Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szmat życia. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szmat życia. Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 242 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ DRU­GA.

V.

Gdy z za­du­my swej się ock­nął, łód­ka już mię­dzy wzgó­rza wpły­nę­ła, wzgó­rza Wo­ło­cho­wem zwa­ne, gło­śne swą mo­gi­łą wi­siel­czą. U roz­sta­ju ście­żyn, po­mię­dzy pa­gór­ka­mi się wi­ją­cych, ster­cza­ła duża mo­gi­ła ka­mie­nia­mi na­rzu­co­na. We­dług po­dań, na wie­czor­ni­cach wy­snu­tych, chłop, któ­ry, oj­czy­mem bę­dąc, pa­sier­ba z sa­dy­by wy­gnał, nie­sa­mo­wi­tym zo­stał i na roz­sta­ju, wśród strasz­nej wi­chu­ry, się ob­wie­sił. Wrzu­co­ny do tej mo­gi­ły na uro­czy­sku Wo­ło­chow­skiem, lu­dzi nocą stra­szył, aż, ka­mie­nia­mi przy­wa­lo­ny, spo­koj­nie w zie­mię legł.

An­to­ni, do­staw­szy się po­mię­dzy wzgó­rza, z uśmie­chem je po­wi­tał. Snać miłe wspo­mnie­nia bu­dzi­ły w nim te drze­wa, czer­nią­ce na pra­wie pro­sto­pa­dłych bo­kach ja­rów. Ak­sa­mit­ne czar­ne były wgłę­bie­nia tych wzgó­rzy, bez­u­stan­nie łą­czą­cych się z sobą. Wierz­choł­ki ja­śnia­ły zie­lo­ną, we­so­łą bar­wą drze­wek drob­nych, nie­mal kar­ło­wa­tych so­se­nek, jed­na w dru­gą wtu­lo­nych. Cały łań­cuch tych drob­nych gór cią­gnął się do­ko­ła, wy­ra­sta­jąc, zda się, jed­na z dru­giej, kła­dąc się u pod­sta­wy sze­ro­kie­mi, roz­ło­ży­ste­mi ma­sa­mi.

Na jed­nem z tych wzgó­rzy, na czar­nem tle zie­le­ni, tuż kolo mo­gi­ły wi­siel­czej, sta­ią Ma­rya, ostro się ja­sną li­nią swej świą­tecz­nej suk­ni od­ci­na­jąc. An­to­ni W łód­ce po­wstał i, wio­sło w muł Wpy­cha­jąc, do brze­gu się kie­ro­wał. Cy­tra ze snu zbu­dzo­na, przy­sia­dła, we­so­ło w stro­nę cze­ka­ją­cej dziew­czy­ny na­szcze­ku­jąc. Twarz An­to­nie­go pro­mie­nia­ła te­raz wiel­ką ra­do­ścią. Czar­ne jego oczy obej­mo­wa­ły życz­li­wie smu­kłą po­stać dziew­czy­ny, któ­ra, przed pro­mie­nia­mi słoń­ca się kry­jąc, liść pa­pro­ci nad gło­wą nio­sła.

Łód­ka przy brze­gu zchy­bo­ta­ła, w muł się Wbi­ja­jąc. An­to­ni umie­jęt­nie ją po­mię­dzy więk­sze gła­zy skie­ro­wał, aby spo­koj­nie stać mo­gła i, szyb­ko po ka­mie­niach ska­cząc, ku Ma­ryi biedz za­czął. Za nim, szcze­ka­jąc, su­nę­ła Cy­tra, cała bia­ło ró­żo­wa pod pro­mie­nia­mi słoń­ca.

Ma­rya, nie po­ru­sza­jąc się z miej­sca, z uśmie­chem na przy­ja­cie­la swe­go ocze­ku­jąc, rękę ku nie­mu wy­cią­ga­ła. On do ręki tej wresz­cie przy­padł i go­rą­co ją ści­skać po­czął, pa­trząc w twarz dziew­czy­ny, ob­la­ną zie­lo­na­wym bla­skiem, fil­tru­ją­cym się przez cien­kie li­ście pa­pro­ci.

– A nie wi­dzie­li­śmy się już dwa ty­go­dnie – za­czął–bu­rza prze­szko­dzi­ła, ale prze­cież od po­łu­dnia usta­la. Dla­cze­go pani nie przy­szła? Ja tu cze­ka­łem do za­cho­du słon­ka. To nie­po­czci­wie! Ona śmia­ła się we­so­ło.

– Mia­łam ro­bo­tę nie­złą – od­par­ła, na głaz mchem po­ro­sły osu­wa­jąc się. – Cio­cia do­by­tek te­ścio­wej Jan­kla znisz­czy­ła, a więc ja….

– A pani do póź­nej nocy pie­rzy­ny zszy­wa­łaś i szy­by ła­ta­łaś… praw­da?

Ma­rya sze­ro­ko otwo­rzy­ła oczy.

– Zkąd pan wiesz o tem? An­to­ni usta przy­gryzł.

– Sły­sza­łem… mó­wi­li mi… – Kto?

Na twarz An­to­nie­go wy­biegł sil­ny ru­mie­niec, do­się­gnął czo­ła, sze­ro­ki kark ob­lał i znik­nął za koł­nie­rzem nie­bie­skiej ko­szu­li.

Obo­je te­raz mil­cze­li, na­głem zdję­ci za­kło­po­ta­niem; po­mię­dzy nie­mi, wśród tych bla­sków słoń­ca i po­wo­dzi zie­lo­nej, mi­gnął na­gle czar­ny płaszcz wło­sów ży­dów­ki i prze­su­nę­ła się jej po­stać o zło­ta­wo go­rą­cych po­ły­skach na­gie­go cia­ła.

Wresz­cie Ma­rya pierw­sza mil­cze­nie prze­rwa­ła.

– ?lez nami – wy­rze­kła po­wo­li, z nie­do­strze­gal­nem drże­niem w gło­sie–ja­kieś ta­jem­ni­ce się plą­czą, ot coś, co nam sło­wa W gar­dle Wię­zi. Że nie moja w tem wina, to pew­na. Od lat dwóch spę­dza­my ze sobą po­po­łu­dnie nie­dziel­ne i zda­wa­ło mi się, że zna­my naj­do­sko­na­lej uczu­cia na­sze i my­śli za­kąt­ki. Lgnę­łam do pana, do tej przy­jaź­ni, du­szą i ser­cem ca­lem, bo… choć się nig­dy nie skar­żę i sta­ram się mieć dla in­nych twarz po­god­ną i we­so­łą, toć każ­de­mu przyj­dzie chwi­la cięż­ka, gdzie się mi­mo­wo­li szu­ka przy­ja­znej twa­rzy i pra­gnie ten cię­żar z du­szy wspól­ne­mi si­ta­mi zrzu­cić.

Umil­kła na chwi­lę, jak­by cze­ka­iąc na ja­kieś sło­wo z ust męż­czy­zny, któ­ry wszak­że mil­czał, gło­wę na pier­si zwie­siw­szy.

– I do­brze nam tu było–za­czę­ła zno­wu – do­brze nam tu było po­mię­dzy tą zie­le­nią i z tą srebr­ną rze­ką u dołu się wi­ją­cą. Obo­je otwie­ra­li­śmy przed sobą prze­szłość, bied­ną na­szą, prze­szłość dwoj­ga bie­da­ków, któ­rzy się w słoń­cu cho­wa­li, lecz mało słoń­ca w du­szy mie­li. Wy­mie­nia­li­śmy po­mię­dzy sobą zda­nia, sta­cza­li wal­ki, bu­ja­li w dzie­dzi­nie ma­rzeń, ba­wi­li się w chło­po­ma­nię, aby po­tem spaść na zie­mię ra­zem i już bez ułu­dy na­oko­ło spo­glą­dać. I do­brze nam tu było z tem za­po­mnie­niem o róż­ni­cy płci na­szej, o tem, żeś ty–męż­czy­zną, ja – dziew­czy­ną, ot!… dwóch chłop­ców, błą­ka­ją­cych się w czas wa­ka­cyj­ny po polu, a cza­sem znów dwo­je dziew­cząt, w błę­kit nie­ba wpa­trzo­nych… Lecz te­raz… coś się zmie­ni­ło, i ty oczy przedem­ną spusz­czasz, wzro­kiem po krza­kach błą­dzisz, a ja…

Urwa­ła na­gle, nie umie­jąc okre­ślić sta­nu swej du­szy, cała pod­nie­co­na ja­kąś smut­ną go­rącz­ką, któ­ra ją od ty­go­dnia tra­wi­ła.

Lecz on te­raz sło­wa jej pod­chwy­cił i, u stóp jej usiadł­szy, po­wtó­rzył:

– A pani?

Ona brwi zmarsz­czy­ła, jak­by nie­mi­le tem py­ta­niem do­tknię­ta.

– Nie o mnie tu cho­dzi–ode­zwa­ła się dość szorst­ko – nie ze mnie pły­nie to, co przy­jaźń

nam psu­je; je­śli jest coś we mnie to jest pro­stym wy­ni­kiem na­sze­go obec­ne­go po­ło­że­nia. No!… bądź pan szcze­rym, wy­znaj mi, o co tu cho­dzi?

An­to­ni pot kro­pli­sty z czo­ła otarł.

– Nie o co, mo­żesz pani po­wie­dzieć, lecz o… „kogo” – wy­rzekł wresz­cie z wy­sił­kiem.

– Tak! – pod­ję­ła po­ryw­czo Ma­rya „o kogo”… o nią – o tę dziew­czy­nę–o… Trej­ne!

An­to­ni szyb­ko gło­wę pod­niósł i w oczy Ma­ryi py­ta­ją­co spoj­rzał. Ona się uśmiech­nę­ła iro­nicz­nie.

– Dzi­wisz się, zkąd wiem o tej wiel­kiej ta­jem­ni­cy, któ­rą sta­ra­łeś się strzedz z taką siłą! Mó­wi­łeś mi prze­cież, nie­daw­no, po chwi­li roz­ma­rze­nia, że zna­la­złeś wresz­cie isto­tę, któ­rej pra­gniesz od­dać swe ser­ce, du­szę, czy ja wiem wresz­cie – wszyst­ko!… Zda­wa­ło ci się, że zdo­łasz przedem­ną do cza­su ukryć imię tej ko­bie­ty, lecz – in­stynkt mój.. in­stynkt nie za­wiódł mnie by­najm­niej! Tą wy­bra­ną twą – Trej­ne! Trej­ne!… O!… An­to­ni!

W gło­wie jej brzmia­ła wy­mów­ka gorz­ka, ręką ner­wo­wo liść pa­pro­ci szar­pa­ła, rzu­ca­jąc strzę­py do­ko­ła.

– Dla­te­go wła­śnie imię jej ta­iłem, bo wie­dzia­łem, że nie­na­wiść wro­dzo­ną dla rasy jej ży­wisz!

– Dla rasy jej?–prze­mó­wi­ła Ma­rya gwał­tow­nie–nie dla rasy; my­lisz się! Nie wa­ha­łam się wszak­że z bło­ta wy­do­by­wać ich po­ście­li, czy­ścić i gniaz­do im le­pić; lecz ta dziew­czy­na ma ja­kieś dziw­ne spoj­rze­nie, i cala wy­da­je mi się być złym du­chem, po le­sie bie­ga­ją­cym.

An­to­ni uśmiech­nął się nie­znacz­nie. – Przy­jaźń dla mnie cię za­śle­pia, dro­ga moja przy­ja­ciół­ko! Trej­ne ma dziw­nie ner­wo­wy i ogni­sty tem­pe­ra­ment, lecz to już wła­ści­wość krwi, któ­ra w jej ży­łach pły­nie… Lecz są chwi­le, w któ­rych ule­głą i ła­god­ną jest, ot, wprost jak go­łąb­ka. A przy­tem jest taka pięk­na! Usta Ma­ryi za­drga­ły ner­wo­wo.

– Pięk­na!… oto sło­wo za­gad­ki! Pięk­na!… i dla­te­go, nie zwa­ża­jąc na jej wpół­dzi­kość, głu­po­tę, niz­ki stan jej ser­ca i umy­słu, za­prze­pasz­czasz się W niej bez pa­mię­ci. O, An­to­ni, An­to­ni!…

– Sy­nem eko­no­ma je­stem.

– Och! nie o to tu cho­dzi, lecz o to, co za przy­szłość dla sie­bie i dla niej go­tu­jesz, po­wiedz.

An­to­ni przy­gryzł war­gi.

– To… na­sza ta­jem­ni­ca! – od­parł wresz­cie przy­ci­szo­nym gło­sem.

Ma­rya brwi zmarsz­czy­ła.

– Wa­sza… ta­jem­ni­ca!–po­wtó­rzy­ła po­wo­li – więc znów ta­jem­ni­ca, i to wa­sza… przede mną. Och! wdzie­rać się w nią nie będę! I tak za­wie­le o spra­wie tej mó­wię. Czu­ję, że źle ro­bię, ale to już sil­niej­sze ode­mnie. Pa­mię­taj pan jed­nak, aże­byś kie­dyś nie po­ża­ło­wał skar­bów swej ser­decz­nej, po­czci­wej du­szy, tak mar­nie pod sto­py tej dzi­kiej ży­dów­ki rzu­co­nych!…

Mil­cze­li obo­je dłu­gą chwi­lę, pa­trząc w prze­strzeń. Przed nimi, po dru­giej stro­nie rze­ki, pię­trzy­ło się wzgó­rze, two­rzą­ce w od­stę­pach, za­peł­nio­ne zie­le­nią, głę­bo­kie szcze­li­ny. Ol­brzy­mie bu­kie­ty pa­pro­ci, prze­pla­ta­ne masą li­lio­wych dzwon­ków, kła­dły ja­sne, przej­rzy­ste wa­chla­rze na czar­ne tło gąsz­czu. Po obu stro­nach Wą­wo­zu ja­śnia­ła wąz­ka, olśnie­wa­ją­ca smu­ga świa­tła, któ­re­go pod­sta­wą były fale rzecz­ne, mie­nią­ce się bez­u­stan­nie mora sre­bra i błę­ki­tu. Ostra woń ro­ślin wil­got­nych, tłu­stych, w cień za­pa­dłych, prze­peł­nia­ła po­wie­trze. Ci­sza pa­no­wa­ła do­ko­ła pra­wie jak W świą­ty­ni. Chma­ry ma­łych, żół­ta­wych mo­ty­li krę­ci­ły się do­ko­ła, na dzwon­kach przy­sia­da­jąc. Woda tyl­ko z szu­mem po ka­mie­niach rwa­ła, któ­rych tu do­syć z brze­gów się sta­cza­ło, sza­rych, po­prze­ci­na­nych bru­nat­ne­mi żył­ka­mi…

Wresz­cie Ma­rya pierw­sza z ka­mie­nia się pod­nio­sła.

– Iść mi już trze­ba–wy­rze­kła, fał­dy su­kien­ki po­pra­wia­jąc.

An­to­ni na klęcz­kach u jej stóp po­zo­stał.

– Gnie­wasz się pani na mnie?–za­py­tał nie­śmia­ło.

– Ja?–od­par­ła dziew­czy­na–za co? Je­steś prze­cież wol­nym i przy­jaźń moja nie może wią­zać ci ser­ca. Czyń, co uzna­jesz za sto­sow­ne i do szczę­ścia twe­go po­trzeb­ne; a jed­nak, po­wta­rzam ci, że ja w tem szczę­ścia twe­go nie wi­dzę.

Usta te­raz zę­ba­mi przy­cię­ła, wy­nio­sła i zim­na. Nie zna­jąc pod­nie­ce­nia zmy­słów, zro­zu­mieć nie mo­gła mi­ło­ści An­to­nie­go dla tej dziew­czy­ny, któ­rej ra­mię pod­czas wę­drów­ki opa­sy­wa­ło ją na chwi­lę, jak­by ognio­wą ob­rę­czą.

Trwo­gę, wstręt i żal czu­ła do Trej­ny, żal za za­kłó­ce­nie tej spo­koj­nej przy­jaź­ni, któ­ra tu, w głę­bi uro­czy­ska ukry­ta, była je­dy­ną jesz­cze gwiaz­dą na smut­nem tle jej ży­cia.

Ze smut­kiem więc ukry­tym, wzro­kiem cały jar ogar­nę­ła. Zda­wa­ło się jej, że po raz ostat­ni wi­dzi wa­chla­rze pa­pro­ci, ak­sa­mit drzew i srebr­ną łu­skę Sty­ru.

An­to­ni z miną skru­szo­ne­go wi­no­waj­cy klę­czał wciąż u jej stóp.

– Wstań pan! – wy­rze­kła po­ryw­czo. – Co ro­bisz u nóg mo­ich? Nie zbłą­dzi­łeś prze­cież wo­bec mnie sa­mej. Ro­ze­rwa­łeś tyl­ko nić, któ­rą obo­je snu­li­śmy od tak daw­na! Są­dzi­łam, że je­steś sil­niej­szy, oto wszyst­ko!…

Z pier­si An­to­nie­go wy­rwa­ło się wes­tchnie­nie.

– Sil­nym je­stem, pan­no Ma­ryo – od­parł, z zie­mi się pod­no­sząc. – Pani wiesz naj­le­piej… ni­cze­go się nie ulęk­nę, a jed­nak… Z tem wal­czyć nie­po­dob­na! Tak czło­wie­ka weź­mie za łeb i du­szę mu ści­śnie, jak w klesz­cze!…

Za­ci­śnię­tą pię­ścią po wy­pu­kłej pier­si się ude­rzył.

– Ot… jak opę­ta­nie, po­zbyć się ani weź! Męka to… och, jaka!…

Ma­rya spoj­rza­ła nań zdzi­wio­na. Miał rze­czy­wi­ście wy­gląd czło­wie­ka udrę­czo­ne­go bar­dzo, bo oczy pod­si­nia­le, po­licz­ki za­pad­nię­te, usta nie­spo­koj­nie drżą­ce… Więc to była… mi­łość? Ach, nie! Sto razy nie! Ona nie pod­da się nig­dy ta­kiej tor­tu­rze, zwłasz­cza dla ułud­nej mary!

I silą swą zbroj­na, cią­gle zra­nio­na W swej du­mie dzie­wi­czej, za­nie­po­ko­jo­na w pół­śnie le­tar­gicz­nym, z któ­re­go ock­nąć się jesz­cze nie chcia­ła, cała prze­ra­żo­na bru­tal­no­ścią nie­zro­zu­mia­łe­go dla niej uczu­cia, któ­re jej czy­stą sza­tę nie­świa­do­mo­ści pla­mi­ło, rzu­ca­ła chłod­ne i wy­nio­słe spoj­rze­nie na zgnę­bio­ne­go męż­czy­znę.

– Nie wie­rzę, aby przy sil­nej woli po­zbyć się ta­kie­go do­bro­wol­ne­go wro­ga z ser­ca nie­moż­na było – wy­rze­kła po­wo­li, ku do­ło­wi po­mię­dzy gę­stwi­nę ro­ślin scho­dząc. – Gdy­byś pan ze­chciał, po­wró­ci­ła­by ci daw­na swo­bo­da my­śli i uśmie­chu. Dziś je­steś pan już cie­niem daw­ne­go An­to­nie­go, któ­re­go śmiech roz­le­gał się tak we­so­ło, lub któ­ry mi tu śpie­wał „Hry­cia”, akom­pa­niu­jąc na swej har­mo­nii. Stra­ci­łeś pan swo­bo­dę, a ja… stra­ci­łam przy­ja­cie­la!

On po­rwał ją za fał­dy suk­ni, przy­trzy­mu­jąc już pra­wie nad brze­giem rze­ki.

– Nie mów pani do mnie w ten spo­sób – za­wo­łał pra­wie roz­pacz­li­wie. – Jak Boga ko­cham, nie z mo­jej winy ta rzecz się sta­ła. Wszyst­ko to na mnie spa­dło, jak bu­rza i do­syć się na­drę­czę sam po no­cach, ot, jak pies nie­raz wy­jąc do mie­sią­ca. Jesz­cze te­raz pani od­bie­rasz mi swą przy­jaźń. Cóź te­raz po­cząć mi na bo­żym świe­cie!…

Ma­rya od­wró­ci­ła się ku nie­mu, pro­sto mu w twarz pa­trząc.

– Nie lu­bię lu­dzi sła­bych–wy­rze­kła, drżąc pra­wie z ja­kie­goś we­wnętrz­ne­go wzru­sze­nia, z któ­re­go so­bie nie mo­gła zdać spra­wy. – W tej chwi­li przed­sta­wiasz mi się, pa­nie An­to­ni, za­nad­to sła­bym i bez­wła­sno­wol­nym. Ja, ko­bie­ta, nie da­ła­bym się ngdy opę­tać ta­kie­mu uczu­ciu! Od­cho­dzę. Gdy nic znów przy­jaź­ni na­szej rwać na strzę­py nie bę­dzie, zej­dzie­my się tu znów, by pa­trzeć na Styr, na pa­pro­cie, i śpie­wać: „Nie cho­dy Hry­ciu!”

I szyb­ko brze­giem rze­ki iść za­czę­ła, chłod­na, wy­nio­sła dzie­wi­ca, gło­wę ob­la­ną zło­ci­stą au­re­olą sło­necz­ną, wy­so­ko i dum­nie nio­sąc.

An­to­ni nie biegł za nią, czu­jąc in­stynk­tow­nie, że zmy­sło­wa mi­łość jego dla Trej­ny kała po­nie­kąd za­mknię­tą w swej nie­ska­la­nej czy­sto­ści dziew­czy­nę.

Dłu­go śle­dził ją wzro­kiem, pa­trząc jak szła, ob­ję­ta z obu stron ciem­ne­mi ścia­na­mi wą­wo­zu, mi­ga­jąc bla­da­wą syl­wet­ką w błę­kit­na­wym bla­sku roz­pa­dli­ny.

I na­gle smu­tek wiel­ki ści­snął mu ser­ce. Zda­wa­ło mu się, że wszyst­ko, co miał naj­lep­sze­go w ży­ciu, od­da­la­ło się od nie­go ra­zem z od­cho­dzą­cą dziew­czy­ną.

Chciał biedz, wo­łać, lecz nie śmiał.

Ma­rya szła bo­wiem cią­gle pro­sto, nie oglą­da­jąc się po za sie­bie. Wresz­cie, za­czę­ła zle­wać się po­wo­li z masą błę­kit­ną, prze­peł­nia­ją­cą uj­ście wą­wo­zu, chwi­lę jesz­cze ma­ja­czy­ła w słoń­cu, wresz­cie… zni­kła zu­peł­nie.

Te­raz An­to­ni po­zo­stał sam je­den w tym wą­wo­zie, po któ­rym tyle razy glos jego śmie­chem na­brzmia­ły pły­nął, a dru­gi głos dziew­czy­ny, świe­ży, mło­dy, mu od­po­wia­dał.

Obej­rzał się na wi­siel­czą mo­gi­łę, któ­ra hen, da­le­ko bia­ły­mi ka­mie­nia­mi bły­ska­ła, cała dzi­kim blusz­czem i ło­pu­chem okry­ta, i ser­ce mu się ści­snę­ło bo­le­śnie, a na­wet myśl o pur­pu­ro­wych ustach Trej­ny bo­le­ści tej ode­gnać nie mo­gła. Ma­rya, przy­pad­ko­wo prze­zeń w tym ja­rze pew­ne­go nie­dziel­ne­go po­po­łu­dnia spo­tka­na, wy­cią­gnę­ła ku nie­mu dłon przy­ja­zną i jego, pro­sta­ka, do sie­bie przy­gar­nę­ła ser­decz­nie, to­wa­rzy­szem swych chwil wol­nych czy­niąc.

On przy­jaźń tę przy­jął i, sam pro­sty, nie­mal dzie­cin­ny, w dziew­czę­ciu tem zna­lazł wdzięk wiel­kiej ko­bie­co­ści z nie­po­spo­li­tym umy­słem złą­czo­ny. Nie olśnie­wa­ła go wie­dzą, boć sama jej nie mia­ła, lecz pod­nie­ca­ła w nim chęć zba­da­nia rze­czy, dla nie­go do­tąd nie­do­ści­gnio­nych. Obo­je więc ra­zem szpe­ra­li w książ­czy­nach, przez An­to­nie­go W mia­stecz­ku zna­le­zio­nych, szpe­ra­li, do­po­ma­ga­jąc so­bie Wza­jem­nie. Ko­bie­ta wzię­ła tu na sie­bie rolę prze­wod­ni­ka, in­stynk­tem się kie­ru­jąc, on, jak pies wier­ny, u nóg jej legł, za­słu­cha­ny w sło­wa, z bla­dych ust jej pły­ną­ce. Chwi­la­mi, po­rwa­ni obo­je pięk­nem, na­gle z po­szar­pa­nych kar­tek się ku nim wy­ła­nia­ją­cem, mil­kli wpa­trze­ni w ciem­ną zie­leń jaru, lub srebr­ną wstę­gę wody; chwi­la­mi ręce ich w go­rą­cym łą­czy­ły się uści­sku, i sie­dzie­li tak dłu­go, z tą za­du­mą Wo­ły­nia­ka w ci­szę, o Wie­czo­rze let­nim się ście­lą­cą, Wpa­trzo­ne­go.

Ani na chwi­lę nie za­drga­ły w nich zmy­sły, po­mi­mo krwi mło­dej, któ­ra im w ży­łach pły­nę­ła. Ręce ich spla­ta­ły się i roz­pla­ta­ły spo­koj­nie, jak ga­łę­zie jed­nej i tej sa­mej ro­śli­ny. Byli sami, we dwo­je, w ciem­nej zie­le­ni ukry­ci, jeno pa­pro­cie sła­ły im się pod sto­py i Styr szem­rał, po ka­mie­niach bie­żąc. Oni, za­słu­cha­ni W ci­szę, sie­dzie­li, czu­jąc nie­wy­po­wie­dzia­ną roz­kosz w tem prze­świad­cze­niu, że są obok sie­bie i mogą w każ­de) chwi­li głos swój po­sły­szeć, ja­kąś myśl za­mie­nić, za­py­ta­nie rzu­cić…

An­to­ni zwłasz­cza w tej spo­koj­nej, rów­nej, nie szar­pią­cej się przy­jaź­ni, znaj­do­wał sło­dycz nie­zrów­na­ną. Skło­po­ta­ny go­spo­dar­skie­mi udrę­cze­nia­mi, wiecz­nie o grosz się trosz­czą­cy, drżą­cy z oba­wy przed gra­dem lub po­su­chą, przed mro­zem lub trzyd­niów­ką, prze­sią­kły at­mos­fe­rą sta­jen, owczar­ni, ma­ją­cy jesz­cze w uszach prze­kleń­stwa pa­rob­ków, ocie­ra­ją­cy się co chwi­la o try­wial­ne mi­łost­ki dzie­wek, po za fol­war­kiem się kry­ją­cych, dą­żył do uro­czy­ska wo­ło­chow­skie­go z ra­do­ścią, z my­ślą o tem smu­kłem, mi­łem dziew­czę­ciu, któ­re, uśmiech­nię­te, w swej bied­nej wy­tar­tej su­kien­ce, sto­jąc wśród mchu i zie­le­ni, spra­co­wa­ną rękę ku nie­mu wy­cią­gnie i do­brem sło­wem po­wi­ta…

An­to­ni łód­kę od brze­gu ode­pchnął i po­wo­li na peł­ną Wodę się wy­do­stał. U nóg jego le­ża­ła „Cy­tra” i wciąż łeb wy­krę­ca­ła w stro­nę, któ­rą ode­szła Ma­rya, ciem­no-błę­kit­ne­mi śle­pia­mi w prze­strzeń pa­trząc. Wresz­cie za­wy­ła dłu­go, prze­cią­gle, jak­by z żalu za tą, któ­ra ode­szła, dum­na, su­ro­wa i dla błę­dów in­nych – nie­ubła­ga­na…

Łód­ka pły­nę­ła te­raz z bie­giem rze­ki. An­to­ni Wio­sło w łódź ci­snął i sam z ław­ki na ro­go­że się osu­nął, gło­wę w dło­nie uj­mu­jąc

Od­kąd w kar­czem­ce, w le­sie, uj­rzał czar­ny płaszcz wło­sów Trej­ny i po­czuł do­tknię­cie jej go­rą­ce­go cia­ła, prze­stał być pa­nem sie­bie. Z po­cząt­ku są­dził, że mi­łost­ka ta prze­mi­nie, jak każ­da inna z Han­ką lub Pa­ra­ską o sza­rej go­dzi­nie za­wią­za­na. Lecz An­to­ni w oczy ży­dów­ki w złą chwi­lę spoj­rzał i, war go­rą­cy w ży­łach po­czuw­szy, jak to­pie­lec w tę czar­ną bez­deń cią­gnął. Po­wró­cił do kar­czem­ki raz i dru­gi, czu­jąc się bez­sil­nym wo­bec tej pół­dzi­kiej dziew­czy­ny, któ­ra, opar­ta o pień so­sny, sta­wa­ła przed nim, zło­ta­wem swem cia­łem z po­śród łach­ma­nów bły­ska­jąc. W pół żar­to­bli­wą mową wy­cią­ga! z niej har­czą­ce, gar­dło­we dźwię­ki i ła­ma­ne, po­plą­ta­ne sło­wa. Przy­mi­la­ła mu się z po­śród gąsz­czu swych wło­sów, jak czar­na kot­ka, grzbiet swój o pień so­sny trąc. Lecz gdy się do niej na­gle przy­bli­żył i, w drżą­ce ra­mio­na ją schwy­ciw­szy, usta­mi do opa­lo­nej szyi przy­lgnął, z har­cze­niem i prze­kleń­stwem z rąk mu się wy­rwa­ła, ugry­zł­szy go przed­tem sil­nie w kark, z ko­szu­li się od­sła­nia­ją­cy.

I od­tąd trzy­ma­ła go cią­gle na uwię­zi, pod oczy mu pod­cho­dząc.

On–praw­dzi­wy męż­czy­zna, raz do­tknąw­szy jej cia­ła, wolę stra­cił, i te­raz, gdy czar­ną po­stać ży­dów­ki, koło dwo­ru snu­ją­cą się Wi­dział, wy­bie­gał go­rącz­ko­wo, aby ją we­wnątrz domu wpro­wa­dzić i tam na­pa­wać się dziw­ną pięk­no­ścią jej ry­sów, bo­gac­twem i pysz­ną li­nią kształ­tów, zło­to­bron­zo­wym ko­lo­ry­tem jej cery.

Ona szła z po­ko­ju do po­ko­ju, do­ty­ka­jąc z cie­ka­wo­ścią ubo­gich, dla niej wspa­nia­łych sprzę­ci­ków, za­trzy­mu­jąc się przed nie­wiel­kiem zwier­cia­deł­kiem, któ­re nad wło­sia­ną ka­na­pą wi­sia­ło. W mil­cze­niu wpa­try­wa­ła się w od­bi­cie wła­snej po­sta­ci i tyl­ko cien­kie jej "War­gi za­ci­na­ły się w pół­okrą­głem skur­cze­niu.

Z pier­sią po­da­ną na­przód, z oczy­ma w ta­flę szkła wle­pio­ne­mi, sta­ła po­grą­żo­na w kon­tem­pla­cyi wła­sne­go cia­ła, zda­jąc się nie do­strze­gać obok sie­bie znaj­du­ją­ce­go się An­to­nie­go, któ­ry z czo­łem go­rą­cem, z rę­ka­mi lo­do­wo zim­ne­mi, z kar­kiem po­tem ob­la­nym, od­dy­chał cięż­ko, w mil­czą­cą dziew­czy­nę wpa­trzo­ny.

I, czu­jąc, że roz­sza­la­łe zmy­sły głów­ną w tej spra­wie gra­ją rolę, An­to­ni sta­rał się wy­na­leźć ide­al­niej­szą stro­nę swe­go za­śle­pie­nia. W smut­nych oczach Trej­ny do­pa­try­wać po­czął skar­gi na nie­do­lę i nie­spra­wie­dli­wość ludz­ką. Z mat­ki za­czerp­nię­ta eg­zal­ta­cya do­po­ma­ga­ła mu w tem usil­nie. Nie mo­gąc tej dzi­kiej isto­ty rzu­cić so­bie w ob­ję­cia – za­czął ją sta­wiać na pie­de­sta­le świę­to­ści, od­kry­wa­jąc w niej naj­do­sko­nal­sze stro­ny, któ­re z wła­snej du­szy czer­pał i w tę isto­tę prze­le­wał.

Ona u nóg mu ku­ca­ła, ośmie­la­jąc się po­wo­li, jak ob­ła­ska­wio­ne ko­cię, któ­re pa­zu­ry w ak­sa­mit swej skó­ry cho­wa, cu­kru do­stać pra­gnąc. I oczy jej mia­ły zie­lo­ne bły­ski, gdy wresz­cie, do­strze­gł­szy sil­ne w jej wzro­ku pra­gnie­nie, pier­ścio­nek z pal­ca zdjął i da­ro­wał jej mó­wiąc:

– Weź; to pa­miąt­ka ode­mnie!…

Od­tąd – co­dzien­nie do dwor­ku przy­bie­ga­ła, dro­biazg ja­kiś z nie­go wy­no­sząc. I mia­ła po­do­bień­stwo do czar­ne­go kru­ka, za świe­ci­deł­kiem go­nią­ce­go. An­to­ni dro­bia­zgi jej te da­wał, znaj­du­jąc w jej upodo­ba­niu do bły­sko­tek dzie­cin­ną stro­nę cha­rak­te­ru.

Ona to zro­zu­mia­ła i, te­raz, chcąc coś otrzy­mać, wy­cią­ga­ła kro­gul­czo za­gię­te pal­ce, mru­cząc:

– A kin­de­le!

Po­wo­li prze­cież czar­na ta dziew­czy­na za­czę­ła wra­stać w krew męż­czyź­nie. Jak pi­jak po­trze­bu­je wód­ki, tak An­to­ni po­trze­bo­wał uj­rzeć jej drob­ną twarz, ob­ra­mo­wa­ną masą czar­nych wło­sów. Cza­sem, no­ca­mi gryzł swą skó­rza­ną po­dusz­kę i szar­pał sznu­rek noc­nej ko­szu­li, któ­ry mu się aż w szy­ję Wpi­jał. Czuł, że mu coś w klesz­cze ser­ce bie­rze i do omdle­nia ści­ska. Czuł, że rów­no­wa­gę tra­ci i w ży­cie jego spo­koj­ne, ży­cie eko­nom­czu­ka, na po­se­so­ra wy­ro­słe­go, ja­kaś mara ciem­na się wci­ska i cień roz­po­ście­ra Na­próż­no zwra­cał się do pra­cy, w za­mi­ło­wa­niu swem do zie­mi siły czer­piąc, za sierp chwy­tał, idąc z żeń­ca­mi na wy­przód­ki, las ob­cho­dził, w chło­dzie swe czo­ło nu­rza­jąc, zaj­mo­wał się spra­wa­mi wsi i sta­rał się wzbu­dzić w so­bie daw­no już wy­ga­słą swą mi­łość dla ludu. „Kość z ko­ści–chłop je­stem” – ma­wiał wte­dy, ze star­szy­ną na­ra­dy wio­dąc. Lecz i to po­módz nie mo­gło. Gdy po­zo­stał sam, pierw­sza myśl, jaka mu mózg prze­szy­wa­ła, było wspo­mnie­nie Trej­ny i go­rą­ce pra­gnie­nie uj­rze­nia jej jak­naj­prę­dzej, po­sły­sze­nia jej gar­dło­we­go gło­su, wy­wo­ła­nia ua twarz jej, zwy­kle po­nu­rą, pro­mien­ne­go uśmie­chu.

Łód­ka pły­nę­ła cią­gle, po­wo­li się na­przód po­su­wa­jąc. Uro­czy­sko zni­kło już od­daw­na i tyl­ko wzgó­rza ma­ja­czy­ły, ziem­ną masą po­kry­wa­jąc płasz­czy­znę.

An­to­ni ręce od twa­rzy od­jął, w górę spoj­rzał, porę dnia ba­da­jąc.

– Póź­no jest – po­my­ślał, za wio­sło chwy­ta­jąc – lu­dzie już ścią­gnąć mu­sie­li; śpie­szyć się trze­ba.

Po kil­ku chwi­lach znów my­ślą ku Ma­ryi wró­cił.

Dziw­na dziew­czy­na! Ode­szła z ura­zą w ser­cu, jak­by nie mo­gąc zro­zu­mieć, że mi­łość jego dla Trej­ny w ni­czem ich przy­jaź­ni osła­bić nie może. Owszem, gdy­by mu po­zwo­li­ła wy­spo­wia­dać się szcze­rze, ser­decz­nie, od­kryć cały stan du­szy wal­ką tą sko­ła­ta­nej, był­by jej wdzięcz­nym bez­gra­nicz­nie. Lecz ona za­mknę­ła się w so­bie, roz­ża­lo­na, dum­na, ob­rzu­ca­jąc go po­gar­dą i przy­bi­ja­jąc jed­nem sło­wem:

„Nie lu­bię lu­dzi sła­bych!” O! on sła­bym nie był i czuł wiel­ką siłę do Wal­ki z ży­ciem, jaką już pra­wie od dziec­ka to­czył. Lecz to, co go ogar­nę­ło, sil­niej­szem było od nie­go sa­me­go. Wal­czyć z tem… na­próż­no; le­piej już zo­sta­wić tak rze­czy, jak są!

„Cy­tra” nie­spo­koj­nie na dnie łód­ki się po­ru­szy­ła.

An­to­ni ock­nął się z za­du­my.

Zna­lazł się już przed swo­im dwor­kiem, na sto­ku sadu. Po­mię­dzy drze­wa­mi bie­la­ło od łu­dzi, świą­tecz­nie przy­stro­jo­nych.

Snadź miesz­kań­cy Mo­dliszcz, Za­bi­ja­ni­ka, Omel­na i Hor­ki już nad­cią­gnę­li.

Kor­czyń­skich chło­pów wi­dać było tu i owdzie, jak się z po za rze­ki ku dwo­ro­wi przy­bie­ra­li, na prom cze­ka­jąc. Zda­ło się na­gle, że cala Jąka za­kwi­tła pur­pu­ra spód­nic, bie­lą świt, ja­skra­wą pstro­ci­zną chu­s­tek. Gro­ma­da­mi nad brze­giem lu­dzie sia­da­li, buty na bose nogi wdzie­wa­jąc. Ko­bie­ty świe­że na­mit­ki na gło­wę wią­za­ły, śli­ną dole skrę­ca­jąc…

An­to­ni do brze­gu przy­bił i raź­no z łód­ki wy­sko­czył. Całą tro­skę, gnie­wem Ma­ryi i mi­ło­ścią dla Trej­ny spro­wa­dzo­ną, usi­ło­wał z sie­bie otrzą­snąć, sta­jąc się W tej chwi­li go­spo­da­rzem, przyj­mu­ją­cym w go­ści­nę swych są­sia­dów. Nie za co in­ne­go bo­wiem mie­li się ci wszy­scy lu­dzie, cięż­kie­mi bu­ta­mi tra­wę sadu dep­cą­cy. Są­sie­dzi dwo­ru, i to są­sie­dzi czę­sto z góry na ten bied­ny dwór pa­trzą­cy! Kur­na cha­ta po­wo­li bra­ła górę, strze­chą swą da­chów­kę ku zie­mi gnio­tąc…

Szyb­ko prze­mknął An­to­ni pod drze­wa­mi i do dwo­ru wpadł, aby za chwi­lę na gan­ku się uka­zać. Już na dzie­dziń­cu, opłot­ki okrą­ża­jąc, wa­lił się cały tłum lu­dzi, śpie­wa­ją­cych ni­ski­mi, ochry­pły­mi gło­sy. Bia­ło było od par­cia­nek, czy sto wy­pra­nych, świt z si­we­go suk­na, czar­ne­mi ple­cion­ka­mi wy­szy­wa­nych ko­szul, ha­ra­sów­ką pod szy­ję zwią­za­nych, za­pa­sek per­ka­lo­wych wą­skich, na któ­re czer­wo­ne pasy, z włócz­ki dzia­ne, spa­da­ły. Jak pur­pu­ro­we pla­my, tak się pło­ni­ła na­tem tle prze­czy­stem, kra­sna ser­ża far­tu­chów i kasz­mir wią­za­nych chu­s­tek. Słoń­ce za­pa­la­ło zło­te iskry w pa­cior­kach, spa­da­ją­cych na pier­siach ko­biet, mie­ni­ło się pur­pu­ra w sznu­rach ko­ra­li, za­koń­czo­nych całą masą zczer­nia­łych me­da­li­ków.

Na przo­dzie tego tłu­mu dwie dziew­ki, ro­słe, tę­gie, zdro­we, o spa­dzi­stych ra­mio­nach, wy­dat­nych bio­drach, nio­sły na gło­wach ol­brzy­mie wień­ce, prze­ty­ka­ne pstro­ci­zną róż­no­ko­lo­ro­we­go pa­pie­ru. Szły obie rów­no, wy­su­wa­jąc na­przód ol­brzy­mie nogi obu­te w czar­ne wy­so­kie buty, na któ­re spa­dał gru­by haft ko­szul, z pod pła­tów czer­wo­ne­go suk­na się wy­su­wa­ją­cych.

Pła­ty te opi­na­ły cia­ła dziew­czyn, pod górę się wzno­sząc, przy­trzy­ma­ne pa­sa­mi z zie­lo­nej weł­ny i po­kry­te bia­łym per­ka­lem za­gię­tych na bok far­tu­chów. Ko­szu­le, moc­no u sta­nu scią­gnię­te, lek­ko włócz­ką za­ha­fto­wa­ne, z koł­nie­rza­mi, sze­ro­ko od­wi­nię­te­mi, ob­dzier­ga­ne w ząb­ki bia­łą ba­weł­ną, do­zwa­la­ły wi­dzieć szy­je, sil­ne i opa­lo­ne, prze­cię­te po­dwój­ną li­nią, wła­ści­wą tyl­ko zdro­wym, ko­bie­tom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: