Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szlakami Polskich Parków Narodowych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szlakami Polskich Parków Narodowych - ebook

Kiedy kończy się jakiś ważny etap w życiu, postanawiasz wyruszyć w podróż. Chcesz na chwilę odpuścić, zmienić perspektywę, nabrać dystansu. Zupełnie jak Iza, która zaufała swojej intuicji i postawiła sobie bardzo konkretny – choć nieco szalony – cel: w dwa lata zwiedzić wszystkie parki narodowe w Polsce. Gdy podejmowała to wyzwanie, nie przypuszczała, że rozpoczęta wędrówka pozwoli jej odkryć to, co w życiu najcenniejsze…

„Szlakami polskich parków narodowych” to książka udowadniająca, że dzięki obcowaniu z naturą można poznać nie tylko samego siebie, lecz także zbudować cenne relacje z innymi ludźmi. To również fascynująca opowieść o bogactwie przyrodniczym Polski, pozwalającym poczuć i docenić prawdziwą wolność.

To było niesamowite uczucie, kiedy widząc Narew i okolice, uświadomiłam sobie, że jeszcze kilka miesięcy temu teren ten był dla mnie nieznany i tym samym stanowił cel mojej podróży. Teraz po prostu mijałam te obszary pociągiem! W czasie tego dwutygodniowego wyjazdu kilka razy popadałam w sentymentalny nastrój, bo wiedziałam, że były to moje ostatnie cztery parki narodowe. Czułam, że coś się kończy. Jakaś przygoda, która zrodziła się na początku 2017 roku, dobiegała końca w 2018. Szkoda, że tylko tyle. Dwa lata to nie jest dużo, czas szybko upływa. Niedawno jeszcze byłam pod znakiem Świętokrzyskiego czy Bieszczadzkiego Parku Narodowego, a teraz czekały na mnie ostatnie cztery znaki. Ten ostatni… w Karkonoskim Parku Narodowym.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-262-4
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gorczański Park Narodowy

6 i 7 lutego 2017

Plan był prosty. Iść w góry, a raczej iść szlakiem z Rabki-Zdroju na Stare Wierchy z noclegiem, a potem przejść w kolejnym dniu na Turbacz, a dalej już tylko do Nowego Targu.

Uwielbiam plany, zawsze znajduje się w nich jakaś koncepcja, bliżej lub dalej nieokreślona. Plan wyznacza pewną linię niczym szlak, który jest wskazówką na mapie.

Tamten czas – 6 i 7 lutego 2017 roku – był zimny. Pogoda barowa, dużo śniegu, mróz w nocy, a rano mgła. To nie sprzyjało ani wyjściu z domu, ani wyjściu z łóżka. Okropne, jak dla mnie środek nocy, czyli 5 rano, a ja wstaję. Jadę przez jeszcze wtedy Nowy Sącz i spotykam się z drugim podróżnikiem w Rabce-Zdroju, po czym w dwójkę postanawiamy, że czerwonym szlakiem wyjdziemy przez Maciejową do Starych Wierchów.

Przytrafiają mi się dość ciekawe zbiegi okoliczności. Kiedy byliśmy jeszcze w Rabce-Zdroju, zostaliśmy zaczepieni przez dwie panie, które, oddając się rabczyńskim urokom i korzystając z uzdrowiskowego klimatu, pytały się o drogę. Z rana człowiek, oczywiście niedobudzony, nie ogarnia pewnych rzeczy, więc mój współtowarzysz poinformował je, jak należy dojść do docelowego miejsca. Problem stanowiło przede wszystkim to, jak wejść na czerwony szlak. Nie było to proste, bo zaczyna się on w parku uzdrowiskowym przy – między innymi – Instytucie Chorób Gruźlicy i Chorób Płuc.

Nagle zaczepiono nas ponownie. To spotkanie było już poważniejszą sprawą. Jacyś uśmiechnięci panowie z busa wychylili się i spytali nas, gdzie znajduje się najbliższy szpital, bo ich kolega upadł i pilnie potrzebuje pomocy. Nasza akcja-reakcja była podobna jak w przypadku dwóch pań, które jeszcze znajdowały się nieopodal nas, ale już kierowały się do swojego docelowego miejsca.

– Proszę jechać prosto, a potem skręcić w lewo do góry – odparł mój współtowarzysz.

Młodzi panowie z hukiem zamknęli drzwi od busa i migiem ruszyli do przodu, po chwili znikając tuż za zakrętem.

– Jesteście dobrymi drogowskazami! – zawołała jedna z pań, której uprzednio udzieliliśmy informacji.

Ja i mój współtowarzysz uśmiechnęliśmy się i odkrzyknęliśmy z daleka:

– No tak, ludzie przejezdni wiedzą o mieście więcej aniżeli sami mieszkańcy.

Ponoć tak jest, ale czy na pewno? To zależy w głównej mierze od człowieka – pomyślałam.

Zawsze lubiłam mapy. Nie byłam wcześniej tego tak świadoma, aż do momentu, kiedy to właśnie one okazywały się bardzo pomocne, czyli dokładnie w momencie, kiedy wyczerpywała mi się bateria w komórce albo w zegarku z nawigacją… Ale wtedy w Gorczańskim Parku Narodowym tych rzeczy po prostu nie miałam. Miałam tylko mapę i – jak to mówię – „wewnętrzny azymut”. Coś takiego po prostu się ma. Prędzej czy później namacalnie się tego doświadcza w innych parkach narodowych, w których już się było, najczęściej samemu.

Rabka-Zdrój jest terenem dość wysokogórskim, co przejawia się tym, że raczej idzie się w niej ciągle „pod górę”. Tak właśnie szliśmy czerwonym szlakiem – ciągle wzwyż.

Była 10 z rana 6 lutego, kiedy w Parku Zdrojowym poczułam „świeżość powietrza”. To niesamowite, ale naprawdę w Rabce-Zdroju świetnie się oddycha. Tym bardziej zimą – o tej porze roku jest tam szczególnie pięknie. Początek szlaku nie wydawał się szczególnie wymagający. Gdy szliśmy do polany na Maciejową, było zimno, ponuro, mgliście, bez widoków i bez żadnej nadziei na poprawę pogody. Nie nasypało aż tak dużo śniegu. Wędrowaliśmy raczej przez błoto, co sprawiało, że moje trekkingi ześlizgiwały się i zapewniały mi mniej przyczepności. Ślizgałam się na błocie, ale nie przejmowałam się tym. By przejść tę błotno-lekko śniegową część znajdowałam wyrwy i uskoki, dzięki którym przechodziłam bez zbędnych ześlizgnięć. Oj, ja naiwna! Nie miałam raczków tylko nieco ślizgające się buty oraz stuptuty na deszcz lub optymalne obłocenie, spodnie narciarskie (chociaż nie jeżdżę na nartach!) oraz zwykłą kurtkę przeciwdeszczową, która wymagała nałożenia pod spód jeszcze swetra typu polar oraz długiej i krótkiej bluzki. No tak, przy około –10 lub –15 stopni to trochę za mało. Szliśmy jednak raźnym krokiem, dzięki czemu rozgrzaliśmy się odpowiednio do tempa.

Pierwszy postój zrobiliśmy przy Maciejowej, a raczej przy bacówce PTTK na Maciejowej. Było zimno. Naprawdę mroźne powietrze odczuwało się wtedy, kiedy stało się tak 10 minut. Ale wiadomo, toaleta, herbata lub kawa muszą być, coś do zjedzenia również. Musieliśmy przecież nabrać siły na dalszą wędrówkę.

Nie byłam jeszcze tak dobrze „wprawiona w te boje”, a moja umiejętność zabierania czegokolwiek do jedzenia ograniczała się do dwóch lub trzech bułek z mięsem, ewentualnie z żółtym serem, a do tego z ogórkiem, czasami pasztetem. Oczywiście miałam coś słodkiego, ale pod tym względem nie dorównywałam mojemu towarzyszowi podróży, który zawsze częstował mnie jakimiś łakociami. Nie żebym była wybredna, ale te wafelki: grześki, princessy, snikersy, a nawet ciastka niekiedy domowej roboty były czymś takim ekstra na szlaku.

Staliśmy przez chwilę i rozmawialiśmy przy schronisku na Maciejowej. Do Starych Wierchów, gdzie _de facto_ mieliśmy postój noclegowy, było dość blisko, raptem przez Bardo i Jaworzynę około 4 km. Co to dla nas? Roztaczał się przed nami piękny widok. Zrobiłam kilka zdjęć, które dokładnie oddawały ciszę, spokój, harmonię. Nie było widać nic oprócz mgły, sosen zaprószonych lepkim i świeżym śniegiem oraz szlaku, który znikał nam w oczach pod pokrywą śnieżną już na odległości około 20 m. Ani jednej duszyczki (to jest oczywiście człowieka) na szlaku, nic. Tylko schronisko na Maciejowej… zamknięte, no i my.

Wiedziałam po wcześniejszych doświadczeniach związanych z wyprawą na Halę Łabowską w Beskidzie Sądeckim, że trzeba wziąć dobry termos z gorącą herbatą. A jak herbata jest jeszcze mocno doprawiona, to przyjemnie się pije na postoju. Wtedy mocno wychłodzone powietrze oddaje dobry, miodowy, śliwkowy, cynamonowy smak wybornej herbaty rozchodzący się po wszystkich kubkach smakowych na języku.

W tamtym czasie jeszcze nie znałam dobrze Grzegorza. Teraz już wiem, że jest twardym zawodnikiem. Szybko szedł przede mną, a ja zostawałam za nim niekiedy daleko w tyle. Starałam się trzymać jego kroku, ale jestem dość malutka. Może nie aż tak, ale na tyle mniejsza, że na jego jeden krok dawałam moje dwa. W gruncie rzeczy podobało mi się to. Często zatrzymywałam się na szlaku, by robić zdjęcia. Tych fotek z Gorczańskiego Parku Narodowego akurat mam mniej. To wtedy właśnie w głównej mierze poznawałam Grzegorza.

Szliśmy więc w kierunku Starych Wierchów – około 950 m n.p.m. Kto by przypuszczał, że na szlaku można spotkać takie inspirujące niespodzianki! Oto na polanie stał sobie bałwan. Dosłownie ulepiony bałwan, który wzbudził we mnie totalny spazm śmiechu. Zrobiliśmy sobie obok niego zdjęcia. To było coś! Iść szlakiem, na którym nie ma żadnej żywej duszy, i po prostu nagle zobaczyć bałwana na środku polany. Jakaś grubsza sprawa… Ale kto by się tym przejmował. Grzesiek popatrzył na mnie w ten jego nielogiczny sposób i się zaśmiał.

Heh, to dopiero coś. Potem poznałam go lepiej i wiedziałam, że to jego spojrzenie przechodzi w charakterystyczny grymas na twarzy, kiedy to logika miesza się z nierealnością, a rzeczywistość robi nam małego psikusa.

Ślizgały mi się buty, tak, znacznie nawet. Szliśmy cały czas sukcesywnie pod górkę, więc wyślizgany szlak nieco dawał mi się we znaki. Kiedy było znacznie stromiej, starałam się iść po bokach szlaku, gdzie oczywiście leżał śnieg, który dawał moim butom przyczepność i to dość znaczącą, dzięki czemu mogłam iść dalej. Wtedy już zaczęłam się zastanawiać, co będzie, kiedy zaczniemy schodzić w dół. Nigdy nie lubiłam schodzić, ponieważ miałam kiepską technikę.

No, ale pomijając walkę z butami i śniegiem, to tamten widok zapadł mi głęboko w pamięci. Iglaste drzewa pokryte śniegiem… – to jest coś, czego żadna inna pora roku nie może przedstawić, tylko zima. To była właśnie piękna zima. Śnieg stał jakby na tych igiełkach, a one same wyglądały na zmrożone i trwały tak niczym w hibernacji, czekając na pobudkę wiosną. Trochę zaczął mi się nieco dłużyć ten szlak, ale czułam wewnętrznie, że za niedługo dojdziemy do Starych Wierchów, gdzie na spokojnie czegoś się napijemy, coś zjemy i oczywiście zakwaterujemy się.

Dostaliśmy dość mały pokoik, bardzo kameralny, przypominający drewniane sauny, tylko z tą różnicą, że było w nim jedno zwyczajne łóżko i łóżko piętrowe. W zasadzie mogłyby tam spać trzy osoby. Humorek nam dopisywał. Nie chodziło o to, że napiliśmy się czegoś z procentami, ale o sam fakt przejścia pierwszej części czerwonego szlaku, co obudziło w nas pozytywne emocje. Do tego dochodził śnieg i to jeszcze w takie zimno, od którego zarumieniły się nasze policzki.

Ale miałam humor! Grzesiek popatrzył na mnie i powiedział:

– Dobra, to do nocy jest jeszcze w sumie około dwóch godzin, to możemy gdzieś się przejść. Zrobimy kółko i wrócimy do Starych Wierchów.

Z racji tego, że był to nasz drugi wspólny wypad i wiedziałam, że mogę liczyć na jego logistykę i strategię odczytywania znaków, to przystałam na jego propozycję.

Wyszliśmy ze schroniska. Oczywiście było bardzo zimno, więc nałożyłam moje stuptuty, białą kurtkę i kominiarkę na głowę, a dodatkowo na to opaskę. W zimie trzeba się ubierać na tzw. cebulkę. Ekwipunek musiał być zatem zawsze logistycznie przygotowany. Jestem osobą, która stara się nastawiać na każdą ewentualność, na przykład na mróz czy deszcz, a nawet słońce, zależnie od pogody. Mój plecak zawsze był cięższy od bagażu Grzegorza. Jemu często dokuczały bóle kręgosłupa, więc nawet nie śmiałam do niego zagadywać, by mi poniósł moje rzeczy. Skoro tyle zabrałam do plecaka, to musiałam go dźwigać.

W każdym razie wyszliśmy ze Starych Wierchów. Nieopodal znajdował się znak. Tak, znak, który informował, że jesteśmy w Gorczańskim Parku Narodowym.

Mój pierwszy park, który wchodził w poczet kolejnych, czyli dwudziestu dwóch. Jak to mówi przysłowie chińskie: „Podróż zaczyna się zawsze od pierwszego kroku”.

Gorczański Park Narodowy został utworzony w 1981 roku, a jego symbolem jest salamandra plamista. Natenczas raczej nie spodziewaliśmy się, że spotkamy to osobliwe zwierzątko. Była wtedy mgła, widoczność na poziomie może z 25 m. W sposób oczywisty zasłoniła ona horyzont. Raczej wszystko kończyło się na drzewach iglastych. Muszę nawet przyznać, że był to urokliwy widok. „Chrupiący” śnieg, który aż lśnił, oraz mgła nadawały klimat temu gorczańskiemu krajobrazowi.

Park ten to miejsce, gdzie można odetchnąć naprawdę czystszym powietrzem. Szło mi się „lekko” po puchu, ale już po ubitym szlaku ślizgałam się jak na lodowisku. No, kurczę blade – myślałam tak po każdym wślizgu. – To nie jest przyjemne.

Na szlaku napotkaliśmy ponownie ulepionego bałwana. Jeszcze raz to napiszę: bałwana! Nieźle się prezentował. Jak to na bałwana przystało, był łysy, bez garnka, miał guziczki jak w płaszczu, no i gałązki wetknięte tu i ówdzie, które formowały jego ręce. Pewnie był to ważny bałwan, bo z sosnowej gałązki zrobiono mu dodatkowo wąsy. Taki strażnik Gorczańskiego Parku Narodowego.

Byłam tam po raz pierwszy. Gdyby nie Grzegorz, to pewnie zostałabym w schronisku i nigdzie bym nie wychodziła. Jednak Grzegorz z szewską pasją otworzył mapę i rzekł:

– Skierujemy się do obwodu ochronnego Suhora szlakiem czerwonym i podejdziemy do Tobołowa, a potem z powrotem do Starych Wierchów.

– W porządku – odparłam, chociaż w sumie nie wiedziałam, gdzie idę. Akurat w tym parku narodowym nigdy wcześniej nie byłam.

Plan był tak prosty jak drut. Zaczęło się dopiero wtedy, kiedy trzeba było zejść, a raczej… zjechać na tyłku przy Kopanej Drodze. Nie miałam wyjścia i zjeżdżałam na swoich spodniach narciarskich, czyli – krótko ujmując – na dupie. Grzesiek próbował łapać wszystkie gałęzie po drodze, ale to i tak mijało się z celem, bo się ślizgał. Raptem przewyższenia około 1000 m n.p.m. i takie hece. Na początku nie było mi do śmiechu, ale potem, jak się rozkręciłam z tym zjeżdżaniem, kiedy to czułam pod „siedzeniem” zimny śnieg, to nawet mnie to rozbawiło. Tak zaczęłam się śmiać w tej śnieżnej głuszy Gorczańskiego Parku Narodowego, że rozśmieszyłam Grześka, który chwytał się niekiedy każdego konara, by zejść do tej Suhory znajdującej się na 1000 m n.p.m. Najzabawniejsze było jednak to, że zjazd na tyłku okazał się szybszy niż schodzenie, a raczej ślizganie się w dół.

W końcu dotarliśmy do Obwodu Ochronnego Suhora. Śniegu nasypało tak dużo, że nie było widać szlaku. Widoczne pozostawały tylko wskazujące na niego znaki na drzewie, ale samo przejście przez ten szlak mijało się z celem. Śnieg sięgał po kolana. Z racji tego, że jestem niższa od Grzegorza, to zaspy miałam akurat po uda. Śnieg był zbity i twardy, łatwo przyczepny, zupełnie nie na moje ślizgające się buty. Grzesiek stwierdził:

– Nie ma sensu iść dalej. Zwróć uwagę, że musielibyśmy przecierać nowy szlak. Brakuje nam kijków, a dodatkowo nieubłaganie zbliża się koniec dnia. Zawróćmy i będziemy mieć dłuższy wieczór na odpoczynek i regenerację.

– O tak! Ja pewnie napiję się ciepłego piwa z cynamonem i sokiem malinowym.

– To idziemy z powrotem! – Grzegorz uśmiechnął się i popatrzył na mnie rozbawionym wzrokiem, bo oczywiście teraz musieliśmy się wdrapać na tę samą górę, a raczej przejść to przewyższenie, po którym uprzednio zjeżdżałam na… dupie. Nieźle.

Jestem mocna w ramionach, więc ambitnie podeszłam do sprawy i chwytałam się nieomalże każdego drzewa oraz korzenia. Grześkowi lepiej to szło. Pewnie ma lepsze buty – pomyślałam. Dość mocno skoncentrowałam się na sobie, uważając, żeby przypadkiem moje buty nie poślizgnęły się, sprawiając, że zjadę w dół.

Wyszliśmy przez Groniki na 1027 m n.p.m. i na spokojnie dotarliśmy do schroniska. Ogólnie spodobało mi się ono od samego początku. Nie jest ani za duże, ani za małe. Dostaliśmy pokój, gdzie ciaśniej już być nie mogło. Grzesiek zajął miejsce tuż obok mnie na osobnym łóżku, a ja wybrałam sobie miejsce na dole na piętrowym łóżku. W Grześku podobało mi się zawsze to, że szybko dochodziłam z nim do kompromisu. Jakoś się uzupełnialiśmy. Była to osoba, która chętnie udzielała pomocy i dobudzała się dopiero w południe. Typ „sowy”, czyli człowieka, który uwielbiał siedzieć do późna w nocy i zamaszyście przecierać szlaki. Zawsze zostawałam za nim w tyle, ale mi to nie przeszkadzało. Czułam, że prędzej czy później dogonię go na szlaku. W międzyczasie robiłam zdjęcia. Na każdym szlaku, kiedy to towarzyszył mi Grzegorz, musiałam po prostu zrobić zdjęcie, by choć na moment urzeczywistnić daną chwilę w jednej sekundzie albo i minisekundzie na fotografii. Zdjęć robiłam naprawdę sporo.

Między nami nic nie było, raczej pojawiła się silna więź przyjaźni, która nie przekroczyła granicy damsko-męskiej. Dzięki temu szanowaliśmy się i wiedzieliśmy, że jesteśmy indywiduami. Oboje pragnęliśmy znaleźć na szlaku coś jedynego i niepowtarzalnego dla siebie, coś, co byłoby wyjątkowe. Grzegorz nie narzucał mi swojego zdania; zawsze starał się być obiektywny.

W każdym razie, siedząc w tym małym pokoiku w środku Gorczańskiego Parku Narodowego, zaczęłam rozumieć, że im mniej spakowanych rzeczy, tym szybciej do realizacji celów „parkowych”. Mniej nie znaczy gorzej. Mniej to znaczy więcej czasu. Dzięki temu człowiek szybciej wstaje rano, idzie ze spokojem ducha na szlak i albo kontempluje go, albo traktuje jak wyzwanie. Takich małych rzeczy było sporo po drodze.

Rozpakowaliśmy się w pokoju, po czym Grzegorz zaczął mi dokuczać, że dobrze by było, gdyby znalazł się dla mnie jakiś kandydat na życiowego partnera.

– No wiesz? – odparłam. – Nie ze mną takie numery!

– No, ale taki trzydzieści plus jak ja, to byś reflektowała? – zapytał z tym błyskiem w oku.

– Nie drażnij się ze mną, bo nie wiem, o co chodzi! – zaczęłam rechotać jak żaba.

– Ohooo! Mamy sąsiadów! – powiedział Grzegorz uśmiechnięty, bo obok naszego pokoju było trzech gości. Okazało się, że z Torunia. Zaczęliśmy się śmiać i przekomarzać się, że takich kandydatek on na żonę, a ja kandydatów na męża „30+” moglibyśmy chcieć.

Po wędrówce i moich „ześlizgach” na tyłku zapragnęłam napić się ciepłego piwa. Grzesiek też był za tym, więc zeszliśmy na dół do kasy. Kupiliśmy piwo i usiedliśmy na ławce. Westchnęłam. Mimo tego śniegu, mrozu i tak czułam się szczęśliwa.

– Wydzieliły mi się endorfiny – zaśmiałam się, a Grzesiek od razu dopowiedział:

– No, ja czuję motylki w brzuchu…

– Co ty gadasz? Jakie motylki? – zapytałam zagadkowo.

Grzegorz ze stoickim spokojem odparł:

– Takie dobre piwo tu mają, że po kilku łykach mam motylki w brzuchu. – I z tym stwierdzeniem ujmująco na mnie popatrzył.

Nie trwało to jednak za długo, ponieważ przyszli nasi sąsiedzi z pokoju obok, wiekowo akurat zbliżeni do „30+” i przysiedli się do nas. Oczywiście w dobrych humorach szybko złapaliśmy kontakt z nowo przybyłymi turystami. Nawiązała się między nami dość ciekawa dyskusja o Mikołaju Koperniku z Torunia i Krzyżakach lub kto woli Prusakach. Śmiejąc się, kompletnie oderwałam się od codziennego życia, od pośpiechu, gonitwy, która dawała mi ostatnio mocno w kość. Byłam przemęczona, zestresowana i dlatego postanowiłam, że poszukam kogoś, z kim mogłabym chodzić na szlaki.

Zawsze podobało mi się, że idę w las. Będąc dzieckiem, chętnie chodziłam po łąkach i zbierałam różne kwiaty albo inne rośliny. Las zawsze był obok mnie i mnie ciekawił. Niestety, nie miałam żadnego przewodnika, by poznawać szlaki.

W styczniu zalogowałam się na stronę internetową o dość ciekawym tytule: _Spotkania społeczne_, w której były podgrupy. Wpisywał się na nią ktoś, kto chciał się umówić na randkę, na bliższe spotkanie towarzyskie, ale były też strony, na których można było znaleźć towarzysza podróży. Siedziałam przed komputerem i czytałam różne ogłoszenia, by spośród nich wybrać dla mnie coś odpowiedniego. W końcu znalazłam. Ogłoszenie zamieściła osoba, która miała piękny pseudonim: „Róża_do odkrycia”. Trochę się obawiałam, ale gdy zobaczyłam, że „Róża_do odkrycia” interesuje się _stricte_ wyprawą na szlak, a ponadto szczegółowo go opisała i umieściła mapę wraz z informacją o noclegu, stwierdziłam, że odpiszę – byłam przecież zainteresowana tą wycieczką w góry. Okazało się, że dołączy do nas jeszcze inny kompan podróży i to był właśnie Grzegorz. Danuta odniosła się do tego sceptycznie, ale ja zrozumiałam to dopiero później, kiedy to przy kolejnych propozycjach wyruszenia w trasę kompletnie nie wyrażała chęci na wspólne wędrowanie.

Od czasu do czasu te moje rozmyślania przerywał gromki śmiech Grzegorza i naszych sąsiadów, którzy opowiadali o bogatej historii Torunia. To było pasjonujące spotkanie. Piliśmy ciepłe piwo i po prostu cieszyliśmy się chwilą. Czas jednak uciekał nieubłaganie i trzeba było położyć się spać. I tak też zrobiliśmy. Grzegorz jeszcze wyszedł na zewnątrz schroniska, a ja już wskoczyłam do śpiwora i zasnęłam. Nie zauważyłam nawet, kiedy przyszedł z powrotem.

Obudziłam się wcześnie rano. Wyjrzałam za okno, ale widoczność na odległość 10 m nie pozwalała mi dostrzec piękna krajobrazu, który charakteryzuje Gorce. Grzegorz nie mógł się dobudzić. Z racji mojego systemu pracy – na co dzień pracowałam jako konsultantka do spraw międzynarodowych na linii telefonicznej i mailowej – byłam przygotowana na wczesne pobudki. Lekko poszturchałam Grzegorza i cicho zapytałam:

– To już idziemy? Jest siódma rano.

– Siódma? – odparł z nutką ironii i goryczy Grzesiek, dając mi do zrozumienia, że chyba mnie równo powaliło, skoro zakładam, że wstanie.

Dałam mu pół godziny na ogarnięcie się, a ja w tym czasie pakowałam swoje rzeczy. Ubrałam się na szlak, obowiązkowo nałożyłam stuptuty, kurtkę zawiesiłam na hak jako ostatni element do nałożenia, po czym odparłam:

– Idę coś zjeść.

– A to która jest godzina?

– No, późna; trzeba się zbierać.

– Wstaję! – Popatrzył na mnie tym swoim wzrokiem z samego rana, który był bardzo podobny do spojrzenia sowy.

Zeszłam na dół i zamówiłam jajecznicę. Miałam jeszcze bułki z poprzedniego dnia, więc zjadłam je, popijając herbatą, a potem kawą. Zrobiłam do termosu herbatę z dodatkiem dwóch saszetek cukru i całość zalałam wrzątkiem, by mi się zaparzyło. Gorąca i mocna herbata jest bardzo ważnym dodatkiem, jeżeli idzie się na szlak w środku zimy. Woda nie jest raczej wskazana, bo potrafi zamarznąć przy minusowej temperaturze. Kiedyś tak się mi przytrafiło. Pogrążyłam się we wspomnieniach, ale przerwał mi Grzegorz, który zamówił sobie również jajecznicę i podszedł do mnie szybkim krokiem.

– Nie widziałaś mojego portfela?

– Nie… – odpowiedziałam. – A co?

– No, nie mam; zgubiłem. Nie mogę znaleźć… Pewnie na tym wczorajszym szlaku do Suhora, psia mać. Muszę wrócić na tamten szlak.

– Daj spokój! Przecież miałeś portfel przy sobie. Na pewno nigdzie ci nie spadł? – zapytałam zdenerwowana.

To nam poważnie komplikowało dalszą wędrówkę, a mieliśmy kierować się czerwonym szlakiem na Turbacz. Grzegorz powiedział mi, że przed nami jest około 5 km, no ale mieliśmy iść w śniegu, więc czas wędrówki mógł się nam z pewnością przedłużyć. Patrząc z mojego punktu widzenia, a raczej z perspektywy moich śliskich butów, to zapewne jeszcze drugie tyle.

Zdenerwowana odparłam:

– Chodźmy na górę do pokoju i poszukamy.

Wyszli akurat nasi sąsiedzi z Torunia, którzy mieli swój pokój obok, i z uśmiechem nas pozdrowili. Nie zmieniało to faktu, że sprawa portfela wydawała się dość przerażająca. Jak pomyślałam o tym, że musiałabym jeszcze raz zjechać na tyłku i na spodniach na dół po śniegu, to od razu robiło mi się zimno.

Na łóżku Grzegorza był nieporządek. Wszystko wskazywało na to, że nie ma tego portfela. No, to zaczęła się zabawa w policjanta.

– Przypomnij sobie, Grzesiek, przecież płaciłeś wczoraj za piwo. Nie mogłeś nie mieć tego portfela – powiedziałam dobitnie i wtedy zobaczyłam początkowo jego niepokój, ale po chwili rozluźniające się mięśnie jego twarzy. Doszedł pewnie do wniosku, że mam rację.

– Nie ma; wszędzie szukałem.

W tym momencie coś mnie tknęło i zaczęłam szukać tego portfela pod jego łóżkiem. W końcu zauważyłam coś czarnego, bliżej nieokreślonego i krzyknęłam:

– A to?! Co to jest?

– Mój portfel! – Uśmiechnął się Grzesiek. – O kurwa, dzięki bardzo, bo myślałem, że naprawdę będziemy wracać na szlak do Suhory…

– Daj mi spokój, dość się nazjeżdżałam na tyłku! – zaczęłam rechotać na cały pokój.

Po śniadaniu i po pozbieraniu manatków ruszyliśmy w kierunku Turbacza. Jako największy punkt w Gorczańskim Parku Narodowym ma 1310 m n.p.m. Należy do klasyfikacji Korony Gór Polski również jako jeden z największych szczytów w Gorcach.

Szlak do Turbacza był bardzo urozmaicony. Minęliśmy naszego bałwana, którego widzieliśmy dnia wcześniejszego, i skierowaliśmy się dalej przez Obidowiec, czyli tam, gdzie jest rozwidlenie szlaku w stronę Tobołów. Potem, omijając miejsce katastrofy lotniczej z 1973 roku, przeszliśmy obok znaku Gorczańskiego Parku Narodowego informującego o ochronie ścisłej i dotarliśmy do szczytu Gorców.

Podejście pod sam Turbacz nie było proste. Mgła, śnieg skutecznie utrudniały nam znalezienie czerwonego szlaku. Grzesiek nawet przyznał się do tego, że go nie widział. Wtedy go dobrze nie znałam, ale potem poznałam go na tyle, że kiedy przypominałam sobie tamten moment, to byłam pełna uznania, że jako człowiek gór, chodzący systematycznie po Tatrach i Bieszczadach, nagle przyznawał się, że zgubił szlak. Jako drugi towarzysz podróży czułam się zobligowana do tego, by również szukać szlaku. Było mi nieco trudniej. Brodziłam w śniegu jak po omacku i nie dość, że miałam krótsze nogi, to jeszcze szłam jak po rzece, szukając czegoś stabilnego pod stopami. Zadarłam głowę do góry i powiedziałam:

– Tu jest czerwony, na tym pniu, widzisz?

– Aaa! Nie zwróciłem uwagi!

Grzesiek szybko stawiał kroki i nie brodził po śniegu tak jak ja. Miał też lepsze buty ode mnie. Nie ślizgały mu się jak te moje. Nie frustrowało mnie to, ponieważ widziałam Grzegorza nieopodal i ciągle zostawał w zasięgu mojego wzroku.

Na Turbaczu zrobiliśmy sesję fotograficzną na palu, gdzie widnieje nie tylko nazwa „Turbacz” i jego wysokość, ale gdzie dodatkowo podane są współrzędne geograficzne.

Po sesji fotograficznej skierowaliśmy się w stronę schroniska, gdzie do mojej książki _Najpiękniejsze miejsca. POLSKA. 23 Parki Narodowe_ przybiłam pieczątkę jako dowód, że Gorczański Park Narodowy został odhaczony. Wtedy tak o tym nie myślałam, że „zaliczam” parki narodowe, jednak sama inicjatywa, cel pomagały mi w przemierzaniu nie tylko szlaków po 20 czy 30 km, ale nawet 40 km i więcej mimo braku sił. Wracając do schroniska Turbacz, na którym _de facto_ byłam po raz pierwszy, postanowiliśmy z Grzegorzem kupić sobie coś na ząb. Była dobra szarlotka lub ciacho. Zamówiliśmy sobie zatem szarlotkę z bitą śmietaną polaną konfiturą jeżynową. Kupiłam też kawę, ponieważ dochodziła dopiero 10 rano. Po około trzydziestu minutach wyszliśmy na zewnątrz, by ruszyć do Nowego Targu, a stamtąd do domu. Było lodowato i zimno. Grzegorz popatrzył szybko na mapę i odparł:

– No wiesz, moglibyśmy iść szlakiem żółtym i by było szybciej, ale widzę, że masz problem ze stabilnością butów, więc możemy wybrać szlak zielony. Będziemy szli dłużej, ale przynajmniej nie odczujesz tego zejścia i nie będziesz musiała jechać na dupie. – Grzegorz zaczął się śmiać i rechotać dosłownie jak żaba.

– Ok – odparłam, ponieważ udobruchał mnie, klepiąc po ramieniu.

Na rozwidleniu szlaków niebiesko-zielonego skierowaliśmy się w kierunku Długiej Polany. Było to około 5,5 km, a z dojściem do Nowego Targu i na dworzec PKS nieco więcej. Od czasu do czasu zjechałam na tyłku, bo nie miałam siły schodzić i niekiedy nie czułam żadnej przyczepności butów.

– Szlag – zaklęłam i pomyślałam, że muszę sobie kupić trekkingi, bo nie dam rady w taki sposób przemierzać szlaków, jeżeli pod butem mam lodowisko, a nie śnieg.

Wyszliśmy w końcu na asfalt, który również miejscami był… wyślizgany. Dotarliśmy do dzielnicy Kowaniec i stamtąd skierowaliśmy się prosto do naszego ostatniego celu.

Bolały mnie nogi. Nie byłam jeszcze wtedy wytrawnym podróżnikiem, ale koniecznie chciałam przemierzyć parę szlaków. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, ile kilometrów przejdę i zjadę.

Grzesiek pojechał do Krakowa, ja zaś do mojego miasta nieopodal Beskidu Niskiego i Magurskiego Parku Narodowego, z którym wiąże się legenda o diabłach i złych duchach.

16 grudnia 2018

Nie sądziłam, że Gorczański Park Narodowy będzie jednym z tych miejsc, gdzie zaczęłam swoją przygodę, ale też i jednym z ostatnich, które postanowiłam zwiedzić.

Był grudzień, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. W górach napadało trochę śniegu i z Grzegorzem postanowiliśmy wybrać się na jeden z ostatnich górskich wypadów tamtego roku. Pojechaliśmy w kierunku wyciągu Koninki, skąd szlakiem niebieskim poszliśmy w stronę Turbacza, by stamtąd wrócić drogą powrotną przez wyciąg narciarski szlakiem zielonym. Takie kółeczko zajęło nam z przerwami w schronisku 6 godzin i 30 minut, a przeszliśmy całe 23 km.

– To będzie jeden z ostatnich parków narodowych, które zaliczam na poczet wszystkich parków narodowych! – krzyknęłam z zachwytu. – I pomyśleć, że to od Gorczańskiego Parku Narodowego zaczynałam moją przygodę ze wszystkimi parkami Polski.

– Tak. Jesteś niesamowita. – Grzegorz spojrzał na mnie badawczo. – A najzabawniejsze jest to, że obok zwiedzania Gorczańskiego Parku Narodowego zdobywamy kolejny szczyt Korony Gór Polski!

Tak, to było w tym czasie, jak to w Karkonoskim Parku Narodowym rozpoczęliśmy przygodę Korony Gór Polski. Wracając jednak do tematu parków, wysiedliśmy z samochodu obok wyciągu w Koninkach i – tak jak wspomniałam – poszliśmy szlakiem niebieskim przez między innymi Suchy Groń (1043 m n.p.m.) i Czoło Turbacz (1259 m n.p.m.). Było ślisko i nawet napadało sporo śniegu, ale nam humory dopisywały, więc dziarsko szliśmy przed siebie. Lubię Gorczański Park Narodowy z tej jednej prostej przyczyny, a mianowicie ze względu na to, że jest bardzo dobrze oznakowany. Nie można się zgubić!

– Czekaj, muszę na chwilę przycupnąć. Jestem zmęczona i potrzebuję coś zjeść – powiedziałam słabo.

Wyciągnęłam na wzmocnienie jajka i napiłam się gorącej herbaty. Tak, nauczyłam się, by w zimie przede wszystkim zaopatrywać się w termos z gorącą herbatą z cukrem lub ewentualnie miodem z cytryną. Na tej wysokości, około lekko ponad 1000 m n.p.m. swobodnie oddychało się czystym powietrzem. Ten romantycznie przyodziany białym puchem las wywoływał nostalgię i tęsknotę za wszystkimi parkami narodowymi, jakie miałam zaszczyt odwiedzić.

– Dlaczego jesteś taka smutna? – zapytał zatroskany Grzesiek.

– Wiesz… kiedyś Parki narodowe były dla mnie czymś nieosiągalnym. Nie sądziłam, że w dwa lata zwiedzę je wszystkie, a nawet parę razy do niektórych wrócę…

– Tak jak do tego, Gorczańskiego – skończył moją wypowiedź mój wierny towarzysz.

Idąc wśród zakrytych białym puchem krzewów i drzew, czułam się jak w bajce. Na myśl przychodziła mi Narnia, na co jasno wskazywała przyroda w zimowej oprawie. Co jakiś czas przez konary drzew nasz szlak rozświetlało słońce, które z każdym wzniesieniem stawało się mocniejsze, przez co było nam coraz cieplej. Krajobraz wydawał się rzeczywiście bajkowy. Szlakiem niebieskim pod Turbacz idzie się raptem dwie godziny. Nam zajęło to około trzech z paroma przerwami. Mijaliśmy Gorczańską Ostoję Głuszca. Wychodząc na Czoło Turbacza akurat z tej strony, dość mocno się zmęczyłam. Serce dudniło mi w piersiach, a mroźne powietrze z każdym wdechem powodowało ból.

– Musimy się na jakiś czas zatrzymać. Idziemy trochę za szybko. Moje tętno nie nadąża za tobą – powiedziałam i wymownie popatrzyłam na Grzegorza. Rozumiał.

Tamten czas nie był dla mnie dobry pod względem zdrowotnym, więc zatrzymaliśmy się na moją prośbę i odpoczęliśmy około pięciu minut. Dłużej nawet nie było można, ponieważ postój powodował oziębienie, przez co dygotaliśmy z zimna. Było około –10 stopni Celsjusza, więc długie postoje nie wchodziły w rachubę.

Z Czoła Turbacza idzie się już na sam szczyt tylko 20 minut. Stąd są rozwidlenia szlaku, między innymi na miejscowość Niedźwiedź. Tutaj też znajduje się miejsce, gdzie Święty Jan Paweł II odprawił 17 września 1953 roku po raz pierwszy mszę, stojąc zwrócony twarzą do wiernych, grupy przyjaciół, młodych naukowców i studentów z Krakowa oraz gorczańskich pasterzy. Kiedy szliśmy z Grzegorzem, śniegu było około 1,5 m, ale na szczęście szlak był przetarty i można było dojść do schroniska przy szczycie Turbacza. Tam chwilę przystanęliśmy i ruszyliśmy w dalszą wędrówkę, lekko podchodząc pod szczyt Gorców. Turbacz znajduje się, jak wspomniałam, na 1310 m n.p.m., skąd rozpościera się piękna panorama Tatr.

– Popatrz, znalazłem okulary! – Grzegorz nagle wyrwał mnie z zadumy.

– Tak, świetne, możesz sobie je przymierzyć, ale potem zostawimy w schronisku. Komuś najwidoczniej wypadły w trakcie wędrówki – powiedziałam stanowczo.

Po zrobieniu kilku fotek polany przy schronisku i panoramy Tatr podeszliśmy do szczytu Turbacz. Akurat było mało ludzi. Zeszliśmy czerwonym szlakiem w kierunku rozwidlenia na szlak zielony przy Obidowcu. Niestety, schodziliśmy tak szybko, że minęliśmy to rozwidlenie, które było schowane pod białym puchem, i zeszliśmy niechcący aż do prawie szczytu w głównym grzbiecie Gorców nazwanego Groniki. W porę zorientowaliśmy się, że idziemy nie tym szlakiem, co trzeba. Zawróciliśmy, a przy wiacie na Obidowiec chwilę odpoczęliśmy, pijąc ciepłą herbatę z termosu i jedząc przygotowane kanapki. Po tym, jak skręciliśmy na szlak zielony na Suhorę, schodziliśmy już lasem, by dojść do wyciągu narciarskiego Koninek. Pogoda zaczęła się psuć. Bolała mnie głowa; Grześka, co ciekawe, też. Potem okazało się, że padał śnieg i powietrze zmieniło swoje ciśnienie. Na Suhorze mieliśmy krótki odcinek pod wyciąg. Tutaj na Tobołów na 994 m n.p.m. rozpościerały się całe Gorce. Przystanęliśmy na chwilę, by nabrać sił na szybkie zejście stokiem, prawie zjeżdżając na butach. Grzesiek nie mógł złapać równowagi, było ślisko i dość niebezpiecznie. Moje buty niestety mnie uwierały, ale mocno trzymały się gruntu i nie miałam żadnych problemów ze ślizganiem się jak mój kompan. Tutaj na szlaku pożegnało nas słońce. Mocno wyziębieni przebraliśmy się i wsiedliśmy do samochodu.

Wracając już do Krakowa, myślami byłam jeszcze na szlaku. Widząc to, Grzesiek nie przerywał mojego milczenia zbędnymi słowami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: