- W empik go
Szlachcic na zagrodzie - ebook
Szlachcic na zagrodzie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 362 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karoca zatrzymała się przed "kasztelem"…
Trzech pajuków, trzymających się z tyłu landary, skoczyło do drzwiczek; z zameczku wybiegła służba, w oknach błysnęły twarze niewieście i znikły, dał się słyszeć chód przyśpieszony a ciężki, jakby nie człek, lecz niedźwiedź po schodach drewnianych szedł, tak uginały się a trzeszczały pod stąpaniem onem, wraz coś zaszumiało, jak wiatr, jak ptak w drzwi wpadło i zaledwie pan stolnik kamieniecki, Jakób Atanazy dwojga imion Powała, Ogończykiem się pieczętujący, z trzech stopni pojazdu na ziemię zszedł, już mu się coś około szyi okręciło, do piersi przylgnęło, a tak nieumiarkowanie zaczęło terkotać, że z onej słów i wyrazów powodzi, zmęczony podróżą pan stolnik nic a nic wyrozumieć nie mógł, a może bardziej rad był wsłuchiwać się w ich dźwięki harfiane, niż treść ich macać, a fatygować wysoki łeb swój nad ułożeniem sentencyi mądrej z jubki, altembasu, dyndelów, puchu edredonowego i trzewików kurdybanowych. A tu wiatraczek nie ustawał: robron dla mamy, sandałki dla mnie, trutka dla Domarasia!…
– Jużci, że jest!… – krzyknął nakoniec pan Atanazy, ani do słowa nie mogąc przyjść, ani jako należy, ucałować ust krasnych dziewczyny.
– I piernik?…
– Masz-ci… piernik!… – rozkrzyżowując obie ręce, zawołał pan stolnik. – A gdybym o twoim pierniku zapomniał, to co?
– Musiałbyś, tatusiu, do Torunia powracać.
– Z pod Baru do Torunia!… czyście kiedy słyszeli coś podobnego, mości państwo?
Trzy śmiechy się ozwały: dyszkant, tenor i bas. Dyszkant należał do pani stolnikowej, tenor do pociechy rodu Powałów stolnikowica Władysława, bas do pana Józefa Domaradzkiego, przez stolnikostwo zwanego "Domarasiem". Okrom tego ozwał się falset pajuków i dworni całej, ale, że to podła instrumentacya była, nikt na nią uwagi nie zwracał.
– Ha! – odezwał się po chwili pan stolnik.– Dla Ewy nasz prarodzic wyzbył się raju ziemskiego, zali godzi mi się pra-pana ojca nie naśladować i drugiej nie usłużyć Ewie?
To mówiąc, wpakował się napowrót do landary, drzwiczki zatrzasnął i krzyknął na woźnicę:
– Do Torunia!…
Wtedy to dopiero gwar się podniósł a śmiech i wielkie klaskanie w dłonie; jeden tylko pan Józefat Domaradzki, zawiadowca kasztelu, człek siły niezmiernej, z mocy swej a wzrostu w całej ziemi podolskiej słynący, pod którym, gdy szedł, uginała się dębina podłogi, a dosiadany koń zawżdy stęknąć musiał: oko siwe przymrużył, jako to we zwyczaju czynić miał, gdy coś mu się nie spodobało, za szpakowaty wąs się targnął, nie rad będąc z onej słabości ojcowskiej dla dziewki gładkiej, której urodzie sam jeden tylko nie ulegał i przewodnictwa nad sobą nie znosił, jako wszem wobec i każdemu z osobna o tem prawił. Ale landara nie ruszyła się. Wtedy pan Atanazy, łeb przez okno wysunął i huknął:
– Nie słyszysz, durniu? do Torunia!… Woźnica rozwinął bat i trzasnął raz i drugi, aż echa w ogrodach zamkowych zaklekotały; pajucy skoczyli, chwytając się za pasy z tyłu pojazdu, na dany znak trąba się ozwała, by spuszczonych mostów nie zwodzono…
Karoca potoczyła się…
Wtedy już okrutny wrzask podniósł się z podsienia zamkowego, a panna Ewka skoczyła i biegnąc za umykającą landarą, wołała w głos:
– Tatuńciu, wracaj!
– A piernik?… – odezwał się pan stolnik, wychylając się przez okno karocy.
Ewka zawołać chciała, że już zrzeka się specyału tego, ale zabrakło jej tchu, iż słowa przemówić nie mogła. Zatrzymała się więc w pół dziedzińca i jeno piersią robiąc, jak ptak postrzelony, ręce do góry podniosła, znaki jakieś woźnicy dając, który jednak, wierny będąc rozkazowi pana, walił wprost do bramy wjazdowej.
– Masz djable kaftan!… – mruknął Domaradzki.
– Atanazy, opamiętaj się! – wołała małżonka.
– Tatuńciu! – jęknęła raz jeszcze Ewka.
– Dokąd, durniu, jedziesz?… – wychylając się nieco z karocy, odezwał się do woźnicy szeptem pan stolnik. – Okrąż dziedziniec i przed dwór.
Karoca zatoczyła koło szerokie i zatrzymała się znowu przed zamkiem. Ewka podbiegła.
– Masz piernik! – wysiadając z landary pan stolnik rzekł, a w obu rękach dzierżył pudło okrutne.
– Już tatuś z Torunia powrócił? – zaśmiała się.
– Paskudnico!
Ewka skoczyła.
– Bierzcież, do stu djabłów, bo ta mi znowu szyi się czepia…
Domaradzki w powietrzu już prawie pudło chwycił, a pan Atanazy wziął się do dziewki swo – jej, w oczy patrzył, do serca tulił, a całował z miłością wielką.
Wtedy, śmiejąc się, podeszła pani stolnikowa i zacnie powitała małżonka swojego; do kolan pana ojca syn się pochylił i uczuł na głowie swojej łaskawą dłoń rodziciela, a gdy już powitana i ucałowana była rodzina cała, wtedy pan stolnik Domaradzkiemu rękę do pocałowania dał i klepiąc go po ramieniu, do komnat zamkowych na wypoczynek poszedł.
Po chwili zaturkotał wóz kuty a ładowny, przed boczny pawilon zajeżdżając.
Na wozie onym, szczelnie skórą okrytym, najdrogocenniejsze zakupy były. Jeden piernik tylko pan stolnik z sobą do karety wziął, lękając się o ony specyał zacny, po który, wedle rozkazania Ewki, sam do Torunia ze stolicy jeździł. Wóz dygotał na osiach a landara na pasach się chwiała – żadnego więc szwanku nie doznał.
– Wóz! wóz! – ozwaly się głosy niewieście, pomiędzy którymi górował dyszkant garderobiany, i wnet wysypał się babiniec cały z Cewką na czele, ale bez pani stolnikowej nikt ładunku tknąć nie śmiał, pod której to okiem wszystko rozpakowane musiało być, wedle spisu przejrzane i sprawdzone, później, generalny dział miał nastąpić i radość wielka z niespodziewanych prezentów, jakimi pan stolnik nietylko rodzinę, ale i służbę całą obdarzył. Były tam materye zacne, które wprawdzie i w handlownym Kamieńcu od kupców ormiańskich nabyć bez fatygi można, ale, że to przywieziono z drogi dalekiej, z Warszawy stołecznej, zawżdy więc większy walor miało i innym jakimś zalatywało zapachem. Dziewkom oczy świeciły na blask aksamitu lub szelest hatłasu; młodzieży dworskiej niemniej ślepie błyszczały, gdy w półłukowym pokrowcu coś brzękło szabliście, albo z powijaków kształt flinty się ukazał; jeden Domaradzki tylko, aby słój, libo filiżankę jaką zajrzał, wnet łapy wyciągał, myśląc, że to trucizna na szczury być musi.
– To dla mnie, dalibóg dla mnie!… Niech-no wasza miłość do spisu zajrzy – prosił stolnikową – i przekona się, że to dla mnie!…
Stolnikowa zajrzała.
– A co?…
– Dereń smażony… Śmiech…
Ale pan Józefat nie zrażał się pierwszem niepowodzeniem, i po chwili znów paczkę jakąś namacywał.
– To już dla mnie… dalibóg dla mnie!… Stolnikowa do spisu.
– Sorbet!…
Pan Józefat zaniepokoił się. Ale wreszcie pożądany przedmiot znalazł się, spis już nie zawiódł.
Posiadłszy rzecz swoją, Domaradzki nie oczekiwał już żadnego prezentu, choćby tam może i zacna szuba znalazła się dla niego; odszedł wnet, by szczurom śmiertelny bankiet wyprawić.
Tymczasem rozbijano paki, rozwiązywano tłomoki – końca nie było przedmiotom wydobywanym.
Drogie altembasy lśniły od barw przeróżnych, jubki, podbite edredonem same się wpraszały na ramiona Ewki, kurdybanowe trzewiki, wbierały wzrok w siebie czerwienią świecąc. Panny psykały z zachwytu: "Ojej!" raz wraz powtarzając, a Ewka nie strzymała i wnet się w one dary ojcowskie wystroiła i wionęła przez wszystkie pokoje do pana ojca izby.
Żadne z bóstw, o których grekowie piszą i które wypełniają komnaty Olimpu, będzie-li to Wenus miękkoserca, czy różanopalca Aurora, nie mogłoby iść z oną dziewką w paragon, która sunęła jak wiatr, w sandałkach, wykrojonych z fali morskiej, z gwiazdą brylantową nad czołem, z dyndelami w uszach, jakby z tęczy zamarzłej zrobionymi, w szatce błękitnej, z pasem złocistym, spadającym z przodu chwastami bogatymi, który odłuk jej bioder dziewiczych zarysowywał lekko, rzec można, z nieśmiałością wstydliwą. Domaradzki w gapę się zamienił, gdy frunęła tuż przed nim. Zdało mu się, że kawał błękitu z niebios się oderwał, a wiatr nim przez te komnaty powiał, zabierając z sobą gwiazd kilka i nieco promieni słonecznych, które płowych warkoczów Ewki się uczepiły. Błękitne oczy, błękitna szatka, złoty pas, włosy złote, a w nich gwiazda brylantów, sennym blaskiem pereł stłumiona, na ustach róże, na jagodach róże i jakaś woń, unosząca się dokoła, której jeszcze nie znał nos pana Józefa ta; to wszystko tak omroczyło starego szlachcica, że chwilowo w jakieś przemienienie uwierzył, w cud, w zjawisko. Pośrodku izby jak pień stanął, gębę otworzył, oczy wybałuszył i już: Ave Maria! miał rzec – ale Ewka, widząc zdumienie pana Domaradzkiego, srebrnym parsknęła śmiechem – i w dal powiała.
– Tfu!… splunął stary – o małom "Zdrowaśki" nie zmówił do niej, co zawżdy byłoby grzechem, bo choć anielskość z niej patrzy: "a nie wódź nas na pokuszenie!" powiedziećby można.
Ale nietylko pan Domaradzki, jako ongi małżonka Lota, słupem stanął, każdy z dworzan w kloc drzewny się przemienił, jeno, że młodsi byli, nie zdrowaśki mieli na ustach, tylko cale inne pacierze.
– To ci czarodziejstwo!
– To ci dziw!…
– Boga mi, że gdyby raz jeno gęby mi dała, zrzekłbym się królestwa niebieskiego.
– Spróbuj asan – ktoś mruknął.
– Nie dla psa kiełbasa!…
– Kto ci to ją weźmie? bo gaszków nie brak!…
– Nie byle komu odda ją pan podstoli.
– Ale, że porąbią sobie łby za nią, to porąbią!…
Takie półszeptem gadanie biegło, ogólnem zakończone westchnieniem.
A tu Ewce brat drogę zabiegł.
– Stój! – krzyknął.
I ani opamiętała się, jak ją w ramiona porwał i bez umiarkowania całował.
– Puszczaj, Władek! – piszczała.
– Skrzywdziłaś mnie, siostrą moją rodząc się, bobym rozmiłował się w tobie.
