- W empik go
Szlachta-bracia: wspomnienia, gawędy, dialogi (1802-1850) - ebook
Szlachta-bracia: wspomnienia, gawędy, dialogi (1802-1850) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 417 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SPIS ILUSTRACYJ… VIII
PRZEDMOWA WYDAWCÓW… IX
CZĘŚĆ PIERWSZA – Ongi i w ćwierć wieku potem… 1
CZĘŚĆ DRUGA – Pan Ignacy z Dorsuniszek… 55
CZĘŚĆ TRZECIA – Obrady sejmikowe… 195
Obrady sejmikowe na Litwie… 197
Politycy litewscy… 223
Taki to egoista.. Taka egoistka… 237
Ustronie (Fragment)… 249
SPIS ILUSTRACYJ:
1. Szlachcic chudy, według szkicu Aleksandra Orłowskiego… przed tekstem
2. Szlachcic tłusty, według szkicu Aleksandra Orłowskiego… 16
3. Scena w karczmie, według współczesnej litografji wileńskiej, naśladującej groteskę Al. Orłowskiego… 32
4. Ignacy Łukaszewicz, według akwareli dra Stanisława Morawskiego… 56
5. Typy z początku XIX w., według współczesnej litografji wileńskiej… 96
6. Eleganci z początku XIX w., według litografji W. Smokowskiego… 144
7. Zabawa za miastem, według litografji wileńskiej z pierwszej połowy XIX w. 160
8. Dwór w Ustroniu, według fotografji… 240PRZEDMOWA.
Pomiędzy rękopisami dra Stanisława Morawskiego z Ustronia, autora ogłoszonych przez nas w ostatnich czasach pamiętników: "Kilka lat młodości mojej w Wilnie" (Warszawa 1924) i "W Peterburku", (Poznań 1927), znajduje się dość gruby tom, zatytułowany "Szlachta – bracia". (Bib. Ord. Krasińskich L. P. lnw. Ręk. 4519.) Zawiera on w sobie w części pierwszej "przelotne wspomnienia, przelotne uwagi, przelotne domysły i wnioski", w drugiej zaś obszerny życiorys Ignacego Łukaszewicza, szlachcica z Dorsuniszek, sąsiada i przyjaciela "Pustelnika z Ustronia". Treść tych gawęd stanowi opis życia szlachty okolicznej kiedyś, na początku XIX wieku, i potem, w połowie tegoż stulecia. (Rękopis jest datowany: "Zacząłem o Wszystkich Świętych 1849 roku. Skończyłem, napisawszy przytem i kilka innych zabawek, na Gromniczną 1850 roku"). Autor biada tu nad upadkiem szlachty okolicznej, rysuje ponure obrazy jej współczesnego mu życia i przeciwstawia im jasne wspomnienia swego dzieciństwa i młodości. "Pióro z ręki wypada temu, co się na to wszystko przez lat jaki dziesiątek dobrze napatrzył. A każdy rok w nowem pokoleniu coraz nowe a coraz szkodliwsze, coraz zgubniejsze zagwożdża, wypala i uwiecznia wady!" wola w jednym z pierwszych rozdziałów tej swojej pracy. Kocha on jednak szlachtą, bo "kiedyś był to wyraz dla nas olbrzymi… Kiedyś szlachta… był to mur chiński, co zasłaniał i kraj i ojczyzną od burz i wiatrów, wiejących na nas ze wszystkich czterech stron świata… Szlachta żywotne i od samego rdzenia szlachetne przed wiekami oddała krajowi usługi. To był krajowy rycerz. To było krajowe narodowe wojsko, zawsze i wszędzie na obroną ojczyzny gotowe. Stąd, z "okolicy" szlachcic, czy dla zabliźnienia ran swoich, czy dla dania siwemu a krwią Tatara zbroczonemu włosowi spoczynku nagrodzony już ziemią, albo swoją jeszcze osobą, albo przez swego już potomka ścianą z piersi swoich nieprzyjacielowi i najczęściej nieprzebytą ścianą nadstawiał. Szlachta i tem jeszcze uwagi i poszanowania w sercu naszem jest godna, że ona była właśnie rozsadnikiem polskich półpanków, panów i magnatów. Wszyscy oni, co do nogi, prócz cudzoziemców indygenatem z krwią naszą złączonych, raniej lub później na obszerniejszą niwą publicznego życia stamtąd przesadzeni zostali i w tych gniazdach wyrośli, gdzie się szlachta-bracia wykluwa".
"Ganiąc, potępiając, złorzecząc" czyni on to z miłości publicznego dobra, pisze "z nadzieją pożytku dla bliźnich", acz "malować obyczaje zbękarciałej i spodlonej do gruntu rasy, śledzić za każdą żyłką niecnoty, za każdym nerwem rozpusty, za każdym kocim chodem przewrotnej chytrości, za każdym ziewem ospałego i gnuśnego lenistwa, za każdym sztyletem niewdziącznego a cząsto i bezbożnego serca, za każdym ciągle wysychającem gardzielem opoja, a łapać znowu daremnie rakami odrobiny tylko dawnych rasowych zalet – bolesnem jest dla prawego człowieka zadaniem! A bardziej jeszcze wtedy, kiedy już mu nie o całą ludzkość ale o własne powietrze, o własną zagrodę, o własne chodzi zagony!" Macza tedy pióro we krwi serdecznej i Moszcze wszystkie ujemne strony życia współczesnej mu szlachty okolicznej, starając się jednocześnie wyjaśnić przyczyny tego upadku i zastanowić, czy nie znajdzie się droga ratunku. A czyni to z całą namiętnością sangwinicznego charakteru, z całą ostrością swej inteligencji i dowcipu, z całym talentem swego stylu, przeplatając swe uwagi, domysły i wnioski wspomnieniami swemi.
Bo "znowu któryż z nas, co doszedł już wieku, jakiego dawniej dla bezstronnych sędziów wymagały prawa, otworzywszy księgę własnego żywota, zaraz na jej szesnastej czy siedemnastej karcie nie znajdzie najsłodszego wspomnienia? Wspomnienia, które do ozdoby całego życia jego należy? Wspomnienia, które usta jego i przy skonie nawet, jeśli się ono po myśli jego przesunie, słodkim ozdobi uśmiechem?"
Wspomina więc swą pierwszą miłość ku pięknej Justysi z przyległej okolicy, wspomina swe wczesne dzieciństwo, swe lata szkolne w Kownie, słowem, dopełnia swe ogłoszone już dotychczas przez nas pamiętniki, dorzucając jednocześnie pełnemi garściami ciekawe a liczne szczegóły do obrazu życia społeczeństwa polskiego na Litwie w pierwszej połowie XIX w., odtwarzając szereg charakterystycznych typów, rysując wiele zanikłych lub zanikających obyczajów.
Dowiadujemy się więc szczegółów o Szkole Powiatowej kowieńskiej, o uczniach tego zakładu, o profesorze Dobrowolskim; poznajemy palestrę nadniemeńską ze Swolkieniem na czele, obyczaje i typy szlachty okolicznej w starszem i młodszem pokoleniu; staje przed nami prototyp klucznika Gerwazego z "Pana Tadeusza", (por. Marjan Korab: Prototyp Gerwazego, Tyg. II. 1921. II. 491), uczymy się gotować litewski trunek, "krupnikiem" zwany, Ud., Ud.
Szlachta, księża, nauczyciele, uczniowie, adwokaci; ich otoczenie, obyczaje, pojęcia, rysy charakterystyczne – tworzą przed nami barwny i wypukły obraz życia polskiego w Kownie i Kowieńskiem, z rzadkim u pamiętnikarzy talentem wykonany.
Rękopisu, o którym mówimy, nie podajemy tu w całości. Wiele rozważań i dociekań autora straciło zupełnie swą aktualność i żywą wartość. Opuściwszy więc wszystko, co ma ten charakter, podajemy tylko to, co za istotne wspomnienia pamiętnikarza uważać można.
Pozwoliliśmy też sobie na pewne przegrupowanie materjału, a mianowicie w części pierwszej. Nadaliśmy jej przedewszystkiem tytuł, którego nie posiada w oryginale; dalej, wyjąwszy z niej tylko to, co zdaniem naszem na ogłoszenie zasługuje, odrzuciliśmy autorski podział na rozdziały i daliśmy swój, przyczem rozdział trzeci powstał z fragmentów, poprzedzających w oryginale pierwszy i drugi. Uczyniliśmy to dla udostępnienia całości czytelnikowi i nienużenia jego uwagi przedługiemi wywodami moralizatorskiemi autora, aczkolwiek na ogół są one i rozumne i dowcipne. Tytuły rozdziałów drugiego i trzeciego tej części są również nasze. W części drugiej opuściliśmy tylko trzy rozdziały (w oryginale jest ich 20) i niektóre ustępy z poszczególnych rozdziałów. Kolejność i tytuły zostawiliśmy zgodnie z oryginałem.
Jednocześnie, chcąc wyczerpać bogatą spuściznę pamiętnikarską po "Pustelniku", dołączamy do tego tomu jeszcze to i owo z jego rękopisów, co wiąże się z treścią "Szlachty-braci", a co nie zostało jeszcze umieszczone w poprzednio przez nas ogłoszonych jego wspomnieniach. Dwa dialogi, stanowiące cykl p… t. "Obrady sejmikowe na Litwie", znalazły się tu ze względu na dosadną charakterystykę działających osób, niewątpliwie żywcem z rzeczywistości na papier przeniesionych tak, iż te sceny również w znacznym stopniu za rozdział z pamiętnika mogą uchodzić. Odtwarzają one znakomicie atmosferę, w której radziła na sejmikach szlachta litewska w pierwszej połowie XIX wieku, w dialogu zaś "Egoista… Egoistka" mamy obrazek z życia, znakomicie oddający środowisko towarzyskie współczesne pamiętnikarzowi.
Wreszcie fragment "Ustronie" zapoznaje nas ze schyłkiem życia tego dziwnego człowieka, który mając tyle danych na to, by wysunąć się na czoło swego społeczeństwa, jak również, by osiągnąć pewne szczęście w życiu, w sile wieku odosobnił się od wszystkich i zamknął się w swej pustelni, oddając się rozmyślaniom o przeszłości i roztrząsaniom swojej współczesności, do której zraziła go jakaś nieznana nam, tajemnicza, ale widać bolesna, przyczyna.
Wspomnienia, gawędy i dialogi, w tym tomie zawarte, obok gryzącej ironji cechuje jeszcze ostry humor. Niektóre rozdziały życiorysu Ignacego Łukaszewicza (3, 4, 10) są znakomitemi humoreskami i po… budzają czytelnika do serdecznego śmiechu. Cały zaś życiorys jest obrazem rodzajowym, malowanym słowami w rodzaju Teniersa. Jeszcze raz przy tej sposobności można stwierdzić, że Morawski jest utalentowanym pisarzem, który nietylko opowiada ciekawe rzeczy, ale umie też je nie byle jak opowiedzieć, czyniąc to z całą łatwością wybitnego artysty.
Jak poprzednie tomy wspomnień Morawskiego, tak i ten oddajemy w ręce publiczności z głąbokiem przekonaniem, że przeczyta ona go z całą satysfakcją, jako twór prawdziwie utalentowanego pióra. Nie zaopatrujemy go w przypisy, gdyż z jednej strony zawiera on raczej beletrystyczne utwory niż pamiętnik, z drugiej zaś w poprzednich dwóch chętny czytelnik znajdzie objaśnienia, dotyczące tych ważniejszych osób, o których autor tu wspomina.
Gdańsk-Warszawa, Październik 1929.
Adam Czartkowski. Henryk Mościcki.I. Bywało….
Kiedyś, bywało, wyrwawszy się z pod oka i groźnej feruły ojca pod pretekstem czy jarząbka, czy rydzów, zabiegł czasem panicz z fuzyjką do jakiego skromnego a przyjaznego w sąsiedzkiej okolicy dworku.
Kurzyło się tam cały boży dzień z komina! Drew dawał Pan Bóg jeszcze do woli – czegoż żałować? Nie było nas, był las; nie będzie nas, będzie las" – to wieczne ludu i szlachetnego, i pracowitego przysłowie. Przysłowie na ten raz fałszywe, bo już lasów nie stało! Jeśli już jeść przestano gotować, to inne gospodarskie pani domu zajęcia wymagały ciągłego ognia w przeciwni", to jest w piekarni, która u nich zwykle i dotąd drugą połowę domu dla pomieszczenia czeladzi zajmuje.
W izbie gościnnej i Pan Jezus i Matka Najświętsza olejno; często sztychowane, choć dobrze okopcone loże Rafaela, obok parę z historji polskiej sztychów z Smuglewicza i obrazki innych świętych, i książę Józef Poniatowski i Barclay de Tolly nakoniec, u burłaka wędrownego kupiony; i kufer okuty mocno, malowany zielono, i czerwone drewniane malowane stołki a izba cała rąbanym posypana ajerem. Co było w przeciwni, to już, prawdę mówiąc, było i wtedy Bogu na chwałę! Ale człek myślał i miał nadzieję, że się to kapcaństwo z postępem czasu w następnem pokoleniu poprawi. Zresztą obce oko chyba tylko z przypadku tam kiedy zajrzało.
Zoczyła już zdaleka niby niespodziewanego panicza śliczniutka, świeżutka, jak róża, panna Justyna, najstarsza domu tego panienka, siedząca u otwartego okna. Natem oknie konieczny pieprz turecki, geranium i balsaminy w wazonach szczęśliwe godziny pędziły, zraszane codzień kochaną Justysi rączką. Obok nich stały inne jeszcze to szklane popękane słoiki, to stare na nic już rodzicom niezdatne garnuszki, czasem kolorowym obłożone papierem, rozwijające w sobie powoli kiedyś tam przez tego samego panicza przyniesione kwiatów nasiona.
Z tej strony domu, nazewnątrz wiły się około okien bujny z ponsowym kwiatem szablasty groszek i pomarańczowe nasturcje. Czasem panna i za kołowrotkiem lub szyciem na dziedzińcu około wrót domu siedziała.
Już jej koralowa buzia, śnieżna, gładziutka łabędzia szyjka i rączki dawno się kilkakrotnie skąpały, spluskały w czystej jak kryształ i chłodnej wodzie przyległej krynicy. Już i w lśniące jak pela włoski swoje po południu aż dwa razy zaplotła rychło od skwaru słońca na jej głowie więdnące ponsowe goździki. Pons tak dobrze od czarnych włosków odbija!
Ale nie dlatego to staranie, ten wytwór, że wie jakoby, że panicz dziś przyjdzie – ale, że już takie było przeczucie, że dzisiaj gość będzie. Na to się już cała rodzina pod wpływem obserwacyjnego ducha Justysi zgodziła podczas obiadu. Dlaczego? Bo wielka zielona mucha aż cztery razy raz poraz z brzękiem usiadła na obrazku św. Marcina. A więcej jeszcze, bo sroka od samego rana na brzózce pod stodołą skrzeczy. Czasem się w taki dzień z jakiejś niewiadomej przyczyny lekko zmarszczyło gładziutkie Justysi czoło. Czasem jakaś malutka niecierpliwość panienkę brała. Czasem się bez żadnego żywego powodu w jej drobnych i zgrabnych rączkach to nić, to prządka zerwała! Nie dlatego, broń Boże, że dotąd się żaden prognostyk o gościach nie sprawdza – ale, że len niemoczony, zleżały!…
– Mamusiu! Mamusiu! uciekaj!… Idzie panicz przez ulicę od lasu!
– Czego uciekać? Ot głupia dziewczyna! Cóż to? rozbójnik jaki, czy co? Otbyś poszła lepiej do alkierza a ogarnęła się trochę, a to wyglądasz, jak nietoperz jaki – zawołała matka.
– Mamusiu, nie chcę, nie chcę!… Wstydzę się, nie chcę!… Schowam się lepiej gdziekolwiek!
I tylnym dziedzińcem, nie czekając odpowiedzi matki, pobiegła, jak sarna, do borku! Że nikt nie wiedział, jak i gdzie się podziała.
A tu się młodsze siostrzyczki i większe błazny krzątają i czyszczą. A i pani matka czepeczek na głowę wkłada i włosy na czole przygładza. Gość idzie!
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieki wieków! cały dom odpowie, i wielcy i mali.
– Nuże Ignasiu, daj znać jegomości, że panisko przyszedł.
– A gdzież to panna Justyna? Nie widać jej! cóż ona, moja imość, nie łaskawa na mnie? Czy nie gniewa się tylko?
– At! jeszczeby na to uważać! Zwyczajnie błaźnica i dziewczyna. Wstydzi się pana, – ale to tak, że, jak tylko pana zdaleka zobaczy, to ucieka, ucieka i, Bóg wie, gdzie w kąt zalezie. Zwyczajnie – dziecko! Wszak jej dopiero szesnasty roczek od św. Jana! (Poczciwa matka!)
Wychodzi przypadkiem i stary ojciec, nie wiedzący jeszcze o gościu; wyszedł z odryny w koszuli i lekkiej płóciennej taratatce.
– Laudetur Jezus Christus! Przepraszam pana, że w takim stroju. My, zwyczajnie, gospodarze nie mamy czasu myśleć o ubiorach! Chwała Bogu, kiedy się można uczesać i umyć. Ale zaraz włożę sukienną kapotę.
– Ach panie Komornikowiczu, nie trudź się proszę i tak bardzo dobrze. A potem ja tylko do was na szklankę wody zabiegłem i zaraz dalej!…
– Jasiu! Jaa-siuu! A ukłoń że się bałwanie!
Jaś z dobrze umazaną ale świeżą, jak jagoda, buzią, cały jeszcze spocony od tylko co przyjściem gościa przerwanej wojny z kogutem, wojny o spadające na ziemię okruszyny masła z chlebem, które Jasio w rodzaju przymusowej pożyczki u matki na rachunek zbliżyć się za parę godzin mającego podwieczorku zajada. Jaś patrzy nam w oczy i stoi, skrobiąc się w główkę. On tu ma bardziej interesujące przedmioty. Bury kotek, również jak kogut chciwy ale więcej roztropny, patrzył już dawno na tę wojnę chłopca z kogutem w postawie zbrojnego neutralitetu. Napuszony a w łęk wygięty ze skupionemi nóżkami i podniesionym do góry wężykowatym ogonkiem, kotek był sobie gotów na wszelki przypadek. Jasia to dziwnie bawi! Gdzie mu do gościa!
– A ukłoń się, ty smarkaczu! – powtarza ojciec. Jaś nakoniec odsuwa nogę prawą od siebie tak daleko, jak tylko dosięgnąć może, a matka dumna z synka swojego woła zcicha, robiąc pończoszki i patrząc na niego zpodełba: Dobrze, dobrze, śmiało, tak, tak! Nakoniec Jaś, jak cyrkiel już rozwarty, z wielką poczciwych rodziców radością, skupia raptem te rozbiegłe nóżki, przybliża je do siebie, nakłania główkę i jednocześnie nieposłuszne dotąd a ostatnie kawałki chleba i masła, korzystając z bliskości prawej ręki, do buzi zatyka paluszkiem.
– Ślicznie Jasiu! wybornie! – powiada gość: Co to za spryt w tym chłopcu!
A ojcu i matce jak żeby i ciepłego ulepu na serce nalał!
– Żono, żono, a wynieścież miodu! Ja podebrałem już pszczółki a imość wszak masz ogórki?
– A są, chwała Panu Bogu. Ja umyślnie dzisiaj dla paniska cały dziesiątek ich zachowałam. Ja tak myślałam, że panisko może dziś przyjdzie.
Matka pobiegła do świrna. A tam już wszystko stoi gotowe. Na czystej zielonej polewanej misie leżą ogórki. A obok rączką Justysi przygotowany, tak sobie dla wszelkiego przypadku od gościa, bo sroczka bardzo skrzeczała, stoi czyściutki fajansowy talerz do miodu. I biały obrusek wisi odniechcenia na kołku.
– Otóż i miód i ogórki…
– Dziękuję państwu za tak miłą gościnność waszą. Ale odłóżmy to na inny raz. Ja tylko do was zaszedłem przypadkiem dowiedzieć się, jak się macie, i dosyć. Taki zdrajca jarząbek! z gałęzi na gałąź od samego Makupia aż tutaj pod samą okolicę mnie poprowadził a na cel wziąć się nie dał!
– Oho! mospanie, znam ja to panie! jarząbek, to pierwszy filut w naszych lasach, to gorszy od lisa! – powiada gospodarz.
– Chwała Bogu, że tu wszyscy zdrowi! Pośpieszyć muszę, może znowu tego zdrajcę gdzie spotkam. On pewno tu oto, w tych krzakach zapadł i siedzi! Ale dlatego za pozwoleniem waszem wezmę z sobą jeden ogórek na drogę.
– Ach, jakże panisko na nas niełaskaw! Nie chce nawet skosztować naszego miodu!
– No, żono!…. nie przeszkadzaj. Ty babo nie wiesz, co ma na duszy myśliwy!…., (Poczciwy ojciec).
– Toć już na drugi raz zostanie. Co się przewlecze, to nie uciecze, moi drodzy sąsiedzi. Bądźcież mi zdrowi, przyjaciele moi.
– Niech Bóg szczęśliwie prowadzi!…
I panicz lotem ptaka puścił się i kręgiem wrócił do borku. I trąbką swoją, lekko zadętą, wiadomy znak podał. Niema odpowiedzi!… Dopiero w dobrą chwilę niewiedzący jakoby o niczem milutki głosik śpiewa piosenkę: "Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem".
Panicz na ten głos leci piorunem. – Justysiu! śliczna Justysiu. – A Justysia ani myśli o paniczu! Odwrócona od niego, schylona, zbiera sobie rydze. Nakoniec obraca się do chłopca, nadawszy koralowe usteczka, i z zadziwieniem powiada: – A, jak się pan ma? Cóż to pan tu robi?…
– Tak że to mnie witasz, tak przyjmujesz, droga Justysiu?
– A czegóż tam tak długo bawiłeś? a o mnie, co tu na ciebie czekałam tak długo, nie dbasz!
– Cóż chciałaś, żeby się matka czego domyśliła? Moje drogie dziecię!
– Ach mój Stasiu, mój Stasieczku, mój aniele, mój skarbie, moje ty życie! Ja ciebie wiecznie, wiecznie kochać będę! Ja ciebie nigdy, nigdy nie zapomnę! Ja nigdy nie pójdę zamąż! Pójdę do klasztoru!…, a ty czasem o mnie wspomnisz? Ty! ty! ty! słyszysz? ja do ciebie mówię – ty!
– Moja najdroższa!…
– I ty mnie biednej dziewczynie tak poufale nazywać siebie pozwalasz?…
I podjąwszy rączki do góry z wdziękiem, którego żaden deklamator nie potrafi nauczyć, a który sam się bierze ze szczerości ducha, Justysia, jak ptaszek wzrokiem połozu zdurzony, rzuca się pierwsza w objęcia panicza.
I ręce ich splotły się z sobą wężem Laokoona! I usta ich z ustami się spoiły!
I na wszystkich sosen gałązkach przyczajone, łaskawe, życzliwe, malutkie borku tego opiekuńcze duchy razem klasnęły w dłonie, że aż wietrzyk po wszystkich drzew wierzchołkach lekko i wesoło zaszumiał! Bo w tej chwili dobre duchy te widziały dwoje młodych, pełnych życia i zupełnie na jedną sekundę szczęśliwych pod ich opieką ludzi!…II. Za młodego wieku mojego.
…Za młodego wieku mojego, zacząwszy od 1815 r. do 1826 roku, pamiętam już dobrze, jak wyglądała ówczesna okoliczna szlachta litewska. Ojciec mój, bywało, co niedziela musiał być w kościele. Proboszczem niemoniuńskiej parafji, biednej, ubożuchnej parafji, bo tuż obok z drugiej strony, mieliśmy bogatą fundacji Paców plebanję jeznieńską, był zacny, poczciwy, miłosierny, prostoduszny kapłan, ksiądz Mejżowicz. Ojciec mój dla uszanowania pełnego zalet proboszcza i dla przykładu innym, co wtedy wiele znaczyło, wiecznie, nim wszedł do kościoła, zachodził wprzódy do plebanji i mnie zabierał z sobą. Zastawaliśmy tam statecznie poczciwego proboszcza, chodzącego przekątną po swojej ubogiej ale schludnej, ale czystej izdebce, i kilkunastu okolicznej szlachty, zebranej w kupkę czy w gronko pomiędzy drzwiami i piecem czarnym kaflowym, na prawo. Szlachta zawsze stała.
Wszyscy byli ubrani w kontuszach i żupanach, karmazynem lub ponsem podbitych, w jedwabnych a czasem słuckich pasach. U boku szabla. A Bobrowicz, stary, dymisjonowany ekonom ojca mojego, zawsze się stawił w paradnym stroju i litym pasie, które kiedyś na imieniny od ojca mojego był dostał. Włosy u wszystkich długo zapuszczone z tyłu i nieco falisto zakręcone, nad czołem podstrzyżone równo i krótko. Łbów łysych a czasem i ze szramami dużo. Łbów golonych już między nimi nie było! Ale każdy ślicznie uczesany, ogolony, umyty. Wąs maleńki, oględnie z góry i z dołu staraniem i nożyczkami małżonki podstrzyżony. Buty całe, czysto czarną jakąś, tłustą i nie dającą glansu opatrzone przyprawą. Czerwone i żółte buty, już tylko u panów, jeszcze się po polsku noszących, na wielkich zgromadzeniach za młodu widziałem. W naszej stronie tak się tylko nosili marszałkowie: Kleczkowski i Godaczewski. Wracając do szlachty, czasem kto z nich miał na sobie węgierkę samodziałową. Ale ta zawsze obramowana była sutemi czarnemi taśmami a pełna baryłek, to jest wytoczonych takim kształtem guzików. Węgierki z rzadka jednak pstrokaciły polskie ubiory. Szable kładli tylko na siebie od festu parafjalnego, kiedy proboszczowi do baldachimu asystować trzeba było.
Wszyscy co do nogi mniej więcej ruszali jeszcze gębami przy wejściu naszem do plebanji, spiesząc się widocznie ostatnie kęski w gardziel swój zepchnąć. Bo, jak amen w pacierzu, tak karafka z zafarbowaną na żółto lub na czerwono wódką, talerz fajansowy głęboki z masłem nakładzionem w kawałkach i potężne partyki razowego chleba na misce glinianej stały u ubożuchnego, ale cnotliwego plebana na stole.
Za wejściem ojca mojego zatrzymywał się w biegu swoim po izbie pleban. Ojciec mój z głębokim ukłonem całował go powyżej łokcia. Ja w rękę. Przedniejszą szlachta ucierała natychmiast i wąsy i usta chustkami czystemi i jak śnieg białemi i szła, kto odważniejszy i poufalszy na przedzie, dotknąć prawą ręką ojca mojego kolana i pocałować go także o parę cali powyżej łokcia. Mój stary, uścisnąwszy plebana, ukłoniwszy się jeszcze raz szlachcie, zasiadał na skrzypiącej i do ostateczności rozchełtanej kanapce poczciwego księdza prosto naprzeciw drzwi wchodowych i naprzeciw szlachty a przez kilka chwil trwała jakaś ogólna i przerywana gawędka, nim wszystko do należytej przyszło symetrji. Zaczynały się potem pytania i odpowiedzi. Rozmowa coraz się bardziej stawała ogólną, w której i pleban i ojciec mój słuchaczami tylko byli najczęściej. Ojciec im rzucał zręcznie materje najczęściej o gospodarce i o jej wypadkach. Czasem coś mówił z gazet o jakimściś niezwykłem zdarzeniu. Często też wyprowadzał ich w pole o prognostykach rolniczych, które zbierać lubił, choć i sam natem ostro był kuty.
Kto miał więcej hambitu, śmiałości, ten starał się zawsze coś powiedzieć, żeby się potem tą rozmową przez cały tydzień u siebie w domu mógł popisywać i chwalić. A wszystko, co mówione, było tak roztropnie, tak uprzejmie, z taką naiwną ale pełną prawdziwej szlachetności prostotą, tak się żaden nie rozparł, nie rozdziawił, nieprzystojnego słowa nie wyrzekł, palcami nosa nie utarł, że aż miło było patrzeć!
Na stojącym na biurku czarnym, staroświeckim zegarze księdza biła jedenasta godzina. Ojciec mój dobywał swego zegarka, sprawdzał chwile szybko biegnącego czasu ze świętobliwego księdza klepsydrą i zwykle potem, powstając, powiadał: "Mości panowie, czasby już do domu Bożego". Wszyscy kłaniali się pięknie i za ojcem kupą na Mszę św. ruszali.
W jesieni czasem, dawniej, kiedyś, kiedyś za bardzo malutkich lat moich, znalazł się który z pomiędzy tych zacnych i przyzwoitych ludzi, co powiedział: "Szkoda panicza pięknych trzewiczków; teraz błoto po cmentarzu". I wziął mnie małego jak baranka na ręce i poniósł jak piłkę, a ja, objąwszy go za szyję, całowałem za to w bielutką, czyściutką, jak alabaster łysinę.
Szlachta u plebana nie darmo już jadła zakąskę. Bo i pierwej mu ją w ofercie obficie przysłała i na parę godzin przedtem w ławkach kościelnych na prawo chórem odśpiewała różaniec do Najświętszej Marji Panny. Odpowiadała im dyszkantem lewa strona ławek, przystojnie ubrana, milszym i wabniejszym żon i córek tej szlachty głosem. Kobiety odziane były bez żadnego wymysłu, bez dzisiejszych brudnych i zgniecionych na głowie miejskich kapeluszów, na wileńskiej tandecie u smrodliwej Żydówki kupionych. A broń Boże, żeby się która z nich odwróciła za siebie, ku drzwiom kościoła spojrzała! Choć jej czasem i doprawdy, biedaczce, bardzo na serduszku swędziło, żeby jak najprędzej swojego miłego ujrzeć kawalera. A kawaler, gdyby po kościele bąki bić zechciał, eo instanti sto bizunów za powrotem do domu od ojca jegomościa pewnoby na pamiątkę otrzymał. Staryby czapki z głowy jeszcze nie zdjął, karabeli nie odpasał a bizun ze ściany jak najprędzej na synala ściągnął.
Pierwsza niedziela miesiąca odbywa się tu zawsze z wystawieniem Przenajświętszego Sakramentu i wielką nazewnątrz kościoła procesją. Tu najstarsza i najpoważniejsza szlachta brała i niosła baldachim, inni trzymali plebana pod ręce, inni szli naprzód, robiąc mu drogę. Ci znowu zostawali za nim i ochraniali od ścisku święty chód jego.
Na Boże Ciało każdy w karmazynowych spodniach występował zwykle. A niejeden, komu na to bywało nie stanie, i w burakowym rosole żony płócienne gacie swoje wykąpał i przykrasił, ale się u spodu karmazynowo koniecznie pokazał i przyzwoicie postawił.
Otoczeni w tej stronie zewsząd starostwami i my, i okoliczna szlachta tutejsza mieliśmy w owym czasie o granice prawie co tydzień smutne z chłopstwem starościńskiem zatargi, niepokoje i śledztwa. Ze w tym względzie wspólny był interes, ojciec mój w razie zarządzanych czy przeciw niemu, czy przeciw szlachcie śledztw i procesów, wzywał niekiedy sąsiedzką okoliczną szlachtę do siebie dla wspólnej narady i podtrzymania rzeczy wspólnemi dokumentami. Ja, młody błazenek, zwykle świadkiem tego bywałem.
Każdy z tej szlachty miał tytuł jakiś, którym go czczono koniecznie. Ten – pan rotmistrz, ten – pan chorąży, ten – towarzysz kawalerji narodowej, tamten – pan strukczaszy, łowczy i temu podobnie. Inni, zwyczajem uświęconym nosili tytuły zdrobnione ojców swoich. Byli to: pan chorążyc, pan łowczyc. Wnukowie przyjmowali znowu w zupełności tytuły dziadów i znowu się w chorążych, łowczych zamieniali. Słowem, że bez "honoru" to jest bez tytułu ani kroku szlachcie dać nie mógł. Wyraz ten jednak "honor" miał jeszcze i inne znaczenie, które i po dziś dzień dotrwało. Jak się szlachcic chciał dowiedzieć o twoje familijne nazwisko, mówił: "Jak honor pański". Poszło to stąd, że nazwisko wiecznie obok tytułu chodzić musiało. Dawniej jeszcze obok z prawdziwym honorem zawsze chodziło.
Kto tedy z możniejszych chciał być prawdziwie grzecznym, powinien był każdy tytuł szlachcica każdego dobrze zapamiętać. Grzeczniejszym był jeszcze ten, kto oprócz tytułu i imię chrzestne szlachcica wiedział i zręcznie w ciągu rozmowy to tytuł, to imię naprzemian wciskał. Ojciec mój był na to wyborny! To już był najwyższy stopień szlacheckiego ugrzecznienia i bardzo szlachcicowi pochlebiał, bo pewien rodzaj z jednej przynajmniej strony poufałości udawał.
Prawdę mówiąc, mało z nich takich było, coby czytać, a mniej jeszcze, coby pisać umieli. Ale rzadki był bardzo, coby swego imienia i nazwiska nie potrafił podpisać. Dla testamentu, dla dokumentu, dla reformy i posagu córki, dla wezwania gdzieś z przypadku na świadka – to jest kiedy się gdzieś przyjdzie insperato podpisać! Nie możnaż było tak, jak dziś, bezwstydnie i bez zarumienienia powiedzieć: "Przepraszam pana, ja pisać nie umiem!"
A jak to wszystko, nie umiejąc czytać i pisać, łacińskiemi wyrazami mówiło o prawie, o procesach, manipulach i pozwach, to człowiek, co wtedy do szkół już chodził, tylko ramionami ściskał i mądrości ich zazdrościł!
Szlachta nasza pomimo rabunków, konfederacyj, wojen i zawichrzeń ciągłych a ciągłych w tym kraju, jeszcze podówczas miała pełne skrzynie najciekawszych i rozmaitych papierów, dokumentów, pergaminów. Zdradzona potem wkrótce i pozbawiona tych skarbów została przez miejskich adwokatów, paniczów, filutów i łotrów, którzy im te dowody pozabierali pod pozorem i obietnicą ułożenia z nich genealogicznego drzewa! Przez tych wielkiej ręki zbrodniarzy, co potem albo te papiery komu innemu możniejszemu sprzedali zabezcen, albo je po szynkach przepili i zastawili i sprawiedliwą śmiercią pożarci, idąc już na wieczny smołą i ogniem u szatana traktament, żadnego ich tutaj po sobie nie zostawili śladu, że dojść potem nie można było, gdzie się to po nich podziało. Zabójcy nieszczęsni losu tych prostych a cnotliwych ludzi pierwsi może występną ręką przygotowali dzisiejszy byt nieszczęsny okolicznej szlachty. Niechaj ich imię będzie na wieki od poczciwych ludzi przeklęte!
Po ścianach i szafach jeszcze wtedy dużo u szlachty i ksiąg staroświeckich bywało! Ojciec mój, zda mi się, w 1817 roku naznaczony przez rząd na lustrację statystyczną okolic szlacheckich w samych Szyłanach i Pieleszyszkach zgórą 180 tomów naliczył. A wiele z tych ksiąg było wielce ciekawych i rzadkich, mianowicie kronik. Jeszcze dotąd u jednego starego szlachcica, co czytać od dziada nie umie, jest pięknie w skórę oprawna księga "O magdeburskiem prawie", ale już oprócz Złotych Ołtarzyków na wszystkich, wiele tu jest, okolicach, jedna!
Owóż tedy, bywało, dziesięciu, piętnastu takiej szlachty stanęło u drzwi w salce ojca mojego na jego wezwanie. Podano śniadanie. Mówili z sobą długo. Każdy z nich znał każdy badyl swojej odwiecznej fortuny, swojej ojcowizny. I każdy z nich znał także nasz sąsiedni najmniejszy kurhanek czy kopiec. Proszę tylko było patrzeć, posłuchać, jak to wszystko wogóle było przyzwoicie i rozsądnie. Jak każdy, chociaż cały spłukany w swojej wiejskiej prostocie, w niczem przyzwoitości, którą radzi czysty rozsądek i szlachetna duma, nie uchybił nigdy. Szlachcic dla nieprzyjmowanego przez obcych zwyczaju, dla mody, nie poniżając siebie, do kolana bywało uchylił, bo taki układ był między wszystkimi grzecznymi ludźmi przyjęty, ale tam widać było, bez żadnego z jego strony starania, tylko czystą grzeczność. On znał to jeszcze i pamiętał, że niedawno mógł być nawet i królem obrany!
Każdy z nich nadto, nie znając łacińskiego już języka, umiał zastosować do rzeczy i trafnie różne łacińskie u nas kursujące przysłowia. Wziął to po swoim ojcu.
– Panie Komornikowiczu, przyszlijże mi z łaski swojej jutro ten dokument na zaścianek twój, Burakiszki. Tylkoż, panie Antoni, nie zapomnij o tem, bądź łaskaw.
– Jutro niezawodnie panu dobrodziejowi go przyszle, albo i sam osobiście doręczę. Przyrzekłem. Jakże to zapomnieć? Verbum nobile debet esse stabile – odpowiedział Komornikowicz. Jakże tu nie kochać takiego szlachcica!
Niektórzy z możniejszych, zatrzymywani na obiad, umieli jeść przyzwoicie i zachować się u stołu tak, że ani wstydu, ani ambarasu czy to sobie, czy gospodarzowi nie robili nigdy. I nigdy na złość pannom rezydentkom, trzpiotkom, co tylko wzorki z ludzi zbierać lubiły i do śmiechu szukały przyczyny, na cel wziąć się nie dali!
Byli wprawdzie i tacy z nich, co się tylko wyłącznie oddawali myślistwu. Ci więcej zaburmaszyści i śmieli bywali często po innych domach sąsiedzkich, bo ojciec mój nie lubił myślistwa i wolał nie widzieć zwierzyny, niż ją u siebie zabijać. Tacy tedy przyjmowani częściej byli u innych naszych sąsiadów nam przyjaznych a szczególnie u braci Pęczkowskich, którzy i starą polską gościność w całym umieli utrzymać blasku i duże wszelkiego rodzaju, aż do sokołów, myślistwo trzymali. Zawsze u nich w sieniach przynajmniej dwóch wyuczonych czy jastrzębi, czy kobuzów siedziało. Toż i sąsiad nasz Karol Płoszczyński, choć kulawy a tłusty, tak, że jak czop wyglądał, kiedyś jednak myśliwy i amator, nie mogąc sam już mieć w tej rozrywce udziału, rad klaskał w ręce, jak stary furman z bicza, kiedy mu inni co upolowali.