­gał i prze­wod­nic­twa nad sobą nie zno­sił, jako wszem wo­bec i każ­de­mu z osob­na o tem pra­wił. Ale lan­da­ra nie ru­szy­ła się. Wte­dy pan Ata­na­zy, łeb przez okno wy­su­nął i huk­nął:

– Nie sły­szysz, dur­niu? do To­ru­nia!… Woź­ni­ca roz­wi­nął bat i trza­snął raz i dru­gi, aż echa w ogro­dach zam­ko­wych za­kle­ko­ta­ły; pa­ju­cy sko­czy­li, chwy­ta­jąc się za pasy z tyłu po­jaz­du, na dany znak trą­ba się ozwa­ła, by spusz­czo­nych mo­stów nie zwo­dzo­no…

Ka­ro­ca po­to­czy­ła się…

Wte­dy już okrut­ny wrzask pod­niósł się z pod­sie­nia zam­ko­we­go, a pan­na Ewka sko­czy­ła i bie­gnąc za umy­ka­ją­cą lan­da­rą, wo­ła­ła w głos:

– Ta­tuń­ciu, wra­caj!

– A pier­nik?… – ode­zwał się pan stol­nik, wy­chy­la­jąc się przez okno ka­ro­cy.

Ewka za­wo­łać chcia­ła, że już zrze­ka się spe­cy­ału tego, ale za­bra­kło jej tchu, iż sło­wa prze­mó­wić nie mo­gła. Za­trzy­ma­ła się więc w pół dzie­dziń­ca i jeno pier­sią ro­biąc, jak ptak po­strze­lo­ny, ręce do góry pod­nio­sła, zna­ki ja­kieś woź­ni­cy da­jąc, któ­ry jed­nak, wier­ny bę­dąc roz­ka­zo­wi pana, wa­lił wprost do bra­my wjaz­do­wej.

– Masz dja­ble ka­ftan!… – mruk­nął Do­ma­radz­ki.

– Ata­na­zy, opa­mię­taj się! – wo­ła­ła mał­żon­ka.

– Ta­tuń­ciu! – jęk­nę­ła raz jesz­cze Ewka.

– Do­kąd, dur­niu, je­dziesz?… – wy­chy­la­jąc się nie­co z ka­ro­cy, ode­zwał się do woź­ni­cy szep­tem pan stol­nik. – Okrąż dzie­dzi­niec i przed dwór.

Ka­ro­ca za­to­czy­ła koło sze­ro­kie i za­trzy­ma­ła się zno­wu przed zam­kiem. Ewka pod­bie­gła.

– Masz pier­nik! – wy­sia­da­jąc z lan­da­ry pan stol­nik rzekł, a w obu rę­kach dzier­żył pu­dło okrut­ne.

– Już ta­tuś z To­ru­nia po­wró­cił? – za­śmia­ła się.

– Pa­skud­ni­co!

Ewka sko­czy­ła.

– Bierz­cież, do stu dja­błów, bo ta mi zno­wu szyi się cze­pia…

Do­ma­radz­ki w po­wie­trzu już pra­wie pu­dło chwy­cił, a pan Ata­na­zy wziął się do dziew­ki swo – jej, w oczy pa­trzył, do ser­ca tu­lił, a ca­ło­wał z mi­ło­ścią wiel­ką.

Wte­dy, śmie­jąc się, po­de­szła pani stol­ni­ko­wa i za­cnie po­wi­ta­ła mał­żon­ka swo­je­go; do ko­lan pana ojca syn się po­chy­lił i uczuł na gło­wie swo­jej ła­ska­wą dłoń ro­dzi­cie­la, a gdy już po­wi­ta­na i uca­ło­wa­na była ro­dzi­na cała, wte­dy pan stol­nik Do­ma­radz­kie­mu rękę do po­ca­ło­wa­nia dał i kle­piąc go po ra­mie­niu, do kom­nat zam­ko­wych na wy­po­czy­nek po­szedł.

Po chwi­li za­tur­ko­tał wóz kuty a ła­dow­ny, przed bocz­ny pa­wi­lon za­jeż­dża­jąc.

Na wo­zie onym, szczel­nie skó­rą okry­tym, naj­dro­go­cen­niej­sze za­ku­py były. Je­den pier­nik tyl­ko pan stol­nik z sobą do ka­re­ty wziął, lę­ka­jąc się o ony spe­cy­ał za­cny, po któ­ry, we­dle roz­ka­za­nia Ewki, sam do To­ru­nia ze sto­li­cy jeź­dził. Wóz dy­go­tał na osiach a lan­da­ra na pa­sach się chwia­ła – żad­ne­go więc szwan­ku nie do­znał.

– Wóz! wóz! – ozwa­ly się gło­sy nie­wie­ście, po­mię­dzy któ­ry­mi gó­ro­wał dy­sz­kant gar­de­ro­bia­ny, i wnet wy­sy­pał się ba­bi­niec cały z Cew­ką na cze­le, ale bez pani stol­ni­ko­wej nikt ła­dun­ku tknąć nie śmiał, pod któ­rej to okiem wszyst­ko roz­pa­ko­wa­ne mu­sia­ło być, we­dle spi­su przej­rza­ne i spraw­dzo­ne, póź­niej, ge­ne­ral­ny dział miał na­stą­pić i ra­dość wiel­ka z nie­spo­dzie­wa­nych pre­zen­tów, ja­ki­mi pan stol­nik nie­tyl­ko ro­dzi­nę, ale i służ­bę całą ob­da­rzył. Były tam ma­te­rye za­cne, któ­re wpraw­dzie i w han­dlow­nym Ka­mień­cu od kup­ców or­miań­skich na­być bez fa­ty­gi moż­na, ale, że to przy­wie­zio­no z dro­gi da­le­kiej, z War­sza­wy sto­łecz­nej, za­wż­dy więc więk­szy wa­lor mia­ło i in­nym ja­kimś za­la­ty­wa­ło za­pa­chem. Dziew­kom oczy świe­ci­ły na blask ak­sa­mi­tu lub sze­lest ha­tła­su; mło­dzie­ży dwor­skiej nie­mniej śle­pie błysz­cza­ły, gdy w pół­łu­ko­wym po­krow­cu coś brzę­kło sza­bli­ście, albo z po­wi­ja­ków kształt flin­ty się uka­zał; je­den Do­ma­radz­ki tyl­ko, aby słój, libo fi­li­żan­kę jaką zaj­rzał, wnet łapy wy­cią­gał, my­śląc, że to tru­ci­zna na szczu­ry być musi.

– To dla mnie, da­li­bóg dla mnie!… Niech-no wa­sza mi­łość do spi­su zaj­rzy – pro­sił stol­ni­ko­wą – i prze­ko­na się, że to dla mnie!…

Stol­ni­ko­wa zaj­rza­ła.

– A co?…

– De­reń sma­żo­ny… Śmiech…

Ale pan Jó­ze­fat nie zra­żał się pierw­szem nie­po­wo­dze­niem, i po chwi­li znów pacz­kę ja­kąś na­ma­cy­wał.

– To już dla mnie… da­li­bóg dla mnie!… Stol­ni­ko­wa do spi­su.

– Sor­bet!…

Pan Jó­ze­fat za­nie­po­ko­ił się. Ale wresz­cie po­żą­da­ny przed­miot zna­lazł się, spis już nie za­wiódł.

Po­siadł­szy rzecz swo­ją, Do­ma­radz­ki nie ocze­ki­wał już żad­ne­go pre­zen­tu, choć­by tam może i za­cna szu­ba zna­la­zła się dla nie­go; od­szedł wnet, by szczu­rom śmier­tel­ny ban­kiet wy­pra­wić.

Tym­cza­sem roz­bi­ja­no paki, roz­wią­zy­wa­no tło­mo­ki – koń­ca nie było przed­mio­tom wy­do­by­wa­nym.

