- W empik go
Szlachetne marzenia - ebook
Szlachetne marzenia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 440 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była to godzina druga w nocy, po nierównej drodze, wiodącej do Gdowa, jechała kareta pocztowa, zwana zwykle kuryerką; na niebie świecił blady księżyc i gwiazdy migotały, w powietrzu zupełna cisza panowała, wszystko zdawało się być uśpione. Kareta wlokła się zwolna, bo zmęczone konie zwiesiwszy łby postępowały leniwie, pocztylion drzymał, a podróżni spali, nie wszyscy wszakże.
Pomiędzy siedzącymi w powozie, widać było trzynastoletnią dziewczynkę, czarno ubraną, o drobnej, bladej twarzyczce i dużych, ciemnych oczach; ta jasną swą główkę co chwila wychylała przez okno karety i wzrok niespokojny ciekawie w dal posyłała, chociaż w dali nic ciekawego widać nie było. Za i przed jadącymi z prawej i lewej strony ciągnęły tylko pola i łąki, z prawej za łąkami siniały wyniosłe łańcuchy Karpat, z lewej ciemniał las długi na milę. Kareta wlokła się zwolna po szosie, tym – czasem na niebie gwiazdy poczęły blednąc pomału, księżyc coraz słabiej świecił, aż powoli znikł zupełnie; wtem od wschodu na niebie pokazały się różowe smugi, jutrznia zaświtała… Pocztylion zbudzony, klasnął z bicza i zagrał na trąbce, ten i ów podróżny począł przecierać oczy, a dziewczynka wychyliwszy się przez okno, zapytała pocztyliona:
– Czy daleko do Gdowa?
– Pół mili – odparł zapytany.
– Pół mili tylko – szepnęła do siebie i rzuciwszy się wgłąb powozu, westchnęła.
W pół godziny potem zarysowały się mury miasta.
– Gdów! Gdów! – zawołali podróżni. Dziewczynka podniosła się żywo i wychyliła przez okno. Niewielka przestrzeń, pół wiorsty najwyżej, dzieliła od miasta; już było widać bielone dworki jego przedmieścia, murowane kamienice i wieżyce kościoła. Nad temi zabudowaniami w górze rozpostarte było szare sklepienie, a na niem w jednym tylko punkcie świeciła krwawa czerwona kula wschodzącego słońca, które w purpurę odziane przychodziło panować ziemi. Niebawem widok ów znikł, zaturkotały koła po bruku miejskim, wjechano na rynek; kareta pocztowa zatrzymała się przed domem zajezdnym: pocztylion otworzył drzwiczki i podróżni wysypali się na ulicę, kazawszy posługaczom hotelowym zabierać ich kufry i tłomoczki.
Czarno ubrana dziewczynka wysiadła także, lecz ona miała tylko mały tłomoczek przy sobie, który udźwignąć była w stanie, więc nie zawołała na posługacza. Wysiadłszy, obejrzała się niespokojnie w około, widocznem było, iż nie wie w którą zwrócić się stronę. Podróżni, jedni podążyli pieszo w ulicę miasta, inni weszli do domu zajezdnego, inni jeszcze, wskoczywszy na bryczki, których kilka czekało na rynku, znikli niebawem w tumanach kurzawy, kareta pocztowa powlokła się dalej i dziewczynka została sama; trzymając w ręku tłomoczek, smutnie rozglądała się w około, miała minę bardzo zakłopotaną. Wtem w drzwiach domu zajezdnego ukazała się średnich lat kobieta w kwiecistej sukni.
– Czy nie ma tutaj kogo do Tworek? – zapytała.
– Do Tworek – powtórzyła dziewczynka – ja właśnie mam tam jechać – i podeszła ku stojącej we drzwiach. Ta uśmiechnęła się przyjaźnie.
– To proszę za mną – rzekła – powóz tam czeka niedaleko – i odebrawszy z rąk podróżnej tłomoczek, zapytała:
– A gdzie więcej rzeczy?
– Nie mam więcej – odparła dziewczynka. Kobieta spojrzała jakby z politowaniem, lecz nic nie powiedziała.
Minąwszy sień, znalazły się niebawem z drugiej strony domu zajezdnego; tam czekał powóz w cztery konie zaprzęgnięty. Przywoławszy woź – nicę kobieta w kwiecistej sukni, oddała mu tłomoczek, poczem zwróciła się do małej towarzyszki.
– Pojedziemy zapewne zaraz – rzekła tonem pytania.
– Dobrze – odparła dziewczynka, i wsiadły obie.
– Czy daleko ztąd do Tworek? – zapytała, gdy konie z miejsca ruszyły.
– Za dwie godziny będziemy na miejscu – odpowiedziała. Czy panienka pierwszy raz tam jedzie – zapytała następnie starsza z jadących.
– Tak jest, pani, pierwszy raz.
– Pan Ludwik Konarski jest wujem panienki, bratem rodzonym jej matki, wszak prawda?
Dziewczynka skinęła głową potwierdzająco.
– Zacny człowiek, bardzo zacny, a żona jego to istota rzadka; drugiej podobnej chyba niema na ziemi. Słodka, łagodna, grzeczna; już piąty rok jestem gospodynią w Tworkach, a złego słowa jeszcze nie słyszałam… Bo też co prawda, że pani Maryanna Walicka, tak się nazywam, umie pełnić swoje obowiązki i stara się niczem nie zasłużyć na naganę.
Pochwała ta wywołała mimowolny uśmiech na usta dziewczęcia, lecz pani Maryanna nie spostrzegła go i dalej ciągnęła:
– W Tworkach każdemu dobrze jak w niebie, i panience źle też nie będzie. Nasze dzieci istne aniołki, nikomu najmniejszej przykrości nigdy nie uczynią, a przyjazdu panienki wyczekują niecierpliwie. "Walisiu, droga, złota" powiedziała mi wczoraj Zosieczka, "przywieź tylko prędko Anielcię i powiedz jej od nas, że chociaż nie znamy jej jeszcze, już kochamy ją z całej duszy. " Moja śliczna Zosieczka, jakże ja ją kocham, jak własną córkę, a może i więcej: doprawdy sama nie wiem.
Anielcia słuchała z zajęciem gadatliwej kobiety i smutna jej twarzyczka uśmiechnęła się nawet kilkakrotnie, lecz kiedy pani Maryanna zaczęła następnie mówić o sobie, o swojem całem gospodarstwie: kurach, kurczątkach, kaczkach, a wychwalać je, unosić się nad niemi mimowoli, choć nie chciała tego zrobić, zdrzymnęła się nieco. Widząc ją uśpioną, pani Maryanna za jej przykładem przymknęła tez oczy i niebawem chrapać zaczęła; to zbudziło dziewczynkę, otworzyła oczy, spojrzała wokoło, słońce rozprószyło właśnie szarą osłonę rozpostartą w górze, błysnęły jasne błękity, wszystko zdawało się do nich uśmiechać. Nigdy jeszcze nie widziała tak pięknego obrazu. Powóz właśnie wtoczył się w las. Oblany złotemi promieniami słońca, ustrojony brylantowemi kroplami rosy, las świecił i migotał cały. Zbudzone ptaszęta świergotały wesoło, powietrze było pełne woni aromatycznej; wśród zieleni mchu bieliły się dzwonki konwalii, kraśniały purpurowe gwoździki, a niżej od nich rumieniły się poziomki. Anielce aż weselej zrobiło się na sercu, rada była, iż gadatliwa towarzyszka śpi, że jej nie przeszkadza podziwiać pięknej natury. Myśl jej uleciała w wyższe krainy, do Tego, który stworzył tyle cudów i z serca jej popłynęła modlitwa gorąca, rzewna, niewinna, jak niewinnemi były kwiaty, na które patrzała.
– Boże daj, abym potrafiła zaskarbić sobie serca tych, pod których dachem będę teraz mieszkać – szepnęła podniósłszy załzawione oczęta w niebo – daj, abym mogła stać się kiedyś podporą mej matki, opiekunką siostry i braci.
Anielka Liwska, takie było imię i nazwisko naszej podróżnej, miała jeszcze matkę i rodzeństwo, maleńką siostrzyczkę Wandzię i dwóch braci, młodszego o rok od siebie Karola i Wicusia liczącego dopiero cztery lata. Kochała ich wszystkich i była nawzajem kochaną; ale musiała rozstać się z rodzeństwem, bo pani Liwska nie była w stanie łożyć na jej naukę. Jechała teraz do wuja, aby razem z jego dziećmi pobierać wychowanie; dom wszakże, do którego dążyła, lubo tak blizko spokrewniony z jej matką, dla niej był zupełnie obcy. To też z wyraźnym niepokojem w twarzy wychylała się co chwila z powozu i patrzyła w stronę Tworek, jakgdyby sądziła, że te drzewa, pola i łąki, które mijała, powiedzą jej coś o jej mieszkańcach.
Z dziecinnych wspomnień utkwiło w jej pamięci bardzo wyraźnie wspomnienie Dolińca, rozległej majętności niegdyś jej rodziców. Wszystko tam było piękne, wytworne, dwór piętrowy, salony obszerne, ogród starannie urządzony; na wzór więc owego Dolińca i w Tworkach w bujnej swej wyobraźni wybudowała dwupiętrowy pałac, a ogród ustroiła w kamelje i cyprysy, oraz inne rośliny oranżeryjne. Nic w nim nie brakło, nawet posągów, nawet strzyżonych szpalerów. Tymczasem las począł powoli rzednąć, ukazały się pola, za niemi zabieliły mury jakiegoś domostwa. Pani Maryanna obudziła się. – Otóż i Tworki! – zawołała – najdalej za kwadrans będziemy na miejscu.
Jakoż w istocie powóz zatrzymał się wkrótce przed dworem wsi Tworki. Inaczej wyglądał on wszakże niżeli w wyobraźni dziewczęcia: parterowy z drzewa modrzewiowego miał okna niewielkie, drzwi nizkie, werendę dzikiem winem oplecioną.
"Jak mi też tutaj będzie?" pomyślała Anielka, przypatrując się ciekawie domowi.
Wtem z sieni naprzeciw przybyłych wybiegł chłopak w szarym kubraczku, w butach wysokich, za nim dwa brytany. Chłopak podskoczył do powozu, brytany przybiegły do wysiadających; jeden oparł wielkie swe łapy na ramionach pani Maryanny, drugi kręcił się koło Anielki i łeb swój kudłaty o jej suknię ocierał, jak gdyby prosił o pieszczoty. Serdeczne to przyjęcie rozjaśniło smutne oczy dziewczęcia, wyciągnęła rączkę do brytana i kudłatą jego sierć pogłaskała, a on zaszczekał radośnie. Szczekanie psa wywołało nową postać przed dom. Pod werendą ukazał się mężczyzna okazalej postawy; twarz jego ogorzała miała wyraz poczciwy, włos miał nieco przyprószony siwizną, na sobie lekki kitel płócienny i chustkę na szyi luźno zawiązaną.
– Anielka! – zawołał wesoło – witaj mi dziewczyno. Chodź do mnie, niech cię uściskam; Jakżeś wyrosła, a toż panna już prawie z ciebie.
Anielka podbiegła do wuja, on objął ją ramieniem i pocałował w czoło.
– Już od godziny czekamy na ciebie – mówił dalej – chodź do ogrodu, siedzimy właśnie wszyscy przy śniadaniu… Lecz cóż tam u was słychać? mama, bracia, Wandziulka czy zdrowi?
– Wszyscy zdrowi – odparła Anielka – mam parę słówek od mamy do wuja. To powiedziawszy sięgnęła do kieszeni, wyjęła list i podała go panu Konarskiemu.
– Przeczytam mimoto po śniadaniu – rzekł, i ująwszy dziewczynkę pod rękę, poprowadził ją przez pokoje do ogrodu. Tam pod wielką, rozłożystą lipą, przed stołem białym obrusem zasłanym, siedziało kilka osób: dwie panienki, jedna prawie już dorosła, druga młodsza lat parę i dwie starsze kobiety, z których jedna była panią domu, druga nauczycielką. Na widok przybywających, panienki porwały się z krzeseł.
– Anielka! Anielka! – rozległo się radosne wołanie i dziewczynka ujrzała się naraz otoczoną Wszyscy pośpieszyli ją powitać; wujenka złożyła na jej czole pocałunek macierzyński, dziewczęta zawisły jej na szyi, nauczycielka dłoń przyjazną podała.
Wzruszona tem przyjęciem, słowa wymówić nie mogła, tylko na pocałunki pocałunkami odpowiadała. Nareszcie pan Konarski wezwał do porządku:
– Siadajmy napowrót do stołu – rzekł – na całusy będzie jeszcze czas; teraz matka podróżną nakarmi, a Zosia przeczyta nam list przywieziony przez Anielkę.
Na to wezwanie wszyscy powrócili do stołu, pani Konarska postawiła przed Anielką szklankę kawy, a Zosia, panienka już piętnastoletnia, smagła szatynka o jasnych błękitnych oczach, czytać głośno zaczęła:
"Bracie mój najdroższy! – pisała pani Liwska – opiece twojej skarb mój oddaję, twojemu sercu dziecię me ukochane powierzam… bądź dla niej ojcem, którego już nie ma na ziemi, bądźcie wy wszyscy dla niej rodziną, którą pożegnać musiała… Ile cierpiałam, rozstając się z nią, tego pisać nie będę; dla jej dobra trzeba było wszakże spełnić tę ofiarę. To też nie narzekam, wdzięczną ci jestem tylko, bracie, za to co chcesz uczynić dla mych biednych dzieci. Anielka moja, mam nadzieję, potrafi pozyskać sobie wasze serca i sercem odpłacić wam nawzajem; w Bogu tez ufam, że lubo oddalona, nie zapomni o mnie, że chociaż pod innym wychowa się dachem, mnie i rodzeństwo moje zawsze kochać będzie, że za tę ofiarę, którą dziś dla niej czynię, miłością równą kiedyś mi odpłaci. "
Zosia przerwała czytanie, gdyż łzy stłumiły jej mowę: wszyscy byli wzruszeni.
Pani Liwska donosiła bratu w dalszym ciągu o sobie i dzieciach, co wszyscy porabiają, jakie ma projekty co do ich przyszłości.
Po śniadaniu wuj oddalił się w pole, gdzie rżnięto właśnie żyto.
– Najlepiej ci będzie, Anielko – odezwała się pani Konarska do siostrzenicy – gdy zaraz pierwszego dnia poznasz zwyczaje naszego domu. Pójdziesz zatem z dziećmi i panną Natalią do szkoły.
Anielka ucałowała rękę wujenki a Marynia młodsza z kuzynek podała jej ramię.
– Teraz godzina lekcyi botaniki – rzekła panna Natalia – odbywamy ją zwykle w ogrodzie, chodźmy tam zatem.
Obszerny kawał ziemi zajmował ogród w Tworkach; jedna tylko aleja była w nim cienistą, olbrzymie lipy poplątane w górze konarami, tworzyły w niej szpaler prześliczny. Reszta ogrodu pociętą była na równe zagony, na jednych widać było jarzyny, na innych kwiaty, z każdego kawałka ziemi umiano tu korzystać. Na trawnikach rosły grusze i czereśnie, gałęzie drzew aż uginały się pod ciężarem owoców: Anielka rozglądała się ciekawie wokoło.
– Dziwi cię pewno, że kląbów i trawników u nas niema – rzekła starsza jasnooka Zosia – lecz rodzice utrzymują, że ponieważ Tworki posiadłość niewielka, powinniśmy przeto wszyscy pracować i starać się przysparzać coś do ogólnego dochodu. Każde z nas ma tu swoją część, którą wyłącznie się zajmuje. Marynia hoduje brzoskwinie, ja objęłam w tym roku winnicę, mama jarzyn dogląda i ty pewno dostaniesz swoją cząstkę. Co piątek, stary Szymon ogrodnik tutejszy, który nam w pracy pomaga, zawozi jarzyny, a pieniądze, jakie za nie przywozi, oddaje nam ojciec na nasze osobiste wydatki.
Zwiedziwszy wszystkie części ogrodu, dziewczęta zasiadły następnie w lipowej alei koło stołu dębowego, znajdującego się na samym końcu szpaleru, do lekcyi botaniki. Godzina zbiegła im tutaj jak jedna chwilka, poczem Marynia i Anielka obeszły jeszcze dworek. Wszędzie taż sama prostota panowała co i w ogrodzie. Ściany w pokojach były bielone, stoły i krzesła dębowe, w oknach wisiały siatkowe firanki. Ale za to nigdzie pyłku kurzu widać nie było, wszędzie czystość wzorowa; pomyślano też i o stronie estetycznej: po ścianach pięły się bluszcze, w oknach migały purpurowe gieranie, a na stole przed kanapą leżały książki: Mickiewicza, Krasińskiego i Słowackiego.
– Dziwnie tu u was – rzekła Anielka – tak skromnie a tak ładnie.
Wtem dzwonek dał się słyszeć.
– Panna Natalia wzywa do klass na drugą godzinę – zawołała Marynia – chodź Anielciu.
Pokój zwany klassa, najobszerniejszym był ze wszystkich: w pośrodku stał stół dębowy, wokoło krzesła, pod ścianą półki z książkami, nad temi zawieszone były karty geograficzne, poczet królów i wielki zegar z kukułką.
Panna Natalia już czekała pochylona nad kartą geograficzną. Dziewczynki zasiadły spokojnie wokoło, rozpoczęła się znowu nauka i znowu czas leciał Anielce jak na skrzydłach. Gdy kukułka oznajmiła dwunastą, nauczycielka podniosła się, dziewczęta pochowały książki i poprawiwszy ubranie, udały się do jadalni, gdzie oboje państwo Konarscy siedzieli już przy stole.
– No, cóż Anielciu, jakże ci się zdaje, będzie ci u nas dobrze? – zapytał wuj.
Anielka spuściła oczy w ziemię i zbliżyła się z pieszczotą.
– Gdybym nie czuła się zadowoloną, byłabym istotą niewdzięczną – rzekła – okazali mi tu wszyscy tyle serca.
Te słowa podobały się panu Konarskiemu: uścisnął dziewczę.
– To jeszcze nie koniec dnia – rzekł wesoło – trzeba będzie jeszcze po obiedzie przygotować zadania na dzień następny, a wieczorem mnie coś przeczytać, bo w ogrodzie niema dziś podobno nic do roboty, deszcz wczorajszy zrosił ziemię, a stary Szymon zagony poczyścił.
Po skończonym obiedzie dziewczęta zasiadły znowu w szkole, do szóstej pilnie nad książkami pracowały, poczem, gdy słońce przestało już dopiekać, udały się pod werendę. Siadłszy na schodkach do niej prowadzących, zajęły się krajaniem grzybów, które im pani Konarska przez gospodynię przysłała.
Z werendy szedł widok rozległy na pola, łąki i wieśniacze zagrody. Z prawej strony dworu wznosiły się zabudowania gospodarskie, stajnie, obory, spichrze nie zasłonięte krzewami, bo pan Konarski, siedząc w swem wygodnem krześle pod werendą, chciał mieć ztąd baczne oko na wszystko. "Pańskie oko konia tuczy" było jego ulubionem przysłowiem.
Na podwórzu ruch panował wielki: zajeżdżały co chwila wozy wyładowane sianem, kręcili się ludzie to z grabiami na plecach, to poganiając bydło lub trzodę. Z lewej strony dworu widać było kilka uli, pracowite pszczoły uwijały się koło nich; wszędzie znać było pracę i życie, wszędzie najprzykładniejszy porządek panował. Dziewczęta zajęte, gawędziły z Anielką, pytały ją o matkę, siostrę, braci, których jeszcze nie znały. Tymczasem siódma wybiła, ludzie z pola zaczęli powracać, całe gromady przechodziły koło werendy, za nimi zjawił się pan Konarski'
Był widocznie zmęczony, lecz twarz miał pogodną; siadł na wypłatanem krześle i czoło chustką otarł.
– No – rzekł – żniwa dobrze idą, dzisiaj sporo żyta położyliśmy.
Zosia i Marynia, które tak się zagawędziły, iż nie spostrzegły przybycia ojca, porwały się ze schodków i śpiesznie pobiegły do pokoju; niebawem pojawiły się znowu pod werendą, jedna niosąc koszyk z owocami, druga krótką fajeczkę i worek z tytuniem. Pan Konarski uśmiechnął się, owoce postawił przed sobą na stole, fajkę nałożył i zapalił, poczem rozparł się wygodnie w fotelu i puszczając gęste kłęby dymu, okiem zadowolenia wodził wokoło. Zosia i Marynia usiadłszy obok niego, ubiegały się w przysługach.Śliczny to był obrazek, Anielka przypatrywała mu się z prawdziwą przyjemnością, a w jej myśli utworzyło się jego odbicie nieco tylko odmienne. Widziała własną matkę z włosami również jak wuja siwizną przyprószonemi, siebie, siostrę i braci obok niej.
"O! gdyby tak być mogło jak najprędzej, westchnęła; lecz czy dojdę kiedy do takiego szczęścia?"
Tu łza cicha zawisła na jej rzęsie, otarła ją wszakże szybko, spojrzała śmiało przed siebie.
"Muszę dojść – rzekła z mocą – muszę koniecznie; wytrwałą, pilną pracą dopnę swego, dokażę.
I trzynastoletnia dziewczynka sięgnęła myślą w przyszłość, widziała się już kobietą z czołem uznojonem pracą, a pod jej opiekę tulące się młodsze rodzeństwo i siwą matkę jej błogosławiącą.
Cicho ale przyjemnie upłynął wieczór w Tworkach, na miłej gawędce, na czytaniu głośnem pism peryodycznych; około dziesiątej wszyscy udali się na spoczynek: Anielka była zupełnie zadowoloną z całego dnia.
Mile płynie tutaj życie, rzekła sama do siebie, gdy głowę na poduszce położyła; tak jakoś cicho, równo, dobrze: doprawdy, dzionek jak błyskawica przeleciał. Potem pomyślała o matce, kiedyto ona doczeka się takiego życia, i z temi myślami usnęła, a gdy rankiem otworzyła oczy, już jasne słońce świeciło na niebie. Zosia i Marynia były prawie ubrane, pospieszyła zatem, aby wuja opóźnieniem nie rozgniewać.
Dnie następne niczem zupełnie nie różniły się od pierwszego. Czasami tylko ktoś z gości przybył, a wtedy zmieniały się nieco zwyczaje, bo zamiast nauki trzeba było krzątać się około gospodarstwa lub bawić gości.
Najmilszym dniem z całego tygodnia był dla Anielki piątek, bo w tym dniu stary Szymon przywoził z miasta dzienniki i listy od jej ukochanej matki, które dziewczynka, 'zanim jeszcze otworzyła, pocałunkami okrywała.II.
Dwa lata upłynęło od dnia, w którym Anielka do Tworek przyjechała; dwa lata to długi przeciąg czasu. Było to coś w pierwszych dniach kwietnia, śniegi już znikły, błota nawet oschły, a drzewa pokryły się pąkami, które lada dzień rozkwitnąć miały. Dzień był chłodny, po niebie przesuwały się szare obłoczki, które wiatr ustawicznie rozpędzał; drożyną wiodącą od dworu do wsi szły dwie osoby, otulone w ciepłe płaszczyki: jedna z nich lat piętnaście liczyć najwyżej mogła, szczupła, wysmukła, o dużych ciemnych oczach; druga starsza od niej miała ciemne włosy, zato oczy jasne z wyrazem pogody i wesołości. Była to Anielka i Zosia, lat dwa zmieniło je nieco: nie były to już dziewczynki ale dziewice. Obie dążyły śpiesznie, obie miały twarze zarumienione od zimna.
