Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szlojme od reb Chaima - ebook

Data wydania:
1 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
59,00

Szlojme od reb Chaima - ebook

Szlojme od reb Chaima to powieść autobiograficzna Szolema Abramowicza, znanego czytelnikom pod pseudonimem Mendele Mojcher-Sforim. Wspomnienia jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy żydowskich koncentrują się na okresie dorastania chłopca z dobrego domu w gminach litewskiej prowincji. Jest to portret małomiasteczkowej społeczności połowy XIX w., odmalowany z charakterystyczną dla Mendelego dbałością o szczegóły etnograficzne. Jednakże w odróżnieniu od wcześniejszych powieści tego autora, znanych z ciętej satyry towarzyszącej krytyce stosunków społecznych, obraz wyłaniający się z autobiografii przepełnia nostalgia. Czytelnik otrzymuje do rąk świadectwo niegdysiejszego świata, ukazujące jego głęboką różnorodność, dni radosne i dni dotknięte grozą życiowych dramatów, postawy ludzi zamożnych i ubogich, codzienność kobiet i mężczyzn. Tytułowy Szlojmele zderza się z normami narzucanymi przez społeczność i początkowo bardzo dobrze odnajduje się w stworzonych przez nie formach (jako uczeń czy student szkoły talmudycznej). Z biegiem czasu ulega jednak pokusom odkrywania tego, co wykracza poza granice tradycji. Powieść autobiograficzna Abramowicza, Szlojme od reb Chaima, pisana w latach 1899–1912, jest obecnie uważana za główne źródło informacji na temat jego dzieciństwa i rodziny (autentyczność przedstawionych tam wydarzeń potwierdzili uznani badacze literatury żydowskiej: Max Weinreich, Szmuel Niger, David Aberbach, Jan Schwartz). W serii ukazały się: Ludwig Kalisch, Obrazki z moich lat chłopięcych Jecheskiel Kotik, Moje wspomnienia, TOM I Najstarsze pamiętniki Żydów krakowskich: Meir ben Jechiel Kadosz z Brodu, Zwój pana Meira, Jom Tow Lipmann Heller, Zwój nienawiści Jecheskiel Kotik, Moje wspomnienia, TOM II Estera Rachela Kamińska, Boso przez ciernie i kwiaty. Memuary „matki teatru żydowskiego” Mordechaj Aron Gincburg, Awiezer. Wyznania maskila Beniamin R., „Płonęli gniewem”. Autobiografia młodego Żyda Rachela Fajgenberg, Dziewczęce lata. Młodość w poleskim sztetlu Kadia Mołodowska, Spadek po pradziadku. Opowieść Natan Sternharz, Dni Natana Josef R. Ehrlich, Droga mojego życia. Wspomnienia byłego chasyda

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-22262-8
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOTA EDYTORSKA

Jak już wspomniano, tekst Szlojme reb Chaims w wersji jidyszowej zachował daleko idącą spójność, a jego kolejne wydania prasowe i książkowe różnią się między sobą w minimalnym stopniu. Istnienie dwóch wariantów językowych, a także brak jasności co do ostatecznego kształtu utworu do pewnego stopnia komplikowały pracę nad przekładem. Z pomocą przychodziła możliwość bieżącego konsultowania wersji wyjściowej z edycją hebrajską lub tłumaczeniem angielskim i niemieckim, jednakże sugestie pozyskane z tych źródeł niejednokrotnie okazywały się zawodzić oczekiwania. Tekst w języku jidysz jest nie tylko dłuższy, ale również w większym zakresie wypełniony językowymi ciekawostkami, terminami i zapożyczeniami, które po hebrajsku ulegały uproszczeniu, zwłaszcza gdy nie dotyczyły dziedzictwa judaistycznego, ale zagadnień przyziemnych, takich jak ubiór lub realia świata nieżydowskiego (np. rosyjskich stopni urzędowych). Być może na spłycenie etnograficznego wymiaru utworu może pozwolić sobie tłumacz na język angielski, niezainteresowany objaśnieniem zawiłości XIX-wiecznej mody czy szczegółów małomiasteczkowej architektury. Z perspektywy polskiego odbiorcy zatarcie śladów specyfiki opisywanego świata przypominałoby cenzurowanie treści nie tyle z przyczyn politycznych, ile ze względu na nakład pracy, jakiej wymaga oddanie rzeczywistego brzmienia oryginału. Tymczasem powieść Abramowicza wybrzmiewa łucznikami, kotuchami, kartuzami, czobotami, łapciami i dziesiątkami innych świadectw zakorzenienia na litewskiej prowincji. Nie jest to wartość, z której powinniśmy dla jakichkolwiek racji rezygnować.

Tym bardziej że język utworu sprzyja pracy przekładowej. Tłumacz mierzy się z soczystym, powieściowym materiałem wypełnionym malowniczymi obrazami oraz zwięzłymi, logicznie złożonymi dialogami. Tylko w drugiej części autobiografii napotyka na luki wynikające z faktu obcowania z dziełem nieukończonym. Mendele rozbudował narrację powieści, wykorzystując opisy przyrody i nawiązania do dziedzictwa religijnego, lecz pozostał wierny mowie potocznej. Czytelnik utworu może odnieść wrażenie, że nie tyle obcuje z dziełem literackim, co słucha opowieści przetykanej wtrąceniami i zawołaniami charakterystycznymi dla języka Żydów aszkenazyjskich. Dzieje się to bez uszczerbku dla stylu, bez wrażenia nadmiernego skracania dystansu dzielącego odbiorcę i narratora. Jednocześnie zabieg ten wzmacnia wrażenie swojskości tekstu, jego nasycenia miłą nutą nostalgii, która jednak nie dominuje nad całością lektury. W przekładzie starano się oddać tę cechę prozy Mendelego, a pewną inspiracją była w tym względzie praca wykonana przez Michała Friedmana nad tłumaczeniem Podróży Beniamina Trzeciego (Wrocław 1990).

Warstwa judaistyczna Szlojme reb Chaims obejmuje dłuższe lub krótsze cytaty biblijne, często podawane bezpośrednio w ekwiwalentach jidyszowych, oraz odwoływania do ustępów Gemary. Czasami są to wyrażenia charakterystyczne dla kultury aszkenazyjskiej, które w obrębie przekładu starano się zachować w brzmieniu oryginalnym, podając też ich znaczenie w języku polskim. Jednak znaczną część utworu tworzą przekłady obszerniejszych, zwartych fragmentów Biblii bądź liturgii autorstwa samego pisarza, nadto podane wyłącznie w jidysz. Pozostają one bardzo wierne wobec tekstu źródłowego, chociaż miejscami zostały przeformułowane dla uzyskania efektu rytmu i rymu. Nie zawsze kontekst, w jakim zostały użyte, umożliwia zastosowanie tłumaczenia ksiąg biblijnych dokonanego przez rabina Izaaka Cylkowa lub któregokolwiek z przekładów żydowskich bądź chrześcijańskich. Dzieje się tak szczególnie we fragmentach wplecionych w opisy, gdy teksty religijne stają się żywym elementem językowej układanki właściwej dla prozy „dziadka” literatury jidysz. Dlatego też podstawą ich przekładu na język polski były w równej mierze tekst hebrajskiego oryginału, jak też wersja Mendelego. Natomiast tytuły ksiąg biblijnych i ich skróty podano w zapisie przyjętym w Biblii Tysiąclecia. Oprócz tego czytelnik napotka wiele opisów rytuałów judaizmu, modlitw i klasyki żydowskiej literatury etycznej, które zostały objaśnione w przypisach. W mniejszym stopniu odnosi się to do dłuższych wypowiedzi w języku słowiańskich mieszkańców wsi lub dworów. Nie zawsze mowa ruska bądź polska podane zostały przez Abramowicza w poprawnych formach. Na ile było to możliwe, tłumacz starał się pójść drogą pośrednią pomiędzy poprawianiem pisarza a oddawaniem tekstu w transkrypcji z jidysz. Na tym tle znacznie poważniejszym wyzwaniem okazywały się rzadkie nawiązania do dawnej literatury jidysz. Gdy Mendele pisze gelugt fun zajn harbrig, naśladując frazeologię iwretajcz, szukanie zniemczonych lub archaicznych odpowiedników tej wypowiedzi w języku polskim nie przynosi pożądanego efektu. Zazwyczaj jednak frazom tym towarzyszy komentarz wskazujący na ich specyficzne pochodzenie, co w znacznej mierze zdejmuje z tłumacza konieczność „wymyślania koła na nowo”.

W oryginale fragmenty tekstu zaznaczono drukiem rozstrzelonym, co w niniejszej edycji oddano wyboldowaniem.BIBLIOGRAFIA

Dubnow S., Fun “żargon” cu jidisz un andere artiklen. Literarisze zichrojnes, Wilne 1929.

Fichman J., Mendele Mocher-Sfarim, Kol kitwej Mendele Mocher-Sfarim, t. 2, Odessa 1911, s. V–XXIX.

Hirszhojt J., Mendele Mojcher-Sforim (Szolem-Jankew Abramowicz), Leksikon fun der najer jidiszer literatur, red. E. Auerbach, I. Charlasz, M. Sztarkman, t. 6, Nju Jork 1965, kol. 48–72.

Kagan B., Leksikon fun jidisz-szrajbers, Nju Jork 1986, s. 380.

Kotik J., Moje wspomnienia, tłum. A. Reibach, t. 1–2, Warszawa 2018–2019.

Majmon S., Autobiografia, tłum. L. Belmont, wstęp J. Woleński, uwspółcz. i popr. tłum. B. Szwarcman-Czarnota, przyp. P. Paziński, t. 1–2, Warszawa 2007.

Miron D., The Image of the Shtetl and other Studies of Modern Jewish Literary Imagination, Syracuse, NY, 2000.

Miron D., Introduction, Tales of Mendele the Book Peddler. Fishke the Lame and Benjamin the Third, tłum. T. Gorelick, H. Halkin, red. D. Miron, K. Frieden, New York 1996, s. VI–LXX.

Miron D., A Traveler Disguised. The Rise of Modern Yiddish Fiction in the Nineteenth Century, Syracuse, NY, 1996.

Moseley M., Jewish Autobiography. The Elusive Subject, „The Jewish Quarterly Review” 95 (2005), nr 1, s. 16–59.

Niger S., Mendele Mojcher Sforim. Zajn lebn, zajne gezelszaftleche un literarisze ojftuungen, Chicago 1936.

Rejzen Z., Abramowicz Szolem-Jankew (Mendele Mojcher-Sforim), tenże, Leksikon fun der jidiszer literatur, prese un filologie, t. 1, Wilne 1928, s. 8–37.

Roskies D.G., Unfinished Business. Sholem Aleichem’s “From the Fair”, „Prooftexts” 6 (1986), nr 1, s. 65–78.

Seidman N., A Marriage Made in Heaven. The Sexual Politics of Hebrew and Yiddish, Berkeley 1997.

Schachter A., Diasporic Modernisms. Hebrew & Yiddish Literature in the Twentieth Century, Oxford 2012.

Schachter A., The Shtetl and the City. The Origins of Nostalgia in “Ba-yamim ha-hem” and “Shloyme reb khayims”, „Jewish Social Studies” 12 (2006), nr 3, s. 73–94.

Schwarz J., Imagining Lives. Autobiographical Fiction of Yiddish Writers, Madison–London 2005.

A Shtetl and other Yiddish Novellas, wstęp i red. R.R. Wisse, New York 1973.

Wiener M., Cu der geszichte fun der jidiszer literatur in 19tn jorhundert, t. 2, Nju Jork 1946.

2. Strona tytułowa pierwszej części Szlojme reb Chaims, Warszawa 1928POWIADA MENDELE

Powiada Mendele Mojcher-Sforim: – Czyż znajdzie się człowiek, który szczęśliwie powróciwszy z podróży nie czułby kłucia w boku ani w plecach przez ścisk panujący w powozie? Już wsiadając do pojazdu ryzykuje połamaniem kości, nie mówiąc o podeptanych stopach. To wszakże nic nadzwyczajnego. Nikomu jednak, drodzy Panowie, nie życzę straszliwego bólu, jaki przeszywał moje członki po przybyciu do N… Po długiej, ciężkiej i pełnej goryczy podróży zrozumiałem prawdę tkwiącą w słowach naszych świętych mędrców: Nasziti towa – nasziti znaczy zapomniałem, natomiast towa – o szczęściu, co nasi mędrcy tłumaczą jako łaźnię. Właśnie tak, zwyczajną łaźnię z typowymi dla niej urządzeniami: z szerokimi, wysoko usadowionymi ławami, z długimi drążkami do wieszania gaci, za przeproszeniem, pończoch i tym podobnych. Oraz z żydowskim cyrulikiem, który w rogu izby goli ziomków przy płonącej świecy i upuszcza krew. Tego rodzaju szczęścia potrzebowałem w owym czasie jak powietrza, lecz biada mi, skoro wszystkie rzeczone przyjemności są błogosławieństwem prowincjonalnych miasteczek, lecz w metropolii N… nikt o nich nie słyszał, przez co życie w dużych miastach wydaje się naszym małomiasteczkowym Żydom wyjątkowo trudne do zniesienia.

Gdy tylko zdałem sobie sprawę, że na miejscu nie uzyskam remedium na moje dolegliwości, sięgnąłem po sprawdzony środek, który zazwyczaj towarzyszy Żydowi w potrzebie, mianowicie postanowiłem wybić sobie z głowy wszelkie bóle, ot, zwyczajnie je zignorować! Po wieczornej modlitwie wyszedłem z gospody w interesach, planując spotkać się z kupcami i starymi znajomymi.

Od północy wieje niespotykanie silny wiatr. Ćma, mrok, kłębowisko czarnych chmur i zaniepokojeni ludzie biegający bez pomyślunku. W naszych czasach klimat jakby się zmieniał, przynosząc niepewną, szaloną pogodę, dynamiczną niczym kursy akcji na giełdzie, podnoszące się i opadające dziesięć razy na dobę. Niczym całe współczesne pokolenie. Tuż przed końcem lata nastąpiła nagła zmiana aury – nadciągają chmury, chłód i wiatr, słońce znika, świat ogarnięty mrokiem wydaje się pustoszeć. W ogrodach kozy rozdeptują i tratują wszystko, co ostało się w ziemi. Istna plaga. Świnie panoszą się, wyrywając z korzeniami cokolwiek odnajdą zielonego, obracając dzieło ludzkich rąk w ruinę. Drzewa tracą ozdobę podarowaną im przez wiosnę. Przypominają mełamedów bez ksiąg. Trzęsą się, chyboczą, drżą i uderzają gałęziami w wyłysiałe głowy. Trudno rozpoznać, że jeszcze do niedawna kwitły i przynosiły ludziom owoce. Zwierzęta kryją się w norach, muchy chowają w szparach ścian, część stworzeń wyrusza w drogę przez morza na drugi koniec świata. Ziemia lamentuje, wszystko przenika melancholia i poczucie, że oto wkrótce nadejdzie zima, owa zła dziedziczka, i spustoszy okolicę. Najpierw miną Straszne Dni, potem święta, niech będzie Bogu chwała, aż przyjdzie zima, łagodnie, bez burz i wrzawy. Nie jest w końcu taką okrutnicą, taką złośnicą, jak ją się przedstawia. Przeciwnie, ma dobrą naturę, zwraca się ku ziemi pogodnym obliczem. W sercu czuć ulgę. Słodycz i gorycz zarazem. Mucha wyziera z kryjówki, lata jak pijana, tańcząc kozaka na szybie. Również komary chmarami wylatują z dziur i kręcą się, pobzykując w tańcu na ulicach. Gdzieś w ogrodzie akacja nachyla się w zamyśleniu i po chwili rozkwita na szczęście. Człowiek zaś pragnie, jak ma to w naturze, uwierzyć w cuda, że jeśli Bóg da, będzie dobrze. Ubodzy się cieszą, w biedaków wstępują nowe siły i nadzieja na lepsze czasy, że z Bożą pomocą się ociepli. Aż nagle zima daje poznać swą moc. Wybucha burzą, śniegiem zmieszanym z deszczem, wywracając świat do góry nogami.

Wiatr nie odpuszcza. Płatki padającego śniegu kłują mnie jak igły. Pochylam się i ciasno przytrzymuję poły kapoty, żeby nie zawiało mi jej na głowę. Tak przygarbiony zmierzam do Szlojmego syna Chaima – starego znajomego.

Ów Szlojme mieszkał kiedyś w Głupsku, gdzie miejscowi darzyli go dużym szacunkiem. Pieniędzmi się z nim nie dzielili, co to to nie! W zasadzie ani groszem. Za najmniejszy grosz mieszkaniec Głupska prędzej dałby się pokroić, byle mu nie wyrywali pejsów. Pieniądz to jego mądrość, stanowi o nim samym, dodaje pewności siebie, napędza do działania i przewodzenia gminie. Cóż zatem? Reb Szlojme jest pisarzem, autorem, głupszczanie służyli mu za źródło historii. Dobrze się im przyglądał, obserwował z uwagą ich poczynania, niczym badacz przyrody badający naturę stworzeń i rozprawiający o „robakach”, insektach i wszelkiego rodzaju zwierzętach dzikich i gospodarskich. Poznawszy zaś naturę istot zamieszkujących Głupsk, ich zwyczaje i sposoby postępowania, zwykł je następnie opisywać w przepięknych obrazach, które tak bardzo podobały się Żydom, stanowiąc dla niego samego źródło niezgorszego dochodu.

Pozornie zdawać się mogło, że mieszkańcy Głupska nie mieli mu tego za złe. Bo też co was obchodzi, że ktoś czerpie pożytek, a sami nie macie w niczym udziału? A jednak – posłuchajcie tej historii! – Tak naprawdę wcale nie byli zadowoleni, istna Sodoma! Dlaczego? Do dzisiaj nie wiemy. Pismo wyraźnie sprzeciwia się tego rodzaju złym uczynkom. Więc i rabini powinni byli przywołać mieszczan do porządku, zamknąć usta, spętać niczym bydlęta i ułożyć pokotem: prosimy, pisz! Odmaluj ich dla przyjemności własnej i czytelników! Ale on sam im odpuścił. Po pierwsze, szkoda Bożych stworzeń, nie należy krzywdzić zwierząt, nawet muchy, a po drugie znudziło mu się ciągłe przebywanie wśród mieszkańców Głupska. Pierogi też kiedyś zdążą się przejeść. Po trzecie zaś, wszystko się kiedyś kończy.

Reb Szlojme doskonale widział, że krynica, z której czerpał do tej pory, zaczyna – proszę wybaczyć – cuchnąć i zachodzić małymi stworzonkami, od których lepiej trzymać się z daleka. Słyszał też, że na świat wyszły zupełnie nowe, dziwne istoty, na pierwszy rzut oka całkiem znajome, a jednak inne, jakby kameleony. Nie wiedziano jeszcze wtedy, kto to ani co to. Pozostaje mieć nadzieję, że z czasem przyjdzie uczony mąż, któremu dane będzie dogłębnie je zbadać i objaśnić światu. Dlatego reb Szlojme porzucił swych głupszczan.

Czy reb Szlojme zajął się owymi dziwnymi istotami, czy udało mu się je poznać, tego nie wiem. Możliwe, że i one znudziły mu się do tego stopnia, że wolałby raczej skórować padlinę. Wiem natomiast z pewnością, że w N… prowadzi dziś szkołę dla żydowskich dzieci.

Po długiej podróży w deszczu i śniegu, wymacawszy w ciemności klamkę drzwi, dostałem się z Bożą pomocą do wnętrza mieszkania. Ma się rozumieć, że wszedłem tylnymi drzwiami, od kuchni, jak jest w zwyczaju wśród Żydów rozumiejących, czym jest grzeczność.

Gdy Żyd pojawia się w cudzych drzwiach, przystaje zgięty w pokorze, cichy, tak że daje się usłyszeć najcichszy szmer. Wyrasta przed gospodynią nagle, niczym spod ziemi, albo jak niedźwiedź przyczajony przed ofiarą, aby pochwycić ją, zanim zdąży uciec.

Ten zwyczaj żydowski upamiętnia gorycz odwiecznego wygnania. Odkąd mieszka wśród nas więcej żebraków niż gotowych udzielić jałmużny, ubodzy, chodząc po domach w poszukiwaniu chleba, zmuszeni są wykorzystywać przemyślne sztuczki myśliwych na polowaniu. Wciąż naokoło, po cichu, żeby nie dać okazji do ucieczki biednemu gospodarzowi, który tak troszczy się o swoje pieniądze. I ten sposób wchodzenia do cudzego domu przekazywany jest u nas od pokoleń.

Stoję sobie tak chwilę w sieni, bardzo cicho, macając kapotę, pejsy, podnosząc nieco czapkę na głowie, wygładzając jarmułkę jak należy, a przy okazji zerkam do pokoju naprzeciwko. Mieszkańcy siedzą przy długim stole pokrytym białym obrusem – siwowłosy mężczyzna zajmuje główne miejsce, trzech innych panów zasiada po jednej stronie stołu, piękna kobieta z dziewczętami po drugiej. Na stoliczku obok stoi rozgrzany samowar, z którego wydobywają się obłoki szarej pary, zachodzące czerwienią pod wpływem światła żyrandola. Dom przepełnia miłe, przyjemne ciepło i jasność. Na stole herbata, wokół niej przyjazne rozmowy.

Gdy już się porządnie przygotowałem, wszedłem do pokoju i stanąłem w milczeniu przy drzwiach.

– A kto to? Kto to? – woła starzec, nie ruszając się z miejsca.

– Nikt… Żyd przyszedł… Dobry wieczór! – odpowiadam półgębkiem, wciąż stojąc przy drzwiach.

– Co on tam mówi? – dopytuje zdumiony staruszek, wstając z miejsca i kierując się w moją stronę.

– Co mówi?... Nic… „Dobry wieczór” mówię.

– „Dobry wieczór” jest bardzo ładnie, bardzo dobrze, ale proszę was, drogi panie, czego chcecie?

– Czego chcę? Niczego… Tak sobie… Wszedłem i zaraz wyjdę. Myślę sobie, warto zajrzeć do starego znajomego. Co porabiacie, reb Szlojme? Tyle lat się nie widzieliśmy, zdążyliśmy się obaj zestarzeć. A jednak nie zmieniliście się za bardzo, pomimo wysokiego czoła i krótkiego wzroku poznałem was od razu. Te same roziskrzone oczy, te same usta, na których mieszają się uśmiech i gniew, ten sam ogień, ta sama gestykulacja jak za młodu. Stary chłopiec, za przeproszeniem! No, a mnie, mnie nie poznajecie? – powiadam z przyjaznym, słodkim uśmieszkiem, prężąc się przed nim i gładząc bródkę.

– Ha, czekaj pan, czekaj chwilę – mówi reb Szlojme przyglądając mi się uważnie. – O, poznaję: reb Mendele… Miły druh Mendele Mojcher-Sforim! Witajcie! Czegoście weszli tak po cichu, po ciemnu, przez kuchnię, i stoicie przy drzwiach?

– Co to znaczy, miałem bić w dzwony? Proszę się nie gniewać, reb Szlojme, że naniosłem błota.

– Co tam błoto, przecież to dla nas Żydów pamiątka egipskiej niewoli – odpowiada reb Szlojme, chwytając mnie przyjaźnie za ramię i przedstawia domownikom, zwracając się po imieniu do każdego z trzech mężczyzn i dodając: żydowscy pisarze, moi oddani przyjaciele.

– Żydowscy pisarze i oddani przyjaciele! – dziwię się. Wyobraziłem sobie raczej wrzask i skowyt kotów schwytanych do jednego worka. Pokręciłem nosem.

Siadam przy stole i dostaję szklankę herbaty. Rozmowa między zebranymi nie klei się, nie jest już tak głośna, jak wcześniej, wkrótce zapada milczenie, jakby odebrało im języki. Takie milczenie pojawia się zazwyczaj w grupie, do której dołącza nowa osoba. Brzmi w nim ujadanie wściekłego psa, który tkwi w każdym człowieku. Mam na myśli: podejrzliwość, niezadowolenie, wrogość, czynioną mimochodem sugestię: Wynoś się, wujaszku, do wszystkich diabłów, uwolnij nas od swojego towarzystwa!

Miłe relacje łączą tylko nowo poznające się bydlęta. Gdy jedno cielę, na przykład, staje przy cebrze, po chwili podchodzi drugie i wciska łeb do środka. Trudno, nic się nie dzieje, stoją oba i jedzą spokojnie, wręcz przyjaźnie. I co tu się dziwić, w końcu z jakiegoś powodu nazywa się je bydlętami, gruboskórnymi, podłymi stworzeniami bez rozumu…

Nie to co ludzie. Ci dysponują przecież intelektem, są przemyślni. Traktują bliźnich po ludzku, we właściwy sobie sposób. Milczenie jest jednak nie w smak nowo przybyłemu. Siedzi zmieszany, traci nad sobą kontrolę. Ręce, nogi, oczy poruszają się nienaturalnie i wbrew woli. Nos przepełniony jak rynsztok, za przeproszeniem, a nie ma pojęcia, co z nim zrobić. Serce ciąży mu niczym głaz.

Niech zdrów będzie drogi reb Szlojme, że zlitował się i rozruszał gości, powiedział coś na początek, a reszta poleciała jak psalmy, donośnie i na głos. Wiadomo wszak, że pisarze to straszne plociuchy, gadają więcej od bab. Ledwie usta otworzą, sypią się z nich słowa jak z dziurawego worka. Również ja otworzyłem swoje i pokazałem, na co mnie stać, a gadałem bez wytchnienia. Spodobało im się to i już wkrótce, jak to u Żydów, byliśmy w bliskiej komitywie… Niczym bracia.

– Nachzor le-injanejnu – zawołał reb Szlojme. – Wróćmy do naszej wcześniejszej rozmowy. Przed reb Mendelem nie musimy się wstydzić, zna się na sprawie jak mało kto… Proszę, niech posłucha i wypowie swoje zdanie.

– O czym panowie rozmawiają? Co jest przedmiotem sporu? – pytam już w pogodnym nastroju.

– O co spór toczą literaci? – odpowiada reb Szlojme. – O pisarzy i książki! Powiedzcie sami, reb Mendele, w czym tkwi istota pisania, na czym ono polega? Właśnie wokół tego problemu wcześniej dyskutowaliśmy.

– Wa-chachamim omrim, a cóż takiego powiedzieli? – oddaję honor pozostałym gościom, aby pierwsi wyrazili swój pogląd.

– To Boża iskra w człowieku! – powiada jeden z literatów, a drugi odburkuje z aprobatą.

– A ja mówię – odzywa się trzeci – że do pisania niezbędne są horyzont i umiejętności. Kto posiada rozum i wykształcenie, ten pisze.

– Pisanie – rzucam pojedyncze słowo, aby padło pomiędzy zgromadzonych – pisanie to nie więcej jak szaleństwo, rodzaj słabości, podobnie jak, na przykład, wielu Żydów odczuwa pragnienie, by stanąć przed pulpitem i dać poznać zgromadzonym na modlitwie piękno swojego głosu.

– Reb Mendele ma coś do powiedzenia! – mówi reb Szlojme, przykładając palec do nosa, jakby złościł się, chociaż na jego twarzy zagościł uśmiech. – Panowie, oddajmy mu głos.

– Nie chcę się rozwodzić na temat pierwszej części pytania, wokół którego trwa tak zaciekła dyskusja – czym jest pisanie? Wyrażę tylko pogląd na drugą część: po co jest? Posłuchajcie. Rozum ludzki to źródło wszelkiej myśli, ale same myśli nie powstają zrazu gotowe, jasne, a dzieje się to dopiero za sprawą mowy. Dzięki niej obrastają ciałem i otrzymują własny kształt. Przewaga człowieka polega właśnie na tym, że potrafi mówić. A ponieważ w procesie mówienia urabiamy myśli niczym artysta malarz, aby nadać im materialną postać, zatem potrzebujemy narzędzi, które pomogą nam uczynić dzieło pełnym, mistrzowskim. Takim narzędziem jest pisanie lub dosłownie – język. Pisarz darzy język większą uwagą niż ktoś, kto tylko mówi. Szuka, wybiera odpowiednie słowa, układa rozważnie niczym perły, intencjonalnie, aby duch i kształt, podobnie jak dusza i ciało, pasowały do siebie. Ni mniej, ni więcej, tyle ile potrzeba. Dlatego też w ślad za słowem pisanym poprawia się z czasem również mowa ust. Myśli stają się jaśniejsze, intelekt rozumniejszy.

– To wszystko nas nie dotyczy – skrytykował mnie jeden z obecnych. – Proszę zobaczyć, jak wygląda nasza dzisiejsza, mówiąc górnolotnie, literatura. Mieszanka języka, morału, rad, pilpulu, wyssanych z palca hipotez, przesady, szalonych pochwał i wściekłych oszczerstw – a wszystko niczym u batlanów przesiadujących na bożniczym przypiecku. Wszystko to dowodzi ubóstwa myśli i uczuć. Nie dość, że głowa nie rodzi owoców, nic nowego z niej nie wypływa, żadna żywa myśl, to sama nie czuje nawet, jakie są jej potrzeby. Dlatego najmniejszy z pisarzy uważa się za mistrza, mądrzejszego od reszty świata, wciąż tylko ja i ja… Powiadam, sądzę, radzę… Zadzierają nosy. Dzicy moraliści, szaleni wynalazcy, wielcy doradcy, mądre głowy, każdemu marzy się góra Synaj, pragną stanąć na jej szczycie i wykrzyczeć nam swoje przykazania, wszystkie zaczynające się od „ja”, i kończące się „ja”.

– Aj, aj, aj! – odbijam pewnie piłeczkę, chociaż zdaję sobie sprawę, że krytyk ma rację. Uparłem się jednak, aby nie ustępować za cenę honoru naszych znakomitych mędrców, oby byli zdrowi.

– Nasi pisarze – występuje z krytyką kolejny towarzysz po piórze – nie tworzą rzeczy naukowych. Co robią w zamian? Piszą o takich rzeczach. To znaczy, strofują innych, przekomarzają się, udowadniają, że należy tworzyć tak, a nie inaczej. Pomimo że o podejmowanych zagadnieniach nie mają bladego pojęcia i nie chcą wiedzieć, co ktoś wcześniej na ten temat powiedział. Każdy pragnie być pierwszym Adamem, zacząć swoje Be-reszit, wymyślają na nowo alfabet. O mędrcach z przeszłości nikt nie pamięta, ślad po nich nie pozostał. Współczesne wydarzenia przemijają jak sen, wielu się nie opisuje, ponieważ wmawiamy sobie, że to robota dla przyszłego pokolenia historyków. Dopiero oni oczyszczą rzecz do sedna, do samej prawdy. Tymczasem, zanim to nastąpi, o wielu wydarzeniach zapominamy. Het, het, za pewien czas, gdy pojawi się wśród nas badacz starożytności i zechce odbudować pałac z ocalałych szczątków, będzie mu więcej brakować, niż dostanie do dyspozycji. Stanie więc chata na kurzej łapce, o ile nie wierzymy w prorocze moce żydowskich historyków, w ich zdolność dostrzegania tego, co kiedyś się wydarzyło, i stwarzania z niczego. Wystarczy przecież, żeby podać im ucho igielne, sami sobie uformują słonia, aby go przez nie przepchnąć. Bóg raczy wiedzieć, czy tak będą wyglądać przyszłe pokolenia. Wszakże historyk, jeśli zdoła pojąć ludzkie rzeczy, podniesie oskarżenie przeciwko żydowskim pisarzom naszych czasów, zbeszta ich, dlaczego nie szukali materiału na książki w życiu ludu, dlaczego nie przygotowali dość materii dla tych, którzy przyjdą po nich, a wygłupiali się, pisząc uczone rozprawy, dzieląc włos na czworo, wszczynając awantury, zajmując się rzeczami nieistotnymi, fantazjami nie z tego świata. Najboleśniej zaś dostanie się tym – dodał, wskazując palcem reb Szlojmego – tym pisarzom naszych czasów, którzy dobrze znają lud, wyższe i niższe jego warstwy i ich obyczaje, a nie zechce im się ich opisać.

– Panowie, reb Mendele aż drży w obawie, że spłonie w ogniu waszych przemów! – powiada reb Szlojme z uśmiechem, dostrzegłszy moje zmieszanie i zdziwioną minę. – Nie szkodzi, reb Mendele! Nic wam nie grozi. Pisarzy, gdy usiądą i wdadzą się w dyskusję, otacza piekielny ogień, który płonie, lecz broń Boże nikogo nie spala. To goreje krew, uczonych rozpala nawet zwyczajna pogawędka, słowa szybują ogniste jak rozżarzone węgła. Znam was, przyjaciele, wiem, że w głębi serc nie jesteście tak surowi, jak wynika to z waszych argumentów. Nie mieliście też na myśli, broń Boże, wszystkich pisarzy, a zaledwie część z nich. Wiem też, dlaczego dzisiaj jesteście surowsi niż zwykle: to czas burzy i zmagań. Aż strach! Dlatego dziś jesteście tak poruszeni. Widzę to po sobie, chodzę dziś przejęty i zdenerwowany. To nie jest czas Bożej łaski, bracia! Wiem też, że wśród tych, którym przyszłość nie wybaczy – jak stwierdził nasz towarzysz – niechęci do opisywania własnych czasów, macie na myśli również mnie. Lecz na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że moja sytuacja przypomina wiszącą w powietrzu trumnę Mahometa, którą podtrzymują z dwóch stron magnesy. I dlatego…

Reb Szlojme przerwał nagle, czując powiew zimnego powietrza, które wdarło się do pokoju, niemal gasząc lampę i przynosząc odgłosy rozmowy w sieni. Żona i córki gospodarza po wypiciu herbaty czuły się nieswojo w towarzystwie mężczyzn rozprawiających o nauce. Wstały więc i wyszły z pokoju.

Żony uczonych mają oczywiście znaczny udział w przyszłym świecie, ponieważ tu, na tym świecie, u boku mężów, nie posiadają niczego, a wiele rzeczy u uczonego wygląda inaczej niż u zwykłego człowieka. Zwykły człowiek często rozmawia z małżonką, nie mówiąc już o obcych kobietach. Tymczasem uczony ze swoją żoną nie zamienia słowa. Zwykły człowiek na spacerze przechadza się spokojnie z połowicą u boku, przepuszczając ją w przejściu. Uczony kroczy, biegnie przed żoną, a w przejściu pcha się przodem. Zwykły człowiek zakłada żonie płaszcz i usługuje jej, a gdy zaprasza gości na karty, prosi ją o dołączenie na całonocną rozgrywkę. Uczony zaś czeka, aż żona usłuży jemu. W domu, gdy odwiedzają go towarzysze, żona roznosi herbatę i usługuję gościom, a wykonawszy zadanie, przestaje być do czegokolwiek potrzebna, nie ma dla niej miejsca przy stole, więc czym prędzej odchodzi.

Podobnie wyglądało to w domu reb Szlojmego. My, uczeni, zajęliśmy się swoimi sprawami, więc kompletnie zapomnieliśmy o jego żonie i córkach, nie dostrzegliśmy, że nie ma ich wśród nas. Dopóki ich głos nie dotarł z sieni i nie poczuliśmy zimnego powietrza, które wdarło się do pokoju stukając drzwiami, byliśmy niczego nieświadomi, jak we śnie. Dopiero po chwili weszła jedna z córek i powiedziała ojcu do ucha:

– Tato, przyszedł jakiś kawaler. Prosi o możliwość przenocowania w szkole.

– Co? Przychodzi z ulicy i prosi o możliwość przenocowania! – Reb Szlojme złości się i dziwi zarazem. – Nie bez przyczyny, coś w tym musi być. Ileż kradzieży i innych rzeczy wydarza się w mieście przez podobne oszustwa? – Niech wejdzie!

Ubogi chłopiec, siedemnastoletni, markotny, nieśmiało pokazał się w drzwiach. Jego kapotka, podarta, połatana, przemoczona od deszczu, trzęsła się, gdy stał z pochyloną głową.

– Skąd jesteś, chłopcze? I czego szukasz o północy? – pyta reb Szlojme ze złością.

– Noclegu – jąka się młodzieniec. – Nie jestem stąd.

– To znaczy, że moja szkoła jest noclegownią? – drwi reb Szlojme. – Znam się na takich oszustwach, idź zdrów!...

Tak, jak wszedł cicho, tak i cicho wyszedł, chyląc głowę i nie mówiąc słowa, a jedynie rzucając w kierunku nam spojrzenie. Oj, Panie Świata! Ileż cierpień, udręki i bólu, ile serca, uczucia i wołania o pomoc wyrażało się w oczach chłopca!

Po jego wyjściu reb Szlojme siedział cicho, zmartwiony i zamyślony. Twarz mu się zmieniła nie do poznania. Siedział przede mną stary, słaby człowiek o pomarszczonej twarzy, całkiem rozbity.

I nas dopadła melancholia. Ten ziewał, ów smarkał, nikt nie wypowiedział choćby słowa.

Na zewnątrz szalała burza. Wiatr stukał w okna, wiał przez szpary, hulał w kominie i miotał się, starając przedostać do mieszkania.

Wstaliśmy i w przykrej atmosferze rozeszliśmy się do swoich domów.

Nazajutrz zebraliśmy się ponownie wieczorem u reb Szlojmego. Gospodarz zmagał się z migreną i cały dzień nie opuszczał pokoju. Jego żona zajrzała do środka, aby przekazać wiadomość, że przyszliśmy i wkrótce faktycznie zaprosił nas do siebie. Pokój nie był duży, ale przyjemny i czysty, z uprzątniętymi kątami, ścianami i meblami, a także szafami na książki. Jednym słowem: mieszkanie uczonego. Reb Szlojme siedział wsparty o biurko z przymrużonymi powiekami, głęboko zamyślony. Leżała przed nim kartka zapisanego papieru, w wielu miejscach pokreślonego, pismo wciąż nosiło ślady świeżego atramentu. Początkowo nie dostrzegł naszego wejścia. Zorientował się po chwili i przyjął nas życzliwie.

Spełniliśmy micwę nawiedzenia chorego, jak jest w zwyczaju wśród Żydów. Zwyczaj ten polega na odwiedzaniu nieszczęśnika i dla ulgi w cierpieniu żartowaniu z niego samego i z choroby, jakby była zaledwie złudzeniem. Każdy poucza biedaka na swój sposób. Jeden mówi: nie przystoi Żydowi odpowiedzialnemu za żonę i dzieci, żeby się wygłupiał i tak sobie leżał. Kto to słyszał! Drugi powiada: Jak żyję, zapomnij o bólu, plwaj na chorobę! Pamiętaj, że masz dorosłe córki i powinieneś zadbać, żebyśmy wkrótce tańczyli na ich weselach. – I dowodzi na własnym przykładzie, że niedawno zapadł na ostre hemoroidy, a jednak… wyszedł z nich, jest zdrów, dziękować Bogu.

Podczas gdy inni przemawiali niczym ludzie wypróbowani w chorobie, wymieniając szereg dziwacznych leków i zapewniając o ich skuteczności, ja sam postanowiłem powiedzieć krótko: Oj, do licha, reb Szlojme! – by spełnić obowiązkowy zwyczaj. Przy podobnych sytuacjach, jak też przy błogosławieniu bądź składaniu kondolencji, czuję się kompletnie bezradny.

Reb Szlojme podnosi się z miejsca, sięga po skrzyneczkę i wyciąga z niej niewielki pakunek. Rozwija go i pokazuje nam zawartość:

– Popatrzcie, panowie, co tutaj mam.

– To guziki – odpowiadamy chórem. – Białe, kościane guziki. Cóż to takiego?

– To guziki z mojej jedynej kapotki, którą nosiłem, gdy w młodości opuściłem rodzinny dom na Litwie. Czterdzieści lat temu – powiada reb Szlojme, kiwając głową.

– Ale jaki związek mają guziki z waszym złym samopoczuciem, i dlaczego przypomnieliście sobie o nich właśnie teraz? Bardzo nas to dziwi.

– Oj, istnieje związek, istnieje. Te sprawy blisko się łączą! Gdybym tylko wczoraj o tym nie zapomniał – mówi reb Szlojme i wzdycha gorzko, siadając z powrotem na taborecie, zamykając oczy i milcząc chwilę pogrążony w myślach.

Po chwili podnosi głowę i zwraca się do nas tymi słowy:

– Przyznam się przed wami panowie, że za sprawą gorącego temperamentu popełniłem wczoraj ciężki grzech. Wygnałem chłopca, włóczęgę, bezdomną, nagą, cierpiącą głód niebogę, który błagał miłosierdzia, aby mógł spędzić w mojej szkole deszczową noc. Nie, panowie, nie miał złych zamiarów, rzeczywiście jest zagubionym obcym, co więcej, z pewnością uczył się w którejś z litewskich jesziw. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy tylko wyszedł, po jego kornej postawie, jego odzieniu, a także po samej prośbie. Miejscowy nigdy nie przyszedłby prosić o coś podobnego. Do głowy mu nie przyjdzie. Co innego wędrowiec z odległego zakątka Litwy, gdzie besmedresze i jesziwy służą za stancje ubogich kawalerów. Sam przecież w młodości nieraz doświadczyłem podobnej sytuacji. Wczorajszej nocy doskwierała mi bolesna zgryzota, nie mogłem oczu zmrużyć, tak mocno biło mi serce, tak bardzo żałowałem. Postać tego biednego chłopca, a jednocześnie moja własna postać, gdy sam byłem młody, gdy nosiłem podobne ubranie, przez cały czas nie dawały mi spokoju. Widziałem, jak biedak drży, jak się trzęsie. I milczy. Tylko jego strudzone oczy i twarz wyrażają prośbę: zlitujcie się nad zbolałym, nad głodującym, przyjmijcie obcego, nagiego, niech znajdzie kąt do spania! Stoi ze złamanym sercem i czeka pomocy, ale zamiast pomocy otrzymuje połajankę, wygania się go precz. Cicho, nieśmiało, ze schylonym czołem opuszcza progi domu, kuli się, jakby oczekiwał lania od silniejszego. Jego postać znika – pojawia się moja! Pojawia się, przedstawia, przypomina dawne czasy i mówi: Przypomnij sobie, reb Szlojme, sam zdany byłeś na poniewierkę, gdy opuściłeś jesziwę, gdy jak zagubiony ptak dotarłeś do jednego z miasteczek w tej okolicy, zaledwie w podartej kapotce z białymi, kościanymi guzikami, i prosiłeś w besmedreszu, by pozwolono ci odpocząć. Czemu dziś, w dobrych czasach, stałeś się tak złym człowiekiem, zbóju jeden? Dokąd powiodło cię serce, gdy z pomocą Boską dorobiłeś się majątku, że przeganiasz samotnego, zdesperowanego niebogę, którym sam kiedyś byłeś? Skoro nie mogłeś udzielić mu miejsca do spania, trzeba było poratować pieniędzmi, żeby mógł przenocować w gospodzie. Jeśli nie jałmużną z kieszeni, mogłeś mu przynajmniej rzec dobre słowo. Ty zaś nie tylko niczego mu nie dałeś, to jeszcze wyrzuciłeś w tak obrzydliwy sposób. – Oj, bracia, oby was nie dotknął nigdy taki ból, jaki męczy mnie od zeszłej nocy!

– A jednak nie powinniście brać tego do siebie – pocieszam reb Szlojmego. – Podobne sytuacje zdarzają się często, na porządku dziennym, więc nikt sobie z nich nic nie robi. Weźmy, na przykład, wielkich kupców, znanych bankierów i takoż wszystkich naszych bogaczy, którzy traktują ludzi bez litości. Kim są oni sami (z całym szacunkiem)? Niemal każdy z nich to dorobkiewicz, który dochrapał się pozycji. W młodości byli posługaczami w sklepach i gospodach, i przeklinali swoich gospodarzy po sto razy dziennie. Tak już został świat urządzony. Odkąd go Pan Bóg stworzył, kto ma bat w ręku, zapomina o bliźnich. Bij i nie wspominaj, żeś wczoraj sam zbierał razy. Pełen brzuch, bezczelność, pieniądze – odbierają pamięć. Moneta przysłania wszystko. Za pieniądze – zapominasz o Bożym świecie.

– Słowa pociechy nie są odpowiedzią – rzecze reb Szlojme. – Zło nie przestaje być złem tylko z tego powodu, że staje się powszechne. Uznawanie grzechu za koszerny, ponieważ znajdujemy go u wielu innych ludzi, przypomina opowiadanie, że słaby wzrok, głuchota, jąkanie to nie wady, ponieważ świat pełen jest znacznie bardziej głuchych, niemych i ślepych. Jeśli bowiem tak, musielibyśmy uznać, że zarówno skłonność ku dobru, jak też skłonność ku złu są siebie równo warte. Nie, reb Mendele, daremne słowa. Znam swoją winę i czuję, że postąpiłem źle.

– To właśnie Pan Bóg każe cię za zaniechanie spisania historii życia – mówi jeden z towarzyszy. – Ile razy powtarzaliśmy, żebyś się za to zabrał, ale nas nie słuchałeś?

– Bóg faktycznie przysłał tego chłopca, aby pogonić cię do spisania wspomnień – dodaje drugi. – Mimowolnie przypomniałeś sobie o starych guzikach. Wspomnij teraz na przeszłość i opisz, jak nam się żyło w tamtych dniach. Niech ta pamięć nie przepadnie niby kamień rzucony w wodę.

– Kto zdradził wam tajemnicę, którą kryję w sercu? – rzuca reb Szlojme, a twarz mu płomienieje. – Leżąc nocą na posłaniu, gdy w domu było cicho, a na zewnątrz szalała burza, lotem błyskawicy dopadła mnie myśl przypominająca objawienie, słowa wieszczby, że historia z chłopcem jest wskazówką niebios, i od tego czasu słyszę w głębi duszy jedno słowo: Pisz! W życiu człowieka zdarza się czasem coś, co zmusza nawet niedowiarka przeczącego Bożej opatrzności, do uwierzenia, że istnieje ktoś ukryty, ktoś taki, przez którego wszystko się dzieje, każda rzecz w swoim czasie, na z góry ustalonych warunkach. Wydaje się, że tak wygląda moje szczęście, i tak mi jest przeznaczone, że przez cały czas towarzyszy mi burza. Moje życie to wzburzone morze. Moje lata – szumiące fale, a dusza – miotana przez nie łódź. I pierwsza chwila, gdy zacząłem wszystko rozumieć, również przyszła w burzy. – Jest wiosna. Chmury wzbierają nagle, a wśród ogrodów, po soczyście zielonej trawie, biegnie bosy chłopiec w koszuli i czapeczce na głowie. Biegnie szybko, zatrzymując się co pewien czas, wodząc wzrokiem na wszystkie strony i strosząc uszy niczym zając. Tym dzieckiem jestem właśnie ja. Wtedy otwierają mi się po raz pierwszy oczy i zdaję sobie sprawę z tego, kim jestem. Zdaję sobie sprawę i gapię się zdumiony na ten obraz przede mną. Jestem sam, naokoło ani żywej duszy. Tylko niebo i ziemia. Płot z jednej strony, płot z drugiej. Coś huczy, coś grzmi wysoko w górze. Głos niesie się na drugi koniec świata zwielokrotnionym echem. Ogniste węże przenikają niebo. – Oto chrzęst Bożego rydwanu, myślę sobie, Bóg przemierza nieboskłon, strzela z bata, aż iskry lecą. Kolumna dymu unosi się z ziemi, gna naprzód i wiruje jak bączek. Jednakowoż nagle wszystko zalewa deszcz, miły, ciepły deszcz, pociecha. Wielkie krople bębnią o liście w ogrodzie: rzodkiewki, cebule, młodziutki czosnek, chylą głowy niczym dzieci na matczynym łonie i cieszą się prysznicem. Setki drobnych strumieni wiją się, schodzą w jeden i płyną dalej, dalej, szumiąc przyjemnie. A oto ukazuje się koło rydwanu, ogromne koło w niebie. Widać tylko cudownie barwny kawałek, aż przyjemnie patrzeć, z naprzeciwka zaś coś jaśnieje. Zza koła wychyla słońce jak pan młody spod chupy, spogląda na ziemię, oświetla ją, mruga do chmur, a te pokrywają się rumieńcem…

To początek samopoznania, poznania Boga i świata. Wraz z grzmotami i błyskawicami po raz pierwszy w życiu wszystko stało się dla mnie jasne, w środku burzy zbudził się ludzki rozum. Pamiętam to do dzisiaj. Nigdy nie zapomnę, nie chcę zapomnieć rozciągającego się wówczas widoku, gdy pojąłem język natury, poczułem go sercem niewinnego dziecka. Zrozumiałem język ziół i roślin w ogrodzie, pieśń szeptaną przez kałuże i kumkanie żab skrytych po szyje w błocie, wytrzeszczających wielkie oczy. Wszystko zrozumiałem, odpowiedziałem im podobnym kumkaniem, a gdy dotarłem do podwórza domu, cielak wybiegł z obórki rozprostować kości, opuścił łeb, podniósł ogon i zamuczał. Wyszła też kura z dzieciątkami, piskliwie dziobiąc w brudzie, a także kogut kroczący przodem, dumny, pewny siebie, wznoszący kogucie pienie. Widzę kota, który schodzi z dachu, drapie ścianę i miauczy. Wiedziałem, czego wszystkie pragną, każdemu odpowiedziałem w jego języku: zamuczałem, zamiauczałem, głośno popiskiwałem. Nie pojąłem jedynie policzka, który wymierzył mi ojciec, ani połajań matki, gdy zobaczyła mnie przemoczonego do suchej nitki. Czego ode mnie chcieli, czego chciał mój rebe, czego chcieli inni ludzie – tego nie potrafiłem zrozumieć.

Reb Szlojme opiera się głową o oparcie krzesła i chwilę milczy. Z wyrazu jego twarzy i oczu dało się poznać, że jest silnie poruszony. Rozumieliśmy przyczynę tego poruszenia. Jego życie usłane było głazami i cierniami. Wspinał się po wysokich, stromych skałach, po czym schodził w głębokie otchłanie. Teraz, po otwarciu starych ran, po dotknięciu tych wciąż jątrzących się i niezaleczonych, odczuwał ból, przejmujący ból. Poruszywszy się nieco, reb Szlojmele zaczyna opowiadać dalej.

– Chciałbym dokończyć rozmowę, którą nagle wczoraj przerwaliśmy. Już od dłuższego czasu moje pióro waha się pomiędzy dwoma całkiem przeciwstawnymi koncepcjami, niczym trumna Mahometa zawieszona, jak powiadają, pomiędzy dwoma magnesami. Gdy jedna myśl zaciąga je do opisania starych spraw, druga powstrzymuje, skłaniając do zajęcia się wydarzeniami bieżącymi. Te dwie siły zmagają się ze sobą jak dwóch kramarzy kłócących się o klienta i niweczących wzajemnie swoje interesy. Jeden powiada: Niech Bóg cię strzeże od dziwnych, nowych towarów, od pięknych, współczesnych bibelotów! Wszystko, co dziś oglądasz, to podły szwindel, zaciemnianie oczu, srebrzone skorupy, wydmuszki upstrzone, malowane z zewnątrz, a ohydne w środku. Nie znajdziesz człowieka o własnej woli, o własnym charakterze. Tylko przebrane golemy, by tak rzec, kukły otwierające usta, bębniące, dyszące, dźwięczące, wydające z siebie nie głos żywej duszy, lecz jakiejś sprężyny. Zaprawdę, zostaw je, oto masz żywy towar, jak u ojca, wart swojej ceny… Drugi zaś krzyczy: Przyjdź do mnie, obejrzyj mój towar, nie patrz na to, co wionie grobem. Na co ci, drogi kliencie, zapleśniałe graty? Właśnie dlatego w świecie mówi się, że Żydzi utracili kontakt ze światem współczesnym, tkwią głowami zanurzeni het, het w przeszłości, chadzają z twarzami zwróconymi w tył, nie dostrzegają przeszkód czyhających na drodze i upadają. Wszystkie ich obyczaje, we własnym domu, w synagodze, w literaturze, to trupy, żywe trupy, które żyć zamiarują dopiero po śmierci. Żyd, gdy żyje, jest niczym, dopiero gdy umrze uwzniośla się go piękną macewą – wszystkie trupy dostają tytuł tam we-jaszar, nadiw, chacham. Na cmentarzu rzodkiew, cebula urastają do postaci cedrów, płoć staje się lewiatanem. Współczesność jest Żydom obca. Tymczasem życie ma wartość tu i teraz, gdy o tym rozmawiamy. Człowiek, który jako żywe stworzenie zmaga się z potrzebami, winien, na ile to możliwe, wynaleźć sposoby ich zaspokajania, uczynienia życia przyjemniejszym. W tym celu musi współpracować z innymi ludźmi swoich czasów.

– Pozwólcie panowie – powiada reb Szlojme dostrzegłszy, że chcemy mu przerwać. – Wiem, co chcecie mi odpowiedzieć. Chcecie rzec: żadna z tych myśli nie jest właściwa sama w sobie. To jedynie dwie strony monety, nad którą debatujemy. Wszystko w świecie ma dwie strony, a prawda winna wynikać z przyjęcia obu. Potrafi to jednak jedynie wielki mędrzec, człowiek utalentowany lub przeciwnie, wariat, miotający się w nieładzie, dla którego, jak dla wyrobnika, każda robota jest do wykonania, nie będzie przebierał. Nanieść kamieni, gliny, cegieł na budowę albo rozłożyć ścianę, przebrać gnój czy oczyścić stajnię – wszystko jedno, trzeba zapracować na wynagrodzenie. – Ja jednak należę do ludzi, którzy nie chwytają się byle czego. Gdy coś sobie ubzdurają, będą się tego trzymać, nie ustąpią na krok. Przyznam się wam też, że z natury jestem leniwy, więcej myślę niż robię. Każda przeszkoda wydaje się dobrym pretekstem, by przerwać pracę. Gdy jednak kotłują się we mnie owe myśli, trzymają za pióro i ciągną w przeciwne strony, przypominam sobie powiedzenie: ni w tę, ni we w tę, połóż się i czekaj na Mesjasza. A oto przyszedł… Ów chłopiec przybył nagle wraz z burzą i skierował mnie na powrót do przeszłości. Teraz głowę zaprząta mi tamten czas, miejsce, w którym mieszkałem za młodu. Będąc starcem sytym utrapieniami, ze zbolałym sercem poranionym przez strzały codziennych życiowych zmagań, wypróbowanym przez gorzkie cierpienie, powróciłem do niegdysiejszego świata. Wyobraźnia ujawnia swój czar niczym wróżka z Endoru przed Saulem, ukazuje obrazy i postacie, niezliczone przejawy minionych lat. Wypełzają spod ziemi i przyglądają mi się gniewnie, ponieważ dobrze rozumieją, co ten mój powrót oznacza, dlaczego zostały wezwane. Wiedzą, że przybyłem je zgromadzić i objawić światu na podziwianie. Oj, biada, to mały światek, nie rosną w nim pomarańcze ani róże, nie ma w nim zbyt wielu przyjemności, nie opływa mlekiem i miodem, a ludzie tam są nędzni, ubodzy, Żydzi w brodach i pejsach, w długich kapotach, chudzi, zasuszeni, pochyleni, chorzy, rozbici, zgnębieni, zasępieni, drżący przed promieniem światła. Bardzo mnie boli, panowie, że muszę niepokoić ich stare kości, trudzić zmarłych, aby osobiście stanęli na scenie. Kto wie, czy zostaną dobrze przyjęci. Wielu z naszych wstydzi się dziś kształtu nosa, który zdradza światu, że oto ma do czynienia z potomkiem Jakuba! Gdyby tylko mogli, zamieniliby go na inny. A tymczasem zjawiają się starzy, zmurszali, dziwaczni Żydzi czort wie skąd, w całej swej postaci, obyczaju, mowie, żeby narobić im publicznie wstydu przed ludźmi. Nie, bracia, to nie żarty, mówię całkiem szczerze o tym, co mnie zabolało i zasmuciło do tego stopnia, że znajdujecie mnie tu dziś pogrążonego w myślach. Zaprawdę, co tu opowiadać o moich czasach? Nie zadziwiliśmy świata cudownymi wynalazkami, nie byliśmy grafami, dziedzicami, generałami ani strzelcami wyborowymi, nie romansowaliśmy z pięknościami, nie uczestniczyliśmy w pojedynkach, jak kozły, nie przyglądaliśmy się, jak dwóch innych przelewa krew. Nie tańczyliśmy kadryla z damami na balach. Nie chadzaliśmy do lasu polować na niedźwiedzie. Nie pływaliśmy własnymi statkami po morzach, odkrywając nieznane wyspy. Z tancerkami i aktorkami nie mieliśmy do czynienia, nie mówiąc o przygodach w towarzystwie primadonn. Krótko mówiąc, brakuje nam cymesika, który moglibyśmy dodać dla smaku do fabuły, aby dzięki niemu pozyskać publiczność. Mamy natomiast mełameda, cheder, belfra, szadchanów, oblubieńców i oblubienice, żony, dziatwę, stare panny i aguny, wdowy i sieroty, pogorzelców, podupadłych finansowo i biedaków, wszelkiego rodzaju ubogich chodzących po domach w wigilię szabatu lub święta, w Nowy Rok, albo w zwykłe poniedziałki i czwartki, batlanów, gabajów, kabalistów, jałmużników, wszelkiego rodzaju nieszczęścia, niedostatki, ubóstwa, całą gamę najdziwniejszych zajęć i zawodów, to jest właśnie nasze życie, biada nam! Też mi życie, bez przyjemności, bez atmosfery… ciemne, bez blasku, bez promienia światła, życie smakujące jak potrawa przygotowana bez soli i pieprzu.

– Nieprawda, nieprawda, reb Szlojme – powiadamy. – Niechby nawet było tak, jak prawisz i życiu Żyda brakuje smaku. Ma ono przecież swój własny, niezrównany żydowski smak. Jak pewien rodzaj sera przeżarty przez bakterie, który znawcy jedzenia kupują w ciemno i zajadają się z niezwykłym apetytem. Gorycz naszego życia to jego cała wartość, a smakuje koneserowi bardziej niż owa przykra słodycz, od której dostaje się nudności. Pierniki to jedzenie dla dzieci. Życie ludu Izraela, chociaż z zewnątrz wydaje się odpychające, w środku kryje piękno. Tkwi w nim silny duch, Boży duch, który wieje nieustannie jak wicher, unosi fale, oczyszcza z brudu i zgnilizny. Grzmoty i błyskawice, pogromy i okresy burz, które czasem nadchodzą, mają walor oczyszczający, dodają sił. Naród żydowski przypomina starogreckiego filozofa Diogenesa. Jego głowa unosi się w chmurach, mierzy się nieustannie z wielkością Boga, a jednak sam mieszka tu, pomiędzy ludami świata (jak tamten kiedyś w swojej beczce), zepchnięty do narożnika. Pod górą śmieci w chederze, jesziwie i besmedreszu żarzy się ogień Tory, który rozprzestrzenia światło i ciepło pośród narodów. Wszystkie nasze dzieci, ubogie i bogate, małe i duże, uczą się i potrafią czytać. Takie to życie, powiadamy, i to prawda, wszelako wypada, aby zostało opisane dla przyszłych pokoleń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: