- W empik go
Szmat życia. Część 2 - ebook
Szmat życia. Część 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 242 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
V.
Gdy z zadumy swej się ocknął, łódka już między wzgórza wpłynęła, wzgórza Wołochowem zwane, głośne swą mogiłą wisielczą. U rozstaju ścieżyn, pomiędzy pagórkami się wijących, sterczała duża mogiła kamieniami narzucona. Według podań, na wieczornicach wysnutych, chłop, który, ojczymem będąc, pasierba z sadyby wygnał, niesamowitym został i na rozstaju, wśród strasznej wichury, się obwiesił. Wrzucony do tej mogiły na uroczysku Wołochowskiem, ludzi nocą straszył, aż, kamieniami przywalony, spokojnie w ziemię legł.
Antoni, dostawszy się pomiędzy wzgórza, z uśmiechem je powitał. Snać miłe wspomnienia budziły w nim te drzewa, czerniące na prawie prostopadłych bokach jarów. Aksamitne czarne były wgłębienia tych wzgórzy, bezustannie łączących się z sobą. Wierzchołki jaśniały zieloną, wesołą barwą drzewek drobnych, niemal karłowatych sosenek, jedna w drugą wtulonych. Cały łańcuch tych drobnych gór ciągnął się dokoła, wyrastając, zda się, jedna z drugiej, kładąc się u podstawy szerokiemi, rozłożystemi masami.
Na jednem z tych wzgórzy, na czarnem tle zieleni, tuż kolo mogiły wisielczej, staią Marya, ostro się jasną linią swej świątecznej sukni odcinając. Antoni W łódce powstał i, wiosło w muł Wpychając, do brzegu się kierował. Cytra ze snu zbudzona, przysiadła, wesoło w stronę czekającej dziewczyny naszczekując. Twarz Antoniego promieniała teraz wielką radością. Czarne jego oczy obejmowały życzliwie smukłą postać dziewczyny, która, przed promieniami słońca się kryjąc, liść paproci nad głową niosła.
Łódka przy brzegu zchybotała, w muł się Wbijając. Antoni umiejętnie ją pomiędzy większe głazy skierował, aby spokojnie stać mogła i, szybko po kamieniach skacząc, ku Maryi biedz zaczął. Za nim, szczekając, sunęła Cytra, cała biało różowa pod promieniami słońca.
Marya, nie poruszając się z miejsca, z uśmiechem na przyjaciela swego oczekując, rękę ku niemu wyciągała. On do ręki tej wreszcie przypadł i gorąco ją ściskać począł, patrząc w twarz dziewczyny, oblaną zielonawym blaskiem, filtrującym się przez cienkie liście paproci.
– A nie widzieliśmy się już dwa tygodnie – zaczął–burza przeszkodziła, ale przecież od południa ustala. Dlaczego pani nie przyszła? Ja tu czekałem do zachodu słonka. To niepoczciwie! Ona śmiała się wesoło.
– Miałam robotę niezłą – odparła, na głaz mchem porosły osuwając się. – Ciocia dobytek teściowej Jankla zniszczyła, a więc ja….
– A pani do późnej nocy pierzyny zszywałaś i szyby łatałaś… prawda?
Marya szeroko otworzyła oczy.
– Zkąd pan wiesz o tem? Antoni usta przygryzł.
– Słyszałem… mówili mi… – Kto?
Na twarz Antoniego wybiegł silny rumieniec, dosięgnął czoła, szeroki kark oblał i zniknął za kołnierzem niebieskiej koszuli.
Oboje teraz milczeli, nagłem zdjęci zakłopotaniem; pomiędzy niemi, wśród tych blasków słońca i powodzi zielonej, mignął nagle czarny płaszcz włosów żydówki i przesunęła się jej postać o złotawo gorących połyskach nagiego ciała.
Wreszcie Marya pierwsza milczenie przerwała.
– ?lez nami – wyrzekła powoli, z niedostrzegalnem drżeniem w głosie–jakieś tajemnice się plączą, ot coś, co nam słowa W gardle Więzi. Że nie moja w tem wina, to pewna. Od lat dwóch spędzamy ze sobą popołudnie niedzielne i zdawało mi się, że znamy najdoskonalej uczucia nasze i myśli zakątki. Lgnęłam do pana, do tej przyjaźni, duszą i sercem calem, bo… choć się nigdy nie skarżę i staram się mieć dla innych twarz pogodną i wesołą, toć każdemu przyjdzie chwila ciężka, gdzie się mimowoli szuka przyjaznej twarzy i pragnie ten ciężar z duszy wspólnemi sitami zrzucić.
Umilkła na chwilę, jakby czekaiąc na jakieś słowo z ust mężczyzny, który wszakże milczał, głowę na piersi zwiesiwszy.
– I dobrze nam tu było–zaczęła znowu – dobrze nam tu było pomiędzy tą zielenią i z tą srebrną rzeką u dołu się wijącą. Oboje otwieraliśmy przed sobą przeszłość, biedną naszą, przeszłość dwojga biedaków, którzy się w słońcu chowali, lecz mało słońca w duszy mieli. Wymienialiśmy pomiędzy sobą zdania, staczali walki, bujali w dziedzinie marzeń, bawili się w chłopomanię, aby potem spaść na ziemię razem i już bez ułudy naokoło spoglądać. I dobrze nam tu było z tem zapomnieniem o różnicy płci naszej, o tem, żeś ty–mężczyzną, ja – dziewczyną, ot!… dwóch chłopców, błąkających się w czas wakacyjny po polu, a czasem znów dwoje dziewcząt, w błękit nieba wpatrzonych… Lecz teraz… coś się zmieniło, i ty oczy przedemną spuszczasz, wzrokiem po krzakach błądzisz, a ja…
Urwała nagle, nie umiejąc określić stanu swej duszy, cała podniecona jakąś smutną gorączką, która ją od tygodnia trawiła.
Lecz on teraz słowa jej podchwycił i, u stóp jej usiadłszy, powtórzył:
– A pani?
Ona brwi zmarszczyła, jakby niemile tem pytaniem dotknięta.
– Nie o mnie tu chodzi–odezwała się dość szorstko – nie ze mnie płynie to, co przyjaźń
nam psuje; jeśli jest coś we mnie to jest prostym wynikiem naszego obecnego położenia. No!… bądź pan szczerym, wyznaj mi, o co tu chodzi?
Antoni pot kroplisty z czoła otarł.
– Nie o co, możesz pani powiedzieć, lecz o… „kogo” – wyrzekł wreszcie z wysiłkiem.
– Tak! – podjęła porywczo Marya „o kogo”… o nią – o tę dziewczynę–o… Trejne!
Antoni szybko głowę podniósł i w oczy Maryi pytająco spojrzał. Ona się uśmiechnęła ironicznie.
– Dziwisz się, zkąd wiem o tej wielkiej tajemnicy, którą starałeś się strzedz z taką siłą! Mówiłeś mi przecież, niedawno, po chwili rozmarzenia, że znalazłeś wreszcie istotę, której pragniesz oddać swe serce, duszę, czy ja wiem wreszcie – wszystko!… Zdawało ci się, że zdołasz przedemną do czasu ukryć imię tej kobiety, lecz – instynkt mój.. instynkt nie zawiódł mnie bynajmniej! Tą wybraną twą – Trejne! Trejne!… O!… Antoni!
W głowie jej brzmiała wymówka gorzka, ręką nerwowo liść paproci szarpała, rzucając strzępy dokoła.
– Dlatego właśnie imię jej taiłem, bo wiedziałem, że nienawiść wrodzoną dla rasy jej żywisz!
– Dla rasy jej?–przemówiła Marya gwałtownie–nie dla rasy; mylisz się! Nie wahałam się wszakże z błota wydobywać ich pościeli, czyścić i gniazdo im lepić; lecz ta dziewczyna ma jakieś dziwne spojrzenie, i cala wydaje mi się być złym duchem, po lesie biegającym.
Antoni uśmiechnął się nieznacznie. – Przyjaźń dla mnie cię zaślepia, droga moja przyjaciółko! Trejne ma dziwnie nerwowy i ognisty temperament, lecz to już właściwość krwi, która w jej żyłach płynie… Lecz są chwile, w których uległą i łagodną jest, ot, wprost jak gołąbka. A przytem jest taka piękna! Usta Maryi zadrgały nerwowo.
– Piękna!… oto słowo zagadki! Piękna!… i dlatego, nie zważając na jej wpółdzikość, głupotę, nizki stan jej serca i umysłu, zaprzepaszczasz się W niej bez pamięci. O, Antoni, Antoni!…
– Synem ekonoma jestem.
– Och! nie o to tu chodzi, lecz o to, co za przyszłość dla siebie i dla niej gotujesz, powiedz.
Antoni przygryzł wargi.
– To… nasza tajemnica! – odparł wreszcie przyciszonym głosem.
Marya brwi zmarszczyła.
– Wasza… tajemnica!–powtórzyła powoli – więc znów tajemnica, i to wasza… przede mną. Och! wdzierać się w nią nie będę! I tak zawiele o sprawie tej mówię. Czuję, że źle robię, ale to już silniejsze odemnie. Pamiętaj pan jednak, ażebyś kiedyś nie pożałował skarbów swej serdecznej, poczciwej duszy, tak marnie pod stopy tej dzikiej żydówki rzuconych!…
Milczeli oboje długą chwilę, patrząc w przestrzeń. Przed nimi, po drugiej stronie rzeki, piętrzyło się wzgórze, tworzące w odstępach, zapełnione zielenią, głębokie szczeliny. Olbrzymie bukiety paproci, przeplatane masą liliowych dzwonków, kładły jasne, przejrzyste wachlarze na czarne tło gąszczu. Po obu stronach Wąwozu jaśniała wązka, olśniewająca smuga światła, którego podstawą były fale rzeczne, mieniące się bezustannie mora srebra i błękitu. Ostra woń roślin wilgotnych, tłustych, w cień zapadłych, przepełniała powietrze. Cisza panowała dokoła prawie jak W świątyni. Chmary małych, żółtawych motyli kręciły się dokoła, na dzwonkach przysiadając. Woda tylko z szumem po kamieniach rwała, których tu dosyć z brzegów się staczało, szarych, poprzecinanych brunatnemi żyłkami…
Wreszcie Marya pierwsza z kamienia się podniosła.
– Iść mi już trzeba–wyrzekła, fałdy sukienki poprawiając.
Antoni na klęczkach u jej stóp pozostał.
– Gniewasz się pani na mnie?–zapytał nieśmiało.
– Ja?–odparła dziewczyna–za co? Jesteś przecież wolnym i przyjaźń moja nie może wiązać ci serca. Czyń, co uznajesz za stosowne i do szczęścia twego potrzebne; a jednak, powtarzam ci, że ja w tem szczęścia twego nie widzę.
Usta teraz zębami przycięła, wyniosła i zimna. Nie znając podniecenia zmysłów, zrozumieć nie mogła miłości Antoniego dla tej dziewczyny, której ramię podczas wędrówki opasywało ją na chwilę, jakby ogniową obręczą.
Trwogę, wstręt i żal czuła do Trejny, żal za zakłócenie tej spokojnej przyjaźni, która tu, w głębi uroczyska ukryta, była jedyną jeszcze gwiazdą na smutnem tle jej życia.
Ze smutkiem więc ukrytym, wzrokiem cały jar ogarnęła. Zdawało się jej, że po raz ostatni widzi wachlarze paproci, aksamit drzew i srebrną łuskę Styru.
Antoni z miną skruszonego winowajcy klęczał wciąż u jej stóp.
– Wstań pan! – wyrzekła porywczo. – Co robisz u nóg moich? Nie zbłądziłeś przecież wobec mnie samej. Rozerwałeś tylko nić, którą oboje snuliśmy od tak dawna! Sądziłam, że jesteś silniejszy, oto wszystko!…
Z piersi Antoniego wyrwało się westchnienie.
– Silnym jestem, panno Maryo – odparł, z ziemi się podnosząc. – Pani wiesz najlepiej… niczego się nie ulęknę, a jednak… Z tem walczyć niepodobna! Tak człowieka weźmie za łeb i duszę mu ściśnie, jak w kleszcze!…
Zaciśniętą pięścią po wypukłej piersi się uderzył.
– Ot… jak opętanie, pozbyć się ani weź! Męka to… och, jaka!…
Marya spojrzała nań zdziwiona. Miał rzeczywiście wygląd człowieka udręczonego bardzo, bo oczy podsiniale, policzki zapadnięte, usta niespokojnie drżące… Więc to była… miłość? Ach, nie! Sto razy nie! Ona nie podda się nigdy takiej torturze, zwłaszcza dla ułudnej mary!
I silą swą zbrojna, ciągle zraniona W swej dumie dziewiczej, zaniepokojona w półśnie letargicznym, z którego ocknąć się jeszcze nie chciała, cała przerażona brutalnością niezrozumiałego dla niej uczucia, które jej czystą szatę nieświadomości plamiło, rzucała chłodne i wyniosłe spojrzenie na zgnębionego mężczyznę.
– Nie wierzę, aby przy silnej woli pozbyć się takiego dobrowolnego wroga z serca niemożna było – wyrzekła powoli, ku dołowi pomiędzy gęstwinę roślin schodząc. – Gdybyś pan zechciał, powróciłaby ci dawna swoboda myśli i uśmiechu. Dziś jesteś pan już cieniem dawnego Antoniego, którego śmiech rozlegał się tak wesoło, lub który mi tu śpiewał „Hrycia”, akompaniując na swej harmonii. Straciłeś pan swobodę, a ja… straciłam przyjaciela!
On porwał ją za fałdy sukni, przytrzymując już prawie nad brzegiem rzeki.
– Nie mów pani do mnie w ten sposób – zawołał prawie rozpaczliwie. – Jak Boga kocham, nie z mojej winy ta rzecz się stała. Wszystko to na mnie spadło, jak burza i dosyć się nadręczę sam po nocach, ot, jak pies nieraz wyjąc do miesiąca. Jeszcze teraz pani odbierasz mi swą przyjaźń. Cóź teraz począć mi na bożym świecie!…
Marya odwróciła się ku niemu, prosto mu w twarz patrząc.
– Nie lubię ludzi słabych–wyrzekła, drżąc prawie z jakiegoś wewnętrznego wzruszenia, z którego sobie nie mogła zdać sprawy. – W tej chwili przedstawiasz mi się, panie Antoni, zanadto słabym i bezwłasnowolnym. Ja, kobieta, nie dałabym się ngdy opętać takiemu uczuciu! Odchodzę. Gdy nic znów przyjaźni naszej rwać na strzępy nie będzie, zejdziemy się tu znów, by patrzeć na Styr, na paprocie, i śpiewać: „Nie chody Hryciu!”
I szybko brzegiem rzeki iść zaczęła, chłodna, wyniosła dziewica, głowę oblaną złocistą aureolą słoneczną, wysoko i dumnie niosąc.
Antoni nie biegł za nią, czując instynktownie, że zmysłowa miłość jego dla Trejny kała poniekąd zamkniętą w swej nieskalanej czystości dziewczynę.
Długo śledził ją wzrokiem, patrząc jak szła, objęta z obu stron ciemnemi ścianami wąwozu, migając bladawą sylwetką w błękitnawym blasku rozpadliny.
I nagle smutek wielki ścisnął mu serce. Zdawało mu się, że wszystko, co miał najlepszego w życiu, oddalało się od niego razem z odchodzącą dziewczyną.
Chciał biedz, wołać, lecz nie śmiał.
Marya szła bowiem ciągle prosto, nie oglądając się po za siebie. Wreszcie, zaczęła zlewać się powoli z masą błękitną, przepełniającą ujście wąwozu, chwilę jeszcze majaczyła w słońcu, wreszcie… znikła zupełnie.
Teraz Antoni pozostał sam jeden w tym wąwozie, po którym tyle razy glos jego śmiechem nabrzmiały płynął, a drugi głos dziewczyny, świeży, młody, mu odpowiadał.
Obejrzał się na wisielczą mogiłę, która hen, daleko białymi kamieniami błyskała, cała dzikim bluszczem i łopuchem okryta, i serce mu się ścisnęło boleśnie, a nawet myśl o purpurowych ustach Trejny boleści tej odegnać nie mogła. Marya, przypadkowo przezeń w tym jarze pewnego niedzielnego popołudnia spotkana, wyciągnęła ku niemu dłon przyjazną i jego, prostaka, do siebie przygarnęła serdecznie, towarzyszem swych chwil wolnych czyniąc.
On przyjaźń tę przyjął i, sam prosty, niemal dziecinny, w dziewczęciu tem znalazł wdzięk wielkiej kobiecości z niepospolitym umysłem złączony. Nie olśniewała go wiedzą, boć sama jej nie miała, lecz podniecała w nim chęć zbadania rzeczy, dla niego dotąd niedoścignionych. Oboje więc razem szperali w książczynach, przez Antoniego W miasteczku znalezionych, szperali, dopomagając sobie Wzajemnie. Kobieta wzięła tu na siebie rolę przewodnika, instynktem się kierując, on, jak pies wierny, u nóg jej legł, zasłuchany w słowa, z bladych ust jej płynące. Chwilami, porwani oboje pięknem, nagle z poszarpanych kartek się ku nim wyłaniającem, milkli wpatrzeni w ciemną zieleń jaru, lub srebrną wstęgę wody; chwilami ręce ich w gorącym łączyły się uścisku, i siedzieli tak długo, z tą zadumą Wołyniaka w ciszę, o Wieczorze letnim się ścielącą, Wpatrzonego.
Ani na chwilę nie zadrgały w nich zmysły, pomimo krwi młodej, która im w żyłach płynęła. Ręce ich splatały się i rozplatały spokojnie, jak gałęzie jednej i tej samej rośliny. Byli sami, we dwoje, w ciemnej zieleni ukryci, jeno paprocie słały im się pod stopy i Styr szemrał, po kamieniach bieżąc. Oni, zasłuchani W ciszę, siedzieli, czując niewypowiedzianą rozkosz w tem przeświadczeniu, że są obok siebie i mogą w każde) chwili głos swój posłyszeć, jakąś myśl zamienić, zapytanie rzucić…
Antoni zwłaszcza w tej spokojnej, równej, nie szarpiącej się przyjaźni, znajdował słodycz niezrównaną. Skłopotany gospodarskiemi udręczeniami, wiecznie o grosz się troszczący, drżący z obawy przed gradem lub posuchą, przed mrozem lub trzydniówką, przesiąkły atmosferą stajen, owczarni, mający jeszcze w uszach przekleństwa parobków, ocierający się co chwila o trywialne miłostki dziewek, po za folwarkiem się kryjących, dążył do uroczyska wołochowskiego z radością, z myślą o tem smukłem, miłem dziewczęciu, które, uśmiechnięte, w swej biednej wytartej sukience, stojąc wśród mchu i zieleni, spracowaną rękę ku niemu wyciągnie i dobrem słowem powita…
Antoni łódkę od brzegu odepchnął i powoli na pełną Wodę się wydostał. U nóg jego leżała „Cytra” i wciąż łeb wykręcała w stronę, którą odeszła Marya, ciemno-błękitnemi ślepiami w przestrzeń patrząc. Wreszcie zawyła długo, przeciągle, jakby z żalu za tą, która odeszła, dumna, surowa i dla błędów innych – nieubłagana…
Łódka płynęła teraz z biegiem rzeki. Antoni Wiosło w łódź cisnął i sam z ławki na rogoże się osunął, głowę w dłonie ujmując
Odkąd w karczemce, w lesie, ujrzał czarny płaszcz włosów Trejny i poczuł dotknięcie jej gorącego ciała, przestał być panem siebie. Z początku sądził, że miłostka ta przeminie, jak każda inna z Hanką lub Paraską o szarej godzinie zawiązana. Lecz Antoni w oczy żydówki w złą chwilę spojrzał i, war gorący w żyłach poczuwszy, jak topielec w tę czarną bezdeń ciągnął. Powrócił do karczemki raz i drugi, czując się bezsilnym wobec tej półdzikiej dziewczyny, która, oparta o pień sosny, stawała przed nim, złotawem swem ciałem z pośród łachmanów błyskając. W pół żartobliwą mową wyciąga! z niej harczące, gardłowe dźwięki i łamane, poplątane słowa. Przymilała mu się z pośród gąszczu swych włosów, jak czarna kotka, grzbiet swój o pień sosny trąc. Lecz gdy się do niej nagle przybliżył i, w drżące ramiona ją schwyciwszy, ustami do opalonej szyi przylgnął, z harczeniem i przekleństwem z rąk mu się wyrwała, ugryzłszy go przedtem silnie w kark, z koszuli się odsłaniający.
I odtąd trzymała go ciągle na uwięzi, pod oczy mu podchodząc.
On–prawdziwy mężczyzna, raz dotknąwszy jej ciała, wolę stracił, i teraz, gdy czarną postać żydówki, koło dworu snującą się Widział, wybiegał gorączkowo, aby ją wewnątrz domu wprowadzić i tam napawać się dziwną pięknością jej rysów, bogactwem i pyszną linią kształtów, złotobronzowym kolorytem jej cery.
Ona szła z pokoju do pokoju, dotykając z ciekawością ubogich, dla niej wspaniałych sprzęcików, zatrzymując się przed niewielkiem zwierciadełkiem, które nad włosianą kanapą wisiało. W milczeniu wpatrywała się w odbicie własnej postaci i tylko cienkie jej "Wargi zacinały się w półokrągłem skurczeniu.
Z piersią podaną naprzód, z oczyma w taflę szkła wlepionemi, stała pogrążona w kontemplacyi własnego ciała, zdając się nie dostrzegać obok siebie znajdującego się Antoniego, który z czołem gorącem, z rękami lodowo zimnemi, z karkiem potem oblanym, oddychał ciężko, w milczącą dziewczynę wpatrzony.
I, czując, że rozszalałe zmysły główną w tej sprawie grają rolę, Antoni starał się wynaleźć idealniejszą stronę swego zaślepienia. W smutnych oczach Trejny dopatrywać począł skargi na niedolę i niesprawiedliwość ludzką. Z matki zaczerpnięta egzaltacya dopomagała mu w tem usilnie. Nie mogąc tej dzikiej istoty rzucić sobie w objęcia – zaczął ją stawiać na piedestale świętości, odkrywając w niej najdoskonalsze strony, które z własnej duszy czerpał i w tę istotę przelewał.
Ona u nóg mu kucała, ośmielając się powoli, jak obłaskawione kocię, które pazury w aksamit swej skóry chowa, cukru dostać pragnąc. I oczy jej miały zielone błyski, gdy wreszcie, dostrzegłszy silne w jej wzroku pragnienie, pierścionek z palca zdjął i darował jej mówiąc:
– Weź; to pamiątka odemnie!…
Odtąd – codziennie do dworku przybiegała, drobiazg jakiś z niego wynosząc. I miała podobieństwo do czarnego kruka, za świecidełkiem goniącego. Antoni drobiazgi jej te dawał, znajdując w jej upodobaniu do błyskotek dziecinną stronę charakteru.
Ona to zrozumiała i, teraz, chcąc coś otrzymać, wyciągała krogulczo zagięte palce, mrucząc:
– A kindele!
Powoli przecież czarna ta dziewczyna zaczęła wrastać w krew mężczyźnie. Jak pijak potrzebuje wódki, tak Antoni potrzebował ujrzeć jej drobną twarz, obramowaną masą czarnych włosów. Czasem, nocami gryzł swą skórzaną poduszkę i szarpał sznurek nocnej koszuli, który mu się aż w szyję Wpijał. Czuł, że mu coś w kleszcze serce bierze i do omdlenia ściska. Czuł, że równowagę traci i w życie jego spokojne, życie ekonomczuka, na posesora wyrosłego, jakaś mara ciemna się wciska i cień rozpościera Napróżno zwracał się do pracy, w zamiłowaniu swem do ziemi siły czerpiąc, za sierp chwytał, idąc z żeńcami na wyprzódki, las obchodził, w chłodzie swe czoło nurzając, zajmował się sprawami wsi i starał się wzbudzić w sobie dawno już wygasłą swą miłość dla ludu. „Kość z kości–chłop jestem” – mawiał wtedy, ze starszyną narady wiodąc. Lecz i to pomódz nie mogło. Gdy pozostał sam, pierwsza myśl, jaka mu mózg przeszywała, było wspomnienie Trejny i gorące pragnienie ujrzenia jej jaknajprędzej, posłyszenia jej gardłowego głosu, wywołania ua twarz jej, zwykle ponurą, promiennego uśmiechu.
Łódka płynęła ciągle, powoli się naprzód posuwając. Uroczysko znikło już oddawna i tylko wzgórza majaczyły, ziemną masą pokrywając płaszczyznę.
Antoni ręce od twarzy odjął, w górę spojrzał, porę dnia badając.
– Późno jest – pomyślał, za wiosło chwytając – ludzie już ściągnąć musieli; śpieszyć się trzeba.
Po kilku chwilach znów myślą ku Maryi wrócił.
Dziwna dziewczyna! Odeszła z urazą w sercu, jakby nie mogąc zrozumieć, że miłość jego dla Trejny w niczem ich przyjaźni osłabić nie może. Owszem, gdyby mu pozwoliła wyspowiadać się szczerze, serdecznie, odkryć cały stan duszy walką tą skołatanej, byłby jej wdzięcznym bezgranicznie. Lecz ona zamknęła się w sobie, rozżalona, dumna, obrzucając go pogardą i przybijając jednem słowem:
„Nie lubię ludzi słabych!” O! on słabym nie był i czuł wielką siłę do Walki z życiem, jaką już prawie od dziecka toczył. Lecz to, co go ogarnęło, silniejszem było od niego samego. Walczyć z tem… napróżno; lepiej już zostawić tak rzeczy, jak są!
„Cytra” niespokojnie na dnie łódki się poruszyła.
Antoni ocknął się z zadumy.
Znalazł się już przed swoim dworkiem, na stoku sadu. Pomiędzy drzewami bielało od łudzi, świątecznie przystrojonych.
Snadź mieszkańcy Modliszcz, Zabijanika, Omelna i Horki już nadciągnęli.
Korczyńskich chłopów widać było tu i owdzie, jak się z po za rzeki ku dworowi przybierali, na prom czekając. Zdało się nagle, że cala Jąka zakwitła purpura spódnic, bielą świt, jaskrawą pstrocizną chustek. Gromadami nad brzegiem ludzie siadali, buty na bose nogi wdziewając. Kobiety świeże namitki na głowę wiązały, śliną dole skręcając…
Antoni do brzegu przybił i raźno z łódki wyskoczył. Całą troskę, gniewem Maryi i miłością dla Trejny sprowadzoną, usiłował z siebie otrząsnąć, stając się W tej chwili gospodarzem, przyjmującym w gościnę swych sąsiadów. Nie za co innego bowiem mieli się ci wszyscy ludzie, ciężkiemi butami trawę sadu depcący. Sąsiedzi dworu, i to sąsiedzi często z góry na ten biedny dwór patrzący! Kurna chata powoli brała górę, strzechą swą dachówkę ku ziemi gniotąc…
Szybko przemknął Antoni pod drzewami i do dworu wpadł, aby za chwilę na ganku się ukazać. Już na dziedzińcu, opłotki okrążając, walił się cały tłum ludzi, śpiewających niskimi, ochrypłymi głosy. Biało było od parcianek, czy sto wypranych, świt z siwego sukna, czarnemi plecionkami wyszywanych koszul, harasówką pod szyję związanych, zapasek perkalowych wąskich, na które czerwone pasy, z włóczki dziane, spadały. Jak purpurowe plamy, tak się płoniła natem tle przeczystem, krasna serża fartuchów i kaszmir wiązanych chustek. Słońce zapalało złote iskry w paciorkach, spadających na piersiach kobiet, mieniło się purpura w sznurach korali, zakończonych całą masą zczerniałych medalików.
Na przodzie tego tłumu dwie dziewki, rosłe, tęgie, zdrowe, o spadzistych ramionach, wydatnych biodrach, niosły na głowach olbrzymie wieńce, przetykane pstrocizną różnokolorowego papieru. Szły obie równo, wysuwając naprzód olbrzymie nogi obute w czarne wysokie buty, na które spadał gruby haft koszul, z pod płatów czerwonego sukna się wysuwających.
Płaty te opinały ciała dziewczyn, pod górę się wznosząc, przytrzymane pasami z zielonej wełny i pokryte białym perkalem zagiętych na bok fartuchów. Koszule, mocno u stanu sciągnięte, lekko włóczką zahaftowane, z kołnierzami, szeroko odwiniętemi, obdziergane w ząbki białą bawełną, dozwalały widzieć szyje, silne i opalone, przecięte podwójną linią, właściwą tylko zdrowym, kobietom.