Szlachetne serce - ebook
Szlachetne serce - ebook
Maggie Montgomery od dawna pragnęła zobaczyć Amerykę. Jej marzenie nareszcie się spełnia. Odwiedza ukochanego brata Rylana, uciekając tym samym od niechcianych zalotów Neilla Fitzgeralda. Jednak Maggie skrywa pewien sekret. Planuje zostać w Ameryce, aby znaleźć tu nie tylko szczęście, ale też miłość swojego życia. Gdy przybywa do Irlandzkich Łąk, spotyka intrygującego mężczyznę. Na początku myśli, że to jeden ze stajennych, ale kiedy Rylan domaga się, by trzymała się z daleka od Adama O’Leary’ego, Maggie uświadamia sobie, że to brat Colleen, który niedawno wyszedł z więzienia. Nie potrafi jednak sprawić, by jej serce podporządkowało się prośbie brata.
Adam O’Leary zawsze czuł, że nie zasługuje na swoje miejsce w rodzinie. Czas spędzony w więzieniu tylko utwierdził go w tym przeświadczeniu. Teraz, kiedy już odzyskał wolność, ma nadzieję, że uda mu się zmienić i odzyskać zaufanie najbliższych. Choć wcale tego nie chce, coraz bardziej zakochuje się w Maggie Montgomery.
Podczas gdy wszyscy starają się, żeby ich rozdzielić, pomiędzy tym dwojgiem rodzi się uczucie, którego nic nie może zniweczyć. Czy Adam zmienił się naprawdę? I czy jego grzeszna przeszłość nie okaże się zbyt trudna do uniesienia dla Maggie?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65843-35-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZERWIEC 1914
NOWY JORK
– Tam jest! Statua Wolności!
Żywiołowy okrzyk jakiegoś dziecka wzbudził entuzjazm pomiędzy ściśniętymi pasażerami, gdy parowiec zbliżał się do portu w Nowym Jorku.
Maggie Montgomery wyciągała szyję, by po raz pierwszy na własne oczy zobaczyć ten słynny widok. Kiedy tylko stłoczone głowy rozsunęły się na tyle, że mogła dojrzeć olbrzymie uniesione ramię trzymające pochodnię, przeszył ją dreszcz niecierpliwości, tak gwałtowny i mocny jak wiatr, który szarpnął chustką okrywającą jej włosy. Amerykański symbol wolności. Nowego życia.
Jej nowego życia.
Złapała mocno za ramię brata, wołając:
– Dasz wiarę, Gabe? Dotarliśmy do Ameryki!
Gabe skinął ze wzrokiem utkwionym w ten cud piętrzącej się przed nimi olbrzymiej statuy.
– Nie da się zaprzeczyć, to jest imponujące – wyrzekł nabożnym szeptem, który prawie całkiem zniknął w szumie wiatru.
Zacisnęła dłoń na rękawie jego płaszcza, zdając sobie sprawę, że był tak samo poruszony jak ona. Nawet w najśmielszych marzeniach nigdy nie wyobrażała sobie tej chwili, gdy jej skrywane od dawna pragnienie, by móc podróżować i zobaczyć inne strony świata, faktycznie się spełni. A teraz, właśnie tutaj, dokonywała się ta długa podróż, której celem było spotkanie z ich starszym bratem, Rylanem, oraz jego rodziną w Nowym Jorku.
Jakie przygody czekają tu na nią?
Gabe chwycił siostrę za łokieć i rzekł:
– Chodźmy na drugą stronę i popatrzmy na port. Może Rylan już na nas czeka.
Rosły młodzieniec nie miał najmniejszego problemu, by przecisnąć się wraz z siostrą na przeciwległą część pokładu i zająć miejsce koło barierki. Maggie wyczuwała zniecierpliwienie wśród rozmawiających i śmiejących się pasażerów, z których część, tak jak ona, widziało wysokie budynki Nowego Jorku po raz pierwszy w życiu.
Oszałamiające – to było jedyne, co przychodziło jej teraz na myśl. Tak bardzo różne od jej małej wioski w Cork. Malujący się przed nią ogrom sprawiał, że czuła się tak malutka jak mróweczka i, choć z wdzięcznością przyjmowała opiekuńczy uścisk brata wokół kibici, pomagający jej utrzymać się przy barierce, nie mogła powstrzymać nerwowego drżenia, które przenikało jej ciało. Gabe przyciągnął ją bliżej siebie.
– Jest ci zimno, kochanie?
– Nie, to z wrażenia. – Albo raczej z nerwów. Ale Maggie nie zamierzała się dzielić akurat tym spostrzeżeniem z nadopiekuńczym bratem. – Tak dawno nie widzieliśmy się z Rylanem. Mam nadzieję, że nas pozna. – Przerwała i popatrzyła w podobne do swoich, szare oczy Gabe’a. – Myślisz, że on się zmienił?
Silny wiatr wzburzył ciemne włosy Gabe’a, zarzucając mu je na czoło. Młodzieniec wetknął czapkę w kieszeń płaszcza, rezygnując z próby utrzymania jej na głowie przy tak mocnych powiewach znad oceanu.
– Nic się nie bój. Po tym, gdy poślubił miłość swojego życia i adoptował malutką Delię, na pewno jest szczęśliwym sobą.
Fakt, że Rylan i Colleen przyjęli do siebie jedno dziecko z sierocińca, którym kierował Rylan, sprawił, że miłość Maggie do jej brata wzrosła jeszcze bardziej.
– Delia musi mieć teraz siedem albo osiem lat.
– Akurat najlepszy czas, żeby zachwycić się pięknem i charakterem swojej cioci Maggie – rzucił Gabe, zaczepnie ciągnąc za jakiś wystający spod jej nakrycia głowy kosmyk włosów.
Pacnęła go w odpowiedzi.
– Daj spokój. Nie jestem piękna. Zwłaszcza w kontekście nowojorskich wymogów. – Uśmiechnęła się. – Czytałam jakieś amerykańskie magazyny, żeby przygotować się na to, co się tutaj nosi. – Szarpnęła za rękaw swojego wysłużonego brązowego płaszcza i dodała: – Obawiam się, że wyjdę na wyjątkowo niemodną.
– O nic się nie martw. Colleen, a także inne damy z rodziny O’Learych z pewnością pomogą ci w kwestii garderoby. Na pewno nie będą miały nic przeciwko, żeby pożyczyć ci jakąś suknię. – Gabe uśmiechnął się szeroko, ukazując tym samym dołeczki w obu policzkach.
Serce Maggie wypełniło się miłością do przystojnego brata, który od tak dawna był dla niej opiekunem. Wiedziała, że Gabe nie był zbyt chętny, by wyruszyć w tę podróż, i że robił to na prośbę matki. Reszta rodziny zgodnie stwierdziła, że ona i Gabe zostaną w Ameryce do końca lata. Wystarczająco długo, jak myślała matka, żeby Gabe zapomniał o politycznych rozruchach w Irlandii. I wystarczająco długo dla byłego adoratora Maggie, by mógł wymazać ją z pamięci i zająć się własnym życiem.
W następstwie pełnych emocji wydarzeń związanych z jej nieudanymi zaręczynami z Neillem Fitzgeraldem, mama bez chwili wahania dała pieniądze na tę podróż. Kiedy jednak nadszedł czas wyjazdu, okazało się, że opuszczenie rodzicielki było najtrudniejszą rzeczą, jakiej doświadczyła Maggie.
– Hej, co tam? Skąd ta kwaśna mina? – zapytał Gabe, szturchając ją. – Wyglądasz, jakby ktoś ci zepsuł przytulankę.
Dyskretnie pociągnęła nosem i uniosła podbródek.
– Tylko trochę tęsknię za domem. I tyle. Tu jest całkiem inaczej, prawda? – Gestem wskazała na będące coraz bliżej wybrzeże.
– Zgadza się. – Gabe uścisnął ją po raz kolejny i posłał znaczące spojrzenie. – Mama da sobie radę z pomocą Paddy’ego i Claire oraz wnuków. Nie obwiniaj się o nic.
O nic poza sekretem, który chowała w sercu. Ale teraz nie było sensu rozwodzić się nad tym.
Głośne krzyki dochodzące z górnego pokładu przyniosły poruszenie wśród zgromadzonych poniżej ludzi.
– Wygląda na to, że przybijamy do portu. Lepiej pozbierajmy swoje bagaże.
Gdy tylko załoga opuściła trap, zniecierpliwieni pasażerowie pognali w stronę wyjścia. Porwana ogólnym pędem, Maggie zacisnęła jedną dłoń na swojej torbie, a drugą na ręce Gabe’a. Jak im się w ogóle uda znaleźć Rylana w całym tym zgiełku?
Nogi drżały jej podczas pierwszych po siedmiu dniach kroków na stałym lądzie. Skoncentrowała całą uwagę na tym, by utrzymać się w pionie i ledwie była w stanie objąć wzrokiem nadbrzeże i tłumy krzątających się wokół ludzi. Do jej nozdrzy docierał stęchły zapach surowych ryb i niedomytych ciał.
Gabe skierował ją w stronę wolnej przestrzeni pod ścianą i stawiając bagaże na ziemi obok niej, powiedział:
– Zaczekaj tutaj i odpocznij chwilkę. Ja postaram się znaleźć Rylana. – Wyjął czapkę z kieszeni i nasunął na swoje niesforne włosy. – Nie ruszaj się stąd, zanim wrócę. Obiecujesz?
– Obiecuję. – Wcale nie miała zamiaru nigdzie się ruszać. Wystarczało jej, że może obserwować wszystko, co się działo w porcie, mężczyzn rozładowujących okręt i pozostałych pasażerów wylewających się z pokładu. Maggie rozwiązała pod brodą węzeł chustki i zdjęła ją, a potem wetknęła w kieszeń płaszcza. Przez całą podróż swoje długie, ciemne włosy wiązała w warkocz i owijała ciasno wokół głowy w obawie przed wszami albo jakimiś innymi, obrzydliwymi pasożytami.
– Maggie! To ty?
Obróciła głowę w stronę, skąd dobiegał rozradowany głos. Na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech, a oczy wypełniły się mimowolnie łzami szczęścia.
– Rylan!
Najstarszy brat energicznie przepychał się w jej kierunku, nie bacząc na bagaże i stłoczonych ludzi, a potem porwał ją w objęcia. Uścisnęła go mocno, gdy całował ją w oba policzki.
– Ach, Maggie. Wyglądasz jeszcze piękniej niż ostatnim razem, gdy się widzieliśmy. – Rylan otarł łzy wzruszenia.
Maggie uwielbiała go za to, że był tak wylewny i nigdy nie starał się kryć swoich emocji, lecz przeżywał je w pełni.
– Uroczy z ciebie kłamczuch. Wyglądam fatalnie po tygodniu spędzonym na tej rozkołysanej łajbie. – Roześmiała się głośno, ciesząc się, że znów go widzi. – Ty zaś wyglądasz wspaniale. Małżeństwo ci służy.
Mrugnął do niej i uśmiechnął się szeroko.
– Jakżeby miało być inaczej z tak przepiękną żoną jak moja Colleen?
Maggie uścisnęła go znowu, mówiąc:
– Tak się cieszę, że cię widzę. Bardzo za tobą tęskniłam. – Ucałowała go w policzek. – Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć moją bratową i bratanicę.
Spotkała małą Delię trzy lata temu, gdy Rylan przywiózł swoją nową rodzinę do Irlandii na dosyć niezwykłą podróż poślubną. Po zakończeniu procesu adopcji Delii, Rylan i Colleen brali ze sobą wszędzie swoją małą córeczkę.
– Colleen równie niecierpliwie wygląda twojego przyjazdu. – Wyprostował się i rozglądnął dookoła. – A gdzie jest Gabe? Nie powinien cię zostawiać samej.
– Szuka ciebie. Nie widziałeś go?
– Nie – odparł, marszcząc czoło. – Mam nadzieję, że nie wpakował się w żadne kłopoty. W okolicy jest trochę podejrzanych typów, którzy tylko wypatrują, jak obrobić kieszenie niczego niepodejrzewających podróżnych schodzących na ląd.
– Bez obaw, braciszku. Nikt nie ruszał moich kieszeni.
Rylan uśmiechnął się i odwrócił, by pochwycić brata w solidnym uścisku.
– Ale to trwało – skwitował Gabe, poklepując Rylana po plecach.
Starszy brat skinął twierdząco.
– Nie masz pojęcia, jak dobrze jest mieć swoją rodzinę po tej stronie oceanu. Chodźcie. Colleen będzie się martwić, jeśli wkrótce się nie zjawimy.
Mężczyźni podnieśli torby podróżne i cała trójka ruszyła w stronę głównej ulicy prowadzącej do miasta. Teraz, gdy czuła się pewniej, Maggie chłonęła każdy detal pełnego kolorów otoczenia – wspaniałych budynków, tak wysokich, że ledwie była w stanie dostrzec ich wierzchołki, jaskrawych ubrań w przeróżnych stylach i oryginalnych akcentów oraz rozmaitych języków wśród mijających ją ludzi.
Przeszli jakieś dwa kwartały, gdy Rylan się zatrzymał.
– Stąd pojedziemy dalej tramwajem, który zabierze nas do mojej dzielnicy – oznajmił i postawił bagaż na ziemi koło znaku. – Nie mamy samochodu, więc musimy korzystać z tramwajów albo chodzić na piechotę.
– Nie musisz się tłumaczyć, Ry. Przecież wiesz, że u nas wszędzie chodzimy – odparł Gabe.
Maggie uśmiechnęła się i dorzuciła:
– Tramwaj to dla mnie luksus.
Tak jak cała ta podróż.
Jedyną kwestią, która przyćmiewała jej entuzjazm było nieustające poczucie winy, które nie odstępowało jej na krok. Każdy myślał, że przyjechała tu tylko na lato, ale tak naprawdę wcale nie zamierzała wracać do Irlandii. Okazja wyjazdu do Ameryki, gdzie mogła uciec od ograniczeń małej wioski i szukać szczęścia w wielkim mieście, to było marzenie, którego Maggie nie zamierzała porzucić. Nawet jeśli miało to oznaczać, że będzie musiała na zawsze pozostawić ukochaną mamę.
Dwadzieścia minut później, po niespokojnej jeździe tramwajem, w którym rzucało nimi gorzej niż na pokładzie bujanego falami statku, Gabe pomógł siostrze zejść po stopniach pojazdu. Postawił torbę na ziemi i zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech.
Widoki mijane podczas jazdy sprawiły, że puls przyspieszył mu bardziej, niż mógł się spodziewać. Ze względu na niespokojną sytuację polityczną w Irlandii wcale nie chciał wyjeżdżać z ojczyzny. Zgodził się na to jedynie dlatego, by mama nie musiała się denerwować samotną podróżą Maggie. Być może trochę niesłusznie, Gabe był przygotowany na to, że będzie darzyć nienawiścią wszystko, co napotka w Nowym Jorku. Jednakże o mało nie spadł z siedzenia, kiedy mijali tutejszą remizę i przez otwarte drzwi zdołał dostrzec błyszczący czerwony wóz strażacki. Poza czasem spędzonym z Rylanem i jego rodziną, Gabe liczył na to, że dowie się, jak działa nowojorska straż pożarna. Miał nadzieję, że uda mu się przywieźć jakieś ciekawe rozwiązania do swojego wiejskiego oddziału w Cork. Wszelkie unowocześnienia będą mile widziane w ich małym miasteczku.
Po parominutowym spacerze Gabe zwolnił, gdy jego brat zatrzymał się u stóp betonowych schodów.
– To tutaj – oświadczył Rylan i zaczął wspinać się po schodach prowadzących do wysokiego, ceglanego budynku.
W porównaniu do ich rodzinnej chatki w Irlandii, dom Rylana wydawał się być wielki jak jakieś zamczysko. A jednak Gabe nie zamieniłby bujnych zielonych łąk otaczających ich kryty strzechą dom na nic innego. Przebiegł wzrokiem wzdłuż ulicy, na której w równych rzędach rozciągały się podobne budynki i nie było widać ani śladu źdźbła trawy. Gdzie Delia miała biegać i się bawić?
– Przestań już się gapić i wchodź – rzucił Rylan ze śmiechem.
Pchnięciem otworzył główne drzwi i weszli do długiego, wąskiego korytarza. W oddali rozległ się odgłos szybkich kroków i niemalże w tej samej chwili w ich stronę wybiegła dziewczynka.
– Mamo, pospiesz się. Już są! – Mała blondyneczka podbiegła do Rylana i rzuciła się w jego rozpostarte ramiona.
Rylan rozpromienił się na widok córki.
– Pamiętasz wujka Gabe’a i ciocię Maggie, prawda?
Delia skinęła i schyliwszy głowę, wyznała:
– Pamiętam ciocię Maggie, bo jest taka piękna.
Gabe powstrzymał parsknięcie. Maggie zignorowała go i wyjęła dziecko z objęć Rylana.
– Nie tak piękna jak ty, cukiereczku. Cóż ja bym dała za takie jasne włosy jak twoje – dodała i obsypała policzki dziewczynki pocałunkami, powodując tym samym chichoty małej.
Rylan puścił żonie oko, gdy Colleen stanęła u jego boku i zawołał:
– Jest i moja piękna żona. Już myślałem, że cię porwały irlandzkie skrzaty.
Colleen żartobliwie pacnęła męża w ramię. Trzy lata małżeństwa nie przygasiły jej ognistych włosów i fioletowo-niebieskich oczu.
– Ciii! – zganiła męża i zwróciła się w stronę Gabe’a, by przywitać go uściskiem.
On ucałował ją w policzki, mówiąc:
– Świetnie cię znów widzieć, Colleen.
– Ogromnie się cieszymy, że mogliście nas odwiedzić. Rylan tak bardzo tęskni za rodziną.
Miłość promieniejąca z jej twarzy sprawiła, że Gabe wstrzymał oddech. Jak to musi być, gdy taka wspaniała kobieta darzy cię uczuciem? To nie to, co kaprysy Brigidy, która rzuciła go dla innego strażaka. Gabe stanowczo odrzucił od siebie myśli o jego nieszczęsnej miłości i skupił się na rodzinie brata.
Colleen wzięła w objęcia Maggie.
– Na pewno jesteś wykończona po podróży. Proszę, rozgość się w salonie, a ja nastawię wodę na herbatę.
Rylan wziął od nich płaszcze i powiesił na wieszaku, a potem poprowadził gości przez drzwi po prawej stronie do przytulnego pokoju dziennego, gdzie radośnie trzaskał ogień w kominku. Przed paleniskiem ustawione były dwa fotele i sofa.
Maggie opadła na kanapę, a mała Delia nadal wisiała jej u szyi.
– Masz ochotę na kapkę irlandzkiej whiskey? – zapytał brata Rylan.
Gabe zaprzeczył ruchem głowy, dodając:
– Nie, dziękuję. Miałem jednego kaca za dużo i wyleczyłem się z tej słabostki. Herbata będzie idealna.
Rylan zajął miejsce naprzeciw Gabe’a.
– A jak się czuła mama, gdy wyjeżdżaliście? Czy naprawdę nie miała nic przeciwko, żebyście przyjechali tutaj we dwójkę?
– Zupełnie. Sama chciałaby przyjechać, ale jej zdrowie nie jest jeszcze w najlepszym stanie. Paddy i Claire zajmą się nią podczas naszej nieobecności. Także Tommy i Eileen będą pomagać.
Cień smutku przemknął przez rysy Rylana.
– Szkoda, że nie mogę wyrwać się na jakiś miesiąc i jechać z wizytą do domu, ale sierociniec ostatnio pęka w szwach i nie mógłbym zostawić wszystkiego na głowie Colleen.
– Aha? Czy jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć? – Maggie puściła oko Rylanowi ponad głową Delii.
Gabe spodziewał się trochę, że po przyjeździe zastanie Colleen brzemienną, jednakże jej szczupła sylwetka nie zapowiadała rychłego nadejścia bratanicy lub bratanka.
Rylan zmarszczył brwi i powiedział:
– Nie, i to dosyć delikatny temat, więc wolałbym, żeby nikt z was nie wspominał o tym, o ile ona sama nie poruszy tej kwestii.
– A więc, Rylanie – zaczął Gabe, korzystając z okazji do zmiany tematu – czy jest taka możliwość, żebyś oprowadził mnie jutro po najbliższym posterunku straży pożarnej?
– Czy ty tylko o tym umiesz myśleć? – zapytała Maggie, przewracając oczami. – Nie możesz choć na chwilę zapomnieć o pożarach?
– Nie, jeśli ma to we krwi, moja droga siostro. – Rylan podniósł się i zaczął szturchać palące się polana, z których z sykiem uniósł się wyższy płomień. – Prawdę mówiąc, znam się dosyć dobrze z komendantem Witherspoonem. Regularnie przeprowadza kontrole w sierocińcu. Mógłbym zorganizować ci taką wycieczkę, jeśli chcesz.
– Byłoby świetnie. Im prędzej, tym lepiej.
Rylan roześmiał się.
– Widzę, że od tego zamknięcia na łodzi zrobiłeś się bardzo niecierpliwy. Nic się nie martw. Na pewno uda mi się znaleźć chwilkę jutro, żeby cię tam zabrać.
Gabe poczuł przeszywający go dreszcz podniecenia i serce zabiło mu szybciej. Gdy tylko uda mu się poznać od środka słynne nowojorskie komendy strażackie, wróci do kraju jak bohater i będzie mieć szansę uzyskać awans w pracy.
Na samą myśl o tym uśmiechnął się i poczuł, że ta niechciana podróż do Ameryki może okazać się dużo znośniejsza.2
Ostre szczęknięcie metalu odbiło się echem wśród wilgotnych korytarzy nowojorskiego więzienia, gdy drzwi celi zamknęły się za nim. Adam O’Leary wyprostował zgarbione plecy i przygotował się na swój ostatni spacer głównym więziennym korytarzem. Powinien czuć radość, ekstatyczną satysfakcję w związku z wypuszczeniem go z zamknięcia po prawie trzech latach. A jednak żołądek ściskał mu nerwowy strach. Jak będzie wyglądać jego spotkanie z rodziną – tą religijną, ukształtowaną moralnie rodziną – po procesie i uznaniu go winnym przewinień?
Stęchły smród niemytych ciał niósł się po korytarzu, aż dotarł do ostatniej kraty. Strażnik zagrzechotał pękiem kluczy i wybrał jeden z nich, by otworzyć drzwi, a potem wyprowadził Adama na zewnątrz. Szli dalej razem do dużego pomieszczenia, w którym znajdowała się wysoka lada i kilka długich ławek.
– Niechętnie, ale muszę przyznać, O’Leary, że będę tęsknił za twoją paskudną mordą. – Człowiek, którego Adam znał tylko jako Sarge, skrzywił lekko usta, co miało być chyba uśmiechem.
Adam skinął i obdarzył go szczerym spojrzeniem.
– Dziękuję, Sarge. Za wszystko. Dzięki tobie życie w tej dziurze było choć trochę bardziej znośne. – Adam wyciągnął rękę, nie do końca pewny, czy Sarge przyjmie jego dłoń. Ale mężczyzna pochwycił ją w swoją szeroką łapę i mocno ścisnął.
– Powodzenia tam na zewnątrz, chłopie. I staraj się tym razem trzymać z dala od kłopotów.
– Postaram się.
Sarge poklepał go po raz ostatni po ramieniu, a potem Adam został sam na sam z zasiadającym przy biurku urzędnikiem. Gdy tylko podpisał wymagane dokumenty, mężczyzna wręczył mu brązową paczkę, która zawierała jego zużyty skórzany portfel i zegarek kieszonkowy.
– Dostajesz pieniądze na zakup biletu w jedną stronę, po tym jak znajdziesz się na lądzie. – Mówiąc to, urzędnik przesunął po blacie w jego kierunku kilka banknotów. – Łódź patrolowa czeka na ciebie w porcie. I nie pokazuj mi się tu już więcej. – Szorstkie ostrzeżenie wcale nie pasowało do wyrazu, który malował się w oczach mówiącego.
– Nie zamierzam wracać, sir. Dziękuję. – Adam wsunął pieniądze do portfela i wetknął go do tylnej kieszeni. Ciężar skórzanego przedmiotu sprawił, że spodnie zawisły mu na biodrach, przypominając dodatkowo o kilogramach, które stracił od czasu przybycia do tego miejsca. Miał nadzieję, że wyborna kuchnia pani Harrison poprawi wkrótce ten stan rzeczy.
O ile tylko ojciec pozwoli mu wrócić do domu.
Adam narzucił na siebie marynarkę i naciągnął czapkę na rozwichrzone kasztanowe włosy. Teraz z pewnością przydałby mu się dobry fryzjer i golibroda. Z ponurym wyrazem twarzy wziął małą torbę, w której miał swoje jedyne ubranie na zmianę, uchylił czapkę przed urzędnikiem i skierował się do głównego wyjścia.
Niecałą godzinę później wysiadł z łodzi patrolowej na przystani przy Wschodniej 34 ulicy. Jaskrawe słońce oślepiło go na chwilę, gdy szedł wzdłuż przejścia w stronę drogi. Na rogu Pierwszej Alei zatrzymał się, próbując zorientować w swoim położeniu. Odzwyczaił się już od pędzących ludzi, samochodów i koni na ulicach. Rozległ się dźwięk dzwonka przejeżdżającego obok tramwaju – dźwięk, którego Adam nie słyszał od wieków. Czyste niebieskie niebo i długie arterie kusiły go. Zamiast tego, zwrócił się w kierunku dworca, gdzie miał wsiąść w najbliższy pociąg zmierzający na Long Island.
Przeszedł parę przecznic, ciesząc się wolnością samodzielnego spaceru bez pary oczu strażnika, który obserwowałby każdy jego ruch. To było jak rozpusta, radować się świeżym powietrzem i nie musieć znosić potu i mozołu rozłupywania skał. Szedł w stronę dworca kolejowego, ale zwolnił kroku, gdy okolica stała się bardziej znajoma. Przyciągany w to miejsce, jakby wbrew własnej woli, ruszył szybciej i dotarł pod dobrze znany mu adres.
Adam zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, naprzeciw wysokiego, ceglanego budynku przy Lexington Avenue i stał po prostu, wpatrując się w to miejsce. Napis na grawerowanej mosiężnej tablicy głosił: „Dom dziecka im. św. Rity”. Porównując obecny stan budynku z tym, który zapamiętał, Adam dostrzegł kilka subtelnych zmian, jakie przypisywał działaniu swojej siostry i jej męża, Rylana, który był tutaj nowym kierownikiem. Miłe dla oka donice z kwiatami ozdabiały betonowe schody prowadzące do głównego wejścia. Na oknach parteru poustawiane były także kwitnące kolorowo skrzynki. Colleen zawsze uwielbiała świeże kwiaty.
Tocząc wewnętrzną walkę, Adam przeszedł prze ulicę. Nie zamierzał nachodzić Colleen, ale pokusa ujrzenia jej wygrała. Przez otwarte okno dochodziły go głosy dzieci. Piskliwe okrzyki maluchów wzbudziły w nim jakąś tęsknotę. Czy on kiedykolwiek w ogóle czuł się tak beztrosko? Nawet jako dziesięcioletni chłopiec rzadko się śmiał albo oddawał niefrasobliwym zabawom. W przeciwieństwie do mieszkających za tymi murami sierot, miał w życiu wszystko, czego potrzebował, a jednak mimo to, wydawało się, że one były szczęśliwsze niż on.
Odsunął od siebie narastający przypływ żalu i przywołał w myślach pełną życia osobę swojej siostry, która doglądała potrzeb tych dzieci. Żałował, że nie ma na tyle odwagi, żeby wejść po schodach, wziąć ją w objęcia i powiedzieć jej, jak bardzo za nią tęsknił przez te wszystkie lata. Ale niepewność co do tego, jak go przyjmą, wstrzymywała go w miejscu. Pomimo kilku listów, które otrzymał od Colleen w czasie, gdy był w więzieniu, Adam nie potrafił do końca odgadnąć, jakie uczucia żywiła do niego siostra. Czy przyjęłaby go, czy raczej wyrzuciła? Nie winiłby jej za to drugie posunięcie, mając na uwadze fakt, że nawet nie zjawił się na jej ślubie. Gdyby tylko wtedy wiedział, że parę tygodni później nie będzie już na wolności, bo zostanie aresztowany podczas nalotu policji na Lucky Chance Saloon, z pewnością dokonałby innego wyboru.
A to był tylko jeden z wyrzutów, które obecnie go prześladowały.
Wetknął ręce w kieszenie marynarki i niechętnie odwrócił się od wejścia, gotowy opuścić to miejsce. W tym jednak momencie pełne entuzjazmu okrzyki dobiegające z boku budynku przyciągnęły jego uwagę. Idąc za hałasem, obszedł dom boczną dróżką i znalazł się w alejce prowadzącej na podwórko z tyłu, odgrodzone wielką żelazną kratą. Był na tyle wysoki, że mógł widzieć, co się dzieje ponad przyległym żywopłotem.
– Biegnij, Billy. Dasz radę! – wysoki chłopak krzyczał do swojego kolegi, który obiegał coś, co miało być chyba kolejnymi bazami zrobionymi z płóciennych worków.
Na drugim końcu tego trawiastego boiska, podciągając do kolan spódnicę, ciemnowłosa kobieta biegła za piłką. Jednym płynnym ruchem pochwyciła ją i rzuciła w stronę chłopca czekającego na drugiej bazie. Pomimo jej herkulesowego wysiłku, biegacz zdołał bezpiecznie dotrzeć do celu. Pojedyncze jęki zawodu starły się z wiwatami. Kobieta śmiała się i wracając na miejsce, powiedziała:
– Nieźle, Billy. Kto teraz bierze kij?
Jej silny irlandzki akcent przykuł uwagę Adama. Brzmiała tak, jakby dopiero co wysiadła z parowca płynącego prosto z Irlandii.
Drobna dziewczynka o blond włosach podbiegła do niej i złapała za spódnicę, wołając:
– Panno Montgomery, muszę do łazienki.
Panna Montgomery przykucnęła przed maluchem i ujmując jej dłoń, zapytała:
– Jak masz na imię, kochanie?
– Sarah.
Kobieta skinieniem ręki przywołała jedną ze starszych dziewczynek stojących po drugiej stronie boiska.
– Czy mogłabyś, proszę, iść z Sarą do środka?
– Tak, proszę pani. – Podeszła i ujęła Sarę za rękę, a potem zniknęły Adamowi z oczu.
– A czy pan Rylan mógłby wyjść i z nami pograć? – zapytał panny Montgomery chłopiec z potarganymi włosami.
– Teraz nie, pracuje – odpowiedziała, a potem krzyżując na piersi ramiona i udając, że marszczy w grymasie niezadowolenia swój lekko zadarty nos, zapytała: – Chcesz powiedzieć, że ja nie jestem dla was wystarczająco dobra?
Chłopiec uśmiechnął się szeroko.
– Nie jest pani zła... jak na dziewczynę.
Mruknąwszy teatralnie, bez wątpienia na pokaz, zaczęła gonić brzdąca. Ten tylko pisnął i dał nura obok niej. Adam był tak zajęty obserwowaniem całej tej sceny i ujmującej młodej kobiety, że zbyt późno dotarło do niego, że chłopiec zmierzał prosto w stronę bramy, przy której właśnie stał. Szybko skrył się za wysokim żywopłotem odgradzającym go od podwórka. Czy zdążyli go zauważyć?
Głośne szepty zmroziły go. Ucieczka nie miała sensu. Tylko by zwrócił na siebie uwagę, uciekając z miejsca zbrodni. Ostatnim razem, gdy tego próbował, nie skończyło się to dla niego dobrze.
Brama otworzyła się, skrzypiąc, jakby zawiasy chciały wyrazić swój protest. Szum materiału obszernej spódnicy był coraz bliżej i zanim Adam zdołał wziąć oddech, kobieta podeszła i stała tuż przed nim.
– Czy mogę w czymś panu pomóc, sir? – Choć pytanie pozornie było grzeczne, z wyrazu jej twarzy i tonu głosu łatwo dało się wyczytać podejrzliwość.
Jej oczy, w chłodnym, zielonoszarym odcieniu, działały na niego hipnotycznie. Zamrugał i wyprostował się, wychodząc zza swojej zielonej kryjówki.
– Nie, dziękuję, proszę pani.
Oparła na biodrach zaciśnięte w pięści dłonie.
– Co pan tu robi, szpiegując tak nas?
Ależ zadziorna. Mimo że przewyższał ją o głowę, nie okazała ani cienia strachu. Adam przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Jak miał wyjaśnić swoje zachowanie?
– Przykro mi, jeśli stałem się powodem jakiegoś niepokoju. Głosy dzieci przywabiły mnie tutaj. – Uchylił czapki i skinął szybko. – Dobrego dnia pani życzę.
Kobieta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Stóp odzianych w zużyte buty, poprzez zbyt duże ubranie, które wisiało na jego ramionach, aż po głowę okrytą czapką, która nie była w stanie ukryć jego zmierzwionych włosów. Co sobie o nim mogła myśleć? Nieszczęśliwy kloszard poszukujący jałmużny? Serce waliło mu w piersi... i wcale nie było to niemiłe. Po raz pierwszy od lat czuł, że może żyć pełnią życia, doświadczać wszystkich uczuć.
Przeszyła go groźnym wzrokiem, jakby chciała obrzucić go kolejną naganą, ale zamiast tego uniosła brodę i rzekła:
– Proszę się tu nie kręcić albo będę musiała wezwać policję.
– Nie ma takiej potrzeby, panienko. Już sobie idę. – Tak bardzo chciał zapytać o Colleen, ale to postawiłoby jego siostrę w niezręcznej sytuacji, gdyż musiałaby się tłumaczyć z tego, kim on był i dlaczego nie chciał wejść do środka, żeby z nią porozmawiać.
Z dziwną niechęcią, której sam nie był w stanie sobie wytłumaczyć, odwrócił się i skierował się w stronę dróżki prowadzącej na główną ulicę, w duchu żałując, że nie spotkał tej miłej panny Montgomery wcześniej, zanim zniszczył swoje życie.
Maggie kroczyła po miłym pluszowym dywanie, którym wyściełany był główny korytarz domu dziecka.
– Nigdy bym się nie spodziewała, że sierociniec może być taki piękny – wyznała do idącej obok Colleen.
Wcześniej Maggie opiekowała się dziećmi na zewnątrz, niespodziewanie dołączając do ich gry w softballa, kiedy Colleen musiała zająć się pilną kwestią związaną z zamówieniem produktów spożywczych do kuchni. Teraz już mogła się całkowicie skupić na obiecanym jej zwiedzaniu domu dziecka.
Colleen uśmiechnęła się.
– Wierz mi, wiem, co czujesz. Kiedy przybyłam tu po raz pierwszy, wyobrażałam sobie szczury biegające po korytarzach i hordy dzieciaków w łachmanach.
Maggie roześmiała się głośno.
– Masz bogatą wyobraźnię.
– Oj, mam. – Colleen, śmiejąc się, otworzyła drzwi do jednego z pomieszczeń i wprowadziła tam Maggie. – Małżeństwo, które podarowało ten budynek siostrom, chciało, by był jak najlepiej umeblowany i wykończony. Pragnęli, żeby te nieszczęśliwe dzieci, które straciły najważniejsze osoby w życiu oraz własne domy, mogły być tu otoczone opieką i miłością.
– Z tego, co widzę, dzieci wydają się doceniać to wszystko, co mają.
– Większość. – Colleen poprowadziła ją przez kolejne drzwi. – To jest wspólna sala. Korzystamy z niej na potrzeby większych zgromadzeń, począwszy od modlitwy po występy muzyczne.
Każdy szczegół olbrzymiego pomieszczenia przygasł w chwili, gdy Maggie dostrzegła wielkie pianino. Przyciągana siłą, której nie potrafiła poskromić, podeszła do wspaniałego instrumentu i z uwielbieniem przesunęła palcami po mahoniowych rzeźbieniach.
– Zostało nam ofiarowane przez to samo małżeństwo. Z tego, co mi mówiono, kobieta znakomicie grała na pianinie. Czy ty też potrafisz grać?
Maggie podniosła wzrok i skrzyżowała go z zaciekawionym spojrzeniem Colleen.
– Tak. Na pianinie i na organach – odparła i z nabożnym skupieniem musnęła klawisze, wyłapując czujnie delikatny dźwięk. – Zarabiałam dodatkowo, dając lekcje dzieciom, których rodziców było na to stać.
Colleen uniosła ze zdziwieniem brew.
– Nie przypominam sobie, żebym podczas naszej wizyty widziała gdzieś u was w domu pianino.
– Proboszcz pozwalał mi używać kościelnego instrumentu. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo brakowało mi grania.
– Możesz spokojnie na nim grać, gdy tylko dzieci nie będą miały lekcji. A właśnie... chodź, pokażę ci salę lekcyjną.
Z pewnym ociąganiem Maggie oderwała się od pianina, obiecując sobie, że skorzysta z okazji, gdy tylko będzie mogła, a potem ruszyła za Colleen do pomieszczenia obok.
Maggie objęła wzrokiem rzędy biurek, półki z książkami i powieszoną z przodu sali tablicę.
– Wspaniała. Dużo milsza niż nasze sale w Irlandii. – Nagle poczuła, jak ściska ją tęsknota za jej rodzimą szkołą i podopiecznymi.
Colleen rozpierała widoczna duma.
– Jest miła, prawda? Zapewne, jako nauczycielka, chętnie przyjrzysz się jej dokładnie.
– Ależ tak. – Maggie podeszła do biblioteczki i przesunęła palcem po grzbietach książek. Wysoka szafka na końcu sali wyraźnie ją zainteresowała. – Czy mogę?
– Oczywiście.
Maggie otworzyła drzwiczki i zobaczyła istną skarbnicę: ołówki, pióra, buteleczki atramentu, stosy papieru, linijki i pudełka z kredą. Wdychała zapach, który przypominał jej ten z własnej klasopracowni, i ponownie poczuła ukłucie tęsknoty za domem. Miała nadzieję, że jej uczniowie jakoś sobie bez niej radzą.
Colleen poprawiła żaluzje w jednym z okien wychodzących na ulicę.
– Maggie, czy chciałabyś pomagać dzieciom w nauce podczas swojego pobytu tutaj? Zawsze nam się przyda dodatkowa para rąk, zwłaszcza przy najmłodszych.
Maggie klasnęła w dłonie i radośnie odparła:
– Miałam nadzieję, że o to zapytasz. Z radością, o ile tylko siostry nie będą miały nic przeciwko.
Colleen uśmiechnęła się.
– Siostra Weronika przyjmie cię z otwartymi ramionami. Masz szczęście, że siostra Małgorzata już prawie w ogóle nie pracuje. Trzeba się było z nią liczyć, gdy uczyła.
Na twarzy Maggie pojawił się szeroki uśmiech. Zamykając szafkę, rzuciła:
– Coś mi się zdaje, że Rylan wtajemniczył mnie w tę historię... coś tam było o tobie i rozlanym atramencie?
Policzki Colleen spąsowiały.
– To niewiarygodne, że on ci to wszystko opowiedział.
Maggie puściła jej oko.
– Rylan chyba właśnie wtedy się w tobie zakochał. A może to było wtedy, gdy pomagał ci przy wykolejonym powozie i oboje wylądowaliście w błocie.
Colleen podparła się pod boki i rzekła wojowniczo:
– Widzę, że nic się tutaj nie uchowa w tajemnicy. Czekaj, aż zobaczę się z mężem wieczorem. Już ja mu powiem do słuchu. – Następnie wybuchnęła śmiechem, który zdradził jej prawdziwe myśli.
Maggie wyszła za nią na korytarz.
– Ty i Rylan macie wielkie szczęście. Jesteście razem i możecie wspólnie pracować na tak ważne dzieło. – Przejęło ją uczucie tęsknoty. – Mam nadzieję, że pewnego dnia też mi się tak uda.
Colleen poklepała ją po ramieniu.
– Przykro mi z powodu twoich nieudanych zaręczyn. Ale masz zaledwie dwadzieścia lat. Jeszcze tyle czasu przed tobą.
Myśli o Neillu Fitzgeraldzie – te, które Maggie starała się tak bardzo zostawić za sobą w Irlandii – powróciły w pamięci, przynosząc ze sobą falę żalu w związku z tym, jak zakończyła się ich relacja. Wyglądało na to, że małżeństwo z Neillem nie było jej przeznaczeniem.
– Może i tak... W międzyczasie zajmę się pomaganiem dzieciom. Jestem przekonana, że to moje życiowe powołanie. – To i jej muzyka. Pomyślała, że mogłaby nauczyć dzieci grać parę prostych melodii podczas swojego pobytu tutaj, dzięki czemu zasiałaby w nich zamiłowanie do muzyki.
Zerknęła na Colleen i zdążyła dostrzec cień smutku, który przemknął przez jej oblicze.
– Ja także ostatnio myślałam o swoim życiowym powołaniu. – Colleen stanęła w holu i złożyła ręce przed sobą na sukni. – Być może te dzieci będą jedynymi, którymi dane mi będzie się opiekować. – Wzruszyła nieznacznie ramionami. – Nie zrozum mnie źle. Jestem bardzo wdzięczna za Delię, ale trudno mi zaprzeczyć, że bardzo pragnęłabym własnego dziecka.
Maggie uścisnęła ramię bratowej.
– Chyba każda kobieta tego pragnie. Obiecuję podwoić swoje westchnienia do nieba w twojej intencji.
– Dziękuję. Im więcej modlitw, tym lepiej. – Colleen wyprostowała plecy i starała się pozbierać. – Powinnyśmy przyprowadzić dzieci na lunch. Robią się marudne, gdy są głodne.
Kiedy Maggie szła za Colleen w stronę tylnego wyjścia, nagle przypomniała sobie o nieznajomym stojącym przy bramie.
– Nie chciałabym cię niepokoić, Colleen, ale dzisiaj wcześniej widziałam mężczyznę obserwującego dzieci przy tylnej bramie. Odgoniłam go. Jednak wydaje mi się, że powinnaś o tym wiedzieć.
Maggie przypomniała sobie rozmierzwione rude włosy mężczyzny, zaniedbaną brodę i niewysłowioną rozpacz, którą emanował. A jednak coś się kryło pod tą rozpaczą – jakiś rodzaj żalu, który szczególnie do niej przemawiał, przez co nie odczuwała przed nim lęku.
Colleen zmarszczyła lekko brwi.
– To mógł być jakiś rodzic, próbujący zobaczyć choć na chwilę swoje dziecko, które musiał zostawić tu z jakiegoś powodu. Powiem innym opiekunom, by byli czujni i pilnowali dzieci, gdy będą na zewnątrz.
– Dobrze. Myślę, że odrobina ostrożności nikomu nie zaszkodzi.
Irlandzkie Łąki. Jeszcze nigdy te dwa słowa nie zawierały w sobie tyle miłości i nienawiści naraz.
Adam zwolnił kroku, kiedy zbliżył się do długiej, wijącej się drogi, prowadzącej do rezydencji jego rodziców na Long Island, do domu jego dzieciństwa. Gdyby miał inne miejsce, do którego mógłby się udać, poszedłby tam bez wahania. Jednakże był teraz bez pieniędzy, a poza tym nie zamierzał po raz kolejny zranić matki. Gdyby dowiedziała się, że wyszedł z więzienia, a nie chciał się z nią zobaczyć, nigdy by mu tego nie wybaczyła.
Wyprostował się i odrzucił od siebie lęki, które próbowały go opanować. Obawiał się, że ojciec wpadnie w szał na jego widok, ale wiedział, że musi to znieść dla dobra matki.
Kiedy dotarł do dwóch ceglanych kolumn połączonych łukiem, które stanowiły bramę do rezydencji, ścięło go poczucie niedowierzania. Nad wejściem zawieszony był nowy emblemat, którego widok zalał go goryczą.
Irlandzkie Łąki: O’Leary and Whelan Enterprises.
Poczuł potężny zastrzyk gniewu przepływający w jego żyłach. Ta krwiopijcza gadzina dokonała tego. Zmusił ojca do włączenia go w rodzinny interes. Gilbert Whelan, sierota, którego rodzice Adama przyjęli pod swoje skrzydła, zajął jego miejsce w rodzinie. Adam zacisnął dłonie w pięści. Gdyby Whelan był tu teraz, z pewnością chętnie mocnym ciosem posłałby go aż na rozciągające się za domem pastwiska.
Adam przeszedł przez bramę, usiłując ugasić oburzenie słowami, które starał się mu wpoić kapelan więzienny. „Boże, daj mi mądrość, bym zaakceptował przeszłość i odwagę, bym z czystym sercem zmierzył się z przyszłością”.
Wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Nic nie zmieni przeszłości, którą opłacił swoją wolnością. Ale Adam mógł zmienić swoją przyszłość. I pierwszym krokiem, by osiągnąć ten cel, będzie zrezygnowanie z dawnych animozji.
Im bliżej był domu, tym bardziej czuł, jak mocno spocone miał dłonie. W rzeczywistości był jak syn marnotrawny powracający, by prosić o poślednie zajęcie na farmie ojca. Jeśli będzie musiał sprzątać stajnie, karmić zwierzęta albo nawet spać w oborze, przyjmie to. Cokolwiek, byle tylko odzyskać zaufanie i szacunek matki. Nie mógł znieść myśli o bólu, jaki sprawił tej jednej osobie, która przez całe życie kochała go bezwarunkowo.
A jednak w tym momencie czuł, jak opuszcza go odwaga. Gdyby tylko udało mu się złapać samą mamę, wszedłby bez wahania głównym wejściem. Ale na myśl o grymasie, który stale wykrzywiał twarz ojca w jego obecności, Adam wolał odłożyć w czasie to spotkanie.
Obszedł dom i skierował się w stronę jasnego, białego ogrodzenia otaczającego łąki na wschodniej części posiadłości oraz wyznaczającego w środku owalny tor wyścigowy. Ciepłe słońce grzało go w plecy przez marynarkę. Ziemia była świeżo zrównana, najprawdopodobniej przez głównego trenera, Sama Turnbulla, który chętnie wstawał o świcie i każdego poranka przygotowywał tor.
Z ponurą determinacją Adam odwrócił wzrok od wierzby ocieniającej w oddali staw, przypominającej o niewysłowionej tragedii, która jeszcze bardziej podkopała jego i tak kruchą więź z ojcem.
Huk kopyt na miękkiej ziemi przykuł jego uwagę z powrotem do toru. Na szczęście trener przejechał, nie spoglądając nawet w jego stronę. Chyba tak z przyzwyczajenia, po pobycie w więzieniu, gdzie pozostawanie anonimowym było kwestią przeżycia, Adam automatycznie skrył się w cieniu klonu i przemknął w stronę oddalonej stajni – miejsca, które było dla niego niczym raj od chłopięcych lat.
Zapach wiórów i siana powoli koił jego nerwy. Wziął głęboki oddech, upajając się tym dawnym odczuciem. Gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do przyciemnionego wnętrza, przeszedł wzdłuż boksów. O tej porze dnia wszystkie konie pociągowe albo pracowały w polu, gdzie pomagały przy zaoraniu pól, na których ojciec hodował siano na pasze, albo pasły się na zachodnich łąkach. Adam minął kwaterę Sama i przeszedł do niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdował się stół warsztatowy.
Poczuł, jak emocje zbierają się mu w gardle. Nic nie zmieniło się od czasu, gdy wyjechał. Te same zużyte narzędzia poukładane były z jednej strony poznaczonego nacięciami blatu. Adam czule przesunął palcami po kawałku drewna, które Sam ostatnio szlifował. Ile to lat minęło, odkąd Adam po raz ostatni mógł stworzyć jakiś mebel? Albo jakiś odnowić? Nie miał okazji oddawać się swojej pasji obróbki drewna, od kiedy opuścił Irlandzkie Łąki. Od kiedy dał się wciągnąć w bagno kryminalnego światka.
Ujął w dłoń wiórki ze stołu i pozwolił im rozsypać się między palcami.
– A więc wreszcie wróciłeś do domu. – Zza pleców Adama, od strony wejścia rozległ się szorstki głos Sama Turnbulla.
Adam wyrzucił trzymane w dłoni wiórki i zwrócił się twarzą w stronę mężczyzny, który był dla niego zarówno nauczycielem, jak i przyszywanym ojcem.
– Witaj, Samie. Kopę lat. – Nie do końca pewny, jak mężczyzna go powita, Adam otrzepał dłonie z kurzu i czekał.
– W rzeczy samej, synu. – Sam podszedł bliżej i bez wahania pochwycił Adama w mocnym uścisku.
Adam wdychał znany mu zapach drewna i koni, nadaremnie próbując sobie przypomnieć, kiedy ktoś po raz ostatni tak go uściskał.
Sam odchrząknął i cofnął się o krok.
– Kiedy wróciłeś do domu?
Adam powstrzymał się od śmiechu. W ustach Sama to brzmiało tak, jakby udał się gdzieś na jakąś egzotyczną wycieczkę, a nie siedział w zamknięciu we wnętrznościach ziemi. Napotkawszy jego milczące spojrzenie, odparł:
– Dzisiaj rano. Przyjechałem pierwszym pociągiem.
– Jak cię tam traktowali?
– Całkiem nieźle.
Sam podrapał się po siwiejącej koziej bródce.
– Wiesz, Adamie... Przepraszam, że ani razu cię nie odwiedziłem... – Przerwał.
– W porządku, Samie. Nie oczekiwałem tego od nikogo.
Sam westchnął.
– Twoja matka pewnie każe pani Harrison przygotować dla ciebie ucztę. – Zmrużył oczy. – Czy ona już wie, że wróciłeś?
– Jeszcze nie. Nie potrafiłem tam od razu pójść. – Adam przeczesał dłonią rozczochrane włosy.
– Pewnie przydałaby ci się gorąca kąpiel i świeże ubrania.
– Chętnie.
– O ile mi wiadomo, wszyscy są poza domem. Może pójdziesz i odświeżysz się przed spotkaniem z nimi?
Adam poczuł, jak zalewa go poczucie ulgi.
– Chyba tak właśnie zrobię. – Będzie mu dużo łatwiej stanąć przed ojcem, gdy będzie się czuł sobą, a nie jak jakiś włóczęga.
Sam położył rękę na ramieniu Adama i przeszedł z nim przez stajnię. W głównych drzwiach Adam zawahał się, ale zmusił się i zadał to pytanie, które powinien:
– Wiesz może, czy ojciec potrzebuje kogoś do pracy w stajni?
Współczucie wypełniło brązowe oczy Sama.
– Będziesz musiał zapytać Gilberta. On teraz zajmuje się najmem pracowników.
Ależ oczywiście, że on. Ironia tej sytuacji uderzyła go niczym cios wymierzony prosto w brzuch. Czyżby to była dalsza kara od Boga? Musiał nie tylko wyrzec się chowanej przeciwko Gilowi urazy, ale też płaszczyć się u jego stóp, prosząc o jakąś poślednią pracę na farmie, którą zawsze darzył nienawiścią? Adam zmusił się, by przywołać w pamięci obraz zimnych, stalowych krat, które ograniczały jego swobodę wśród zawilgoconych ścian więzienia. Tu, w Irlandzkich Łąkach, mógł być na wolnym powietrzu, miał zieloną trawę i niebieskie niebo. Jeśli ceną za to miało być ukorzenie się, niech i tak będzie.
Uśmiechnął się cierpko w stronę starego przyjaciela.
– Porozmawiam potem z Gilem.
– Cieszę się, że wróciłeś, synu.
Adam skinął i przełknął kurz, który zalegał mu w gardle, a następnie wyszedł na zewnątrz.
Gdyby tylko jego ojciec podzielał tę radość.