– Czy ty doznajesz czasami tego uczucia, co ja? – mówiła Zosia. Są dnie, iż wydaje mi się, że mam siły olbrzyma, że mogłabym świat cały dźwignąć na ramionach i gniewam się wtedy, iż mężczyzną nie jestem. Kobiecej pracy pole tak zacieśnione… cóż ja robię naprzykład? No, prawda, krzątam się około mej winnicy, lecz co cięższa robota, to stary Szymon za mnie odrobi; krzątam się z mamą około gospodarstwa, czytam, uczę biedną Joankę i natem koniec. Gdybym była mężczyzną, o ileż mogłabym być użyteczniejszą społeczeństwu, krajowi, rodzinie mojej?
– Ja również, – odparła Anielka – czuję w sobie zasób sił wielkich i zdrowia, lecz i to wiem, że to co czynię obecnie, to tylko przygotowania do wielkiej użytecznej pracy, do której siły te będą mi kiedyś potrzebne. Mam być podporą mojej rodziny, opiekunką młodszego rodzeństwa, pociechą matki.
– Tak, ty masz cel życia już nakreślony, jakby z góry wypisany, ale ja?
– Sądzę, że i ty również.
– Gdzież go widzisz? powiedz mi, proszę,. cóżbyś zrobiła na mojem miejscu?
– To tylko, co ty robisz obecnie, i nie wybiegałabym pragnieniem dalej. Twój cel życia taki piękny, jesteś jakby królową w tym małym świecie w którym wzrosłaś. Tworki to twoje państwo, mieszkańcy jego to twoi poddani. Myslisz o ich losie, wspierasz ich w niedoli, radzisz w zmartwieniu; czyż może być piękniejsze za danie?
Ciemnowłosa dziewczyna uścisnęła dłoń towarzyszki.
– Powtarzaj mi często, jak najczęściej te słowa, Anielko – rzekła. – Mam nieznośną naturę, nie zadawalniam się nigdy tem, co mam; zawsze mi się zdaje, że tam gdzie nie jestem, byłabym użyteczniejszą; że to czego nie czynię, lepiejbym spełniła.
– Czyż nie pamiętasz, co ci panna Natalia napisała w książeczce, – przerwała młodsza towarzyszka. – Nauczyłam się tych słów na pamięć: "Umiejętność życia zasadza się natem, aby zadawalniać się stanowiskiem, na jakiem los nas postawił i starać się być, o ile tylko można, na niem jak najwięcej użyteczną. "
Właśnie domówiła tych słów, gdy na skręcie drogi, którą ciążyły, ukazała się chata, biedna, nędzna i smutna. Stała ona samotnie zupełnie wśród tej rozstajnej drogi, najmniejszego śladu życia około niej widać nie… było. Okna miała papierem zaklejone, płot okalający ogródek nawpół obalony.
– Jak tutaj okropnie, – odezwała się starsza z idących; – zdaje się jakby w chacie żywej istoty nie było. Lękam się, co usłyszymy: wczoraj biedaczka była tak osłabioną!
To mówiąc weszła za ogrodzenie i zbliżyła się do chaty, uchyliła drzwi; zupełna cisza panowała wewnątrz: jak przed chatą, tak i tutaj śladu życia najmniej… mimo to posunęła się dalej do przyległej i jedynej w chacie izby, a za nią jej towarzyszka.
W izbie na łóżku czysto usłanem, leżała kobieta z oczyma nawpół przymkniętemi; twarz miała tak białą, jak białemi były płótna jej poduszek… U jej nóg trzyletnia dziecinka tylko w koszulce, z bosemi nóżkami, z główką pełną złotych kędziorków spała smacznie.
– Magdaleno, – szepnęła starsza z przybyłych, pochylając się nad łóżkiem bladej kobiety.
Lubo cicho wymówiła te słowa, zbudziła się wszakże kobieta, otworzyła szeroko oczy, błyszczące gorączkowym blaskiem.
– Paniątka – szepnęła, – Bóg wam zapłać! – i głowę dźwignęła; chciała się podnieść, lecz głowa opadła bezsilnie napowrót na poduszki.
Chora jęknęła.
Zosia, ona to bowiem przyszła tutaj z Anielką, położyła dłoń na rozpalonych rękach kobiety.
– Nie męczcie się, Magdaleno – rzekła – cierpliwości, siły przyjdą powoli.
Smutny uśmiech ukazał się na ustach chorej.
– Bogać tam przyjdą – szepnęła – nie wrócą pono nigdy; cała już teraz nie mogę, i krzyże bolą i nogi i ręce.
Tu zatrzymała się, w piersiach głosu jej zabrakło, po chwili poczęła wszakże znowu:
– Żeby nie ten dzieciak, to niechby i śmierć przyszła, ale jak pomyślę o mojej Maryś, to serce zda się w kawały szarpie. Co to pocznie biedactwo, gdy mnie niestanie; chyba z głodu zamrze.
Znowu głosu jej zabrakło, zamilkła: dziewczęta patrzały na nią wzruszone.
– Męczycie się niepotrzebnie smutnemi myślami – odezwała się po chwili Anielka – a ja nie wątpię, iż zdrową niedługo będziecie: przyniosłam wam lekarstwo.
To mówiąc wyjęła z kieszeni flaszeczką z jakiemiś kroplami, napuściła ich kilka na łyżkę i zbliżyła do ust chorej.
Kobieta ruszyła ręką z niedowierzaniem.
– Spróbujcie – poczęła namawiać Anielka.
– Leki nie pomogą, gdy woli Boga niema – szepnęła chora.
Dźwignęła się mimo to, lecz kiedy Anielka zbliżyła łyżkę do jej ust, suchy kaszel wyrwał się raptem z piersi kobiety, poczem nagle zachwiała się i padła na poduszki. Twarz jej pokryła się jeszcze większą bladością, przymknęła oczy, poruszyła ustami, jakby chciała coś przemówić; lecz widocznie głosu wydobyć nie mogła, ręką wskazała tylko śpiącą dziecinę.
Domyślając się, że o dziecię jej chodzi, Anielka wzięła na ręce śpiącą dziewczynkę i posadziła ją obok chorej. Magdalena otworzyła oczy, położyła dłoń na główce małej, coś szepnęła niewyraźnie, poczem ręka jej zsunęła się i opadła bezwładnie.
– Umarła! – krzyknęła Zosia odsuwając się od łóżka. Anielka pochyliła się nad leżącą bez ruchu kobietą i dłoń do serca przyłożyła.
– Umarła! – powtórzyła głosem smutnym.
Cisza zaległa izbę, przerażone dziewczęta stały jakby skamieniałe, niemogąc z miejsca się ruszyć; wtem mała Marynka zaczęła płakać Nie mogła jeszcze zrozumieć, co się stało, lecz wylękłe twarze paniątek przestraszyły ją; poczęła zrazu ciągnąć matkę za rękę, domagając się aby przytuliła ją do siebie, a gdy nie mogła jej zbudzić, do płaczu się uciekła. Zosia i Anielka oprzytomniały, kwilenie dziecka wróciło je do rzeczywistości.
– Trzeba iść do dworu powiedzieć co się tu stało – rzekła pierwsza Zosia.
– A dziecko, cóż z dzieckiem zrobimy? – spytała Anielka – trudno je tutaj same zostawić.
Zosia zamyśliła się chwilę, potem nagle przystąpiła do łóżka umarłej kobiety.
– Chodź, Marychno do mnie – rzekła łagodnie – matka śpi, nie trzeba jej budzić.
Marychna obróciła główkę, popatrzyła wielkiemi błękitnemi oczami na panienkę, potem uśmiechnęła się do niej i ręce wyciągnęła. Zosia wzięła dziecię w objęcia, otuliła 'chustką wełnianą, która leżała na łóżku i razem z niem uklękła: toż samo uczyniła Anielka.
Krótką była modlitwa, która obie do Boga posłały.
"Wieczny odpoczynek, racz jej dać Panie, " – rzekły tylko, a ciche łzy tym słowom towarzyszyły.
Wyszedłszy z chaty, dziewczęta przez chwilę nic nie mówiły do siebie, Marynka także zachowywała się cicho, wysuwała tylko co chwila główkę i patrzyła ciekawie to na jednę panienkę, to na drugą; lecz spotkawszy której wzrok, chowała się natychmiast.
– Co myślisz zrobić z tem dzieckiem? – zapytała nareszcie Anielka.
– Poproszę ojca, aby pozwolił wziąść ją do dworu: zajmę się jej wychowaniem.
Po tych słowach znowu zapanowało milczenie między niemi. Tymczasem ośmielona Marynka poczęła szczebiotać, uśmiechać się, i coraz śmielej spoglądać na panienki. Łzy stanęły w oczach Zosi.
– Biedna sieroto – rzekła, przytulając ją tkliwiej do siebie – nie wiesz nic, jakie nieszczęście cię spotkało… O! Anielko – dodała zwróciwszy się do siostry – miałaś słuszność, piękniejszego zadania jak te, które ja mam przed sobą, nie może być dla kobiety. Teraz dopiero widzę, jak niedorzeczną byłam mówiąc, że pole mej pracy ograniczone. Obie mamy cel życia wytknięty przed sobą, ku niemu dążyć, doń się gotować, jedynem zadaniem naszem być powinno.
To powiedziawszy zatrzymała się i podała rękę Anielce.
– Wspierajmy się wzajemnie, przypominajmy sobie nasze obowiązki, zachęcajmy się do pracy – dodała głosem wzruszonym. Młodszą jesteś wiekiem, lecz tak dojrzałą umysłem, iż możemy śmiało zostać przyjaciółkami.
Anielka uścisnęła podaną sobie dłoń, poczem obie ucałowały się serdecznie i weselsze już nieco, podążyły do domu, odpowiadając uśmiechem na szczebiotania Marynki.
Niebawem ukazał się modrzewiowy dworek.
– Patrz, Anielko – rzekła Zosia, przystając nagle – jakiś ruch przed domem; widzę wyraźnie powóz i ludzi kręcących się: chyba gości mamy. Idźmy prosto na podwórze, tam Walickiej oddam Marychnę, może nam powie kto przyjechał.
To mówiąc z szerokiego gościńca wiodącego wprost do dworu skierowała się na boczną ścieżynę, która prowadziła między zabudowania dworskie.
Jeszcze nie weszły na dziedziniec, gdy z maleńkiej oficynki gdzie mieściła się służba i oficyaliści, wybiegła pani Maryanna Walicka w perkalowym szlafroczku, w czerwone bukiety, w czepcu z zielonemi wstążkami.
– Panno Anielo – wołać już od drzwi poczęła – pani Liwska przyjechała.
– Mama! – krzyknęła Anielka i zapominając o wszystkiem innem, zawróciła coprędzej na drogę wiodącą ku dworowi.
– Mama! Wandzia! – wyrwało się z jej piersi, gdy przybiegłszy pod werendę spostrzegła siedzącą tam matkę i maleńką siostrzyczkę.
Scenę powitania trudno opisywać, były tam łzy i uśmiechy, były serdeczne uściśnienia i słowa pełne miłości. Pani Liwska napatrzyć się nie mogła swój córce.
– A toż z ciebie już kobieta – mówiła przyglądając się jej z rozkoszą – taka duża prawie jak ja.
– A jaka dobra, rozumna – dodała pani Konarska – kobieta już z niej dojrzała; doprawdy, siostro, tak zasługuje na to miano.
Anielka nie mogła się znowu napatrzeć Wandzi, maleńką ją pożegnała, jeszcze dobrze mówić nie umiała a teraz wyrosła tak ślicznie; ciągle coś jej opowiadała, bo też już piąty rok liczyła. Gdy przecież z kolei przypatrzyła się matce, zrobiła uwagę, iż źle wygląda i dopytywać poczęła, czy nie chora.
Pani Liwska miała w istocie cerę bladą i oczy zapadłe, lecz pocieszała córkę, iż czuje się zupełnie dobrze. Powoli jednakże, wśród dalszej rozmowy wydała się mimowoli, iż całą zimę niedomagała, że wezwała rady lekarza, a ten kazał koniecznie jechać do Szczawnicy, lub gdzie dalej w góry.
– Powiedziałam mu, iż nie mam na to zasobów – mówiła cicho westchnąwszy – złajał mię za tę odpowiedź, lecz nic sobie z tego nie robię; jestem pewną, że gdy posiedzę kilka dni z wami, przyjdę do siebie. Obecność Anielki, świeże powietrze sprawią jeszcze lepszy skutek niż Szczawnica.
Lecz pan Konarski był innego zdania.
– Rozbierzemy tę sprawę poźniej, ze zdrowiem niema co żartować – odezwał się z uśmiechem. – Masz asińdżka dla kogo żyć: dwie córki, dwóch… synów, to gromadka spora – i w przystępie dobrego humoru ucałował siostrę.
Przybycie Zosi dało inny obrót rozmowie, najprzód nastąpiły powitania, potem Anielka przypomniała sobie biedną Magdalenę i jej córkę.
– Cóżeś zrobiła z Marynką? – spytała.
– Oddałam ją Walickiej – odparła Zosia – zrazu zrzędziła, iż nie ma czasu zająć się dzieckiem, bo musi piec ciastka; lecz jak prosić poczęłam tak zmiękła, i pozwoliła małej zostać w izbie, a nawet znalazła jakąś dziecinną spódniczkę i kaftanik, aby ją cieplej ubrać.
– Cóż to za Marychna? – zapytał pan Konarski.
Zosia spuściła oczy i zarumieniła się.
– Dowie się zaraz ojczyk – rzekła siadając obok pana Konarskiego i pocałowawszy go w ramię nieśmiało, wyznała wszystko.
Pan Konarski znał dobrze Magdalenę; była to biedna wyrobnica, która przybyła niedawno do Tworek z maleńkiem dzieckiem i ze starym ojcem; ojciec parę tygodni temu wybrał się do Lwowa, gdzie jak mówiono miał rodzinę: spodziewano się, że powróci, choć wieści o sobie nie dawał. Wysłuchawszy opowiadania Zosi zadumał się poważnie, poczem rzekł do córki:
– Dobrześ zrobiła, dzieweczko, zabierając Marychnę ze sobą; lecz czy nie pomyślałaś czasami, że mogłabyś coś więcej uczynić dla tej biednej sieroty, jak przynieść ze sobą i w oficynie umieścić… Nie wątpię, wychowa się to tam z innymi; Walicka nie dozwoli jej z głodu umrzeć, przyda się jej też niezawodnie; gdy podrośnie, każe dziewczęciu pasać gęsi lub kaczki: ale ja myślałem, że moja Zosieczka w innym celu zabierała z chaty Marynkę, i gdyś o niej mówiła, już uścisnąć cię chciałem: tymczasem…
– Ojcze – odezwała się wzruszona Zosia – przyznaję, w innym celu zabierałam dziecko z chaty Magdaleny; chciałam sama zająć się jego wychowaniem, lecz nieśmiałam mówić. Kiedy wszakże sam o tem wspominasz, wyznam szczerze moje zamiary: mam obecnie swój własny pokoik, wstawiłabym doń małe łóżeczko, Marynka spałaby u mnie, ubierałabym ją własnym kosztem, uczyłabym jak podrośnie; mam przecież własne dochody z winnicy, idzie tylko o wasze pozwolenie – tu wzrok proszący podniosła na rodziców.
Pan Konarski objął córkę ramieniem i pocałował w białe czoło.
– W szlachetnych zamiarach nigdy dzieciom przeszkadzać nie będę – rzekł wesoło – bądź pewną iż na twoje marzenia veto nie położę.
– I ja też nie myślę się sprzeciwiać – odezwała się pani Konarska – dam wszakże przestrogę. Łatwo jest, Zosieczko, coś postanowić, ale trudniej daleko wytrwać w postanowieniu… Zbadaj się dobrze, ważny bierzesz obowiązek na siebie: lepiej nie przedsiębrać go wcale, jak rzucać w połowie.
– O! niech mama będzie spokojną – odparła Zosia, zbliżając się z podziękowaniem do matki – lekkomyślną nie jestem.
Pani Liwska przysłuchiwała się z zajęciem całej tej rozmowie, a przytem rozglądała w około ciekawie. Wszystko tutaj niemal obcem jej było: urządzenie, obyczaje, nawet mieszkańcy, których prawie nie znała. Raz tylko była w Tworkach i to w pierwszych latach po ożenieniu się brata, kiedy Anielka nie była jeszcze na świecie; potem odjechała z mężem w dalekie strony, bo aż na Podole: tam wiodła życie wesołe, wśród którego nawet na listowne stosunki z bratem czasu nie miała. Smutnie skończyło się to wesołe życie: majątek runął, mąż umarł i czworo sierot zostało bez chleba. W Krakowie mieszkali krewni męża, tam podążyła, sądząc, że los jej wzruszy ich. W istocie w pierwszych latach pan Wincenty Liwski, rodzony brat jej męża, człowiek bardzo majętny, przyszedł w po – moc nieszczęśliwej rodzinie, lecz potem wyjechał za granicę i zapomniał zupełnie. Pani Liwska udała się wtedy do brata rodzonego, którego tak długo zaniedbywała; ten lubo niemiał wiele, pomocy nie odmówił; tylko żądał aby i rodzina pana Liwskiego coś czyniła. Porozumiał się z nimi listownie i za wspólną zgodą ułożono, że pan Konarski weźmie na siebie edukacyą dzieci, a tamci utrzymanie rodziny. Pani Liwska pozostała przeto w Krakowie, a córkę najstarszą odesłała do Tworek; synowie w mieście kosztem wuja do szkół uczęszczali, Wandzia jeszcze się nie uczyła. Po latach wielu, pierwszy raz zjechała tu dzisiaj, i dziwnie skromnem wydało się jej w Tworkach wszystko, po wspaniałych salonach jakie miała w Dolińcach i wspanialszych jeszcze pokojach, w jakich bywała u krewnych męża w Krakowie.
Wiedząc, co brat dla niej czyni, wyobrażała sobie wcale inszem jego otoczenie. Czuła się też słodko wzruszona, a wzruszenie to bardziej jeszcze wzmogło, gdy usłyszała jak chętnie pozwala Zosi, wziąść do domu biedną sierotę.
Tymczasem pani Konarska, udzieliwszy przestróg córce, podniosła się, by wydać rozporządzenie do obiadu. Za nią rozpierzchła się i reszta towarzystwa: Anielka zabrawszy Wandzię, pobiegła z młodszą z kuzynek do ogrodu, Zosia pospieszyła do starego Szymona powiedzieć mu, by dał znać proboszczowi o śmierci Magdaleny: pani Liwska została sama z bratem.
– Może przejdziemy do pokoju – rzekł pan Konarski – bo wiatr jakoś chłodny dziś dokucza.
To mówiąc podał siostrze ramię i przeprowadził ją przez kilka izb do swego gabinetu, który równie, jak całe mieszkanie skromnie był urządzony. Jedynemi sprzętami zbytkowniejszemi, jakie w nim stały, były: biórko z bronzowemi antabami i safianem kryta kanapka, do której gospodarz siostrę poprowadził.
Naprzeciw kanapki znajdowało się okno, po za niem ogród, śpiew ptasząt dolatywał od niego.
– Naumyślnie przyprowadziłem cię tutaj, Wikciu – rzekł pan Konarski – aby pomówić z tobą na osobności. Widzę cię mizerną, schudłaś, pobladłaś; doktor musi mieć słuszność: potrzebne ci powietrze górskie, musisz zaraz jechać i to niezwłocznie.
– Ależ, bracie – poczęła pani Liwska – zkądże na to wziąść? Pan Wincenty dosyć już często mi powtarza, że tyle czyni dla nas; nie mam odwagi go prosić.
– To też prosić nie będziesz – odparł pan Konarski, – Bóg pobłogosławił zeszłorocznym żniwom, mam trochę grosza zaoszczędzonego, podzielimy się.
To mówiąc odsunął jednę ze skrytych szufladek biórka, wyjął z niej storublowy papierek i podał go siostrze. Pani Liwska ze łzami przypadła do ręki brata, lecz on nie dozwolił jej całować.
– Wszakże siostrą mi jesteś – rzekł uścisnąwszy ją czułe. – Nie wątpię, iż będąc na mojem miejscu, toż samobyś uczyniła.
Przez cały tydzień bawiła pani Liwska w Tworkach, a każdy dzień w nich spędzony uczył ją więcej kochać i szanować brata.
– Anielko – mówiła co wieczór do starszej córki – naśladuj twego wuja, kochaj siostrę i braci, jak on mnie; bądź dla nich dobra, jak oni dla mnie.
Anielka w miejsce odpowiedzi, okrywała matki ręce pocałunkami.
Nastał wreszcie dzień rozstania. Pani Liwska uściskawszy serdecznie córkę odjechała znowu do Krakowa, razem z Wandzią, błogosławiąc brata i bratowę. Anielka miała wielką ochotę, żeby Wandzia na lato w Tworkach została, ale pani Liwska ani słyszeć o tem nie chciała.
– Nie umiałabym źyć bez niej; Cóżbym robiła sama w Szczawnicy – tłumaczyła panu Konarskiemu.
Po jej odjeżdzie wszystko wróciło znowu do zwykłego trybu życia; przerwane lekcye z panną Natalią rozpoczęły się, zajęcia w ogrodzie również, ta tylko zaszła różnica, że do pokoiku Zosi, który ona jako uznana za dorosłą wyłącznie dla siebie posiadała, wstawiono dawne jej łóżeczko dziecinne a z niem przybyła mała Marychna, córka biednej wyrobnicy.
Niemało miała Zosia zrazu z nią kłopotu, był to dziki ptaszek, którego trzeba było przyswoić, ułaskawić, ugrzecznić; lecz przy pomocy Jagusi, dziewczyny do posługi, która wdzięczna zato, iż ją Zosia czytać nauczyła, całą duszą była jej oddaną, powoli przerobiła dziecinę. Marynka liczyła dopiero lat trzy, o nauce nie mogło być mowy, Zosia starała się wszakże rozwijać jej umysł, przysposabiać do nauki; uczyła ją z obrazków nazw rozmaitych ptaszków, owadów i zwierząt, opowiadała o ich obyczajach: dziecina słuchała z uwagą i z każdym dniem stawała się milszą, pojętniejszą. Sąsiedzi dziwili się Zosi, nazywali to fantazyą, chwilowym kaprysem niewieścim; lecz gdy przekonali się z czasem, że sierotka zawsze w jednakich łaskach, że Zosia coraz czynniejszą rozpościera opiekę nad całą wsią, żarty ucichły: poczęto uwielbiać to co zrazu wyśmiewano. Byli wszakże tacy, co jeszcze chcieli ją zniechęcić.
– Próżne twoje zabiegi – mówili – jeśli myślisz, że postępowaniem swojem pozyskasz serca tych prostaków, zawiedziesz się z pewnością.
Ja nie leczę chorych, nie wspieram biednych, dzieci nie uczę, aby mi miłością koniecznie zato płacili – mówiła – pełnię tylko to, co uważam za swój obowiązek. Los mię postawił jako naturalną opiekunkę tych ludzi, powinnam przeto starać się podnosić ich moralnie, przyczyniać się do ich uszczęśliwienia.
Po takich rozmowach bywała wszakże smutniejszą, lecz gdy pomodliła się serdecznie, gdy z Anielką pogawędziła, smutek się rozpraszał i znowu pełniła z miłością zadanie, które sobie za cel życia postawiła.