Dro­gie al­tem­ba­sy lśni­ły od barw prze­róż­nych, jub­ki, pod­bi­te edre­do­nem same się wpra­sza­ły na ra­mio­na Ewki, kur­dy­ba­no­we trze­wi­ki, wbie­ra­ły wzrok w sie­bie czer­wie­nią świe­cąc. Pan­ny psy­ka­ły z za­chwy­tu: "Ojej!" raz wraz po­wta­rza­jąc, a Ewka nie strzy­ma­ła i wnet się w one dary oj­cow­skie wy­stro­iła i wio­nę­ła przez wszyst­kie po­ko­je do pana ojca izby.

Żad­ne z bóstw, o któ­rych gre­ko­wie pi­szą i któ­re wy­peł­nia­ją kom­na­ty Olim­pu, bę­dzie-li to We­nus mięk­ko­ser­ca, czy ró­ża­no­pal­ca Au­ro­ra, nie mo­gło­by iść z oną dziew­ką w pa­ra­gon, któ­ra su­nę­ła jak wiatr, w san­dał­kach, wy­kro­jo­nych z fali mor­skiej, z gwiaz­dą bry­lan­to­wą nad czo­łem, z dyn­de­la­mi w uszach, jak­by z tę­czy za­mar­z­łej zro­bio­ny­mi, w szat­ce błę­kit­nej, z pa­sem zło­ci­stym, spa­da­ją­cym z przo­du chwa­sta­mi bo­ga­ty­mi, któ­ry odłuk jej bio­der dzie­wi­czych za­ry­so­wy­wał lek­ko, rzec moż­na, z nie­śmia­ło­ścią wsty­dli­wą. Do­ma­radz­ki w gapę się za­mie­nił, gdy fru­nę­ła tuż przed nim. Zda­ło mu się, że ka­wał błę­ki­tu z nie­bios się ode­rwał, a wiatr nim przez te kom­na­ty po­wiał, za­bie­ra­jąc z sobą gwiazd kil­ka i nie­co pro­mie­ni sło­necz­nych, któ­re pło­wych war­ko­czów Ewki się ucze­pi­ły. Błę­kit­ne oczy, błę­kit­na szat­ka, zło­ty pas, wło­sy zło­te, a w nich gwiaz­da bry­lan­tów, sen­nym bla­skiem pe­reł stłu­mio­na, na ustach róże, na ja­go­dach róże i ja­kaś woń, uno­szą­ca się do­ko­ła, któ­rej jesz­cze nie znał nos pana Jó­ze­fa ta; to wszyst­ko tak omro­czy­ło sta­re­go szlach­ci­ca, że chwi­lo­wo w ja­kieś prze­mie­nie­nie uwie­rzył, w cud, w zja­wi­sko. Po­środ­ku izby jak pień sta­nął, gębę otwo­rzył, oczy wy­ba­łu­szył i już: Ave Ma­ria! miał rzec – ale Ewka, wi­dząc zdu­mie­nie pana Do­ma­radz­kie­go, srebr­nym par­sk­nę­ła śmie­chem – i w dal po­wia­ła.

– Tfu!… splu­nął sta­ry – o ma­łom "Zdro­waś­ki" nie zmó­wił do niej, co za­wż­dy by­ło­by grze­chem, bo choć aniel­skość z niej pa­trzy: "a nie wódź nas na po­ku­sze­nie!" po­wie­dzieć­by moż­na.

Ale nie­tyl­ko pan Do­ma­radz­ki, jako ongi mał­żon­ka Lota, słu­pem sta­nął, każ­dy z dwo­rzan w kloc drzew­ny się prze­mie­nił, jeno, że młod­si byli, nie zdro­waś­ki mie­li na ustach, tyl­ko cale inne pa­cie­rze.

– To ci cza­ro­dziej­stwo!

– To ci dziw!…

– Boga mi, że gdy­by raz jeno gęby mi dała, zrzekł­bym się kró­le­stwa nie­bie­skie­go.

– Spró­buj asan – ktoś mruk­nął.

– Nie dla psa kieł­ba­sa!…

– Kto ci to ją weź­mie? bo gasz­ków nie brak!…

– Nie byle komu odda ją pan pod­sto­li.

– Ale, że po­rą­bią so­bie łby za nią, to po­rą­bią!…

Ta­kie pół­szep­tem ga­da­nie bie­gło, ogól­nem za­koń­czo­ne wes­tchnie­niem.

A tu Ewce brat dro­gę za­biegł.

– Stój! – krzyk­nął.

I ani opa­mię­ta­ła się, jak ją w ra­mio­na po­rwał i bez umiar­ko­wa­nia ca­ło­wał.

– Pusz­czaj, Wła­dek! – pisz­cza­ła.

– Skrzyw­dzi­łaś mnie, sio­strą moją ro­dząc się, bo­bym roz­mi­ło­wał się w to­bie.

Słusz­ność miał pan Jó­ze­fat, że ni­ja­ko zdro­waś­ki do niej mó­wić było.

Ruch i gwar, nie­wi­dzia­ny już od­daw­na, za­pa­no­wa­ły w onym za­mecz­ku po­dol­skim, zbu­do­wa­nym na ska­li­stym brze­gu Smo­try­cza. Stol­ni­ko­wa, wraz z frau­cy­me­rem za­ję­ta była ukła­da­niem rze­czy; ob­da­ro­wy­wa­ne pan­ny co chwi­la dy­ga­ły i dzię­ko­wa­ły ca­ło­wa­niem ręki pani Do­ro­ty, a nig­dy, zda się, tak ży­wych ru­mień­ców na ja­go­dach nie mia­ły, ta­kich uśmie­chów ni róż na ustach, gdy za­sze­le­ści­ła wstę­ga ha­tła­so­wa, abo za­bły­snął ko­ra­li sznur. Młódź dwor­ska, do­staw­szy flin­ty i łuki w po­da­run­ku, pró­bo­wa­ła w dzie­dziń­cu cel­no­ści strza­łów; każ­dy do­stał, co mu się we­dle prze­zna­cze­nia na­le­ża­ło, je­den Do­ma­radz­ki tyl­ko, choć może z dwo­rzan naj­hoj­niej ob­da­rzon był, nie py­tał o nic, po­żą­da­nej trut­ki do­staw­szy; do szczu­rów za­brał się wnet, że go nada­rem­nie pani stoi – ni­ko­wa szu­ka­ła. Pan­na Ewa niby to po­ma­ga­ła ma­cie­rzy, ale nie­wie­le po­cie­chy z tego po­ma­ga­nia było: tu ja­kiś dy­fty­ko­wy szal wy­rwa­ła z rąk pani mat­ki i wnet się otu­li­ła nim cała, po­waż­ną ma­tro­nę uda­jąc; tam ustro­iła się w cze­piec dla pani och­mi­strzy­ni prze­zna­czo­ny, a na­wet w szu­bę Do­ma­radz­kie­go się ubra­ła, – wię­cej było fi­glów i śmie­chu, niż ładu i skła­du. Pani stol­ni­ko­wa rady so­bie nie mo­gła z nią dać, wresz­cie, roz­gnie­wa­na niby, za pyt­kę chwy­ci­ła i za nią, ale Ewka po­mię­dzy paki i pu­dła sko­czy­ła i jak roz­hu­ka­ne koź­ląt­ko fi­kać za­czę­ła, że pani Do­ro­ta mu­sia­ła za­nie­chać słusz­ne­go wy­mia­ru kary, lę­ka­jąc się o ca­łość pak, szcze­gól­nie pu­de­łek z ba­ka­lia­mi.

– Nie­szczę­ście ko­muś ro­śnie!… – ode­zwa­ła się stol­ni­ko­wa.

Bied­ny mój ta­tuś musi być – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na z wes­tchnie­niem – bo mó­wią, żem jota w jotę do cie­bie, ma­tuch­no, po­dob­na.

– Ga­daj­że z nią! – śmia­ła się stol­ni­ko­wa. Po upo­rząd­ko­wa­niu rze­czy i ob­da­rze­niu sto­sow­nem dwo­rzan i służ­by ca­łej, na­stą­pi­ło ge­ne­ral­ne po­dzię­ko­wa­nie panu stol­ni­ko­wi za pa­mięć, po­czem do­pie­ro za­bra­no się do roz­pa­ko­wa­nia pu­dła z pier­ni­kiem to­ruń­skim, któ­ry, jako spe­cy­ał nad spe­cy­ały, w ca­łej Rzecz­po­spo­li­tej sły­ną­cy, tem więk­szy wa­lor na kre­sach jej miał, że nie ła­two go było tu do­stać i w po­żą­da­nej ca­ło­ści do­sta­wić. Ze sku­pie­niem tedy pod­wa­ża­no wierzch­nie desz­czuł­ki pu­dła, na któ­rem, lu­bry­ką na­kre­ślo­ny, czer­wie­nił się na­pis:

OSTROŻ­NIE!!!

Nie wol­no było tedy pu­dła one­go ani prze­wró­cić dnem do góry, ani bo­kiem po­sta­wić, bo ła­two­by się mo­gły ze­pso­wać gwiaz­dy mig­da­ło­we, abo mi­ster­ne ga­łąz­ki ze sma­żo­nych skó­rek cy­tryn i po­ma­rańcz osy­pać. Wie­dział o tem pan stol­nik i dla­te­go spe­cy­ał ony w ka­re­cie wiózł z sobą, dla wła­snej pa­mię­ci i uwa­gi na­pis po­wyż­szy sta­wia­jąc. Tro­skli­wo­ści więc pana stol­ni­ka ca­łość swo­ją i pięk­ność wy­glą­du za­wdzię­czał.

Pier­nik był won­ny, wiel­ki, jak blat sto­ło­wy, mi­ster­ny­mi ara­be­ska­mi usia­ny z mig­da­łów ob­ra­nych, cy­kat i strą­ków skó­rek po­ma­rań­czo­wych. Gło­wy wszyst­kich po­chy­li­ły się nad tem to­ruń­skie­go prze­my­słu ar­cy­dzie­łem, na­wet Do­ma­radz­ki, upo­raw­szy się ze szczu­ra­mi, za­szedł z tyłu pa­trzą­cych i wy­giąw­szy się jako łuk ta­tar­ski, z na­leż­nym re­spek­tem pa­trzył na ono dzie­ło To­ru­nia.

Za­pa­no­wa­ło uro­czy­ste mil­cze­nie.

Pier­nik le­żał na sto­le, lśnią­cy, ni to miedź po­le­ro­wa­na, ci­chy, wspa­nia­ły, wo­nie­ją­cy! Lek­ko się po­ru­sza­ły gło­wy, lek­ko wa­chlo­wa­ły noz­drza, na­wet Ew­cia za­cho­wa­ła wła­ści­wą chwi­li po­wa­gę, choć mia­ła okrut­ną chęć je­den mig­dał usku­bać, ale po­ku­sę oną wczas za­uwa­ży­ła pani Do­ro­ta i mil­czą­cym ru­chem ręki usu­nę­ła skra­da­ją­ce się pal­ce dziew­czy­ny. Cof­nę­ła je za­raz, przy­zna­jąc w du­chu, że nie go­dzi­ło się tak ro­bić. Pan stol­nik na ubo­czu stał i wąs gła­dził, w bło­giem roz­pły­wa­jąc się za­do­wo­le­niu.

Te­raz fa­mi­lij­na na­stą­pi­ła na­ra­da.

Ra­ri­tas, jaką był pier­nik to­ruń­ski, nie mo­gła być zje­dzo­na li tyl­ko przez pana stol­ni­ka fa­mi­lię. Do uczty ta­kiej go­dzi­ło się i pa­nów są­sia­dów przy­pu­ścić; ten więc i ów na spi­sie się zna­lazł. Miej­sce se­kre­ta­rza za­jął sam pan stol­nik a pani Do­ro­ta pod­su­wa­ła na­zwi­ska, któ­re, co za­cniej­sze, wy­pi­sy­wa­ne na bi­bu­le były. Wtrą­ca­ła się i Ewka do onej ro­dzi­ciel­skiej na­ra­dy, ale ja­koś nie za­wż­dy jej się do­brze uda­wa­ło, bo albo wy­mie­nio­ny przez nią brat są­siad nie cał­kiem mógł się ze szla­chec­twa swe­go wy­le­gi­ty­mo­wać, albo pan stol­nik na pień­ku z nim coś miał, jako z pa­nem Baj­bu­zą na ten przy­kład.

– Siedź ci­cho, acan­na – i nie prze­szka­zaj – mruk­nął pan Ata­na­zy.

Spis zo­stał skoń­czo­ny – pan stol­nik do pi­sa­nia li­stów za­siadł; po chwi­li po­ru­szył się, w łeb się stuk­nął i rzekł, zwra­ca­jąc się do mał­żon­ki:

– To ci pień ze mnie!…

Pani Do­ro­ta spoj­rza­ła na męża.

– Ale i z wać­pa­ni Przy­tom­nic­ka! do­dał, ręce na krzyż za­kła­da­jąc i gło­wą ki­wa­jąc.

– Co? co? – spy­ta­ła prze­stra­szo­na nie­co pani Do­ro­ta.

– Wszyst­kich za­pro­si­li­śmy na pier­nik?! – za­py­tał grom­ko pan Ata­na­zy.

Za­my­śli­ła się stol­ni­ko­wa, a Ewka sko­czy­ła.

– Tyl­ko ty się nie wy­ry­waj pro­szę cie­bie! – zwró­cił się oj­ciec do cór­ki.

Dziew­czy­na przy­sia­dła – stol­nik uśmiech­nął się i rzekł:

– I kogo to na my­śli mia­łaś? – cie­ka­wym!

– My­śla­łam, ta­tuń­ciu, o panu Ka­szy…

– O Ka­szy?… co to za bies?…

Do­ma­radz­ki psyk­nął ci­cho, nie­znacz­nie ku pan­nie Ewie się zwra­ca­jąc, któ­ra w tej chwi­li wy­pro­sto­wa­ła się jak strun­ka, błę­ki­ty oczu ciem­nym ob­ło­kiem rzęs za­kry­ła, sil­nym jeno ru­mień­cem, jak­by od­bla­skiem zo­rzy da­le­kiej, ja­go­dy za­far­bo­wu­jąc. Szczę­ściem, że ani stol­nik, ani jego mał­żon­ka nie zwró­ci­li na­le­ży­tej na to uwa­gi, bo nie wia­do­mo, jak­by pan­na Ewa wy­tłó­ma­czy­ła się z po­mie­sza­nia one­go, a mo­źe­by w nie­mi­łą dla sie­bie ka­ba­łę i Do­ma­radz­ki wpadł, znak ja­kiś dziew­czy­nie psyk­nię­ciem da­jąc. Pan Ata­na­zy pa­trzał w tej chwi­li na po­grą­żo­ną w my­ślach pa­nią Do­ro­tę, któ­ra wresz­cie po­ru­szy­ła gło­wą i ode­zwa­ła się:

– Nie wiem, mężu, o kim­by­śmy prze­po­mnieć mo­gli…

– A ksią­żę Do­mi­nik?…

– Lu­bo­mir­ski!… – za­wo­ła­ła wte­dy stol­ni­ko­wa, obie ręce nie­co ku gó­rze uno­sząc.

– I jak moż­na było o per­so­nie ta­kiej za­po­mnieć? – mó­wił pan stol­nik. – Wżdy po ca­łej oko­li­cy ro­ze­szła­by się wieść o pier­ni­ku to­ruń­skim, mo­że­by za złe miał nam pan sta­ro­sta, że­śmy go o tem ewe­ne­men­cie nie za­wia­do­mi­li.

– I wać­pan pe­wien je­steś, że przy­je­dzie?

– Śmier­ci tyl­ko czło­wiek może być pe­wien, któ­rej nic nig­dy na prze­szko­dzie nie sta­je, mimo to, per­so­ny ta­kiej, przy­je­dzie, czy nie przy­je­dzie, po­mi­nąć nie go­dzi­ło­by się, a za­wż­dy miłą mu bę­dzie pa­mięć na­sza, w prze­ciw­nym zaś ra­zie mógł­by mieć ansę do nas, a czas już wiel­ki wać­pan­nie wie­dzieś, że czap­ką, pap­ką to solą, lu­dzie lu­dzi nie­wo­lą…

– To zna­czy, ta­tuń­ciu?… – ode­zwa­ła się pan­na Ewa.

– Ukło­nem, za­cnem przy­ję­ciem i for­tu­ną – nie wiesz?

– A może: kła­nia­niem się, smacz­nym obia­dem i mą­dro­ścią – nie tak?

– Może i tak być!… – pan stol­nik na to.

– Na mą­drość zga­dzam się, ale tam­to?… Po­ru­szy­ła gło­wą.

– Ile to lat masz, acan­na, że się mo­żesz zga­dzać albo nie zga­dzać?…

– Ta­tuś wie le­piej ode­mnie.

– Gasz­ka tu nie­ma – mo­żesz się przy­znać.

– A choć­by i był, to­bym rze­kła: ośm­na­ście!

– To ci wiek! – za­śmiał się pan Da­ma­zy. Nie sprze­cza­no się da­lej, lecz się wzię­to do przej­rze­nia spi­su. Dłu­go de­li­be­ro­wa­no, ko­go­by usu­nąć, a na miej­scu usu­nię­te­go księ­cia Do­mi­ni­ka po­sta­wić, po­więk­szać zaś licz­by za­pro­szo­nych nie moż­na było, bo spe­cy­ał dla wszyst­kich, z nad­dat­kiem, wy­star­czyć po­wi­nien. Ustą­pił więc miej­sca panu Lu­bo­mir­skie­mu ja­kiś szlach­cic wię­cej chu­dy, któ­re­go in­nym ra­zem, za owo mi­mo­wol­ne niby za­po­mnie­nie, wy­na­gro­dzić mia­no.

Ro­ze­sła­niem li­stów Do­ma­radz­ki się za­jął, wszyst­kie zaś były jed­no­brz­mią­ce, inną tyl­ko była in-ty­tu­la­cya każ­de­go i ad­re­sy mniej lub wię­cej wy­raź­ne. "Ja­śnie Oświe­co­ne­go" mógł­byś po ciem­ku na­ma­cać, o sza­rym zmro­ku od­czy­tał­byś jesz­cze "ja­śnie wiel­moż­ne­go", ale wszy­scy "wiel­moż­ni" byli od nie­chce­nia mach­nię­ci, choć na nich to niby Rzecz­po­spo­li­ta sta­ła i król je­go­mość o ten mur twar­dy nie­raz łeb so­bie roz­bi­jał.

Za dni pięć, w przy­szłą nie­dzie­lę mia­ło się od­być ono sław­ne przy­ję­cie u pana stol­ni­ka Ka­mie­niec­kie­go. Na­dwor­ni ko­za­cy ru­szy­li wnet z li­sta­mi, jeno do księ­cia Do­mi­ni­ka sam pan Ata­na­zy wy­ru­szyć miał i oso­bi­ście go o ła­ska­we przy­by­cie po­pro­sić.

Na­za­jutrz tedy po­je­chał do Baru, gdzie miał na­dzie­ję pana sta­ro­stę za­stać, jako, że w świe­żo na­by­tem od pana Eu­sta­che­go Wy­how­skie­go mie­ście, prze­by­wał dość czę­sto, od­bu­do­wu­jąc za­mek, przez in­wa­zyę ko­zac­ką znisz­czo­ny i re­pa­ru­jąc szko­dy, za­da­ne przez czas i nie­uczci­wość ludz­ką.

Wy­pra­wa się uda­ła – pan stol­nik w do­brym po­wró­cił hu­mo­rze.

– Bę­dzie za­tem? – spy­ta­ła mał­żon­ka.

– A ja­ko­by nie był, gdy ja pro­szę!… Sie­dzie­li w jed­nej z kom­nat zam­ko­wych, przy oknie otwar­łem, skąd pięk­ny się wi­dok roz­ta­czał na buj­ne łany po­dol­skie i na szczer­pa­te ska­ły, zdo­bią­ce brze­gi Smo­try­cza.

Wie­czór był, ci­chy, ma­jo­wy; księ­życ na mo­rze błę­ki­tów ze sre­brzy­stych ob­ło­ków wy­pły­nął, któ­re po­bie­gły w dal zło­te gwiaz­dy za­gar­niać, a że w peł­ni był, więc świe­cił dziw­nie sre­brzy­ście i chciał się uro­dzie swo­jej przyj­rzeć w fa­lach szyb­ko pły­ną­cych, ale te bla­ski jego roz­bi­ja­ły na drob­ne świa­teł­ka, że rad nie rad, po­wol­ny fan­ta­zyi ich być mu­siał i drżeć, gdy drża­ły, albo się w ja­sny roz­sy­pać pył, gdy spodo­ba­ło się im o brzeg ska­li­sty ude­rzyć i wark­nąć gniew­nie.

Ewka z bra­tem sie­dzia­ła przy oknie, do sa­me­go pa­wi­men­tu do­cho­dzą­cem; pan stol­nik za­głę­bił się w fo­te­lu, a że to po wie­cze­rzy już było, po­pu­ścić nie­co pas mu­siał, stol­ni­ko­wa, przy mężu sie­dząc, z uwa­gą słu­cha­ła re­la­cyi z od­wie­dzin od­by­tych, Do­ma­radz­ki o piec ka­flo­wy opar­ty stał ale miar­ko­wać się mu­siał, aby ja­kiejś ta­fel­ki nie wy­du­sić, jako mu się to nie­raz zda­rza­ło.

– Za­tem bę­dzie – po­wtó­rzy­ła pani Do­ro­ta.

– Ale, ale – prze­rwał pan stol­nik. O mało mnie w Ba­rze nie­mi­ła przy­go­da nie spo­tka­ła.

Do­ma­radz­ki się po­ru­szył – sło­wa te za­nie­po­ko­iły słu­cha­czów.

Przy­by­łem pod­czas jar­mar­ku. Ze­bra­ło się tylu sza­ra­ków, że po­je­dyn­cze­mu czło­wie­ko­wi nie ła­two wśród tej ciż­by prze­ci­snąć się moż­na było, a cóż do­pie­ro po­szóst­ną prze­je­chać ka­ro­cą. Na­wo­ły­wa­nie woź­ni­cy nie zda­ło się na nic, wte­dy ka­za­łem rżnąć z bata i wa­lić w tłum. Okrut­ne za­mie­sza­nie i nie­za­do­wo­le­nie z tego po­wsta­ło, ale kie­dym się z ka­ro­cy wy­chy­lił i rzekł: "Pa­no­wie bra­cia, to ja!" umi­ty­go­wa­no się wnet i na­wet czap­ko­wać za­czę­to, choć nie­jed­ne­mu ko­la­sa moja o boki się otar­ła. Ale nie spodo­ba­ło się to ja­kie­muś szlach­ci­co­wi, po­środ­ku dro­gi sta­nął i wrza­snął: "Czy nie ła­ska pie­cho­tą przejść, nie zaś lu­dzi roz­bi­jać?…." Uwa­żasz asan – (do Do­ma­radz­kie­go się zwró­cił) – pie­cho­tą!…

– "Kto ać?" – py­tam.

– "Nie stol­nik, ale za­gro­dę mam!" – od­po­wia­da.

Wte­dy okrut­ny hu­czek się pod­niósł i wiel­kie god­no­ści mo­jej po­spo­no­wa­nie, żem sub­mi­to­wać się mu­siał i już pie­cho­tą do pana Do­mi­ni­ka dy­bać. Nie wiesz asan – (tu pan stol­nik znów do Do­ma­radz­kie­go się zwró­cił) – co to może być za szlach­cic?

Do­ma­radz­ki w łeb się po­dra­pał.

– Wie­dzieć trud­no, ale do­my­śleć się moż­na.

– No?

– Pew­ni­kiem pan Ka­sza…

– Ka­sza?… Ew­cia o Ka­szy, te­raz acan o Ka­szy pra­wisz… Cóż to za Ka­sza?

– Nie­daw­no przy­był i pew­ną ma­jęt­ność tu ku­pił – szep­tem tro­chę, jak­by nie­śmia­ło, cią­gnął pan Jó­ze­fat. – O ile wiem, to wiel­ki mir po­mię­dzy szlach­ci­ca­mi już zy­skał.

– Nie sły­sza­łem nic o nim.

– Boć to się sta­ło pod­czas war­szaw­skiej po­dró­ży mi­ło­ści wa­szej…

– Praw­dać, żem dwa mie­sią­ce bez mała tu nie był, a przez ten czas nie­jed­nej ka­szę moż­na na­wa­rzyć i zjeść na­wet.

Pan­na Ewa mia­ła schy­lo­ną twa­rzycz­kę, oczy błysz­czą­ce, ru­mień­ce na ja­go­dach.

– Sia­daj-no, Do­ma­ra­siu, bo w tej, to owej ma­te­ryi mu­szę z tobą po­ga­dać. Cza­su nie było do­wie­dzieć się o wszyst­kiem, na­wet nie obej­rza­łem go­spo­dar­stwa, jako się na­le­ży, a już nic nie wiem, jako rzecz stoi z Bo­na­wen­tu­rą Po­ko­tyc­kim. Sprze­da mi na­resz­cie po­sia­dłość swo­ją czy nie?…

Pan Jó­ze­fat w gło­wę się po­skro­bał.

– Kli­nem po­mię­dzy moje wła­zi grun­ta, ca­łość pra­wie mo­je­go do­mi­nium na dwie roz­dzie­la­jąc po­ło­wy – cią­gnął pan Ata­na­zy.

– Włó­ka zie­mi – szep­nął pan Jó­ze­fat – nie wiel­kie to kró­le­stwo!

– Ale kli­nem mi sie­dzi, a ja chcę wła­sność swo­ją za­okrą­glić. Dam mu zresz­tą, ile już ze­chce, niech tyl­ko sprze­da­je.

– Już nie sprze­da.

– Nie sprze­da?… – za­wo­łał pan stol­nik. – A dy ja mu do­wio­dę, że do mo­jej Ma­ki­jów­ki ka­wał tego grun­tu na­le­żał nie­gdyś?

– Trud­no to bę­dzie – mruk­nął Do­ma­radz­ki.

– Zresz­tą mam świad­ków, że za taką a taką sumę je­że­li mu ją dam, część swo­ją w Po­nie­wi­cach mi od­stą­pi. Jak­że mu się te­raz co­fać, gdy ja się zga­dzam?

– Bo to wi­dzi mi­łość wa­sza, Po­ko­tyc­ki już się swo­jej czę­ści wy­zbył.

Pan Ata­na­zy sko­czył.

– Sprze­dał?…

– I nikt nie wie­dział, jak i kie­dy…

– A komu? – za­wo­łał stol­nik.

– Panu Ka­szy.

– Zno­wu ten Ka­sza wy­ła­zi… Urwał na­gle.

– A ten­by mi nie od­stą­pił? Do­ma­radz­ki prze­czą­co gło­wą po­ru­szył.

– O ile wiem, roz­mi­ło­wa­ny jest w tej no­wej sie­dzi­bie swo­jej.

– Ład­ny ka­wał – szep­nął pan Ata­na­zy. – Młyn sam mie­le, staw ryb­ny, cze­go mi wła­śnie brak…

– Ka­sza! – po chwi­li mruk­nął. – Mu­szę tego szlach­ci­ca za bok uta­pić, ko­złem mi w Ba­rze sta­nął, szlach­tę zre­be­li­zo­wał, za­gro­dą swo­ją w oczy mi ćwik­nął – pa­trz­cie, jaki wo­je­wo­da!…

Roz­luź­nił pas i sa­pać po­czął.

Ew­cia mil­cza­ła, sil­niej­sze tyl­ko ru­mień­ce na twarz jej wy­stą­pi­ły. Do­ma­radz­ki po­chy­lił się i rzekł:

– Czy mogę słó­wecz­ko rzec?

– Prze­cie nie pro­si­łem, byś mil­czał jak ko­łek.

– Niech wa­sza mi­łość nie za­dzie­ra tak od­ra­zu z tym szlach­ci­cem. Wszyst­kich ma za sobą pa­nów bra­tów: w Po­nio­wi­cach, Miń­kow­cach, w Sa­ta­no­wie, nie po­mi­ja­jąc i fol­war­ków bar­skich; okrut­ny rej wo­dzi mię­dzy szlach­tą, każ­de­mu z nich już w ser­ce się wsz­cze­pił.

– Ka­sza!… her­bu "Oma­sta", z przy­dom­kiem "Za­wa­li­dro­ga" – jak wi­dzę – mruk­nął stol­nik.

Po­my­ślał chwi­lę.

– Więc nie od­prze­da mi swe­go "Czar­ne­go Kąta"?

– Cha­łu­pę nową sta­wia – Do­ma­radz­ki bąk­nął.

– Zwró­cę za cha­łu­pę i do­dam coś jesz­cze nad cenę Po­ko­tyc­kie­mu daną.

Czy wa­sza mi­łość my­śli, żem, niby od nie­chce­nia, nie wspo­mi­nał mu o tem?

– A on co?

– "Nie ży­do­win ze mnie – po­wie­dział – bym na­wet zie­mią świę­tą fry­mar­czył". Wte­dy mu ją­łem prze­kła­dać, jako przed nim jesz­cze wa­sza mi­łość z Po­ko­tyc­kim w tar­gi już wcho­dził, jako z po­wo­du kli­no­we­go po­ło­że­nia "Czar­ne­go Kąta" róż­ne są­siedz­kie nie­po­ro­zu­mie­nia być mogą, na czem, wia­do­mo, nie ja­śnie pan stol­nik źle wyjść może; że nie­źle by­ło­by wy­go­dzie mi­ło­ści wa­szej, bo to, wia­do­mo, i wręb do lasu po­trzeb­ny bę­dzie i inna jaka przy­słu­ga są­siedz­ka, zresz­tą zgo­dą fa­mi­lie i na­ro­dy wsze­la­kie sto­ją, a nikt jesz­cze uprzej­mo­ści swo­jej nie ża­ło­wał.

– Mą­drześ to po­wie­dział Do­ma­ra­siu, zu­peł­nie mą­drze! Głu­pim po­trze­ba być, by rady ta­kiej nie po­słu­chać. Cóż na to ten pan Ka­sza?…

Do­ma­radz­ki po łbie się mac­nął.

– "Ano – rzekł – je­że­li pan stol­nik chce zgo­dy, toć ja mu ją daję; do jego Ma­ki­jów­ki pre­ten­syi ni­ja­kiej ro­ścić nie będę; je­że­li mu ryb a mnie drzew za­brak­nie, to wy­go­dzim so­bie zo­bo­pól­ną wy­mia­ną; je­że­li nie – to Ka­sza na dar­mo­chę się nie pusz­cza. Nie­po­ro­zu­mień zaś z kli­no­we­go po­ło­że­nia mo­jej zie­mi nie może być, bo ja swój pług będę w sub­or­dy­na­cyi trzy­mał, cze­go i pa­rob­kom pana stol­ni­ka ży­czę, je­że­li po­kar­bo­wa­nej skó­ry mieć nie ze­chcą; za by­dlę, któ­re­by w szko­dę wla­zło, za­pła­cę, co ze swej stro­ny, na ten przy­pa­dek, i pan stol­nik uczy­ni – a że szlach­cic na za­gro­dzie ró­wien jest wo­je­wo­dzie, gdy się wza­jem nikt nie bo­dzie, w świę­tej moż­na wiek żyć zgo­dzie" – do­koń­czył, psia­krew, ry­ma­mi!…

– Na udry ze mną chce iść ten pan Ka­sza – mruk­nął stol­nik.

Ewka się po­ru­szy­ła i spoj­rza­ła na pana ojca, jak­by jego sło­wa­mi zdzi­wio­na. Jej się zda­wa­ło, że słusz­ność miał pan Onu­fry. Nie rze­kła jed­nak nic, ona, lu­bią­ca się wtrą­cać do wszyst­kie­go.

Roz­mo­wa na chwi­lę przy­ci­chła. Mil­czał pan stol­nik, roz­wa­ża­jąc coś w umy­śle swo­im; mil­cza­ła stol­ni­ko­wa, zda­nia mał­żon­ka bę­dąc, mil­czał i Do­ma­radz­ki, prze­wi­du­jąc za­wcza­su nie­po­ro­zu­mie­nia róż­ne, któ­re on zwy­kle siłą pię­ści roz­strzy­gał. U nie­go ten był praw, kto pierw­szy na kar­ku sie­dział i wa­lił bez par­do­nu.

Pan stol­nik nie był daw­nym osie­dleń­cem Po­do­la. Po cza­sach Chmiel­nic­kie­go i ja­kiem ta­kiem uspo­ko­je­niu się Rze­czy­po­spo­li­tej, wy­lud­nio­ne kre­sy Ko­ro­ny Pol­skiej no­wych po­trze­bo­wa­ły osad­ni­ków, no­wej pra­cy płu­ga, któ­ra­by za­bliź­ni­ła rany świe­żo za­da­ne, ro­dzaj­ne pola prze­kry­ła kło­sem psze­nicz­nym i roz­dzwo­ni­ła brzę­kiem sier­pów i kos. Po­wo­li więc za­czę­ły się lu­dem Bo­żym wsie i mia­stecz­ka wy­peł­niać. Z ruin po­wsta­wa­ły za­mecz­ki, za­ścian­ki za­ro­iły się od dro­biu szla­chec­kie­go, wy­gna­ni ży­do­wie z kar­czem na daw­ne po­wra­ca­li śmie­cie, roz­ko­ły­sa­ny tak nie­daw­no przez za­wie­ru­chę ko­zac­ką lud na­wet wiej­ski, umi­ty­go­wy­wał się po­wo­li; po dwo­rach znów się od­zy­wa­ły dźwię­ki kob­zy i lir, a cza­sa­mi pysk ta­tar­ski z ocze­re­tów gdzieś się wy­chy­nął i zdra­dziec­ka gwizd­nę­ła strza­ła, a choć­by na­wet gdzieś się i czam­bu­lik prze­su­nął i nie­bio­sa łuną krwa­wą roz­go­rza­ły – nikt trwo­gi a stra­chu nie do­zna­wał: dziw­nem­by się na­wet wy­da­ło Po­do­le bez tego go­ścia ta­tar­skie­go, bez tej łuny, bez: "Ał­łach!" okrzy­ku.

W ony to czas przy­był i pan stol­nik nad brze­gi smo­try­czań­skie i za­czął w świe­żo ku­pio­nej Ma­ki­jów­ce urzą­dzać się. Co mógł, to na­był, cze­go nie mógł, to wziął, bo dużo wów­czas bez­pań­skiej zie­mi odło­giem le­ża­ło, o któ­rą już się nikt nie upo­mi­nał.

Za­okrą­gla­jąc for­tu­nę swo­ją, gdzie mu­ro­wa­ny zbu­do­wał dom, któ­ry "kasz­te­lem" na­zwał, dla uczy­nio­nych ob­wa­ro­wań prze­róż­nych i wie­ży strze­la­ją­cej, czy basz­ty zę­ba­tej, z mo­stem zwo­dzo­nym nad fosą, o któ­rym to kasz­te­lu dziś pa­mięć ludz­ka nic już nie wie, a i w sta­ro­żyt­nych do­ku­men­tach go nie na­ma­casz – na­tknął się na szla­chec­kie Po­nie­wi­ce, gdzie tak nie­daw­no Po­ko­tyc­ki a te­raz pan Onu­fry Ka­sza trzy­dzie­sto­mor­go­wym kli­nem w zie­mię jego wlazł i mu­rem sta­nął prze­ciw dal­sze­mu roz­prze­strze­nia­niu się for­tu­ny pana Ata­na­ze­go. "Czar­ny Kąt" szcze­gól­nie mu się spodo­bał, bo miał staw ryb­ny, cze­go w Ma­ki­jów­ce nie było i miał młyn, któ­re­go Ma­ki­jów­ce bra­kło. Pan stol­nik nie mógł przy­pu­ścić, aże­by się znaj­do­wa­ło do­mi­nium ja­kie bez mły­na i sta­wu, i z onej to ra­cyi uro­ił so­bie, że ona część Po­nie­wic, Czar­nym Ką­tem zwa­na, vo­lens no­lens mu­sia­ła nie­gdyś do

Ma­ki­jów­ki na­le­żeć, w czem go upew­nia­ła i kli­no­wa­tość grun­tu, któ­ra wcho­dzi­ła w otwo­rzy­stość gęby ła­nów pana Ata­na­ze­go i, zda się, że na­pra­sza­ła się sama, by ją pan stol­nik zjadł. Ale, oprócz ima­gi­na­cyi, in­nych do­wo­dów praw­nych nie było; z Po­ko­tyc­kim pan stol­nik w przed­łu­gie za­ba­wił się tar­gi, a oto ja­kiś pan Ka­sza się zja­wił i spra­wę całą na ko­la­nie ubił, a jako wi­dać z iin­ci pana Do­ma­radz­kie­go re­la­cyi, cięż­sza z nim, niż z Po­ko­tyc­kim, spra­wa bę­dzie.

De­li­be­ro­wał tedy, szep­cąc pod no­sem:

– Nic to, nic!… Czap­ką, pap­ką, a za bok we­zmę tego pana wo­je­wo­dę!…

Na­gle się po­ru­szył.

Do­ma­radz­ki i pani Do­ro­ta spoj­rze­li na pana domu, Wła­dek, któ­ry wspar­tą miał gło­wę o ślicz­ne ra­mię sio­stry, draż­nił wą­si­ka­mi jej szyj­kę i coś szep­tał po ci­chu.

– Do­ro­to! – ode­zwał się pan stol­nik po chwi­li.

– Słu­cham cie­bie, Ata­na­zy.

– Trze­ba z na­sze­go spi­su jesz­cze jed­ną per­so­nę usu­nąć…

– Dla­cze­go?

– Pan Ka­sza miej­sce jej zaj­mie.

Ewka drgnę­ła lek­ko…

– Do­ma­ra­siu! – cią­gnął pan stol­nik. – Na wa­ścię obo­wią­zek kła­dę spro­wa­dze­nia mi tego pana są­sia­da. List na­pi­szę, z któ­rym do świ­tu wać­pan ru­szysz, bo pew­nie ten rów­niak wo­je­wo­dom z ku­ra­mi wsta­je i na łąkę z kosą wy­cho­dzi. Za­tkam mu od­ra­zu gębę pier­ni­kiem to­ruń­skim i za­szczy­tem przy­pusz­cze­nia go do swej kom­pa­nii. Ostroż­ny na­wet lis na smacz­ną trut­kę się weź­mie, a cóż do­pie­ro twój Ka­sza.

– Mia­łem ci i ja to na my­śli, ale nie śmia­łem po­wie­dzieć – Do­ma­radz­ki się ode­zwał.

– Chodź, wa­sze, do kan­ce­la­ryi, a i cie­bie po­fa­ty­gu­ję miła mi za­wż­dy pani mał­żon­ko, któ­ra w li­te­rach mo­ich brzusz­ki wszyst­kie po­pra­wiasz, by czy­tel­niej­sze były.

– Roz­po­czął po­chód. Za nim po­drep­ta­ła pani Do­ro­ta, za pa­nią Do­ro­tą Do­ma­radz­ki się po­su­nął. Ewka i Wła­dy­sław zo­sta­li sami.

Księ­życ peł­ną falą ob­le­wał po­stać dziew­czy­ny i mło­dzień­ca; po ska­łach wąz­kim pa­sem Smo­trycz pły­nął i szu­miał, w ogro­dach od­zy­wa­ły się sło­wi­ki, kie­dy nie­kie­dy swa­wol­ny prze­le­ciał wie­trzyk, mu­snął o czo­ło Ewki i scho­wał się w cięż­kich fał­dach zwie­sza­ją­cej się u okna za­sło­ny.

Ci­cho było.

– Wład­ku! – ode­zwa­ła się po chwi­li Ewka.

– Co sio­stru­niu?

– Czy pan Ka­sza na list pana ojca przy­je­dzie?

– Już­ci, że przy­je­dzie.

Ewka za­my­śli­ła się.

– Do­bra­noc ci, bra­cisz­ku! – rze­kła, po­wsta­jąc ja­koś le­ni­wie… Ach, Boże! jaki ten świat jest głu­pi… – za­wo­ła­ła na­gle, wy­cią­ga­jąc się roz­kosz­nie – i śmie­chem par­sk­nę­ła.

– Zo­stań jesz­cze chwi­lę – brat pro­sił.

– Chodź­my nad rze­kę! – rze­kła.

Po chwi­li, wspar­ci o sie­bie, po stro­mych urwi­skach skał scho­dzi­li nad brzeg Smo­try­cza.

– Wład­ku!

– Co Ew­ciu?

– Czy ty ko­cha­łeś kie­dy?

– A skąd to py­ta­nie, pani sio­stro?…

– Księ­życ i noc ma­jo­wa! rze­ka tak szu­mi i ser­ce pie­ści – a ty py­tasz: skąd?

Sta­nę­li nad brze­giem.

– To musi być bar­dzo słod­ko – praw­da? Wła­dek uśmiech­nął się.

– Po­pły­nie­my! – za­wo­ła­ła.

– A łód­ka jest?

– Patrz, przy­wią­za­na do brze­gu, chwie­je się i rwie, pod­bi­ja­na przez fale spie­nio­ne… chce swo­bo­dy, lotu, pędu…

– Jak ty…

– Jak ja!… Sko­czy­ła do ło­dzi.

– Za mną! da­lej…

Łódź sil­nem ra­mie­niem od­bi­ta od brze­gu, unio­sła się wnet i po­rwa­na prą­dem rze­ki pły­nę­ła szyb­ko, szyb­ko, mi­ja­jąc szczer­by skał, nie­bez­piecz­ne wód za­krę­ty, prze­su­wa­jąc się chyb­kim lo­tem ja­skół­ki po­mię­dzy ka­mie­nia­mi pod­wod­ny­mi. Stru­ga świa­tła pły­nę­ła za nią, w gon za nią po­szedł księ­życ zło ci­sty, ale nie zgo­nić mu po­ry­wów mło­do­ści, nie zgo­nić ma­rzeń, któ­re wio­sna wy­snu­wa ze zło­tej przę­dzy serc rwą­cych się do cza­rów ży­cia.

Prze­su­nę­ły się ska­ły, zni­ży­ły się oba brze­gi rze­ki – zie­leń łąk po­wia­ła za­pa­chem.

– Stój – za­wo­ła­ła na­gle Ewka. Wła­dy­sław za­trzy­mał łódź.

Dziew­czy­na się pod­nio­sła, osło­ni­ła dło­nią oczy od bla­sku księ­ży­ca i chwi­lę pa­trzy­ła przed sie­bie.

O staj kil­ka było wzgó­rze usia­ne kęp­ką drzew. Przez li­ście prze­bi­ja­ło się świa­tło czer­wo­ne. Cha­ta wiej­ska a może szla­chec­ki dwór ukry­wał się po za nie­mi. I tam sło­wi­ki śpie­wa­ły, pięk­niej na­wet, niż w ogro­dzie zam­ko­wym, bo śpiew ich przez od­da­le­nie stłu­mio­ny, dźwięcz­niej­szy był i wię­cej me­lan­cho­lii miał w so­bie.

– Jak tu ład­nie!… ja­kie mo­rze świa­tła! ja­kie mo­rze zie­le­ni!

– Więc to jest re­zy­den­cya pana Ka­szy!… – ode­zwał się Wła­dy­sław.

Ewka usia­dła szyb­ko, aż łód­ka się za­chwia­ła.

– Wra­caj­my! – rze­kła.

Cięż­ka wal­ka była z prą­dem wody, ale sil­ne ra­mio­na Wła­dy­sła­wa opa­no­wa­ły opór fal. Ewka spu­ści­ła dłoń ku nur­tom, ba­wi­ła się bry­zga­mi srebr­ny­mi, przy­pa­try­wa­ła się gwiaz­dom, za­nu­rzo­nym w głę­bi­nie i ko­le­ba­niu się księ­ży­ca.

Na­za­jutrz Do­ma­radz­ki przy­wiózł list od pana Onu­fre­go:

"Ja­śnie Wiel­moż­ny Stol­ni­ku Do­bro­dzie­ju! Mo­że­bym był u Wasz­mość Pana i wraz z za­cną kom­pa­nią pier­nik to­ruń­ski spo­żył, gdy­bym za­miast Do­ma­radz­kie­go, miał za­szczyt sa­me­go W. Pana Dóbr. w domu moim po­wi­tać, bo acz­kol­wiek niz­kie są pro­gi izb mo­ich, za­wż­dy o tyle wy­so­kie, że W. Pan bez ura­zy mógł­byś je prze­stą­pić. Ście­lę się pod­nóż­kiem do stóp mi­ło­ści Wa­szej.

Onu­fry Jan Ka­sza. Anno Do­mi­ni MDC­CXI, 22 Mai. Czar­ny-Kąt".

– Do­ma­ra­siu! czy wi­dzia­łeś kie­dy coś po­dob­ne­go? – spy­tał, wska­zu­jąc pal­cem na list trzy­ma­ny w ręku.

– Nie po­do­ba mi się – od­po­wie­dział Do­ma­radz­ki.

– A no, chce wi­zy­ty stol­ni­ka, bę­dzie ją miał… Na twa­rzy Ewki ja­kieś pro­mien­ne za­tań­czy­ły ru­mień­ce.

Po kil­ku dniach, w licz­nej kom­pa­nii, przy od­gło­sie wi­wa­tów i szkle­nie brzę­ku, jeno bez pana Ka­szy, sła­wet­ny pier­nik to­ruń­ski zje­dzo­ny zo­stał.II. ZA­ŚCIA­NEK.

Za­le­d­wie dwa mie­sią­ce upły­nę­ło od chwi­li na­by­cia przez pana Onu­fre­go Jana Ka­szę czę­ści Po­nie­wic, a już jak rzep do suk­ma­ny, tak on do dzie­dzic­twa swo­je­go przy­lgnął, tak je umi­ło­wał a ko­rze­nia­mi ser­decz­ny­mi w zie­mię wrósł, co­dzien­nie rze­czy nowe a pięk­no­ści róż­ne w niem znaj­du­jąc. Czy to psz­czo­ła brzęk­nie w lip­ni­ku, czy ku­kaw­ka w gaju się ozwie, abo prze­piór­ka w polu za­kwi­li.

– To ci gra! to ci śpie­wa! to ci na­wo­łu­je! – po­wta­rzał, lu­bu­ją­cy się.

A cóż do­pie­ro, gdy sło­wi­ki w krze­wach ja­śmi­no­wych w pisz­czał­ki swo­je ude­rzą, gdy żół­te wil­gi na li­gaw­kach wdzięcz­nych grać po­czną, z gru­szy na gru­szę, z ja­bło­ni na ja­błoń prze­la­tu­jąc: to ni­czem mu­zy­ka naj­przed­niej­sza, ni­czem skrzy – pice i har­fy, że jeno na ła­wie pod lipą roz­ło­ży­stą siąść i słu­chać, i du­szą się całą w onej gędź­bie za­to­pić i za­wyć – tak cię coś ro­ze­prze, po­de­rwie, za­tar­ga kon­sty­tu­cyą two­ją cie­le­sną.

Wpraw­dzie, że i w in­nych sa­dy­bach, gra­ni­czą­cych z pana Onu­fre­go obej­ściem, tak samo wil­gi i sło­wi­ki śpie­wa­ły, a ku­kuł­ka ku­ka­ła, ale w gło­sach tam­tych za­wż­dy pan Ka­sza nie­do­kład­no­ści ja­kieś znaj­do­wał; lecz niech jeno któ­ry ze śpie­wa­ków tych przez płot do jego sadu wpad­nie i za­nu­ci:

– Za­raz in­a­czej! – pra­wił, fe­no­men ony, lep­szo­ścią po­wie­trza w sa­dy­bie swo­jej tłó­ma­cząc.

Uko­cha­niem jego był lip­nik, tuż we­dle dwo­ru ro­sną­cy. Nig­dzie tak ci­cho nie było, jak po­śród tych drzew, gdy wia­try spa­ły; nig­dzie tyle sze­le­stu, gdy bu­dzi­ły się, a cóż, gdy bu­rza za­hur­ko­ta­ła nad gło­wą i wi­chry ude­rzy­ły a grać po­czę­ły na ko­na­rach wszyst­kich: mar­ność wte­dy i jan­czar­ska kró­la je­go­mo­ści ka­pe­la, ta­kie bęb­ny pio­ru­nów war­cza­ły, tak ry­cza­ły trąb gro­mo­wych gar­dli­ska, ta­kie prze­dziw­ne sze­le­sty i szu­my przez wszyst­kie li­ście, przez wszyst­kie ga­łę­zie bie­gły.

– Nie masz ci, jak mój lip­nik!… – szep­tał pan Onu­fry, na sze­ro­kie drzew ko­na­ry roz­mi­ło­wa­ne­mi oczy­ma pa­trząc.

Ale tu wzrok jego na nie­da­le­ki gaj pa­dał. Brzóz było kil­ka­na­ście, a wszyst­kie korę bia­łą i włos roz­wia­ny mia­ły. Zło­to-ma­jo­wą zie­le­ni­ły się bar­wą, jako że mło­de były, – chwia­ły się ci­cho i sen­nie. Z drżą­cych a drob­nych li­ści spa­da­ły kro­ple rosy, z głę­bi płacz ja­kiś pły­nął, nie­utu­lo­ne wes­tchnie­nie skar­gi i żalu. Zda­wa­ło się panu Onu­fre­mu, że one brzo­zy szep­ta­ły:

– Spójrz na nas! aza­li­śmy mi­ło­wa­nia twe­go nie­god­ne?

I dziw­ne roz­czu­le­nie na­pa­da­ło go wte­dy. Opusz­czał lip­nik i w gaj za­cho­dził – i już nie wie­dział sam, gdzie ci­szej, spo­koj­niej i mi­ło­ści­wiej było.

– Nie masz ci, jak mój gaik! – po­wta­rzał wte­dy.

Ni ska­ły, ster­czą­ce nad Smo­try­czem, ni bory bu­ko­we, ni wid­ny z od­da­le­nia za­me­czek pana stol­ni­ka, nie mo­gły w pa­ra­gon iść z oną pana Ka­szy sa­dy­bą. Zda­wa­ło mu się na­wet, że nie­bo ja­śniej­sze nad nią było, że ła­ma­ną fi­gu­rą przy­bie­ra­ło kształt jego za­go­nu wraz z sa­dy­bą i obej­ściem ca­łem.

Ten i ów może dzi­wo­wał się umi­ło­wa­niu temu, ale zna­ją­cy ży­wot pana Ka­szy, łac­no­by do zro­zu­mie­nia rze­czy onej przy­szedł.

Pan Onu­fry był bene na­tus, ale od uro­dze­nia swe­go zie­mi ka­wał­ka nie miał, nie znał tedy, co jest urok wła­snych śmie­ci, choć ro­dzic jego był pa­nem na dwóch chło­pach i za­gon uczci­wy miał i wła­sną cha­łu­pę, ale wszyst­ko to stra­cił przed przyj­ściem jesz­cze na świat Onu­fer­ka. Jako to się sta­ło, sam­by opo­wie­dzieć tego nie umiał, ale były to cza­sy, że człek Panu Bogu za ży­wot ura­to­wa­ny dzię­ko­wał, o żad­ne inne do­bra do­cze­sne już nie dba­jąc. W nie­ma­łych opa­łach Rzecz­po­spo­li­ta była, kto jeno chciał, go­spo­da­ro­wał w jej zie­miach: Szwed prze­cha­dzał się po niej, jak po sa­dy­bie wła­snej, ko­zac­two i ta­tar­stwo hu­la­ło, a inni są­sie­dzi do­wia­dy­wa­li się, z nie­po­ko­ju a za­wie­ru­chy ko­rzy­stać chcą­cy. Nie ta­kie jak pana Ka­szy for­tu­ny zwa­li­ły się; nad­cho­dzi­ło li­cho­le­cie i ob­ra­chu­nek strat nie­po­we­to­wa­nych. Ale nie­je­den do daw­nej już sa­dy­by swo­jej nie tra­fił, a je­śli tra­fił, to nie po­znał, a je­śli po­znał, to już kto inny na jego za­go­nie sie­dział. Do­chodź że te­raz praw swo­ich, gdy nie­raz świad­ków nie było, a nie­raz i ksiąg grodz­kich nie było. Ten pra­wem ka­du­ka siadł i – nie­zna­jo­me­go a upo­mi­na­ją­ce­go się o swo­je przy­by­sza, w łeb kło­ni­cą za­jeż­dżał; ów szcze­rą pust­kę za­stał i parę do­brych za­go­nów z niej wy­kro­ił, cha­łu­pę zbu­do­wał, ogro­dził i oko­pał – już­ci, że nie głu­pi z niej wy­cho­dzić. Na chło­pa świa­dec­two nikt nie zwa­żał, któ­re­mu wszyst­ko jed­no było: weź­mie go za łeb pan Mar­cin czy pan Pro­ta­zy. Na­mno­ży­ło się więc pro­ce­sów co nie mia­ra, włó­czo­no się po są­dach, na kop­cach gra­nicz­nych łby roz­bi­ja­no so­bie i naj­wię­cej ten, kto miał pięść sil­ną, ozór nie byle jaki, przy za­gar­nię­tej, praw­nie czy nie­praw­nie, zie­mi, osta­wał. W ony to spo­sób i sta­ry pan Ka­sza dwóch swo­ich chło­pów się zbył, a gdy go ś… p… mał­żon­ka od­umar­ła, je­dy­ne­go po­zo­sta­wia­jąc syna, wszyst­kie ma­cie­rzyń­skie kło­po­ty na się mu­siał przy­jąć, do pierw­szej lep­szej pra­cy się wziąć, o swo­ich dwóch chło­pach nie za­po­mi­na­jąc wca­le.

Jako przez mgły, ma­ja­czy­ła przed pa­nem Onu­frym po­stać ro­dzi­cie­la. Słusz­ny był, chu­dy, z za­ło­źo­ne­mi za pas po­ła­mi od żu­pa­na; pierś miał dy­szą­cą, czo­ło spo­co­ne, ręce po­czer­nia­łe od pra­cy. Od pana ojca o tych dwóch chło­pach sły­szał, o cza­sach lep­szych, o tem śmie­ciu za­gro­dy wła­snej, do któ­re­go wciąż wzdy­chał, dla któ­re­go po­tem ob­fi­tym opły­wał i pier­sią tak cięż­ko ro­bił. Ta za­gro­da, to śmie­cie w umy­śle pa­cho­lę­cia przed­sta­wia­ły się jako zie­mia obie­ca­na, jako roz­dmu­cha­ny sen pięk­ny, nad któ­ry nic za­cniej­sze­go nie było; ni to ta­li­zman prze­dziw­ny, w pa­mię­ci jego za­ry­ły się sło­wa scho­rza­łe­go ro­dzi­ca:

– Gdy Bóg ci ka­wał zie­mi da, trzy­maj się go, jako pies ży­dow­skie­go cha­ła­ta… Wie­le, mało, ale bacz, że to two­je! Nikt ci nie bę­dzie śmiał rzec: po­suń się! a ty, chło­pie, nie wiesz, co to za strasz­ne sło­wo, jak ono psu­je dzień naj­ja­śniej­szy, a ci­ska pod nogi tych, co mają!… Ja wiem coś o tem, com na dwóch chło­pach sie­dział a pa­le­ni­sko miał swo­je. Mniej­sza – włó­ka cała, czy mor­ga jed­na, dwór czy cha­łu­pa! Szlach­cic bez za­gro­dy po­do­bien jest słoń­cu ma­lo­wa­ne­mu: żół­ci się, ale nie grze­je!… do­pie­ro na za­gro­dzie ró­wien jest wo­je­wo­dzie, a i na stol­cu kró­lew­skim za­siąść może, je­że­li się bra­ciom spodo­ba… Bacz na to!

I ze sło­wa­mi temi zmarł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: