- W empik go
Szlachetne serca - ebook
Szlachetne serca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 233 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Z angielskiego).
Smutna to była zima: wiele, bardzo wiele rodzin pamięta ją dotąd i wspomina ze łzami w oczach. Różne choroby wysypkowe grasowały kolejno pomiędzy dziećmi, zabierając tysiące ofiar – tyfus plamisty szerzył się gwałtownie; w każdym domu, w każdem mieszkaniu rozlegały się jęki i skargi.
Pomimo wszelkich środków ostrożności, śmiertelność pomiędzy dziećmi wzrastała w przerażający sposób. Chroniono je od zaziębienia, trzymano w domu, zasłaniano drzwi sypialni ciężkiemi portyerami, aby najlżejszy powiew wiatru tam się nie dostał, opatrywano starannie okna i po dwa razy dziennie palono w piecach. Zaledwie dziecię poskarżyło się na ból głowy, musiało natychmiast iść do łóżka i brać lekarstwo, jakie doktór przepisał.
Taki rygor panował wśród rodzin zamożnych, biedacy jednak nie byli w stanie podobną troskliwością dziatwy otoczyć, a biednych, jak wszędzie tak i w Warszawie, jest więcej niż bogatych.
Tomuś Nowak liczył się do dzieci biednych. Nie czuwała nad nim niańka, ani bona, ani matka nawet, chociaż przywiązana do niego całem sercem.
Ojciec Tomusia, wyrobnik, umarł zostawiwszy żonę i dziecko bez grosza, matka musiała trudnić się praniem, aby dać utrzymanie sobie i sierocie. Zarobek to był ciężki, marne pół rubla za pracę od świtu do nocy przy balii, podczas gdy jedyne dziecko leżało chore w ubogiej izdebce i nikt się niemnie zajmował. A choroba trwała już kilka miesięcy – po odrze, widać, chłopak się zaziębił, gdyż dostał kaszlu, który go męczył i męczył i odbierał siły coraz bardziej.
W okienku poddasza brak paru szyb – Nowakowa przez oszczędność zastąpiła je papierem… mróz i wicher gospodarowały nieraz tutaj na wyścigi, aż woda w konewce marzła i przez futryny zimno też się wciskało, a na kominie paliło się tylko wtedy, gdy jeść gotowano. Tomuś kaszlał i kaszlał.
Uboga izdebka dawała schronienie dwom rodzinom, gdyż Nowakowa nie mogłaby sama opłacać trzech rubli miesięcznie. Wynajęły poddasze do współki z drugą biedaczką, Janową. Dobre to kobiecisko, ale miała dzieci gromadę, które ją nieraz do gniewu doprowadzały, zwłaszcza gdy wróciła od roboty zmęczona i głodna.
Janowa trudniła się posługą po domach. Zarabiała nie dużo, ale o piątej była już wolną i wracała do domu, zabrawszy po drodze dzieciaki swoje z ochronki, gdzie od rana czas przepędzały.
Na poddaszu robiło się gwarno, czasem aż hałaśliwie. Dzieci zaczynały sprzeczki i bitwy, matka groziła – krzyki, płacze i prośby rozlegały się naprzemian. Tomuś, zmęczony gwarem, chował główkę pod kołdrę i wzdychał do samotności, która nudziła go chwilami, lecz nie powiększała gorączki.
Najgorszym z całej gromadki był ośmioletni Michałek, zwany przez dzieci "strasznym Michałkiem". Niezgrabny, brzydki i gburowaty w obejściu, lubił dokuczać słabszym od siebie; siostrzyczki drżały przed nim, bracia również, a wszystkie psy i koty znajdujące się u lokatorów tego domu, zmykały jak szalone na widok Michałka. Wyrządzał im krzywdy przy każdej sposobności, bił, uwiązywał na sznurku, straszył ogniem, lub polewał wodą.
Tomuś, dwa lata młodszy od Michałka, a przytem wątły bardzo, doznawał często różnych prześladowań. Gdy się zdarzyło, że dla uspokojenia kaszlu, który go trapił nocami, matka kupiła choremu chłopczynie karmelków ślazowych, Michałek zabierał je bez pytania; gdy przyniosła czasem synkowi pomarańczę, niegodziwiec przywłaszczał ją sobie również. Wychodząc do roboty, matka otulała Tomusia własną chustką wełnianą, by mu cieplej było, a sama, pomimo mrozu, który pościnał wodę w rynsztokach, biegła w kaftaniku z cienkiego kortu. Myśl, że biedne dziecko nie będzie cierpiało zimna, błogiem uczuciem napełniała jej duszę; biegła, wyprzedzając przechodniów odzianych w ciepłe futra, wiatr ją smagał po twarzy, kaleczył ręce; nie zważała na to ani trochę.
Ledwie jednak drzwi się zamknęły, Michałek, idący właśnie do ochronki z młodszem rodzeństwem, zabierał chustkę choremu. Wiedział on jednak, że ile robi, gdyż zanim Nowakowa powróciła do domu, owijał zawsze Tomcia chustką matczyną, zapowiadając przytem, iż jeśli odważy się poskarżyć matce, zbije go "na leśne jabłko".
Zajęta przygotowywaniem wieczerzy dla dzieci, Janowa nie zwracała uwagi na syna, a Tomcio milczał ze strachu.
Najsłodszemi chwilami były dla chorego dziecka wieczory. Gdy mrok zapadł, izdebka, w dzień posępna i biedna, wydawała mu się najpiękniejszem mieszkaniem: czerwone płomienie ognia, huczącego na kominie, rzucały po ścianach krwawe blaski, a on nasłuchiwał, czy matka nie wraca. Na wschodach rozlegały się od czasu do czasu czyjeś kroki: to ciężkie i powolne, to lżejsze i pośpieszne – Tomcio znał jednak doskonale chód matczyny i nigdy się nie pomylił. Gdy usłyszał ciche a pośpieszne stąpanie, siadał na łóżku, bladą jego twarz oblewały rumieńce, oczy błyszczały radością, serce biło mu silnie… Gdy drzwi otwarły się nareszcie, a w progu izdebki stawała blada, szczupła kobieta, w kaftaniku kortowym, i twarz upiększoną słodkim uśmiechem ku niemu zwróciła, z ust chłopczyny wyrywał się tylko jeden wyraz: "mama", lecz całe jego serce było w tym wyrazie.
Nowakowa, mocno znużona, nie myślała przecież o spoczynku, lecz biegła wprost do łóżka chorego i objąwszy go ramieniem, tuliła do piersi. Serdeczny pocałunek łączył biedaków – czuli się w tej chwili bardzo, bardzo szczęśliwi. Matka opowiadała, że cały dzień pamiętała o nim i sięgając do kieszeni po torebkę z karmelkami, lub jaki inny przysmak, mówiła:
– A masz tu, synku, masz… przyniosłam ci coś dobrego!
Tomuś wzajemnie zwierzał się matce, jak tęsknił i oczekiwał jej powrotu, jak dzień długim mu się wydawał, a wieczór krótki i przyjemny. Na Michałka nie miał zwyczaju się skarżyć, bo przy matce zapominał o złem, które minęło; wreszcie, gdy przyszło mu to na myśl, nie chciał narzekaniem psuć chwil rozkosznych jej i sobie.
Noce mniej bywały przyjemne dla Tomcia. Przykrości doznane w dzień przedstawiały się w snach gorączkowych jeszcze straszniej, niż na jawie. Michałek przybierał postać rozbójnika, lub jakiegoś nieznanego potwora – Tomuś budził matkę krzykiem przeraźliwym lub płaczem, który ledwo mogła utulić.
Tak ciężko przebywał Tomuś ową smutną zimę. Mijały dnie, tygodnie, on wciąż leżał chory; kaszel i gorączka wyczerpywały jego siły, straszny Michałek dręczył, wiatr wciskający się do izdebki, nieraz głód, samotność wreszcie, wyciskały mu łzy z oczów.
Nadszedł luty, mroźny z początku, później słotny, szkaradny… Pewnego wieczoru Tomuś napróżno wyczekiwał powrotu matki i odgłosu jej kroków dosłuchać się nie mógł.
Janowa, sporządziwszy wieczerzę, zasiadła do niej z dziećmi, a Nowakowa nie nadchodziła. Chory chłopczyna słuchał pilnie, przykładając ucho do ściany. Co chwila ktoś szedł po schodach, lecz to nie jego matka. Pocieszał się myślą, że przy robocie ją zatrzymano – nieraz już po ósmej wracała do do domu – lecz gdy wybiła dziesiąta, w całej kamienicy ruch ustał i cisza zaległa dziedziniec, ogarnęła go trwoga. Niepokój biedaka wzrósł jeszcze bardziej, gdy Janowa mruknęła do dzieci:
– Musiało jej się coś stad…
Straszny Michałek, który zawsze korzystał ze sposobności, by mu dokuczyć, wystąpił z uwagą:
– Może cegła spadła z dachu i zabiła Nowakowę.
Rumieńce wystąpiły na blade policzki chorego, puls zaczął uderzać przyśpieszonem tętnem, gorączka się wzmogła. Tomuś leżał, lecz spać nie mógł wcale, chociaż cisza zaległa poddasze, bo dzieci Janowej do snu się układły. Ona tylko jeszcze chodziła po izbie, niespokojna o współlokatorkę.
Wreszcie, na schodach dały się słyszeć ciężkie, powolne kroki, nieznane dotąd Tomciowi. Na ich odgłos jednak serce zabiło mu silniej, siadł i wsłuchiwać się zaczął; kroki się przybliżały… Ktoś szedł na poddasze… Czyżby zmęczona dłuższą pracą, mateczka wlokła się tak powoli?… Chłopiec miał ochotę wyskoczyć z łóżka i biedz na schody. Ale czuł, że siły go zawiodą, że przewróci się niechybnie.
Ktoś stanął w progu… Tomcio powstrzymał oddech i rozszerzone źrenice zwrócił ku drzwiom – nadzieja ożywiła jego smutną duszyczkę…
Do izby weszła jakaś kobieta, otulona grubą chustką, obca zupełnie.
Uśmiech zniknął z twarzy Tomcia – to nie była jego matka.
– Czy tutaj mieszka Franciszka Nowakowa? – spytała nieznajoma.
– Tak – odparła matka Michałka, zbliżając się do przybyłej.
– Wracam ze szpitala… – rzekła kobieta. – Prałyśmy dziś obie przez cały dzień z Nowakową i wyszłyśmy razem. Na Nowym-Świecie z bramy nagle wypadła kareta, konie się rozbiegały; ja umknęłam szczęśliwie, cudem chyba, doprawdy, Nowakowa nie zdążyła. Dostała dyszlem w głowę, mocno widać, bo przewróciła się zaraz i kareta po niej przejechała. Odwiozłam ją, co żywo, do szpitala; już doktorzy są przy niej. Ale czy ją wyleczą?
Przejęta mocno wypadkiem niespodzianym, Janowa zapomniała o chorem dziecku, które to zdarzenie najwięcej obchodziło. Nie spostrzegła, że biedny Tomuś osunął się na poduszkę, gorączkowe rumieńce zniknęły, pobladł śmiertelnie, zamknął oczy i leżał bez ruchu…
Usłyszawszy, że życiu matki grozi niebezpieczeństwo, chłopczyna zemdlał.
* * *
Upłynął tydzień od owego smutnego wieczoru. Przebudziwszy się rano, Tomuś spojrzał dokoła siebie, a zdziwienie jego nie miało granic. Zamiast hałasować i kłócić się, jak zawsze przed wyjściem do ochronki, dzieci Janowej, zbite w gromadkę, stały przy kominie i rozmawiały po cichu. Nawet "straszny Michałek'' był spokojny i trzymał palec wskazujący na ustach, a wzrok jego, zwrócony surowo na młodsze rodzeństwo, mówił wyraźnie:
– Bądźcie cicho!
Tomuś przyglądał się ciekawie osobliwemu widokowi.
– Co to ma znaczyć? – myślał – nie rozumiem nie pojmuję!
Zagadka wyjaśniła się niebawem. Gdy zwrócił oczy w stronę przeciwną, ujrzał przy łóżku nieznajomego pana, z włosem jak śnieg białym, ubranego wykwintnie. Poważny pan rozmawiał z Janową, która, słuchając go, wzdychała.
– W innem miejscu – mówił – w innem otoczeniu, przy opiece i wygodach, mały wyzdrowiałby niedługo, tutaj nic mu nie poradzę. Najlepiej będzie, gdy oddacie go do szpitala.
To powiedziawszy, zwrócił się do Tomcia, a widząc, że patrzy nań przerażonym wzrokiem, pogłaskał go życzliwie.
– Nie bój się, mały, szpitala – rzekł z uśmiechem – będzie ci tam dobrze, chciej mi wierzyć".
Przy wzmiance o szpitalu, Janowa westchnęła jeszcze głośniej.
Widząc, jak jest strapioną, doktór zaczął tłómaczyć, że szpitala dla dziecka bać się nie powinna, lecz uważać go za dobrodziejstwo, za jedyną ucieczkę i przytułek chorych, którzy w domu dostatecznego pomieszczenia mieć nie mogą.
Odchodząc, wyjął z kieszeni rublowy papierek i wsunął go w rękę chorego chłopczyka.
– Poproś matki – dodał – by ci kupiła mięsa na rosół. No, do widzenia w szpitalu, tam cię raz jeszcze obejrzę i zapiszę lekarstwo. Mamy dwa miejsca wolne w szpitalu dziecinnym, śpiesz się, by ci twojego inny chory nie zajął, gdyż o to dziś najłatwiej.
Tomuś dźwignął się z łóżka, ucałował rękę poważnego pana i znowu się położył. Janowa odprowadziła doktora do sieni.
– Bóg zapłać wielmożnemu panu, Bóg zapłać! – wołała na pożegnanie, lecz gdy doktór odszedł, mruknęła z niechęcią:
– Jeśli ma umrzeć, to i szpital nie pomoże, a jak nie, to wyliże się i w domu.
Następnie udała się do sąsiadki, aby uradzić wspólnie, co robić z chłopakiem. Nowakowa nie wróciła jeszcze od Ś-go Rocha, trudno więc było działać bez jej wiedzy.
Tymczasem Tomuś leżał cichutko na swem ubogiem posłaniu i rozmyślał. Dzieci za przykładem Janowej opuściły izbę, pobiegły na podwórze, rozpowiadać pewno swoim znajomym o wizycie lekarza – nikt myśli chorego nie przerywał. Słowa doktora: "proś matki, żeby ci kupiła mięsa" przypomniały mu żywo tę najdroższą opiekunkę, której przez cały tydzień nie widział i może nie prędko zobaczy, gdyż – jak opowiadała Janowa – koło karety złamało jej nogę, musi więc pewien czas poleżeć.
Serduszko zabiło mu silnie. Szpital! wszak tam jest mama! – cóż łatwiejszego, jak dostać się do niej, gdy doktór mu iść każe.
Przejęty radością, złożył ręce jak do pacierza i długą chwilę tak pozostał. Ach! co za szczęście!… zobaczy mamę! ona go pocałuje i przytuli do piersi…
Nie wiedział biedak, że szpital dziecinny jest tylko dla dzieci, dorośli zaś mieszczą się w innych.
– Kupię jej cukierków – mówił sam do siebie, a spotkanie z matką przedstawiało mu się niby sen czarowny. – Dobry pan dał pieniędzy: kupię jej cukierków dużą, dużą paczkę!
Naraz zdawało mu się, że posłyszał głos Michałka. Zdjęty wielkim strachem, ścisnął pieniądze w drobnej dłoni i leżał, oddychając ciężko. Lecz było to tylko przywidzenie – uspokoił się też niebawem, słodkie widziadła nie wróciły jednak. Wygnała je troska, by "straszny Michałek" nie zabrał skarbu, przeznaczonego na cukierki dla mamy i na ciepłe okrycie, w które ubrać się będzie mogła, oddawszy chustkę synkowi.
Przez cały ranek i południe dręczyła go obawa. Dzieci poszły zapewne do ochrony, gdyż nie ukazywały się wcale przez ten czas na poddaszu, nic nie rozjaśniło smutnych myśli. Tymczasem zmrok ogarnął izdebkę, Tomuś począł drzemać, gdy drzwi poddasza skrzypnęły… Jakiś dziwny szmer rozległ się koło niego, ktoś zbliżył się do łóżka, i pochyliwszy się nad nim, delikatną, miękką dłonią dotknął rozpalonego czoła.
Chłopiec otworzył oczy. W źrenicach jego odmalowało się wielkie zdziwienie i zachwyt.
Anioł Boży stał nad nim, bo któżby to był inny z tak słodkiem wejrzeniem w błękitnych oczach, z miłym uśmiechem na ustach, prześliczny, złotowłosy…
– Czy ty jesteś aniołem od Boga zesłanym? – zapytał, drżąc ze wzruszenia. – Może przyszedłeś bronić mnie przed Michałkiem?
Tajemnicza postać klękła przy łóżku i ująwszy wychudłą rączkę Tomusia… rzekła dźwięcznym głosem:
– Idę prosto ze szpitala Ś-go Rocha, widziałam twoją mamę. Jest już znacznie zdrowsza; zobaczysz ją niedługo.
Tomuś uśmiechnął się z zadowoleniem i pokazał jej rublowy papierek.
– Dobry pan dał mi te pieniądze – rzekł do nieznajomej. – Mam za co kupić mamie karmelków i ciepłą szubkę.
Ona pogłaskała jasną główkę chłopczyka.
– A ty, jak się miewasz? – zapytała, patrząc mu w oczy. – Przyrzekłam twej matce, że cię odwiedzę, a potem zaniosę wiadomość o tobie.
To powiedziawszy, zaczęła się rozglądać po izdebce i twarz jej posmutniała.
Chłopiec wstrząsnął głową.
– Nie jest mi lepiej – rzekł, cicho westchnąwszy – czuję nawet, że gorzej. Ale, na Boga, nie mów tego mamie; powiedz, że kupię jej ciepłą szubkę… Słuchaj, jesteś pewno aniołem, Bóg przysłał cię po mnie, abym nie cierpiał i nie płakał… zabierzesz mnie do nieba. Tam podobno jest bardzo pięknie i dobrze… Ale i mamę weź ze mną razem, bo za nic mamy tutaj nie zostawię… tęskniłaby bardzo.
Nieznajoma ucałowała Tomusia.
– Dobrym jesteś synkiem – rzekła z czułością – wierzę, iż mama zatęskniłaby się bez ciebie… lecz ja cię do nieba nie poniosę, bo nie jestem aniołem…
– A więc może królewną z bajki, albo dobrą wróżką? – pytał, zapatrzony w uroczą postać i dotknął nieśmiało jej aksamitnego okrycia.
– Nie zgadłeś – rzekła z uśmiechem. – Ja jestem córką dobrego pana, który dziś rano był u ciebie. Nazywam się Leonia Rajska, mój ojciec jest doktorem przy szpitalu dziecinnym. Nie potrzebuję pracować na chleb, gdyż ojciec mój bogaty, lecz ponieważ bez zajęcia byłoby mi smutno i nudno, odwiedzam chorych po szpitalach, biednych w suterynach i na poddaszach, niosąc pociechę, o ile umiem. Od matki twojej dowiedziałam się o tobie, więc prosiłam ojca, by cię odwiedził, a teraz sama przychodzę. Nie jestem aniołem, lecz kobietą, która kocha biedne, słabe dzieci.
Tomuś zaprzeczył energicznym ruchem głowy.
– Nie jesteś kobietą! Roześmiała się wesoło.
– Co to ma znaczyć?
– Kobiety nie ubierają się tak pięknie! – odparł chłopiec, gładząc z zadowoleniem miękką tkaninę okrycia i sukni.
– Więc jestem panią?
– Tak, jesteś panią – szepnął Tomuś – wielką panią! – dodał, wpatrując się z zachwytem w córkę doktora. – A może w niebie moja mama będzie też wielką panią? – zapytał po chwili.
Leonka, pochylona nad dzieckiem, chciała mu coś odpowiedzieć, gdy chłopak drgnął, zacisnął konwulsyjnie rękę, w której trzymał pieniądze; twarz jego stała się bardzo blada, a wzrok, skierowany ku drzwiom, zdradzał trwogę.
– Co tobie? – zawołała Leonka, dziwiąc się tak nagłej zmianie i objąwszy go ramieniem, siadła na łóżku. – Co ci się stało?
że ta nieznajoma wie o wszystkiem; pragnął uciec przed nią. Ona usiłowała go zatrzymać, a spojrzenie jej mówiło najwyraźniej:
– Jesteś zły, szkaradny, niegodziwy chłopiec.
Michałek bał się coraz bardziej groźnego spojrzenia nieznajomej; ten wzrok surowy, a czysty zarazem, budził w nim straszny niepokój. Drżał, jak w febrze, a głos sumienia odzywał się coraz donośniej:
– Byłeś zły dla chorego dziecka, dokuczałeś mu, krzywdziłeś…
Nareszcie, chłopak znalazł się przy drzwiach. Pochwycił za klamkę i uciekł z izby, później na dół, aż dudniło na schodach.
Leonka wróciła do Tomusia.