Słuszność miał pan Józefat, że nijako zdrowaśki do niej mówić było.
Ruch i gwar, niewidziany już oddawna, zapanowały w onym zameczku podolskim, zbudowanym na skalistym brzegu Smotrycza. Stolnikowa, wraz z fraucymerem zajęta była układaniem rzeczy; obdarowywane panny co chwila dygały i dziękowały całowaniem ręki pani Doroty, a nigdy, zda się, tak żywych rumieńców na jagodach nie miały, takich uśmiechów ni róż na ustach, gdy zaszeleściła wstęga hatłasowa, abo zabłysnął korali sznur. Młódź dworska, dostawszy flinty i łuki w podarunku, próbowała w dziedzińcu celności strzałów; każdy dostał, co mu się wedle przeznaczenia należało, jeden Domaradzki tylko, choć może z dworzan najhojniej obdarzon był, nie pytał o nic, pożądanej trutki dostawszy; do szczurów zabrał się wnet, że go nadaremnie pani stoi – nikowa szukała. Panna Ewa niby to pomagała macierzy, ale niewiele pociechy z tego pomagania było: tu jakiś dyftykowy szal wyrwała z rąk pani matki i wnet się otuliła nim cała, poważną matronę udając; tam ustroiła się w czepiec dla pani ochmistrzyni przeznaczony, a nawet w szubę Domaradzkiego się ubrała, – więcej było figlów i śmiechu, niż ładu i składu. Pani stolnikowa rady sobie nie mogła z nią dać, wreszcie, rozgniewana niby, za pytkę chwyciła i za nią, ale Ewka pomiędzy paki i pudła skoczyła i jak rozhukane koźlątko fikać zaczęła, że pani Dorota musiała zaniechać słusznego wymiaru kary, lękając się o całość pak, szczególnie pudełek z bakaliami.
– Nieszczęście komuś rośnie!… – odezwała się stolnikowa.
Biedny mój tatuś musi być – odpowiedziała dziewczyna z westchnieniem – bo mówią, żem jota w jotę do ciebie, matuchno, podobna.
– Gadajże z nią! – śmiała się stolnikowa. Po uporządkowaniu rzeczy i obdarzeniu stosownem dworzan i służby całej, nastąpiło generalne podziękowanie panu stolnikowi za pamięć, poczem dopiero zabrano się do rozpakowania pudła z piernikiem toruńskim, który, jako specyał nad specyały, w całej Rzeczpospolitej słynący, tem większy walor na kresach jej miał, że nie łatwo go było tu dostać i w pożądanej całości dostawić. Ze skupieniem tedy podważano wierzchnie deszczułki pudła, na którem, lubryką nakreślony, czerwienił się napis:
OSTROŻNIE!!!
Nie wolno było tedy pudła onego ani przewrócić dnem do góry, ani bokiem postawić, bo łatwoby się mogły zepsować gwiazdy migdałowe, abo misterne gałązki ze smażonych skórek cytryn i pomarańcz osypać. Wiedział o tem pan stolnik i dlatego specyał ony w karecie wiózł z sobą, dla własnej pamięci i uwagi napis powyższy stawiając. Troskliwości więc pana stolnika całość swoją i piękność wyglądu zawdzięczał.
Piernik był wonny, wielki, jak blat stołowy, misternymi arabeskami usiany z migdałów obranych, cykat i strąków skórek pomarańczowych. Głowy wszystkich pochyliły się nad tem toruńskiego przemysłu arcydziełem, nawet Domaradzki, uporawszy się ze szczurami, zaszedł z tyłu patrzących i wygiąwszy się jako łuk tatarski, z należnym respektem patrzył na ono dzieło Torunia.
Zapanowało uroczyste milczenie.
Piernik leżał na stole, lśniący, ni to miedź polerowana, cichy, wspaniały, woniejący! Lekko się poruszały głowy, lekko wachlowały nozdrza, nawet Ewcia zachowała właściwą chwili powagę, choć miała okrutną chęć jeden migdał uskubać, ale pokusę oną wczas zauważyła pani Dorota i milczącym ruchem ręki usunęła skradające się palce dziewczyny. Cofnęła je zaraz, przyznając w duchu, że nie godziło się tak robić. Pan stolnik na uboczu stał i wąs gładził, w błogiem rozpływając się zadowoleniu.
Teraz familijna nastąpiła narada.
Raritas, jaką był piernik toruński, nie mogła być zjedzona li tylko przez pana stolnika familię. Do uczty takiej godziło się i panów sąsiadów przypuścić; ten więc i ów na spisie się znalazł. Miejsce sekretarza zajął sam pan stolnik a pani Dorota podsuwała nazwiska, które, co zacniejsze, wypisywane na bibule były. Wtrącała się i Ewka do onej rodzicielskiej narady, ale jakoś nie zawżdy jej się dobrze udawało, bo albo wymieniony przez nią brat sąsiad nie całkiem mógł się ze szlachectwa swego wylegitymować, albo pan stolnik na pieńku z nim coś miał, jako z panem Bajbuzą na ten przykład.
– Siedź cicho, acanna – i nie przeszkazaj – mruknął pan Atanazy.
Spis został skończony – pan stolnik do pisania listów zasiadł; po chwili poruszył się, w łeb się stuknął i rzekł, zwracając się do małżonki:
– To ci pień ze mnie!…
Pani Dorota spojrzała na męża.
– Ale i z waćpani Przytomnicka! dodał, ręce na krzyż zakładając i głową kiwając.
– Co? co? – spytała przestraszona nieco pani Dorota.
– Wszystkich zaprosiliśmy na piernik?! – zapytał gromko pan Atanazy.
Zamyśliła się stolnikowa, a Ewka skoczyła.
– Tylko ty się nie wyrywaj proszę ciebie! – zwrócił się ojciec do córki.
Dziewczyna przysiadła – stolnik uśmiechnął się i rzekł:
– I kogo to na myśli miałaś? – ciekawym!
– Myślałam, tatuńciu, o panu Kaszy…
– O Kaszy?… co to za bies?…
Domaradzki psyknął cicho, nieznacznie ku pannie Ewie się zwracając, która w tej chwili wyprostowała się jak strunka, błękity oczu ciemnym obłokiem rzęs zakryła, silnym jeno rumieńcem, jakby odblaskiem zorzy dalekiej, jagody zafarbowując. Szczęściem, że ani stolnik, ani jego małżonka nie zwrócili należytej na to uwagi, bo nie wiadomo, jakby panna Ewa wytłómaczyła się z pomieszania onego, a moźeby w niemiłą dla siebie kabałę i Domaradzki wpadł, znak jakiś dziewczynie psyknięciem dając. Pan Atanazy patrzał w tej chwili na pogrążoną w myślach panią Dorotę, która wreszcie poruszyła głową i odezwała się:
– Nie wiem, mężu, o kimbyśmy przepomnieć mogli…
– A książę Dominik?…
– Lubomirski!… – zawołała wtedy stolnikowa, obie ręce nieco ku górze unosząc.
– I jak można było o personie takiej zapomnieć? – mówił pan stolnik. – Wżdy po całej okolicy rozeszłaby się wieść o pierniku toruńskim, możeby za złe miał nam pan starosta, żeśmy go o tem ewenemencie nie zawiadomili.
– I waćpan pewien jesteś, że przyjedzie?
– Śmierci tylko człowiek może być pewien, której nic nigdy na przeszkodzie nie staje, mimo to, persony takiej, przyjedzie, czy nie przyjedzie, pominąć nie godziłoby się, a zawżdy miłą mu będzie pamięć nasza, w przeciwnym zaś razie mógłby mieć ansę do nas, a czas już wielki waćpannie wiedzieś, że czapką, papką to solą, ludzie ludzi niewolą…
– To znaczy, tatuńciu?… – odezwała się panna Ewa.
– Ukłonem, zacnem przyjęciem i fortuną – nie wiesz?
– A może: kłanianiem się, smacznym obiadem i mądrością – nie tak?
– Może i tak być!… – pan stolnik na to.
– Na mądrość zgadzam się, ale tamto?… Poruszyła głową.
– Ile to lat masz, acanna, że się możesz zgadzać albo nie zgadzać?…
– Tatuś wie lepiej odemnie.
– Gaszka tu niema – możesz się przyznać.
– A choćby i był, tobym rzekła: ośmnaście!
– To ci wiek! – zaśmiał się pan Damazy. Nie sprzeczano się dalej, lecz się wzięto do przejrzenia spisu. Długo deliberowano, kogoby usunąć, a na miejscu usuniętego księcia Dominika postawić, powiększać zaś liczby zaproszonych nie można było, bo specyał dla wszystkich, z naddatkiem, wystarczyć powinien. Ustąpił więc miejsca panu Lubomirskiemu jakiś szlachcic więcej chudy, którego innym razem, za owo mimowolne niby zapomnienie, wynagrodzić miano.
Rozesłaniem listów Domaradzki się zajął, wszystkie zaś były jednobrzmiące, inną tylko była in-tytulacya każdego i adresy mniej lub więcej wyraźne. "Jaśnie Oświeconego" mógłbyś po ciemku namacać, o szarym zmroku odczytałbyś jeszcze "jaśnie wielmożnego", ale wszyscy "wielmożni" byli od niechcenia machnięci, choć na nich to niby Rzeczpospolita stała i król jegomość o ten mur twardy nieraz łeb sobie rozbijał.
Za dni pięć, w przyszłą niedzielę miało się odbyć ono sławne przyjęcie u pana stolnika Kamienieckiego. Nadworni kozacy ruszyli wnet z listami, jeno do księcia Dominika sam pan Atanazy wyruszyć miał i osobiście go o łaskawe przybycie poprosić.
Nazajutrz tedy pojechał do Baru, gdzie miał nadzieję pana starostę zastać, jako, że w świeżo nabytem od pana Eustachego Wyhowskiego mieście, przebywał dość często, odbudowując zamek, przez inwazyę kozacką zniszczony i reparując szkody, zadane przez czas i nieuczciwość ludzką.
Wyprawa się udała – pan stolnik w dobrym powrócił humorze.
– Będzie zatem? – spytała małżonka.
– A jakoby nie był, gdy ja proszę!… Siedzieli w jednej z komnat zamkowych, przy oknie otwarłem, skąd piękny się widok roztaczał na bujne łany podolskie i na szczerpate skały, zdobiące brzegi Smotrycza.
Wieczór był, cichy, majowy; księżyc na morze błękitów ze srebrzystych obłoków wypłynął, które pobiegły w dal złote gwiazdy zagarniać, a że w pełni był, więc świecił dziwnie srebrzyście i chciał się urodzie swojej przyjrzeć w falach szybko płynących, ale te blaski jego rozbijały na drobne światełka, że rad nie rad, powolny fantazyi ich być musiał i drżeć, gdy drżały, albo się w jasny rozsypać pył, gdy spodobało się im o brzeg skalisty uderzyć i warknąć gniewnie.
Ewka z bratem siedziała przy oknie, do samego pawimentu dochodzącem; pan stolnik zagłębił się w fotelu, a że to po wieczerzy już było, popuścić nieco pas musiał, stolnikowa, przy mężu siedząc, z uwagą słuchała relacyi z odwiedzin odbytych, Domaradzki o piec kaflowy oparty stał ale miarkować się musiał, aby jakiejś tafelki nie wydusić, jako mu się to nieraz zdarzało.
– Zatem będzie – powtórzyła pani Dorota.
– Ale, ale – przerwał pan stolnik. O mało mnie w Barze niemiła przygoda nie spotkała.
Domaradzki się poruszył – słowa te zaniepokoiły słuchaczów.
Przybyłem podczas jarmarku. Zebrało się tylu szaraków, że pojedynczemu człowiekowi nie łatwo wśród tej ciżby przecisnąć się można było, a cóż dopiero poszóstną przejechać karocą. Nawoływanie woźnicy nie zdało się na nic, wtedy kazałem rżnąć z bata i walić w tłum. Okrutne zamieszanie i niezadowolenie z tego powstało, ale kiedym się z karocy wychylił i rzekł: "Panowie bracia, to ja!" umitygowano się wnet i nawet czapkować zaczęto, choć niejednemu kolasa moja o boki się otarła. Ale nie spodobało się to jakiemuś szlachcicowi, pośrodku drogi stanął i wrzasnął: "Czy nie łaska piechotą przejść, nie zaś ludzi rozbijać?…." Uważasz asan – (do Domaradzkiego się zwrócił) – piechotą!…
– "Kto ać?" – pytam.
– "Nie stolnik, ale zagrodę mam!" – odpowiada.
Wtedy okrutny huczek się podniósł i wielkie godności mojej posponowanie, żem submitować się musiał i już piechotą do pana Dominika dybać. Nie wiesz asan – (tu pan stolnik znów do Domaradzkiego się zwrócił) – co to może być za szlachcic?
Domaradzki w łeb się podrapał.
– Wiedzieć trudno, ale domyśleć się można.
– No?
– Pewnikiem pan Kasza…
– Kasza?… Ewcia o Kaszy, teraz acan o Kaszy prawisz… Cóż to za Kasza?
– Niedawno przybył i pewną majętność tu kupił – szeptem trochę, jakby nieśmiało, ciągnął pan Józefat. – O ile wiem, to wielki mir pomiędzy szlachcicami już zyskał.
– Nie słyszałem nic o nim.
– Boć to się stało podczas warszawskiej podróży miłości waszej…
– Prawdać, żem dwa miesiące bez mała tu nie był, a przez ten czas niejednej kaszę można nawarzyć i zjeść nawet.
Panna Ewa miała schyloną twarzyczkę, oczy błyszczące, rumieńce na jagodach.
– Siadaj-no, Domarasiu, bo w tej, to owej materyi muszę z tobą pogadać. Czasu nie było dowiedzieć się o wszystkiem, nawet nie obejrzałem gospodarstwa, jako się należy, a już nic nie wiem, jako rzecz stoi z Bonawenturą Pokotyckim. Sprzeda mi nareszcie posiadłość swoją czy nie?…
Pan Józefat w głowę się poskrobał.
– Klinem pomiędzy moje włazi grunta, całość prawie mojego dominium na dwie rozdzielając połowy – ciągnął pan Atanazy.
– Włóka ziemi – szepnął pan Józefat – nie wielkie to królestwo!
– Ale klinem mi siedzi, a ja chcę własność swoją zaokrąglić. Dam mu zresztą, ile już zechce, niech tylko sprzedaje.
– Już nie sprzeda.
– Nie sprzeda?… – zawołał pan stolnik. – A dy ja mu dowiodę, że do mojej Makijówki kawał tego gruntu należał niegdyś?
– Trudno to będzie – mruknął Domaradzki.
– Zresztą mam świadków, że za taką a taką sumę jeżeli mu ją dam, część swoją w Poniewicach mi odstąpi. Jakże mu się teraz cofać, gdy ja się zgadzam?
– Bo to widzi miłość wasza, Pokotycki już się swojej części wyzbył.
Pan Atanazy skoczył.
– Sprzedał?…
– I nikt nie wiedział, jak i kiedy…
– A komu? – zawołał stolnik.
– Panu Kaszy.
– Znowu ten Kasza wyłazi… Urwał nagle.
– A tenby mi nie odstąpił? Domaradzki przecząco głową poruszył.
– O ile wiem, rozmiłowany jest w tej nowej siedzibie swojej.
– Ładny kawał – szepnął pan Atanazy. – Młyn sam miele, staw rybny, czego mi właśnie brak…
– Kasza! – po chwili mruknął. – Muszę tego szlachcica za bok utapić, kozłem mi w Barze stanął, szlachtę zrebelizował, zagrodą swoją w oczy mi ćwiknął – patrzcie, jaki wojewoda!…
Rozluźnił pas i sapać począł.
Ewcia milczała, silniejsze tylko rumieńce na twarz jej wystąpiły. Domaradzki pochylił się i rzekł:
– Czy mogę słóweczko rzec?
– Przecie nie prosiłem, byś milczał jak kołek.
– Niech wasza miłość nie zadziera tak odrazu z tym szlachcicem. Wszystkich ma za sobą panów bratów: w Poniowicach, Mińkowcach, w Satanowie, nie pomijając i folwarków barskich; okrutny rej wodzi między szlachtą, każdemu z nich już w serce się wszczepił.
– Kasza!… herbu "Omasta", z przydomkiem "Zawalidroga" – jak widzę – mruknął stolnik.
Pomyślał chwilę.
– Więc nie odprzeda mi swego "Czarnego Kąta"?
– Chałupę nową stawia – Domaradzki bąknął.
– Zwrócę za chałupę i dodam coś jeszcze nad cenę Pokotyckiemu daną.
Czy wasza miłość myśli, żem, niby od niechcenia, nie wspominał mu o tem?
– A on co?
– "Nie żydowin ze mnie – powiedział – bym nawet ziemią świętą frymarczył". Wtedy mu jąłem przekładać, jako przed nim jeszcze wasza miłość z Pokotyckim w targi już wchodził, jako z powodu klinowego położenia "Czarnego Kąta" różne sąsiedzkie nieporozumienia być mogą, na czem, wiadomo, nie jaśnie pan stolnik źle wyjść może; że nieźle byłoby wygodzie miłości waszej, bo to, wiadomo, i wręb do lasu potrzebny będzie i inna jaka przysługa sąsiedzka, zresztą zgodą familie i narody wszelakie stoją, a nikt jeszcze uprzejmości swojej nie żałował.
– Mądrześ to powiedział Domarasiu, zupełnie mądrze! Głupim potrzeba być, by rady takiej nie posłuchać. Cóż na to ten pan Kasza?…
Domaradzki po łbie się macnął.
– "Ano – rzekł – jeżeli pan stolnik chce zgody, toć ja mu ją daję; do jego Makijówki pretensyi nijakiej rościć nie będę; jeżeli mu ryb a mnie drzew zabraknie, to wygodzim sobie zobopólną wymianą; jeżeli nie – to Kasza na darmochę się nie puszcza. Nieporozumień zaś z klinowego położenia mojej ziemi nie może być, bo ja swój pług będę w subordynacyi trzymał, czego i parobkom pana stolnika życzę, jeżeli pokarbowanej skóry mieć nie zechcą; za bydlę, któreby w szkodę wlazło, zapłacę, co ze swej strony, na ten przypadek, i pan stolnik uczyni – a że szlachcic na zagrodzie rówien jest wojewodzie, gdy się wzajem nikt nie bodzie, w świętej można wiek żyć zgodzie" – dokończył, psiakrew, rymami!…
– Na udry ze mną chce iść ten pan Kasza – mruknął stolnik.
Ewka się poruszyła i spojrzała na pana ojca, jakby jego słowami zdziwiona. Jej się zdawało, że słuszność miał pan Onufry. Nie rzekła jednak nic, ona, lubiąca się wtrącać do wszystkiego.
Rozmowa na chwilę przycichła. Milczał pan stolnik, rozważając coś w umyśle swoim; milczała stolnikowa, zdania małżonka będąc, milczał i Domaradzki, przewidując zawczasu nieporozumienia różne, które on zwykle siłą pięści rozstrzygał. U niego ten był praw, kto pierwszy na karku siedział i walił bez pardonu.
Pan stolnik nie był dawnym osiedleńcem Podola. Po czasach Chmielnickiego i jakiem takiem uspokojeniu się Rzeczypospolitej, wyludnione kresy Korony Polskiej nowych potrzebowały osadników, nowej pracy pługa, któraby zabliźniła rany świeżo zadane, rodzajne pola przekryła kłosem pszenicznym i rozdzwoniła brzękiem sierpów i kos. Powoli więc zaczęły się ludem Bożym wsie i miasteczka wypełniać. Z ruin powstawały zameczki, zaścianki zaroiły się od drobiu szlacheckiego, wygnani żydowie z karczem na dawne powracali śmiecie, rozkołysany tak niedawno przez zawieruchę kozacką lud nawet wiejski, umitygowywał się powoli; po dworach znów się odzywały dźwięki kobzy i lir, a czasami pysk tatarski z oczeretów gdzieś się wychynął i zdradziecka gwizdnęła strzała, a choćby nawet gdzieś się i czambulik przesunął i niebiosa łuną krwawą rozgorzały – nikt trwogi a strachu nie doznawał: dziwnemby się nawet wydało Podole bez tego gościa tatarskiego, bez tej łuny, bez: "Ałłach!" okrzyku.
W ony to czas przybył i pan stolnik nad brzegi smotryczańskie i zaczął w świeżo kupionej Makijówce urządzać się. Co mógł, to nabył, czego nie mógł, to wziął, bo dużo wówczas bezpańskiej ziemi odłogiem leżało, o którą już się nikt nie upominał.
Zaokrąglając fortunę swoją, gdzie murowany zbudował dom, który "kasztelem" nazwał, dla uczynionych obwarowań przeróżnych i wieży strzelającej, czy baszty zębatej, z mostem zwodzonym nad fosą, o którym to kasztelu dziś pamięć ludzka nic już nie wie, a i w starożytnych dokumentach go nie namacasz – natknął się na szlacheckie Poniewice, gdzie tak niedawno Pokotycki a teraz pan Onufry Kasza trzydziestomorgowym klinem w ziemię jego wlazł i murem stanął przeciw dalszemu rozprzestrzenianiu się fortuny pana Atanazego. "Czarny Kąt" szczególnie mu się spodobał, bo miał staw rybny, czego w Makijówce nie było i miał młyn, którego Makijówce brakło. Pan stolnik nie mógł przypuścić, ażeby się znajdowało dominium jakie bez młyna i stawu, i z onej to racyi uroił sobie, że ona część Poniewic, Czarnym Kątem zwana, volens nolens musiała niegdyś do
Makijówki należeć, w czem go upewniała i klinowatość gruntu, która wchodziła w otworzystość gęby łanów pana Atanazego i, zda się, że napraszała się sama, by ją pan stolnik zjadł. Ale, oprócz imaginacyi, innych dowodów prawnych nie było; z Pokotyckim pan stolnik w przedługie zabawił się targi, a oto jakiś pan Kasza się zjawił i sprawę całą na kolanie ubił, a jako widać z iinci pana Domaradzkiego relacyi, cięższa z nim, niż z Pokotyckim, sprawa będzie.
Deliberował tedy, szepcąc pod nosem:
– Nic to, nic!… Czapką, papką, a za bok wezmę tego pana wojewodę!…
Nagle się poruszył.
Domaradzki i pani Dorota spojrzeli na pana domu, Władek, który wspartą miał głowę o śliczne ramię siostry, drażnił wąsikami jej szyjkę i coś szeptał po cichu.
– Doroto! – odezwał się pan stolnik po chwili.
– Słucham ciebie, Atanazy.
– Trzeba z naszego spisu jeszcze jedną personę usunąć…
– Dlaczego?
– Pan Kasza miejsce jej zajmie.
Ewka drgnęła lekko…
– Domarasiu! – ciągnął pan stolnik. – Na waścię obowiązek kładę sprowadzenia mi tego pana sąsiada. List napiszę, z którym do świtu waćpan ruszysz, bo pewnie ten równiak wojewodom z kurami wstaje i na łąkę z kosą wychodzi. Zatkam mu odrazu gębę piernikiem toruńskim i zaszczytem przypuszczenia go do swej kompanii. Ostrożny nawet lis na smaczną trutkę się weźmie, a cóż dopiero twój Kasza.
– Miałem ci i ja to na myśli, ale nie śmiałem powiedzieć – Domaradzki się odezwał.
– Chodź, wasze, do kancelaryi, a i ciebie pofatyguję miła mi zawżdy pani małżonko, która w literach moich brzuszki wszystkie poprawiasz, by czytelniejsze były.
– Rozpoczął pochód. Za nim podreptała pani Dorota, za panią Dorotą Domaradzki się posunął. Ewka i Władysław zostali sami.
Księżyc pełną falą oblewał postać dziewczyny i młodzieńca; po skałach wązkim pasem Smotrycz płynął i szumiał, w ogrodach odzywały się słowiki, kiedy niekiedy swawolny przeleciał wietrzyk, musnął o czoło Ewki i schował się w ciężkich fałdach zwieszającej się u okna zasłony.
Cicho było.
– Władku! – odezwała się po chwili Ewka.
– Co siostruniu?
– Czy pan Kasza na list pana ojca przyjedzie?
– Jużci, że przyjedzie.
Ewka zamyśliła się.
– Dobranoc ci, braciszku! – rzekła, powstając jakoś leniwie… Ach, Boże! jaki ten świat jest głupi… – zawołała nagle, wyciągając się rozkosznie – i śmiechem parsknęła.
– Zostań jeszcze chwilę – brat prosił.
– Chodźmy nad rzekę! – rzekła.
Po chwili, wsparci o siebie, po stromych urwiskach skał schodzili nad brzeg Smotrycza.
– Władku!
– Co Ewciu?
– Czy ty kochałeś kiedy?
– A skąd to pytanie, pani siostro?…
– Księżyc i noc majowa! rzeka tak szumi i serce pieści – a ty pytasz: skąd?
Stanęli nad brzegiem.
– To musi być bardzo słodko – prawda? Władek uśmiechnął się.
– Popłyniemy! – zawołała.
– A łódka jest?
– Patrz, przywiązana do brzegu, chwieje się i rwie, podbijana przez fale spienione… chce swobody, lotu, pędu…
– Jak ty…
– Jak ja!… Skoczyła do łodzi.
– Za mną! dalej…
Łódź silnem ramieniem odbita od brzegu, uniosła się wnet i porwana prądem rzeki płynęła szybko, szybko, mijając szczerby skał, niebezpieczne wód zakręty, przesuwając się chybkim lotem jaskółki pomiędzy kamieniami podwodnymi. Struga światła płynęła za nią, w gon za nią poszedł księżyc zło cisty, ale nie zgonić mu porywów młodości, nie zgonić marzeń, które wiosna wysnuwa ze złotej przędzy serc rwących się do czarów życia.
Przesunęły się skały, zniżyły się oba brzegi rzeki – zieleń łąk powiała zapachem.
– Stój – zawołała nagle Ewka. Władysław zatrzymał łódź.
Dziewczyna się podniosła, osłoniła dłonią oczy od blasku księżyca i chwilę patrzyła przed siebie.
O staj kilka było wzgórze usiane kępką drzew. Przez liście przebijało się światło czerwone. Chata wiejska a może szlachecki dwór ukrywał się po za niemi. I tam słowiki śpiewały, piękniej nawet, niż w ogrodzie zamkowym, bo śpiew ich przez oddalenie stłumiony, dźwięczniejszy był i więcej melancholii miał w sobie.
– Jak tu ładnie!… jakie morze światła! jakie morze zieleni!
– Więc to jest rezydencya pana Kaszy!… – odezwał się Władysław.
Ewka usiadła szybko, aż łódka się zachwiała.
– Wracajmy! – rzekła.
Ciężka walka była z prądem wody, ale silne ramiona Władysława opanowały opór fal. Ewka spuściła dłoń ku nurtom, bawiła się bryzgami srebrnymi, przypatrywała się gwiazdom, zanurzonym w głębinie i kolebaniu się księżyca.
Nazajutrz Domaradzki przywiózł list od pana Onufrego:
"Jaśnie Wielmożny Stolniku Dobrodzieju! Możebym był u Waszmość Pana i wraz z zacną kompanią piernik toruński spożył, gdybym zamiast Domaradzkiego, miał zaszczyt samego W. Pana Dóbr. w domu moim powitać, bo aczkolwiek nizkie są progi izb moich, zawżdy o tyle wysokie, że W. Pan bez urazy mógłbyś je przestąpić. Ścielę się podnóżkiem do stóp miłości Waszej.
Onufry Jan Kasza. Anno Domini MDCCXI, 22 Mai. Czarny-Kąt".
– Domarasiu! czy widziałeś kiedy coś podobnego? – spytał, wskazując palcem na list trzymany w ręku.
– Nie podoba mi się – odpowiedział Domaradzki.
– A no, chce wizyty stolnika, będzie ją miał… Na twarzy Ewki jakieś promienne zatańczyły rumieńce.
Po kilku dniach, w licznej kompanii, przy odgłosie wiwatów i szklenie brzęku, jeno bez pana Kaszy, sławetny piernik toruński zjedzony został.II. ZAŚCIANEK.
Zaledwie dwa miesiące upłynęło od chwili nabycia przez pana Onufrego Jana Kaszę części Poniewic, a już jak rzep do sukmany, tak on do dziedzictwa swojego przylgnął, tak je umiłował a korzeniami serdecznymi w ziemię wrósł, codziennie rzeczy nowe a piękności różne w niem znajdując. Czy to pszczoła brzęknie w lipniku, czy kukawka w gaju się ozwie, abo przepiórka w polu zakwili.
– To ci gra! to ci śpiewa! to ci nawołuje! – powtarzał, lubujący się.
A cóż dopiero, gdy słowiki w krzewach jaśminowych w piszczałki swoje uderzą, gdy żółte wilgi na ligawkach wdzięcznych grać poczną, z gruszy na gruszę, z jabłoni na jabłoń przelatując: to niczem muzyka najprzedniejsza, niczem skrzy – pice i harfy, że jeno na ławie pod lipą rozłożystą siąść i słuchać, i duszą się całą w onej gędźbie zatopić i zawyć – tak cię coś rozeprze, poderwie, zatarga konstytucyą twoją cielesną.
Wprawdzie, że i w innych sadybach, graniczących z pana Onufrego obejściem, tak samo wilgi i słowiki śpiewały, a kukułka kukała, ale w głosach tamtych zawżdy pan Kasza niedokładności jakieś znajdował; lecz niech jeno który ze śpiewaków tych przez płot do jego sadu wpadnie i zanuci:
– Zaraz inaczej! – prawił, fenomen ony, lepszością powietrza w sadybie swojej tłómacząc.
Ukochaniem jego był lipnik, tuż wedle dworu rosnący. Nigdzie tak cicho nie było, jak pośród tych drzew, gdy wiatry spały; nigdzie tyle szelestu, gdy budziły się, a cóż, gdy burza zahurkotała nad głową i wichry uderzyły a grać poczęły na konarach wszystkich: marność wtedy i janczarska króla jegomości kapela, takie bębny piorunów warczały, tak ryczały trąb gromowych gardliska, takie przedziwne szelesty i szumy przez wszystkie liście, przez wszystkie gałęzie biegły.
– Nie masz ci, jak mój lipnik!… – szeptał pan Onufry, na szerokie drzew konary rozmiłowanemi oczyma patrząc.
Ale tu wzrok jego na niedaleki gaj padał. Brzóz było kilkanaście, a wszystkie korę białą i włos rozwiany miały. Złoto-majową zieleniły się barwą, jako że młode były, – chwiały się cicho i sennie. Z drżących a drobnych liści spadały krople rosy, z głębi płacz jakiś płynął, nieutulone westchnienie skargi i żalu. Zdawało się panu Onufremu, że one brzozy szeptały:
– Spójrz na nas! azaliśmy miłowania twego niegodne?
I dziwne rozczulenie napadało go wtedy. Opuszczał lipnik i w gaj zachodził – i już nie wiedział sam, gdzie ciszej, spokojniej i miłościwiej było.
– Nie masz ci, jak mój gaik! – powtarzał wtedy.
Ni skały, sterczące nad Smotryczem, ni bory bukowe, ni widny z oddalenia zameczek pana stolnika, nie mogły w paragon iść z oną pana Kaszy sadybą. Zdawało mu się nawet, że niebo jaśniejsze nad nią było, że łamaną figurą przybierało kształt jego zagonu wraz z sadybą i obejściem całem.
Ten i ów może dziwował się umiłowaniu temu, ale znający żywot pana Kaszy, łacnoby do zrozumienia rzeczy onej przyszedł.
Pan Onufry był bene natus, ale od urodzenia swego ziemi kawałka nie miał, nie znał tedy, co jest urok własnych śmieci, choć rodzic jego był panem na dwóch chłopach i zagon uczciwy miał i własną chałupę, ale wszystko to stracił przed przyjściem jeszcze na świat Onuferka. Jako to się stało, samby opowiedzieć tego nie umiał, ale były to czasy, że człek Panu Bogu za żywot uratowany dziękował, o żadne inne dobra doczesne już nie dbając. W niemałych opałach Rzeczpospolita była, kto jeno chciał, gospodarował w jej ziemiach: Szwed przechadzał się po niej, jak po sadybie własnej, kozactwo i tatarstwo hulało, a inni sąsiedzi dowiadywali się, z niepokoju a zawieruchy korzystać chcący. Nie takie jak pana Kaszy fortuny zwaliły się; nadchodziło licholecie i obrachunek strat niepowetowanych. Ale niejeden do dawnej już sadyby swojej nie trafił, a jeśli trafił, to nie poznał, a jeśli poznał, to już kto inny na jego zagonie siedział. Dochodź że teraz praw swoich, gdy nieraz świadków nie było, a nieraz i ksiąg grodzkich nie było. Ten prawem kaduka siadł i – nieznajomego a upominającego się o swoje przybysza, w łeb kłonicą zajeżdżał; ów szczerą pustkę zastał i parę dobrych zagonów z niej wykroił, chałupę zbudował, ogrodził i okopał – jużci, że nie głupi z niej wychodzić. Na chłopa świadectwo nikt nie zważał, któremu wszystko jedno było: weźmie go za łeb pan Marcin czy pan Protazy. Namnożyło się więc procesów co nie miara, włóczono się po sądach, na kopcach granicznych łby rozbijano sobie i najwięcej ten, kto miał pięść silną, ozór nie byle jaki, przy zagarniętej, prawnie czy nieprawnie, ziemi, ostawał. W ony to sposób i stary pan Kasza dwóch swoich chłopów się zbył, a gdy go ś… p… małżonka odumarła, jedynego pozostawiając syna, wszystkie macierzyńskie kłopoty na się musiał przyjąć, do pierwszej lepszej pracy się wziąć, o swoich dwóch chłopach nie zapominając wcale.
Jako przez mgły, majaczyła przed panem Onufrym postać rodziciela. Słuszny był, chudy, z załoźonemi za pas połami od żupana; pierś miał dyszącą, czoło spocone, ręce poczerniałe od pracy. Od pana ojca o tych dwóch chłopach słyszał, o czasach lepszych, o tem śmieciu zagrody własnej, do którego wciąż wzdychał, dla którego potem obfitym opływał i piersią tak ciężko robił. Ta zagroda, to śmiecie w umyśle pacholęcia przedstawiały się jako ziemia obiecana, jako rozdmuchany sen piękny, nad który nic zacniejszego nie było; ni to talizman przedziwny, w pamięci jego zaryły się słowa schorzałego rodzica:
– Gdy Bóg ci kawał ziemi da, trzymaj się go, jako pies żydowskiego chałata… Wiele, mało, ale bacz, że to twoje! Nikt ci nie będzie śmiał rzec: posuń się! a ty, chłopie, nie wiesz, co to za straszne słowo, jak ono psuje dzień najjaśniejszy, a ciska pod nogi tych, co mają!… Ja wiem coś o tem, com na dwóch chłopach siedział a palenisko miał swoje. Mniejsza – włóka cała, czy morga jedna, dwór czy chałupa! Szlachcic bez zagrody podobien jest słońcu malowanemu: żółci się, ale nie grzeje!… dopiero na zagrodzie rówien jest wojewodzie, a i na stolcu królewskim zasiąść może, jeżeli się braciom spodoba… Bacz na to!
I ze słowami temi zmarł.