Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szlachetne marzenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szlachetne marzenia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 440 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Była to go­dzi­na dru­ga w nocy, po nie­rów­nej dro­dze, wio­dą­cej do Gdo­wa, je­cha­ła ka­re­ta pocz­to­wa, zwa­na zwy­kle ku­ry­er­ką; na nie­bie świe­cił bla­dy księ­życ i gwiaz­dy mi­go­ta­ły, w po­wie­trzu zu­peł­na ci­sza pa­no­wa­ła, wszyst­ko zda­wa­ło się być uśpio­ne. Ka­re­ta wlo­kła się zwol­na, bo zmę­czo­ne ko­nie zwie­siw­szy łby po­stę­po­wa­ły le­ni­wie, pocz­ty­lion drzy­mał, a po­dróż­ni spa­li, nie wszy­scy wszak­że.

Po­mię­dzy sie­dzą­cy­mi w po­wo­zie, wi­dać było trzy­na­sto­let­nią dziew­czyn­kę, czar­no ubra­ną, o drob­nej, bla­dej twa­rzycz­ce i du­żych, ciem­nych oczach; ta ja­sną swą głów­kę co chwi­la wy­chy­la­ła przez okno ka­re­ty i wzrok nie­spo­koj­ny cie­ka­wie w dal po­sy­ła­ła, cho­ciaż w dali nic cie­ka­we­go wi­dać nie było. Za i przed ja­dą­cy­mi z pra­wej i le­wej stro­ny cią­gnę­ły tyl­ko pola i łąki, z pra­wej za łą­ka­mi si­nia­ły wy­nio­słe łań­cu­chy Kar­pat, z le­wej ciem­niał las dłu­gi na milę. Ka­re­ta wlo­kła się zwol­na po szo­sie, tym – cza­sem na nie­bie gwiaz­dy po­czę­ły bled­nąc po­ma­łu, księ­życ co­raz sła­biej świe­cił, aż po­wo­li znikł zu­peł­nie; wtem od wscho­du na nie­bie po­ka­za­ły się ró­żo­we smu­gi, jutrz­nia za­świ­ta­ła… Pocz­ty­lion zbu­dzo­ny, kla­snął z bi­cza i za­grał na trąb­ce, ten i ów po­dróż­ny po­czął prze­cie­rać oczy, a dziew­czyn­ka wy­chy­liw­szy się przez okno, za­py­ta­ła pocz­ty­lio­na:

– Czy da­le­ko do Gdo­wa?

– Pół mili – od­parł za­py­ta­ny.

– Pół mili tyl­ko – szep­nę­ła do sie­bie i rzu­ciw­szy się wgłąb po­wo­zu, wes­tchnę­ła.

W pół go­dzi­ny po­tem za­ry­so­wa­ły się mury mia­sta.

– Gdów! Gdów! – za­wo­ła­li po­dróż­ni. Dziew­czyn­ka pod­nio­sła się żywo i wy­chy­li­ła przez okno. Nie­wiel­ka prze­strzeń, pół wior­sty naj­wy­żej, dzie­li­ła od mia­sta; już było wi­dać bie­lo­ne dwor­ki jego przed­mie­ścia, mu­ro­wa­ne ka­mie­ni­ce i wie­ży­ce ko­ścio­ła. Nad temi za­bu­do­wa­nia­mi w gó­rze roz­po­star­te było sza­re skle­pie­nie, a na niem w jed­nym tyl­ko punk­cie świe­ci­ła krwa­wa czer­wo­na kula wscho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re w pur­pu­rę odzia­ne przy­cho­dzi­ło pa­no­wać zie­mi. Nie­ba­wem wi­dok ów znikł, za­tur­ko­ta­ły koła po bru­ku miej­skim, wje­cha­no na ry­nek; ka­re­ta pocz­to­wa za­trzy­ma­ła się przed do­mem za­jezd­nym: pocz­ty­lion otwo­rzył drzwicz­ki i po­dróż­ni wy­sy­pa­li się na uli­cę, ka­zaw­szy po­słu­ga­czom ho­te­lo­wym za­bie­rać ich ku­fry i tło­mocz­ki.

Czar­no ubra­na dziew­czyn­ka wy­sia­dła tak­że, lecz ona mia­ła tyl­ko mały tło­mo­czek przy so­bie, któ­ry udźwi­gnąć była w sta­nie, więc nie za­wo­ła­ła na po­słu­ga­cza. Wy­siadł­szy, obej­rza­ła się nie­spo­koj­nie w oko­ło, wi­docz­nem było, iż nie wie w któ­rą zwró­cić się stro­nę. Po­dróż­ni, jed­ni po­dą­ży­li pie­szo w uli­cę mia­sta, inni we­szli do domu za­jezd­ne­go, inni jesz­cze, wsko­czyw­szy na brycz­ki, któ­rych kil­ka cze­ka­ło na ryn­ku, zni­kli nie­ba­wem w tu­ma­nach ku­rza­wy, ka­re­ta pocz­to­wa po­wlo­kła się da­lej i dziew­czyn­ka zo­sta­ła sama; trzy­ma­jąc w ręku tło­mo­czek, smut­nie roz­glą­da­ła się w oko­ło, mia­ła minę bar­dzo za­kło­po­ta­ną. Wtem w drzwiach domu za­jezd­ne­go uka­za­ła się śred­nich lat ko­bie­ta w kwie­ci­stej suk­ni.

– Czy nie ma tu­taj kogo do Two­rek? – za­py­ta­ła.

– Do Two­rek – po­wtó­rzy­ła dziew­czyn­ka – ja wła­śnie mam tam je­chać – i po­de­szła ku sto­ją­cej we drzwiach. Ta uśmiech­nę­ła się przy­jaź­nie.

– To pro­szę za mną – rze­kła – po­wóz tam cze­ka nie­da­le­ko – i ode­braw­szy z rąk po­dróż­nej tło­mo­czek, za­py­ta­ła:

– A gdzie wię­cej rze­czy?

– Nie mam wię­cej – od­par­ła dziew­czyn­ka. Ko­bie­ta spoj­rza­ła jak­by z po­li­to­wa­niem, lecz nic nie po­wie­dzia­ła.

Mi­nąw­szy sień, zna­la­zły się nie­ba­wem z dru­giej stro­ny domu za­jezd­ne­go; tam cze­kał po­wóz w czte­ry ko­nie za­przę­gnię­ty. Przy­wo­ław­szy woź – nicę ko­bie­ta w kwie­ci­stej suk­ni, od­da­ła mu tło­mo­czek, po­czem zwró­ci­ła się do ma­łej to­wa­rzysz­ki.

– Po­je­dzie­my za­pew­ne za­raz – rze­kła to­nem py­ta­nia.

– Do­brze – od­par­ła dziew­czyn­ka, i wsia­dły obie.

– Czy da­le­ko ztąd do Two­rek? – za­py­ta­ła, gdy ko­nie z miej­sca ru­szy­ły.

– Za dwie go­dzi­ny bę­dzie­my na miej­scu – od­po­wie­dzia­ła. Czy pa­nien­ka pierw­szy raz tam je­dzie – za­py­ta­ła na­stęp­nie star­sza z ja­dą­cych.

– Tak jest, pani, pierw­szy raz.

– Pan Lu­dwik Ko­nar­ski jest wu­jem pa­nien­ki, bra­tem ro­dzo­nym jej mat­ki, wszak praw­da?

Dziew­czyn­ka ski­nę­ła gło­wą po­twier­dza­ją­co.

– Za­cny czło­wiek, bar­dzo za­cny, a żona jego to isto­ta rzad­ka; dru­giej po­dob­nej chy­ba nie­ma na zie­mi. Słod­ka, ła­god­na, grzecz­na; już pią­ty rok je­stem go­spo­dy­nią w Twor­kach, a złe­go sło­wa jesz­cze nie sły­sza­łam… Bo też co praw­da, że pani Ma­ry­an­na Wa­lic­ka, tak się na­zy­wam, umie peł­nić swo­je obo­wiąz­ki i sta­ra się ni­czem nie za­słu­żyć na na­ga­nę.

Po­chwa­ła ta wy­wo­ła­ła mi­mo­wol­ny uśmiech na usta dziew­czę­cia, lecz pani Ma­ry­an­na nie spo­strze­gła go i da­lej cią­gnę­ła:

– W Twor­kach każ­de­mu do­brze jak w nie­bie, i pa­nien­ce źle też nie bę­dzie. Na­sze dzie­ci ist­ne anioł­ki, ni­ko­mu naj­mniej­szej przy­kro­ści nig­dy nie uczy­nią, a przy­jaz­du pa­nien­ki wy­cze­ku­ją nie­cier­pli­wie. "Wa­li­siu, dro­ga, zło­ta" po­wie­dzia­ła mi wczo­raj Zo­siecz­ka, "przy­wieź tyl­ko pręd­ko Aniel­cię i po­wiedz jej od nas, że cho­ciaż nie zna­my jej jesz­cze, już ko­cha­my ją z ca­łej du­szy. " Moja ślicz­na Zo­siecz­ka, jak­że ja ją ko­cham, jak wła­sną cór­kę, a może i wię­cej: do­praw­dy sama nie wiem.

Aniel­cia słu­cha­ła z za­ję­ciem ga­da­tli­wej ko­bie­ty i smut­na jej twa­rzycz­ka uśmiech­nę­ła się na­wet kil­ka­krot­nie, lecz kie­dy pani Ma­ry­an­na za­czę­ła na­stęp­nie mó­wić o so­bie, o swo­jem ca­łem go­spo­dar­stwie: ku­rach, kur­cząt­kach, kacz­kach, a wy­chwa­lać je, uno­sić się nad nie­mi mi­mo­wo­li, choć nie chcia­ła tego zro­bić, zdrzym­nę­ła się nie­co. Wi­dząc ją uśpio­ną, pani Ma­ry­an­na za jej przy­kła­dem przy­mknę­ła tez oczy i nie­ba­wem chra­pać za­czę­ła; to zbu­dzi­ło dziew­czyn­kę, otwo­rzy­ła oczy, spoj­rza­ła wo­ko­ło, słoń­ce roz­pró­szy­ło wła­śnie sza­rą osło­nę roz­po­star­tą w gó­rze, bły­snę­ły ja­sne błę­ki­ty, wszyst­ko zda­wa­ło się do nich uśmie­chać. Nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­ła tak pięk­ne­go ob­ra­zu. Po­wóz wła­śnie wto­czył się w las. Ob­la­ny zło­te­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, ustro­jo­ny bry­lan­to­we­mi kro­pla­mi rosy, las świe­cił i mi­go­tał cały. Zbu­dzo­ne pta­szę­ta świer­go­ta­ły we­so­ło, po­wie­trze było peł­ne woni aro­ma­tycz­nej; wśród zie­le­ni mchu bie­li­ły się dzwon­ki kon­wa­lii, kra­śnia­ły pur­pu­ro­we gwoź­dzi­ki, a ni­żej od nich ru­mie­ni­ły się po­ziom­ki. Aniel­ce aż we­se­lej zro­bi­ło się na ser­cu, rada była, iż ga­da­tli­wa to­wa­rzysz­ka śpi, że jej nie prze­szka­dza po­dzi­wiać pięk­nej na­tu­ry. Myśl jej ule­cia­ła w wyż­sze kra­iny, do Tego, któ­ry stwo­rzył tyle cu­dów i z ser­ca jej po­pły­nę­ła mo­dli­twa go­rą­ca, rzew­na, nie­win­na, jak nie­win­ne­mi były kwia­ty, na któ­re pa­trza­ła.

– Boże daj, abym po­tra­fi­ła za­skar­bić so­bie ser­ca tych, pod któ­rych da­chem będę te­raz miesz­kać – szep­nę­ła pod­nió­sł­szy za­łza­wio­ne oczę­ta w nie­bo – daj, abym mo­gła stać się kie­dyś pod­po­rą mej mat­ki, opie­kun­ką sio­stry i bra­ci.

Aniel­ka Liw­ska, ta­kie było imię i na­zwi­sko na­szej po­dróż­nej, mia­ła jesz­cze mat­kę i ro­dzeń­stwo, ma­leń­ką sio­strzycz­kę Wan­dzię i dwóch bra­ci, młod­sze­go o rok od sie­bie Ka­ro­la i Wi­cu­sia li­czą­ce­go do­pie­ro czte­ry lata. Ko­cha­ła ich wszyst­kich i była na­wza­jem ko­cha­ną; ale mu­sia­ła roz­stać się z ro­dzeń­stwem, bo pani Liw­ska nie była w sta­nie ło­żyć na jej na­ukę. Je­cha­ła te­raz do wuja, aby ra­zem z jego dzieć­mi po­bie­rać wy­cho­wa­nie; dom wszak­że, do któ­re­go dą­ży­ła, lubo tak bliz­ko spo­krew­nio­ny z jej mat­ką, dla niej był zu­peł­nie obcy. To też z wy­raź­nym nie­po­ko­jem w twa­rzy wy­chy­la­ła się co chwi­la z po­wo­zu i pa­trzy­ła w stro­nę Two­rek, jakg­dy­by są­dzi­ła, że te drze­wa, pola i łąki, któ­re mi­ja­ła, po­wie­dzą jej coś o jej miesz­kań­cach.

Z dzie­cin­nych wspo­mnień utkwi­ło w jej pa­mię­ci bar­dzo wy­raź­nie wspo­mnie­nie Do­liń­ca, roz­le­głej ma­jęt­no­ści nie­gdyś jej ro­dzi­ców. Wszyst­ko tam było pięk­ne, wy­twor­ne, dwór pię­tro­wy, sa­lo­ny ob­szer­ne, ogród sta­ran­nie urzą­dzo­ny; na wzór więc owe­go Do­liń­ca i w Twor­kach w buj­nej swej wy­obraź­ni wy­bu­do­wa­ła dwu­pię­tro­wy pa­łac, a ogród ustro­iła w ka­mel­je i cy­pry­sy, oraz inne ro­śli­ny oran­że­ryj­ne. Nic w nim nie bra­kło, na­wet po­są­gów, na­wet strzy­żo­nych szpa­le­rów. Tym­cza­sem las po­czął po­wo­li rzed­nąć, uka­za­ły się pola, za nie­mi za­bie­li­ły mury ja­kie­goś do­mo­stwa. Pani Ma­ry­an­na obu­dzi­ła się. – Otóż i Twor­ki! – za­wo­ła­ła – naj­da­lej za kwa­drans bę­dzie­my na miej­scu.

Ja­koż w isto­cie po­wóz za­trzy­mał się wkrót­ce przed dwo­rem wsi Twor­ki. In­a­czej wy­glą­dał on wszak­że ni­że­li w wy­obraź­ni dziew­czę­cia: par­te­ro­wy z drze­wa mo­drze­wio­we­go miał okna nie­wiel­kie, drzwi niz­kie, we­ren­dę dzi­kiem wi­nem ople­cio­ną.

"Jak mi też tu­taj bę­dzie?" po­my­śla­ła Aniel­ka, przy­pa­tru­jąc się cie­ka­wie do­mo­wi.

Wtem z sie­ni na­prze­ciw przy­by­łych wy­biegł chło­pak w sza­rym ku­bracz­ku, w bu­tach wy­so­kich, za nim dwa bry­ta­ny. Chło­pak pod­sko­czył do po­wo­zu, bry­ta­ny przy­bie­gły do wy­sia­da­ją­cych; je­den oparł wiel­kie swe łapy na ra­mio­nach pani Ma­ry­an­ny, dru­gi krę­cił się koło Aniel­ki i łeb swój ku­dła­ty o jej suk­nię ocie­rał, jak gdy­by pro­sił o piesz­czo­ty. Ser­decz­ne to przy­ję­cie roz­ja­śni­ło smut­ne oczy dziew­czę­cia, wy­cią­gnę­ła rącz­kę do bry­ta­na i ku­dła­tą jego sierć po­gła­ska­ła, a on za­szcze­kał ra­do­śnie. Szcze­ka­nie psa wy­wo­ła­ło nową po­stać przed dom. Pod we­ren­dą uka­zał się męż­czy­zna oka­za­lej po­sta­wy; twarz jego ogo­rza­ła mia­ła wy­raz po­czci­wy, włos miał nie­co przy­pró­szo­ny si­wi­zną, na so­bie lek­ki ki­tel płó­cien­ny i chust­kę na szyi luź­no za­wią­za­ną.

– Aniel­ka! – za­wo­łał we­so­ło – wi­taj mi dziew­czy­no. Chodź do mnie, niech cię uści­skam; Jak­żeś wy­ro­sła, a toż pan­na już pra­wie z cie­bie.

Aniel­ka pod­bie­gła do wuja, on ob­jął ją ra­mie­niem i po­ca­ło­wał w czo­ło.

– Już od go­dzi­ny cze­ka­my na cie­bie – mó­wił da­lej – chodź do ogro­du, sie­dzi­my wła­śnie wszy­scy przy śnia­da­niu… Lecz cóż tam u was sły­chać? mama, bra­cia, Wan­dziul­ka czy zdro­wi?

– Wszy­scy zdro­wi – od­par­ła Aniel­ka – mam parę słó­wek od mamy do wuja. To po­wie­dziaw­szy się­gnę­ła do kie­sze­ni, wy­ję­ła list i po­da­ła go panu Ko­nar­skie­mu.

– Prze­czy­tam mi­mo­to po śnia­da­niu – rzekł, i ująw­szy dziew­czyn­kę pod rękę, po­pro­wa­dził ją przez po­ko­je do ogro­du. Tam pod wiel­ką, roz­ło­ży­stą lipą, przed sto­łem bia­łym ob­ru­sem za­sła­nym, sie­dzia­ło kil­ka osób: dwie pa­nien­ki, jed­na pra­wie już do­ro­sła, dru­ga młod­sza lat parę i dwie star­sze ko­bie­ty, z któ­rych jed­na była pa­nią domu, dru­ga na­uczy­ciel­ką. Na wi­dok przy­by­wa­ją­cych, pa­nien­ki po­rwa­ły się z krze­seł.

– Aniel­ka! Aniel­ka! – roz­le­gło się ra­do­sne wo­ła­nie i dziew­czyn­ka uj­rza­ła się na­raz oto­czo­ną Wszy­scy po­śpie­szy­li ją po­wi­tać; wu­jen­ka zło­ży­ła na jej czo­le po­ca­łu­nek ma­cie­rzyń­ski, dziew­czę­ta za­wi­sły jej na szyi, na­uczy­ciel­ka dłoń przy­ja­zną po­da­ła.

Wzru­szo­na tem przy­ję­ciem, sło­wa wy­mó­wić nie mo­gła, tyl­ko na po­ca­łun­ki po­ca­łun­ka­mi od­po­wia­da­ła. Na­resz­cie pan Ko­nar­ski we­zwał do po­rząd­ku:

– Sia­daj­my na­po­wrót do sto­łu – rzekł – na ca­łu­sy bę­dzie jesz­cze czas; te­raz mat­ka po­dróż­ną na­kar­mi, a Zo­sia prze­czy­ta nam list przy­wie­zio­ny przez Aniel­kę.

Na to we­zwa­nie wszy­scy po­wró­ci­li do sto­łu, pani Ko­nar­ska po­sta­wi­ła przed Aniel­ką szklan­kę kawy, a Zo­sia, pa­nien­ka już pięt­na­sto­let­nia, sma­gła sza­tyn­ka o ja­snych błę­kit­nych oczach, czy­tać gło­śno za­czę­ła:

"Bra­cie mój naj­droż­szy! – pi­sa­ła pani Liw­ska – opie­ce two­jej skarb mój od­da­ję, two­je­mu ser­cu dzie­cię me uko­cha­ne po­wie­rzam… bądź dla niej oj­cem, któ­re­go już nie ma na zie­mi, bądź­cie wy wszy­scy dla niej ro­dzi­ną, któ­rą po­że­gnać mu­sia­ła… Ile cier­pia­łam, roz­sta­jąc się z nią, tego pi­sać nie będę; dla jej do­bra trze­ba było wszak­że speł­nić tę ofia­rę. To też nie na­rze­kam, wdzięcz­ną ci je­stem tyl­ko, bra­cie, za to co chcesz uczy­nić dla mych bied­nych dzie­ci. Aniel­ka moja, mam na­dzie­ję, po­tra­fi po­zy­skać so­bie wa­sze ser­ca i ser­cem od­pła­cić wam na­wza­jem; w Bogu tez ufam, że lubo od­da­lo­na, nie za­po­mni o mnie, że cho­ciaż pod in­nym wy­cho­wa się da­chem, mnie i ro­dzeń­stwo moje za­wsze ko­chać bę­dzie, że za tę ofia­rę, któ­rą dziś dla niej czy­nię, mi­ło­ścią rów­ną kie­dyś mi od­pła­ci. "

Zo­sia prze­rwa­ła czy­ta­nie, gdyż łzy stłu­mi­ły jej mowę: wszy­scy byli wzru­sze­ni.

Pani Liw­ska do­no­si­ła bra­tu w dal­szym cią­gu o so­bie i dzie­ciach, co wszy­scy po­ra­bia­ją, ja­kie ma pro­jek­ty co do ich przy­szło­ści.

Po śnia­da­niu wuj od­da­lił się w pole, gdzie rżnię­to wła­śnie żyto.

– Naj­le­piej ci bę­dzie, Aniel­ko – ode­zwa­ła się pani Ko­nar­ska do sio­strze­ni­cy – gdy za­raz pierw­sze­go dnia po­znasz zwy­cza­je na­sze­go domu. Pój­dziesz za­tem z dzieć­mi i pan­ną Na­ta­lią do szko­ły.

Aniel­ka uca­ło­wa­ła rękę wu­jen­ki a Ma­ry­nia młod­sza z ku­zy­nek po­da­ła jej ra­mię.

– Te­raz go­dzi­na lek­cyi bo­ta­ni­ki – rze­kła pan­na Na­ta­lia – od­by­wa­my ją zwy­kle w ogro­dzie, chodź­my tam za­tem.

Ob­szer­ny ka­wał zie­mi zaj­mo­wał ogród w Twor­kach; jed­na tyl­ko ale­ja była w nim cie­ni­stą, ol­brzy­mie lipy po­plą­ta­ne w gó­rze ko­na­ra­mi, two­rzy­ły w niej szpa­ler prze­ślicz­ny. Resz­ta ogro­du po­cię­tą była na rów­ne za­go­ny, na jed­nych wi­dać było ja­rzy­ny, na in­nych kwia­ty, z każ­de­go ka­wał­ka zie­mi umia­no tu ko­rzy­stać. Na traw­ni­kach ro­sły gru­sze i cze­re­śnie, ga­łę­zie drzew aż ugi­na­ły się pod cię­ża­rem owo­ców: Aniel­ka roz­glą­da­ła się cie­ka­wie wo­ko­ło.

– Dzi­wi cię pew­no, że klą­bów i traw­ni­ków u nas nie­ma – rze­kła star­sza ja­sno­oka Zo­sia – lecz ro­dzi­ce utrzy­mu­ją, że po­nie­waż Twor­ki po­sia­dłość nie­wiel­ka, po­win­ni­śmy prze­to wszy­scy pra­co­wać i sta­rać się przy­spa­rzać coś do ogól­ne­go do­cho­du. Każ­de z nas ma tu swo­ją część, któ­rą wy­łącz­nie się zaj­mu­je. Ma­ry­nia ho­du­je brzo­skwi­nie, ja ob­ję­łam w tym roku win­ni­cę, mama ja­rzyn do­glą­da i ty pew­no do­sta­niesz swo­ją cząst­kę. Co pią­tek, sta­ry Szy­mon ogrod­nik tu­tej­szy, któ­ry nam w pra­cy po­ma­ga, za­wo­zi ja­rzy­ny, a pie­nią­dze, ja­kie za nie przy­wo­zi, od­da­je nam oj­ciec na na­sze oso­bi­ste wy­dat­ki.

Zwie­dziw­szy wszyst­kie czę­ści ogro­du, dziew­czę­ta za­sia­dły na­stęp­nie w li­po­wej alei koło sto­łu dę­bo­we­go, znaj­du­ją­ce­go się na sa­mym koń­cu szpa­le­ru, do lek­cyi bo­ta­ni­ki. Go­dzi­na zbie­gła im tu­taj jak jed­na chwil­ka, po­czem Ma­ry­nia i Aniel­ka obe­szły jesz­cze dwo­rek. Wszę­dzie taż sama pro­sto­ta pa­no­wa­ła co i w ogro­dzie. Ścia­ny w po­ko­jach były bie­lo­ne, sto­ły i krze­sła dę­bo­we, w oknach wi­sia­ły siat­ko­we fi­ran­ki. Ale za to nig­dzie pył­ku ku­rzu wi­dać nie było, wszę­dzie czy­stość wzo­ro­wa; po­my­śla­no też i o stro­nie es­te­tycz­nej: po ścia­nach pię­ły się blusz­cze, w oknach mi­ga­ły pur­pu­ro­we gie­ra­nie, a na sto­le przed ka­na­pą le­ża­ły książ­ki: Mic­kie­wi­cza, Kra­siń­skie­go i Sło­wac­kie­go.

– Dziw­nie tu u was – rze­kła Aniel­ka – tak skrom­nie a tak ład­nie.

Wtem dzwo­nek dał się sły­szeć.

– Pan­na Na­ta­lia wzy­wa do klass na dru­gą go­dzi­nę – za­wo­ła­ła Ma­ry­nia – chodź Aniel­ciu.

Po­kój zwa­ny klas­sa, naj­ob­szer­niej­szym był ze wszyst­kich: w po­środ­ku stał stół dę­bo­wy, wo­ko­ło krze­sła, pod ścia­ną pół­ki z książ­ka­mi, nad temi za­wie­szo­ne były kar­ty geo­gra­ficz­ne, po­czet kró­lów i wiel­ki ze­gar z ku­kuł­ką.

Pan­na Na­ta­lia już cze­ka­ła po­chy­lo­na nad kar­tą geo­gra­ficz­ną. Dziew­czyn­ki za­sia­dły spo­koj­nie wo­ko­ło, roz­po­czę­ła się zno­wu na­uka i zno­wu czas le­ciał Aniel­ce jak na skrzy­dłach. Gdy ku­kuł­ka oznaj­mi­ła dwu­na­stą, na­uczy­ciel­ka pod­nio­sła się, dziew­czę­ta po­cho­wa­ły książ­ki i po­pra­wiw­szy ubra­nie, uda­ły się do ja­dal­ni, gdzie obo­je pań­stwo Ko­nar­scy sie­dzie­li już przy sto­le.

– No, cóż Aniel­ciu, jak­że ci się zda­je, bę­dzie ci u nas do­brze? – za­py­tał wuj.

Aniel­ka spu­ści­ła oczy w zie­mię i zbli­ży­ła się z piesz­czo­tą.

– Gdy­bym nie czu­ła się za­do­wo­lo­ną, by­ła­bym isto­tą nie­wdzięcz­ną – rze­kła – oka­za­li mi tu wszy­scy tyle ser­ca.

Te sło­wa po­do­ba­ły się panu Ko­nar­skie­mu: uści­snął dziew­czę.

– To jesz­cze nie ko­niec dnia – rzekł we­so­ło – trze­ba bę­dzie jesz­cze po obie­dzie przy­go­to­wać za­da­nia na dzień na­stęp­ny, a wie­czo­rem mnie coś prze­czy­tać, bo w ogro­dzie nie­ma dziś po­dob­no nic do ro­bo­ty, deszcz wczo­raj­szy zro­sił zie­mię, a sta­ry Szy­mon za­go­ny po­czy­ścił.

Po skoń­czo­nym obie­dzie dziew­czę­ta za­sia­dły zno­wu w szko­le, do szó­stej pil­nie nad książ­ka­mi pra­co­wa­ły, po­czem, gdy słoń­ce prze­sta­ło już do­pie­kać, uda­ły się pod we­ren­dę. Siadł­szy na schod­kach do niej pro­wa­dzą­cych, za­ję­ły się kra­ja­niem grzy­bów, któ­re im pani Ko­nar­ska przez go­spo­dy­nię przy­sła­ła.

Z we­ren­dy szedł wi­dok roz­le­gły na pola, łąki i wie­śnia­cze za­gro­dy. Z pra­wej stro­ny dwo­ru wzno­si­ły się za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, staj­nie, obo­ry, spi­chrze nie za­sło­nię­te krze­wa­mi, bo pan Ko­nar­ski, sie­dząc w swem wy­god­nem krze­śle pod we­ren­dą, chciał mieć ztąd bacz­ne oko na wszyst­ko. "Pań­skie oko ko­nia tu­czy" było jego ulu­bio­nem przy­sło­wiem.

Na po­dwó­rzu ruch pa­no­wał wiel­ki: za­jeż­dża­ły co chwi­la wozy wy­ła­do­wa­ne sia­nem, krę­ci­li się lu­dzie to z gra­bia­mi na ple­cach, to po­ga­nia­jąc by­dło lub trzo­dę. Z le­wej stro­ny dwo­ru wi­dać było kil­ka uli, pra­co­wi­te psz­czo­ły uwi­ja­ły się koło nich; wszę­dzie znać było pra­cę i ży­cie, wszę­dzie naj­przy­kład­niej­szy po­rzą­dek pa­no­wał. Dziew­czę­ta za­ję­te, ga­wę­dzi­ły z Aniel­ką, py­ta­ły ją o mat­kę, sio­strę, bra­ci, któ­rych jesz­cze nie zna­ły. Tym­cza­sem siód­ma wy­bi­ła, lu­dzie z pola za­czę­li po­wra­cać, całe gro­ma­dy prze­cho­dzi­ły koło we­ren­dy, za nimi zja­wił się pan Ko­nar­ski'

Był wi­docz­nie zmę­czo­ny, lecz twarz miał po­god­ną; siadł na wy­pła­ta­nem krze­śle i czo­ło chust­ką otarł.

– No – rzekł – żni­wa do­brze idą, dzi­siaj spo­ro żyta po­ło­ży­li­śmy.

Zo­sia i Ma­ry­nia, któ­re tak się za­ga­wę­dzi­ły, iż nie spo­strze­gły przy­by­cia ojca, po­rwa­ły się ze schod­ków i śpiesz­nie po­bie­gły do po­ko­ju; nie­ba­wem po­ja­wi­ły się zno­wu pod we­ren­dą, jed­na nio­sąc ko­szyk z owo­ca­mi, dru­ga krót­ką fa­jecz­kę i wo­rek z ty­tu­niem. Pan Ko­nar­ski uśmiech­nął się, owo­ce po­sta­wił przed sobą na sto­le, faj­kę na­ło­żył i za­pa­lił, po­czem roz­parł się wy­god­nie w fo­te­lu i pusz­cza­jąc gę­ste kłę­by dymu, okiem za­do­wo­le­nia wo­dził wo­ko­ło. Zo­sia i Ma­ry­nia usiadł­szy obok nie­go, ubie­ga­ły się w przy­słu­gach.Ślicz­ny to był ob­ra­zek, Aniel­ka przy­pa­try­wa­ła mu się z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią, a w jej my­śli utwo­rzy­ło się jego od­bi­cie nie­co tyl­ko od­mien­ne. Wi­dzia­ła wła­sną mat­kę z wło­sa­mi rów­nież jak wuja si­wi­zną przy­pró­szo­ne­mi, sie­bie, sio­strę i bra­ci obok niej.

"O! gdy­by tak być mo­gło jak naj­prę­dzej, wes­tchnę­ła; lecz czy doj­dę kie­dy do ta­kie­go szczę­ścia?"

Tu łza ci­cha za­wi­sła na jej rzę­sie, otar­ła ją wszak­że szyb­ko, spoj­rza­ła śmia­ło przed sie­bie.

"Mu­szę dojść – rze­kła z mocą – mu­szę ko­niecz­nie; wy­trwa­łą, pil­ną pra­cą do­pnę swe­go, do­ka­żę.

I trzy­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka się­gnę­ła my­ślą w przy­szłość, wi­dzia­ła się już ko­bie­tą z czo­łem uzno­jo­nem pra­cą, a pod jej opie­kę tu­lą­ce się młod­sze ro­dzeń­stwo i siwą mat­kę jej bło­go­sła­wią­cą.

Ci­cho ale przy­jem­nie upły­nął wie­czór w Twor­kach, na mi­łej ga­węd­ce, na czy­ta­niu gło­śnem pism pe­ry­odycz­nych; oko­ło dzie­sią­tej wszy­scy uda­li się na spo­czy­nek: Aniel­ka była zu­peł­nie za­do­wo­lo­ną z ca­łe­go dnia.

Mile pły­nie tu­taj ży­cie, rze­kła sama do sie­bie, gdy gło­wę na po­dusz­ce po­ło­ży­ła; tak ja­koś ci­cho, rów­no, do­brze: do­praw­dy, dzio­nek jak bły­ska­wi­ca prze­le­ciał. Po­tem po­my­śla­ła o mat­ce, kie­dy­to ona do­cze­ka się ta­kie­go ży­cia, i z temi my­śla­mi usnę­ła, a gdy ran­kiem otwo­rzy­ła oczy, już ja­sne słoń­ce świe­ci­ło na nie­bie. Zo­sia i Ma­ry­nia były pra­wie ubra­ne, po­spie­szy­ła za­tem, aby wuja opóź­nie­niem nie roz­gnie­wać.

Dnie na­stęp­ne ni­czem zu­peł­nie nie róż­ni­ły się od pierw­sze­go. Cza­sa­mi tyl­ko ktoś z go­ści przy­był, a wte­dy zmie­nia­ły się nie­co zwy­cza­je, bo za­miast na­uki trze­ba było krzą­tać się oko­ło go­spo­dar­stwa lub ba­wić go­ści.

Naj­mil­szym dniem z ca­łe­go ty­go­dnia był dla Aniel­ki pią­tek, bo w tym dniu sta­ry Szy­mon przy­wo­ził z mia­sta dzien­ni­ki i li­sty od jej uko­cha­nej mat­ki, któ­re dziew­czyn­ka, 'za­nim jesz­cze otwo­rzy­ła, po­ca­łun­ka­mi okry­wa­ła.II.

Dwa lata upły­nę­ło od dnia, w któ­rym Aniel­ka do Two­rek przy­je­cha­ła; dwa lata to dłu­gi prze­ciąg cza­su. Było to coś w pierw­szych dniach kwiet­nia, śnie­gi już zni­kły, bło­ta na­wet oschły, a drze­wa po­kry­ły się pą­ka­mi, któ­re lada dzień roz­kwit­nąć mia­ły. Dzień był chłod­ny, po nie­bie prze­su­wa­ły się sza­re ob­łocz­ki, któ­re wiatr usta­wicz­nie roz­pę­dzał; dro­ży­ną wio­dą­cą od dwo­ru do wsi szły dwie oso­by, otu­lo­ne w cie­płe płasz­czy­ki: jed­na z nich lat pięt­na­ście li­czyć naj­wy­żej mo­gła, szczu­pła, wy­smu­kła, o du­żych ciem­nych oczach; dru­ga star­sza od niej mia­ła ciem­ne wło­sy, zato oczy ja­sne z wy­ra­zem po­go­dy i we­so­ło­ści. Była to Aniel­ka i Zo­sia, lat dwa zmie­ni­ło je nie­co: nie były to już dziew­czyn­ki ale dzie­wi­ce. Obie dą­ży­ły śpiesz­nie, obie mia­ły twa­rze za­ru­mie­nio­ne od zim­na.

– Czy ty do­zna­jesz cza­sa­mi tego uczu­cia, co ja? – mó­wi­ła Zo­sia. Są dnie, iż wy­da­je mi się, że mam siły ol­brzy­ma, że mo­gła­bym świat cały dźwi­gnąć na ra­mio­nach i gnie­wam się wte­dy, iż męż­czy­zną nie je­stem. Ko­bie­cej pra­cy pole tak za­cie­śnio­ne… cóż ja ro­bię na­przy­kład? No, praw­da, krzą­tam się oko­ło mej win­ni­cy, lecz co cięż­sza ro­bo­ta, to sta­ry Szy­mon za mnie od­ro­bi; krzą­tam się z mamą oko­ło go­spo­dar­stwa, czy­tam, uczę bied­ną Jo­an­kę i na­tem ko­niec. Gdy­bym była męż­czy­zną, o ileż mo­gła­bym być uży­tecz­niej­szą spo­łe­czeń­stwu, kra­jo­wi, ro­dzi­nie mo­jej?

– Ja rów­nież, – od­par­ła Aniel­ka – czu­ję w so­bie za­sób sił wiel­kich i zdro­wia, lecz i to wiem, że to co czy­nię obec­nie, to tyl­ko przy­go­to­wa­nia do wiel­kiej uży­tecz­nej pra­cy, do któ­rej siły te będą mi kie­dyś po­trzeb­ne. Mam być pod­po­rą mo­jej ro­dzi­ny, opie­kun­ką młod­sze­go ro­dzeń­stwa, po­cie­chą mat­ki.

– Tak, ty masz cel ży­cia już na­kre­ślo­ny, jak­by z góry wy­pi­sa­ny, ale ja?

– Są­dzę, że i ty rów­nież.

– Gdzież go wi­dzisz? po­wiedz mi, pro­szę,. cóż­byś zro­bi­ła na mo­jem miej­scu?

– To tyl­ko, co ty ro­bisz obec­nie, i nie wy­bie­ga­ła­bym pra­gnie­niem da­lej. Twój cel ży­cia taki pięk­ny, je­steś jak­by kró­lo­wą w tym ma­łym świe­cie w któ­rym wzro­słaś. Twor­ki to two­je pań­stwo, miesz­kań­cy jego to twoi pod­da­ni. My­slisz o ich lo­sie, wspie­rasz ich w nie­do­li, ra­dzisz w zmar­twie­niu; czyż może być pięk­niej­sze za da­nie?

Ciem­no­wło­sa dziew­czy­na uści­snę­ła dłoń to­wa­rzysz­ki.

– Po­wta­rzaj mi czę­sto, jak naj­czę­ściej te sło­wa, Aniel­ko – rze­kła. – Mam nie­zno­śną na­tu­rę, nie za­da­wal­niam się nig­dy tem, co mam; za­wsze mi się zda­je, że tam gdzie nie je­stem, by­ła­bym uży­tecz­niej­szą; że to cze­go nie czy­nię, le­piej­bym speł­ni­ła.

– Czyż nie pa­mię­tasz, co ci pan­na Na­ta­lia na­pi­sa­ła w ksią­żecz­ce, – prze­rwa­ła młod­sza to­wa­rzysz­ka. – Na­uczy­łam się tych słów na pa­mięć: "Umie­jęt­ność ży­cia za­sa­dza się na­tem, aby za­da­wal­niać się sta­no­wi­skiem, na ja­kiem los nas po­sta­wił i sta­rać się być, o ile tyl­ko moż­na, na niem jak naj­wię­cej uży­tecz­ną. "

Wła­śnie do­mó­wi­ła tych słów, gdy na skrę­cie dro­gi, któ­rą cią­ży­ły, uka­za­ła się cha­ta, bied­na, nędz­na i smut­na. Sta­ła ona sa­mot­nie zu­peł­nie wśród tej roz­staj­nej dro­gi, naj­mniej­sze­go śla­du ży­cia oko­ło niej wi­dać nie… było. Okna mia­ła pa­pie­rem za­kle­jo­ne, płot oka­la­ją­cy ogró­dek na­wpół oba­lo­ny.

– Jak tu­taj okrop­nie, – ode­zwa­ła się star­sza z idą­cych; – zda­je się jak­by w cha­cie ży­wej isto­ty nie było. Lę­kam się, co usły­szy­my: wczo­raj bie­dacz­ka była tak osła­bio­ną!

To mó­wiąc we­szła za ogro­dze­nie i zbli­ży­ła się do cha­ty, uchy­li­ła drzwi; zu­peł­na ci­sza pa­no­wa­ła we­wnątrz: jak przed cha­tą, tak i tu­taj śla­du ży­cia naj­mniej… mimo to po­su­nę­ła się da­lej do przy­le­głej i je­dy­nej w cha­cie izby, a za nią jej to­wa­rzysz­ka.

W izbie na łóż­ku czy­sto usła­nem, le­ża­ła ko­bie­ta z oczy­ma na­wpół przy­mknię­te­mi; twarz mia­ła tak bia­łą, jak bia­łe­mi były płót­na jej po­du­szek… U jej nóg trzy­let­nia dzie­cin­ka tyl­ko w ko­szul­ce, z bo­se­mi nóż­ka­mi, z głów­ką peł­ną zło­tych kę­dzior­ków spa­ła smacz­nie.

– Mag­da­le­no, – szep­nę­ła star­sza z przy­by­łych, po­chy­la­jąc się nad łóż­kiem bla­dej ko­bie­ty.

Lubo ci­cho wy­mó­wi­ła te sło­wa, zbu­dzi­ła się wszak­że ko­bie­ta, otwo­rzy­ła sze­ro­ko oczy, błysz­czą­ce go­rącz­ko­wym bla­skiem.

– Pa­niąt­ka – szep­nę­ła, – Bóg wam za­płać! – i gło­wę dźwi­gnę­ła; chcia­ła się pod­nieść, lecz gło­wa opa­dła bez­sil­nie na­po­wrót na po­dusz­ki.

Cho­ra jęk­nę­ła.

Zo­sia, ona to bo­wiem przy­szła tu­taj z Aniel­ką, po­ło­ży­ła dłoń na roz­pa­lo­nych rę­kach ko­bie­ty.

– Nie męcz­cie się, Mag­da­le­no – rze­kła – cier­pli­wo­ści, siły przyj­dą po­wo­li.

Smut­ny uśmiech uka­zał się na ustach cho­rej.

– Bo­gać tam przyj­dą – szep­nę­ła – nie wró­cą pono nig­dy; cała już te­raz nie mogę, i krzy­że bolą i nogi i ręce.

Tu za­trzy­ma­ła się, w pier­siach gło­su jej za­bra­kło, po chwi­li po­czę­ła wszak­że zno­wu:

– Żeby nie ten dzie­ciak, to nie­chby i śmierć przy­szła, ale jak po­my­ślę o mo­jej Ma­ryś, to ser­ce zda się w ka­wa­ły szar­pie. Co to po­cznie bie­dac­two, gdy mnie nie­sta­nie; chy­ba z gło­du za­mrze.

Zno­wu gło­su jej za­bra­kło, za­mil­kła: dziew­czę­ta pa­trza­ły na nią wzru­szo­ne.

– Mę­czy­cie się nie­po­trzeb­nie smut­ne­mi my­śla­mi – ode­zwa­ła się po chwi­li Aniel­ka – a ja nie wąt­pię, iż zdro­wą nie­dłu­go bę­dzie­cie: przy­nio­słam wam le­kar­stwo.

To mó­wiąc wy­ję­ła z kie­sze­ni fla­szecz­ką z ja­kie­miś kro­pla­mi, na­pu­ści­ła ich kil­ka na łyż­kę i zbli­ży­ła do ust cho­rej.

Ko­bie­ta ru­szy­ła ręką z nie­do­wie­rza­niem.

– Spró­buj­cie – po­czę­ła na­ma­wiać Aniel­ka.

– Leki nie po­mo­gą, gdy woli Boga nie­ma – szep­nę­ła cho­ra.

Dźwi­gnę­ła się mimo to, lecz kie­dy Aniel­ka zbli­ży­ła łyż­kę do jej ust, su­chy ka­szel wy­rwał się rap­tem z pier­si ko­bie­ty, po­czem na­gle za­chwia­ła się i pa­dła na po­dusz­ki. Twarz jej po­kry­ła się jesz­cze więk­szą bla­do­ścią, przy­mknę­ła oczy, po­ru­szy­ła usta­mi, jak­by chcia­ła coś prze­mó­wić; lecz wi­docz­nie gło­su wy­do­być nie mo­gła, ręką wska­za­ła tyl­ko śpią­cą dzie­ci­nę.

Do­my­śla­jąc się, że o dzie­cię jej cho­dzi, Aniel­ka wzię­ła na ręce śpią­cą dziew­czyn­kę i po­sa­dzi­ła ją obok cho­rej. Mag­da­le­na otwo­rzy­ła oczy, po­ło­ży­ła dłoń na głów­ce ma­łej, coś szep­nę­ła nie­wy­raź­nie, po­czem ręka jej zsu­nę­ła się i opa­dła bez­wład­nie.

– Umar­ła! – krzyk­nę­ła Zo­sia od­su­wa­jąc się od łóż­ka. Aniel­ka po­chy­li­ła się nad le­żą­cą bez ru­chu ko­bie­tą i dłoń do ser­ca przy­ło­ży­ła.

– Umar­ła! – po­wtó­rzy­ła gło­sem smut­nym.

Ci­sza za­le­gła izbę, prze­ra­żo­ne dziew­czę­ta sta­ły jak­by ska­mie­nia­łe, nie­mo­gąc z miej­sca się ru­szyć; wtem mała Ma­ryn­ka za­czę­ła pła­kać Nie mo­gła jesz­cze zro­zu­mieć, co się sta­ło, lecz wy­lę­kłe twa­rze pa­nią­tek prze­stra­szy­ły ją; po­czę­ła zra­zu cią­gnąć mat­kę za rękę, do­ma­ga­jąc się aby przy­tu­li­ła ją do sie­bie, a gdy nie mo­gła jej zbu­dzić, do pła­czu się ucie­kła. Zo­sia i Aniel­ka oprzy­tom­nia­ły, kwi­le­nie dziec­ka wró­ci­ło je do rze­czy­wi­sto­ści.

– Trze­ba iść do dwo­ru po­wie­dzieć co się tu sta­ło – rze­kła pierw­sza Zo­sia.

– A dziec­ko, cóż z dziec­kiem zro­bi­my? – spy­ta­ła Aniel­ka – trud­no je tu­taj same zo­sta­wić.

Zo­sia za­my­śli­ła się chwi­lę, po­tem na­gle przy­stą­pi­ła do łóż­ka umar­łej ko­bie­ty.

– Chodź, Ma­rych­no do mnie – rze­kła ła­god­nie – mat­ka śpi, nie trze­ba jej bu­dzić.

Ma­rych­na ob­ró­ci­ła głów­kę, po­pa­trzy­ła wiel­kie­mi błę­kit­ne­mi ocza­mi na pa­nien­kę, po­tem uśmiech­nę­ła się do niej i ręce wy­cią­gnę­ła. Zo­sia wzię­ła dzie­cię w ob­ję­cia, otu­li­ła 'chust­ką weł­nia­ną, któ­ra le­ża­ła na łóż­ku i ra­zem z niem uklę­kła: toż samo uczy­ni­ła Aniel­ka.

Krót­ką była mo­dli­twa, któ­ra obie do Boga po­sła­ły.

"Wiecz­ny od­po­czy­nek, racz jej dać Pa­nie, " – rze­kły tyl­ko, a ci­che łzy tym sło­wom to­wa­rzy­szy­ły.

Wy­szedł­szy z cha­ty, dziew­czę­ta przez chwi­lę nic nie mó­wi­ły do sie­bie, Ma­ryn­ka tak­że za­cho­wy­wa­ła się ci­cho, wy­su­wa­ła tyl­ko co chwi­la głów­kę i pa­trzy­ła cie­ka­wie to na jed­nę pa­nien­kę, to na dru­gą; lecz spo­tkaw­szy któ­rej wzrok, cho­wa­ła się na­tych­miast.

– Co my­ślisz zro­bić z tem dziec­kiem? – za­py­ta­ła na­resz­cie Aniel­ka.

– Po­pro­szę ojca, aby po­zwo­lił wziąść ją do dwo­ru: zaj­mę się jej wy­cho­wa­niem.

Po tych sło­wach zno­wu za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie mię­dzy nie­mi. Tym­cza­sem ośmie­lo­na Ma­ryn­ka po­czę­ła szcze­bio­tać, uśmie­chać się, i co­raz śmie­lej spo­glą­dać na pa­nien­ki. Łzy sta­nę­ły w oczach Zosi.

– Bied­na sie­ro­to – rze­kła, przy­tu­la­jąc ją tkli­wiej do sie­bie – nie wiesz nic, ja­kie nie­szczę­ście cię spo­tka­ło… O! Aniel­ko – do­da­ła zwró­ciw­szy się do sio­stry – mia­łaś słusz­ność, pięk­niej­sze­go za­da­nia jak te, któ­re ja mam przed sobą, nie może być dla ko­bie­ty. Te­raz do­pie­ro wi­dzę, jak nie­do­rzecz­ną by­łam mó­wiąc, że pole mej pra­cy ogra­ni­czo­ne. Obie mamy cel ży­cia wy­tknię­ty przed sobą, ku nie­mu dą­żyć, doń się go­to­wać, je­dy­nem za­da­niem na­szem być po­win­no.

To po­wie­dziaw­szy za­trzy­ma­ła się i po­da­ła rękę Aniel­ce.

– Wspie­raj­my się wza­jem­nie, przy­po­mi­naj­my so­bie na­sze obo­wiąz­ki, za­chę­caj­my się do pra­cy – do­da­ła gło­sem wzru­szo­nym. Młod­szą je­steś wie­kiem, lecz tak doj­rza­łą umy­słem, iż mo­że­my śmia­ło zo­stać przy­ja­ciół­ka­mi.

Aniel­ka uści­snę­ła po­da­ną so­bie dłoń, po­czem obie uca­ło­wa­ły się ser­decz­nie i we­sel­sze już nie­co, po­dą­ży­ły do domu, od­po­wia­da­jąc uśmie­chem na szcze­bio­ta­nia Ma­ryn­ki.

Nie­ba­wem uka­zał się mo­drze­wio­wy dwo­rek.

– Patrz, Aniel­ko – rze­kła Zo­sia, przy­sta­jąc na­gle – ja­kiś ruch przed do­mem; wi­dzę wy­raź­nie po­wóz i lu­dzi krę­cą­cych się: chy­ba go­ści mamy. Idź­my pro­sto na po­dwó­rze, tam Wa­lic­kiej od­dam Ma­rych­nę, może nam po­wie kto przy­je­chał.

To mó­wiąc z sze­ro­kie­go go­ściń­ca wio­dą­ce­go wprost do dwo­ru skie­ro­wa­ła się na bocz­ną ście­ży­nę, któ­ra pro­wa­dzi­ła mię­dzy za­bu­do­wa­nia dwor­skie.

Jesz­cze nie we­szły na dzie­dzi­niec, gdy z ma­leń­kiej ofi­cyn­ki gdzie mie­ści­ła się służ­ba i ofi­cy­ali­ści, wy­bie­gła pani Ma­ry­an­na Wa­lic­ka w per­ka­lo­wym szla­frocz­ku, w czer­wo­ne bu­kie­ty, w czep­cu z zie­lo­ne­mi wstąż­ka­mi.

– Pan­no Anie­lo – wo­łać już od drzwi po­czę­ła – pani Liw­ska przy­je­cha­ła.

– Mama! – krzyk­nę­ła Aniel­ka i za­po­mi­na­jąc o wszyst­kiem in­nem, za­wró­ci­ła co­prę­dzej na dro­gę wio­dą­cą ku dwo­ro­wi.

– Mama! Wan­dzia! – wy­rwa­ło się z jej pier­si, gdy przy­bie­gł­szy pod we­ren­dę spo­strze­gła sie­dzą­cą tam mat­kę i ma­leń­ką sio­strzycz­kę.

Sce­nę po­wi­ta­nia trud­no opi­sy­wać, były tam łzy i uśmie­chy, były ser­decz­ne uści­śnie­nia i sło­wa peł­ne mi­ło­ści. Pani Liw­ska na­pa­trzyć się nie mo­gła swój cór­ce.

– A toż z cie­bie już ko­bie­ta – mó­wi­ła przy­glą­da­jąc się jej z roz­ko­szą – taka duża pra­wie jak ja.

– A jaka do­bra, ro­zum­na – do­da­ła pani Ko­nar­ska – ko­bie­ta już z niej doj­rza­ła; do­praw­dy, sio­stro, tak za­słu­gu­je na to mia­no.

Aniel­ka nie mo­gła się zno­wu na­pa­trzeć Wan­dzi, ma­leń­ką ją po­że­gna­ła, jesz­cze do­brze mó­wić nie umia­ła a te­raz wy­ro­sła tak ślicz­nie; cią­gle coś jej opo­wia­da­ła, bo też już pią­ty rok li­czy­ła. Gdy prze­cież z ko­lei przy­pa­trzy­ła się mat­ce, zro­bi­ła uwa­gę, iż źle wy­glą­da i do­py­ty­wać po­czę­ła, czy nie cho­ra.

Pani Liw­ska mia­ła w isto­cie cerę bla­dą i oczy za­pa­dłe, lecz po­cie­sza­ła cór­kę, iż czu­je się zu­peł­nie do­brze. Po­wo­li jed­nak­że, wśród dal­szej roz­mo­wy wy­da­ła się mi­mo­wo­li, iż całą zimę nie­do­ma­ga­ła, że we­zwa­ła rady le­ka­rza, a ten ka­zał ko­niecz­nie je­chać do Szczaw­ni­cy, lub gdzie da­lej w góry.

– Po­wie­dzia­łam mu, iż nie mam na to za­so­bów – mó­wi­ła ci­cho wes­tchnąw­szy – zła­jał mię za tę od­po­wiedź, lecz nic so­bie z tego nie ro­bię; je­stem pew­ną, że gdy po­sie­dzę kil­ka dni z wami, przyj­dę do sie­bie. Obec­ność Aniel­ki, świe­że po­wie­trze spra­wią jesz­cze lep­szy sku­tek niż Szczaw­ni­ca.

Lecz pan Ko­nar­ski był in­ne­go zda­nia.

– Roz­bie­rze­my tę spra­wę po­źniej, ze zdro­wiem nie­ma co żar­to­wać – ode­zwał się z uśmie­chem. – Masz asińdż­ka dla kogo żyć: dwie cór­ki, dwóch… sy­nów, to gro­mad­ka spo­ra – i w przy­stę­pie do­bre­go hu­mo­ru uca­ło­wał sio­strę.

Przy­by­cie Zosi dało inny ob­rót roz­mo­wie, naj­przód na­stą­pi­ły po­wi­ta­nia, po­tem Aniel­ka przy­po­mnia­ła so­bie bied­ną Mag­da­le­nę i jej cór­kę.

– Có­żeś zro­bi­ła z Ma­ryn­ką? – spy­ta­ła.

– Od­da­łam ją Wa­lic­kiej – od­par­ła Zo­sia – zra­zu zrzę­dzi­ła, iż nie ma cza­su za­jąć się dziec­kiem, bo musi piec ciast­ka; lecz jak pro­sić po­czę­łam tak zmię­kła, i po­zwo­li­ła ma­łej zo­stać w izbie, a na­wet zna­la­zła ja­kąś dzie­cin­ną spód­nicz­kę i ka­fta­nik, aby ją cie­plej ubrać.

– Cóż to za Ma­rych­na? – za­py­tał pan Ko­nar­ski.

Zo­sia spu­ści­ła oczy i za­ru­mie­ni­ła się.

– Do­wie się za­raz oj­czyk – rze­kła sia­da­jąc obok pana Ko­nar­skie­go i po­ca­ło­waw­szy go w ra­mię nie­śmia­ło, wy­zna­ła wszyst­ko.

Pan Ko­nar­ski znał do­brze Mag­da­le­nę; była to bied­na wy­rob­ni­ca, któ­ra przy­by­ła nie­daw­no do Two­rek z ma­leń­kiem dziec­kiem i ze sta­rym oj­cem; oj­ciec parę ty­go­dni temu wy­brał się do Lwo­wa, gdzie jak mó­wio­no miał ro­dzi­nę: spo­dzie­wa­no się, że po­wró­ci, choć wie­ści o so­bie nie da­wał. Wy­słu­chaw­szy opo­wia­da­nia Zosi za­du­mał się po­waż­nie, po­czem rzekł do cór­ki:

– Do­brześ zro­bi­ła, dzie­wecz­ko, za­bie­ra­jąc Ma­rych­nę ze sobą; lecz czy nie po­my­śla­łaś cza­sa­mi, że mo­gła­byś coś wię­cej uczy­nić dla tej bied­nej sie­ro­ty, jak przy­nieść ze sobą i w ofi­cy­nie umie­ścić… Nie wąt­pię, wy­cho­wa się to tam z in­ny­mi; Wa­lic­ka nie do­zwo­li jej z gło­du umrzeć, przy­da się jej też nie­za­wod­nie; gdy pod­ro­śnie, każe dziew­czę­ciu pa­sać gęsi lub kacz­ki: ale ja my­śla­łem, że moja Zo­siecz­ka w in­nym celu za­bie­ra­ła z cha­ty Ma­ryn­kę, i gdyś o niej mó­wi­ła, już uści­snąć cię chcia­łem: tym­cza­sem…

– Oj­cze – ode­zwa­ła się wzru­szo­na Zo­sia – przy­zna­ję, w in­nym celu za­bie­ra­łam dziec­ko z cha­ty Mag­da­le­ny; chcia­łam sama za­jąć się jego wy­cho­wa­niem, lecz nie­śmia­łam mó­wić. Kie­dy wszak­że sam o tem wspo­mi­nasz, wy­znam szcze­rze moje za­mia­ry: mam obec­nie swój wła­sny po­ko­ik, wsta­wi­ła­bym doń małe łó­żecz­ko, Ma­ryn­ka spa­ła­by u mnie, ubie­ra­ła­bym ją wła­snym kosz­tem, uczy­ła­bym jak pod­ro­śnie; mam prze­cież wła­sne do­cho­dy z win­ni­cy, idzie tyl­ko o wa­sze po­zwo­le­nie – tu wzrok pro­szą­cy pod­nio­sła na ro­dzi­ców.

Pan Ko­nar­ski ob­jął cór­kę ra­mie­niem i po­ca­ło­wał w bia­łe czo­ło.

– W szla­chet­nych za­mia­rach nig­dy dzie­ciom prze­szka­dzać nie będę – rzekł we­so­ło – bądź pew­ną iż na two­je ma­rze­nia veto nie po­ło­żę.

– I ja też nie my­ślę się sprze­ci­wiać – ode­zwa­ła się pani Ko­nar­ska – dam wszak­że prze­stro­gę. Ła­two jest, Zo­siecz­ko, coś po­sta­no­wić, ale trud­niej da­le­ko wy­trwać w po­sta­no­wie­niu… Zba­daj się do­brze, waż­ny bie­rzesz obo­wią­zek na sie­bie: le­piej nie przed­się­brać go wca­le, jak rzu­cać w po­ło­wie.

– O! niech mama bę­dzie spo­koj­ną – od­par­ła Zo­sia, zbli­ża­jąc się z po­dzię­ko­wa­niem do mat­ki – lek­ko­myśl­ną nie je­stem.

Pani Liw­ska przy­słu­chi­wa­ła się z za­ję­ciem ca­łej tej roz­mo­wie, a przy­tem roz­glą­da­ła w oko­ło cie­ka­wie. Wszyst­ko tu­taj nie­mal ob­cem jej było: urzą­dze­nie, oby­cza­je, na­wet miesz­kań­cy, któ­rych pra­wie nie zna­ła. Raz tyl­ko była w Twor­kach i to w pierw­szych la­tach po oże­nie­niu się bra­ta, kie­dy Aniel­ka nie była jesz­cze na świe­cie; po­tem od­je­cha­ła z mę­żem w da­le­kie stro­ny, bo aż na Po­do­le: tam wio­dła ży­cie we­so­łe, wśród któ­re­go na­wet na li­stow­ne sto­sun­ki z bra­tem cza­su nie mia­ła. Smut­nie skoń­czy­ło się to we­so­łe ży­cie: ma­ją­tek ru­nął, mąż umarł i czwo­ro sie­rot zo­sta­ło bez chle­ba. W Kra­ko­wie miesz­ka­li krew­ni męża, tam po­dą­ży­ła, są­dząc, że los jej wzru­szy ich. W isto­cie w pierw­szych la­tach pan Win­cen­ty Liw­ski, ro­dzo­ny brat jej męża, czło­wiek bar­dzo ma­jęt­ny, przy­szedł w po – moc nie­szczę­śli­wej ro­dzi­nie, lecz po­tem wy­je­chał za gra­ni­cę i za­po­mniał zu­peł­nie. Pani Liw­ska uda­ła się wte­dy do bra­ta ro­dzo­ne­go, któ­re­go tak dłu­go za­nie­dby­wa­ła; ten lubo nie­miał wie­le, po­mo­cy nie od­mó­wił; tyl­ko żą­dał aby i ro­dzi­na pana Liw­skie­go coś czy­ni­ła. Po­ro­zu­miał się z nimi li­stow­nie i za wspól­ną zgo­dą uło­żo­no, że pan Ko­nar­ski weź­mie na sie­bie edu­ka­cyą dzie­ci, a tam­ci utrzy­ma­nie ro­dzi­ny. Pani Liw­ska po­zo­sta­ła prze­to w Kra­ko­wie, a cór­kę naj­star­szą ode­sła­ła do Two­rek; sy­no­wie w mie­ście kosz­tem wuja do szkół uczęsz­cza­li, Wan­dzia jesz­cze się nie uczy­ła. Po la­tach wie­lu, pierw­szy raz zje­cha­ła tu dzi­siaj, i dziw­nie skrom­nem wy­da­ło się jej w Twor­kach wszyst­ko, po wspa­nia­łych sa­lo­nach ja­kie mia­ła w Do­liń­cach i wspa­nial­szych jesz­cze po­ko­jach, w ja­kich by­wa­ła u krew­nych męża w Kra­ko­wie.

Wie­dząc, co brat dla niej czy­ni, wy­obra­ża­ła so­bie wca­le in­szem jego oto­cze­nie. Czu­ła się też słod­ko wzru­szo­na, a wzru­sze­nie to bar­dziej jesz­cze wzmo­gło, gdy usły­sza­ła jak chęt­nie po­zwa­la Zosi, wziąść do domu bied­ną sie­ro­tę.

Tym­cza­sem pani Ko­nar­ska, udzie­liw­szy prze­stróg cór­ce, pod­nio­sła się, by wy­dać roz­po­rzą­dze­nie do obia­du. Za nią roz­pierz­chła się i resz­ta to­wa­rzy­stwa: Aniel­ka za­braw­szy Wan­dzię, po­bie­gła z młod­szą z ku­zy­nek do ogro­du, Zo­sia po­spie­szy­ła do sta­re­go Szy­mo­na po­wie­dzieć mu, by dał znać pro­bosz­czo­wi o śmier­ci Mag­da­le­ny: pani Liw­ska zo­sta­ła sama z bra­tem.

– Może przej­dzie­my do po­ko­ju – rzekł pan Ko­nar­ski – bo wiatr ja­koś chłod­ny dziś do­ku­cza.

To mó­wiąc po­dał sio­strze ra­mię i prze­pro­wa­dził ją przez kil­ka izb do swe­go ga­bi­ne­tu, któ­ry rów­nie, jak całe miesz­ka­nie skrom­nie był urzą­dzo­ny. Je­dy­ne­mi sprzę­ta­mi zbyt­kow­niej­sze­mi, ja­kie w nim sta­ły, były: biór­ko z bron­zo­we­mi an­ta­ba­mi i sa­fia­nem kry­ta ka­nap­ka, do któ­rej go­spo­darz sio­strę po­pro­wa­dził.

Na­prze­ciw ka­nap­ki znaj­do­wa­ło się okno, po za niem ogród, śpiew pta­sząt do­la­ty­wał od nie­go.

– Na­umyśl­nie przy­pro­wa­dzi­łem cię tu­taj, Wik­ciu – rzekł pan Ko­nar­ski – aby po­mó­wić z tobą na osob­no­ści. Wi­dzę cię mi­zer­ną, schu­dłaś, po­bla­dłaś; dok­tor musi mieć słusz­ność: po­trzeb­ne ci po­wie­trze gór­skie, mu­sisz za­raz je­chać i to nie­zwłocz­nie.

– Ależ, bra­cie – po­czę­ła pani Liw­ska – zką­dże na to wziąść? Pan Win­cen­ty do­syć już czę­sto mi po­wta­rza, że tyle czy­ni dla nas; nie mam od­wa­gi go pro­sić.

– To też pro­sić nie bę­dziesz – od­parł pan Ko­nar­ski, – Bóg po­bło­go­sła­wił ze­szło­rocz­nym żni­wom, mam tro­chę gro­sza za­osz­czę­dzo­ne­go, po­dzie­li­my się.

To mó­wiąc od­su­nął jed­nę ze skry­tych szu­fla­dek biór­ka, wy­jął z niej sto­ru­blo­wy pa­pie­rek i po­dał go sio­strze. Pani Liw­ska ze łza­mi przy­pa­dła do ręki bra­ta, lecz on nie do­zwo­lił jej ca­ło­wać.

– Wszak­że sio­strą mi je­steś – rzekł uści­snąw­szy ją czu­łe. – Nie wąt­pię, iż bę­dąc na mo­jem miej­scu, toż sa­mo­byś uczy­ni­ła.

Przez cały ty­dzień ba­wi­ła pani Liw­ska w Twor­kach, a każ­dy dzień w nich spę­dzo­ny uczył ją wię­cej ko­chać i sza­no­wać bra­ta.

– Aniel­ko – mó­wi­ła co wie­czór do star­szej cór­ki – na­śla­duj twe­go wuja, ko­chaj sio­strę i bra­ci, jak on mnie; bądź dla nich do­bra, jak oni dla mnie.

Aniel­ka w miej­sce od­po­wie­dzi, okry­wa­ła mat­ki ręce po­ca­łun­ka­mi.

Na­stał wresz­cie dzień roz­sta­nia. Pani Liw­ska uści­skaw­szy ser­decz­nie cór­kę od­je­cha­ła zno­wu do Kra­ko­wa, ra­zem z Wan­dzią, bło­go­sła­wiąc bra­ta i bra­to­wę. Aniel­ka mia­ła wiel­ką ocho­tę, żeby Wan­dzia na lato w Twor­kach zo­sta­ła, ale pani Liw­ska ani sły­szeć o tem nie chcia­ła.

– Nie umia­ła­bym źyć bez niej; Cóż­bym ro­bi­ła sama w Szczaw­ni­cy – tłu­ma­czy­ła panu Ko­nar­skie­mu.

Po jej od­jeż­dzie wszyst­ko wró­ci­ło zno­wu do zwy­kłe­go try­bu ży­cia; prze­rwa­ne lek­cye z pan­ną Na­ta­lią roz­po­czę­ły się, za­ję­cia w ogro­dzie rów­nież, ta tyl­ko za­szła róż­ni­ca, że do po­ko­iku Zosi, któ­ry ona jako uzna­na za do­ro­słą wy­łącz­nie dla sie­bie po­sia­da­ła, wsta­wio­no daw­ne jej łó­żecz­ko dzie­cin­ne a z niem przy­by­ła mała Ma­rych­na, cór­ka bied­nej wy­rob­ni­cy.

Nie­ma­ło mia­ła Zo­sia zra­zu z nią kło­po­tu, był to dzi­ki pta­szek, któ­re­go trze­ba było przy­swo­ić, uła­ska­wić, ugrzecz­nić; lecz przy po­mo­cy Ja­gu­si, dziew­czy­ny do po­słu­gi, któ­ra wdzięcz­na zato, iż ją Zo­sia czy­tać na­uczy­ła, całą du­szą była jej od­da­ną, po­wo­li prze­ro­bi­ła dzie­ci­nę. Ma­ryn­ka li­czy­ła do­pie­ro lat trzy, o na­uce nie mo­gło być mowy, Zo­sia sta­ra­ła się wszak­że roz­wi­jać jej umysł, przy­spo­sa­biać do na­uki; uczy­ła ją z ob­raz­ków nazw roz­ma­itych ptasz­ków, owa­dów i zwie­rząt, opo­wia­da­ła o ich oby­cza­jach: dzie­ci­na słu­cha­ła z uwa­gą i z każ­dym dniem sta­wa­ła się mil­szą, po­jęt­niej­szą. Są­sie­dzi dzi­wi­li się Zosi, na­zy­wa­li to fan­ta­zyą, chwi­lo­wym ka­pry­sem nie­wie­ścim; lecz gdy prze­ko­na­li się z cza­sem, że sie­rot­ka za­wsze w jed­na­kich ła­skach, że Zo­sia co­raz czyn­niej­szą roz­po­ście­ra opie­kę nad całą wsią, żar­ty uci­chły: po­czę­to uwiel­biać to co zra­zu wy­śmie­wa­no. Byli wszak­że tacy, co jesz­cze chcie­li ją znie­chę­cić.

– Próż­ne two­je za­bie­gi – mó­wi­li – je­śli my­ślisz, że po­stę­po­wa­niem swo­jem po­zy­skasz ser­ca tych pro­sta­ków, za­wie­dziesz się z pew­no­ścią.

Ja nie le­czę cho­rych, nie wspie­ram bied­nych, dzie­ci nie uczę, aby mi mi­ło­ścią ko­niecz­nie zato pła­ci­li – mó­wi­ła – peł­nię tyl­ko to, co uwa­żam za swój obo­wią­zek. Los mię po­sta­wił jako na­tu­ral­ną opie­kun­kę tych lu­dzi, po­win­nam prze­to sta­rać się pod­no­sić ich mo­ral­nie, przy­czy­niać się do ich uszczę­śli­wie­nia.

Po ta­kich roz­mo­wach by­wa­ła wszak­że smut­niej­szą, lecz gdy po­mo­dli­ła się ser­decz­nie, gdy z Aniel­ką po­ga­wę­dzi­ła, smu­tek się roz­pra­szał i zno­wu peł­ni­ła z mi­ło­ścią za­da­nie, któ­re so­bie za cel ży­cia po­sta­wi­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: