- W empik go
Szofer upadłych królów - ebook
Szofer upadłych królów - ebook
Jesienią 1937 roku Franciszek Wierzbicki, polski inżynier zatrudniony w przedstawicielstwie koncernu FIAT-a w Bari, zostaje wysłany przez pracodawcę do Albanii. Władca tego kraju, król Zog I, zwany w Europie „operetkowym królem”, zamówił u Fiata trzy nowe limuzyny. Wierzbicki ma je dostarczyć na dwór królewski, przeszkolić kierowców, zapewnić serwis i prawidłową eksploatację w trudnych warunkach komunikacyjnych tego zapóźnionego cywilizacyjnie państwa. Na sprawnej i pomyślnej realizacji kontraktu zależy włoskiemu rządowi, który realizując strategię Duce, stopniowo uzależnia od siebie gospodarczo i polityczne małego sąsiada zza Adriatyku. Tymczasem widmo II wojny światowej staje się coraz bardziej realne...
Jak spod ziemi wyrośli dwaj umundurowani albańscy szoferzy, którzy mieli odprowadzić do stolicy pozostałe dwa samochody. Franciszek osobiście sprawdził, czy przywiezione auta są sprawne i czy nie zostały uszkodzone w czasie transportu i rozładunku. Potem jeszcze dopilnował uruchomienia aut przez albańskich kierowców, nieufnie oceniając ich motoryzacyjne kompetencje i umiejętności. Trochę się obawiał pochopnego oddania cennego ładunku w niepewne ręce. I to jeszcze przed formalnym przekazaniem go kontrahentowi. Ten pobieżny egzamin praktyczny wypadł raczej średnio, ale na tyle zadowalająco, że Wierzbicki mógł się teraz skupić na głównej limuzynie, którą miał osobiście poprowadzić przed oblicze króla.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-430-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstawał chłodny, pochmurny, październikowy świt. Na południowym Adriatyku był on nawet, jak na tę porę roku, szczególnie ponury. Lekki wiatr spiętrzał niewielkie fale, wzmagając przenikliwy chłód. Mgły potęgowały wszechobecną wilgoć. Uzupełniały ją jednostajne fale, a w zasadzie jakby równomierne zmarszczki przesuwające się po morskiej toni, które z beznamiętną regularnością uderzały w burtę statku. Na północ od cieśniny Otranto sporej wielkości parowiec San Gimigiano przecinał Adriatyk z zachodu na wschód. Wypłynął wieczorem dwunastego października tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku z włoskiego Bari i zmierzał na wschód, w kierunku wybrzeża Albanii.
Franciszek Wierzbicki wyszedł z kajuty na pokład i po wilgotnych deskach skierował się w stronę części dziobowej statku. Chłód, wilgoć, poranna bryza powoli usuwały z jego wymiętej twarzy resztki krótkiego, niespokojnego snu. Jakiś niemiły dreszcz przeszył jego ciało. Poprawił poły płaszcza, ciaśniej otulając szczupłą sylwetkę, postawił kołnierz sięgający zaledwie uszu. Dawał on pewną ochronę jedynie szyi. Górną część głowy, a zwłaszcza ciemnoblond czuprynę, pozostawiał na pastwę wiatru. Starannie zaczesaną do tyłu i wybrylantynowaną według włoskiej mody jeszcze poprzedniego wieczoru, teraz lekko zmierzwioną podczas kilku godzin niespokojnego snu w ciasnej koi. Podmuchy wiatru i przenikliwa wilgoć powoli, ale konsekwentnie burzyły gładkość fryzury, wyrywając i nastroszając w różnych kierunkach pojedyncze kosmyki. Wierzbicki uświadomił sobie, że nie wziął z kajuty kapelusza – może i lepiej: pewnie musiałby go cały czas przytrzymywać ręką, a tak mógł zanurzyć marznące już dłonie w przepastnych kieszeniach płaszcza. Przyciskając ramiona do tułowia, próbował walczyć z chłodem. Powoli podszedł w kierunku metalowej barierki przy dziobowej burcie i spojrzał w dal. Przed nim rozciągał się przymglony widok na prawie bezkresną morską toń i bezbarwny niski pułap chmur nad wschodnim horyzontem. Ani grama cieszącego oko koloru; nic z niebieskości czy ciemnej zielni określanej jako kolor „morski”. Nawet nic z wyrazistej czarno-białej kolorystyki filmu o paradzie morskiej włoskiej floty, który oglądał niedawno w kinie w Bari. Tylko beznamiętna szarość przechodząca w brudny popiel bez wyraźnych konturów nawet na grzywach coraz słabszych fal.
Mrok powoli ustępował nieśmiałej jeszcze jasności porannego brzasku, która nad wschodnim horyzontem zwiastowała wschodzące, acz niewidoczne słońce i podświetlała ciemnoszare do tej pory chmury, czyniąc ich widok jakby mniej groźnym. Coraz niższe i słabsze fale, uderzając o burtę statku, nie wzbijały już fontanny zimnych kropli sięgających pokładu. Mimo to Wierzbicki jakby mimowolnie się wzdrygnął.
„Co ja tu robię?” – przemknęła mu przez głowę bezwolna myśl. Tępo wpatrując się w równomiernie wznoszący się i opadający dziób statku, przywołując z pamięci obrazy z wydarzeń ostatnich tygodni, zaczął automatycznie udzielać sobie w myślach odpowiedzi na to pytanie.
Jeszcze z końcem września Wierzbicki został wezwany do biura dyrektora przedstawicielstwa FIAT-a w Bari. Tu, we Włoszech, pracował w firmie od ponad roku. Powodziło mu się nieźle, uchodził za dobrego, kompetentnego fachowca od aut i był w miarę zadowolony z rozwoju swojej inżynierskiej kariery.
Mimo stosukowo młodego wieku i faktu, że dla pracodawców był ciągle obcokrajowcem – zwierzchnicy go doceniali i powierzali mu coraz ambitniejsze, odpowiedzialne zadania. Dla pewności nie w centrali w Turynie, lecz w prowincjonalnych przedstawicielstwach koncernu. Franciszek cenił sobie tę pracę. Przestał już rozważać, dlaczego los rzucił go właśnie tutaj i czy to przypadek, czy przeznaczenie.
Coraz mniej drażniły go lekkie bałaganiarstwo czy impulsywność współpracowników połączone z nadmierną gadatliwością. Trochę zdążył się do tego przyzwyczaić jeszcze w czasach pracy dla FIAT-a w Polsce.
Dyrektor Giambini przyjął Wierzbickiego niezwłocznie, gdy tylko sekretarka zaanonsowała jego przybycie. Przywitał go nad wyraz serdecznie, ale jednocześnie z odrobiną dystansu, subtelnie podkreślającego, kto tu jest szefem i decydentem, któremu się nie odmawia. Posadził Franciszka w wygodnym skórzanym fotelu naprzeciwko masywnego biurka. Na chwilę zamilkł i sięgnął w kierunku teczki z dokumentami rozłożonej na szerokim blacie. Jednak wstrzymał rękę. Wstał od biurka, podszedł do okna i zastygł w pozie podobnej do tej, którą widział w kronikach filmowych pokazujących uwielbianego Duce na wiecach i paradach. Z okna biura był widok na ruchliwy o tej porze dnia port w Bari.
Po kilku sekundach pozornej zadumy zwrócił się nagle w stronę Wierzbickiego z obliczem poważnym, ale pogodnym i rozpoczął przemowę:
– Care ingegnere Francesco…
Rozmowa toczyła się oczywiście po włosku. Franciszek posługiwał się językiem Garibaldiego dość sprawnie, w stopniu wystarczającym w pracy i codziennym życiu we Włoszech. Co prawda dialekt z południowej Italii był dla niego trudniejszy i wymagał większego skupienia w słuchaniu niż północny z Turynu czy Mediolanu, ale dawał radę. Jego polskie nazwisko było nie do wymówienia dla większości Włochów, z którymi miał styczność, więc najczęściej zarówno dla przełożonych, jak i współpracowników czy podwładnych był inżynierem Francesco.
Dyrektor zaczął od pochwał – jakim jest rzetelnym, kompetentnym fachowcem, pożytecznym dla firmy etc., etc., i że szczególnie firma ceni sobie jego lojalność i… dyspozycyjność. Dlatego (firma) postanowiła powierzyć mu nowe ważne zadanie. Wysłać go na zagraniczną, acz nieodległą placówkę. Niespełna dwieście kilometrów stąd, tyle że przez morze, do… Albanii.
Król tego małego, biednego, niesamodzielnego, pożal się Boże państwa – Zog I zamówił u FIAT-a trzy nowe limuzyny. Teraz trzeba je dostarczyć do Albanii, przekazać na dwór królewski, przeszkolić kierowców, zapewnić jakiś serwis, prawidłową eksploatację w tamtejszych prymitywnych warunkach komunikacyjnych itp. W materii tego kontraktu koncern ma poparcie włoskiego rządu, któremu (realizując strategiczną politykę państwową Duce) zależy na ścisłej współpracy gospodarczej z Albanią i wspieraniu (do czasu) próżnego, marionetkowego króla. Widząc z trudem skrywane zaskoczenie i niepewność na twarzy Wierzbickiego, Giambini przyjął bardziej łagodny, pojednawczy ton i wytoczył mniej oficjalne argumenty:
– Przecież nic cię tu, inżynierze, na siłę w Bari nie trzyma żadna żona czy gromadka dzieci. Dajesz sobie radę na placówkach w obcych krajach, a z Albanii do twojej Polski praktycznie tak samo daleko lub blisko jak stąd, z południowej Italii. – Tu dyrektor zawiesił głos, podszedł do biurka, sięgnął po papierośnicę i częstując Franciszka, czekał na jego odpowiedź.
Wierzbicki nie był nałogowym palaczem. Sięgał po papierosy rzadko, raczej w okolicznościach towarzyskich, sporadycznie przy pracy. Teraz jednak dość skwapliwie zapalił, na poły dlatego, że nie wypadało przynajmniej tego odmówić szefowi, ale także dla pozornie łatwiejszego zebrania myśli. Zaciągnął się dwa razy i powoli, rzeczowo zaczął zadawać szczegółowe pytania odnośnie do proponowanego wyjazdu. Potem spytał, ile ma czasu na zastanowienie się i do kiedy może dać definitywną odpowiedź.
– Najlepiej od razu. – Dyrektor prawie wszedł mu w słowo. Widząc grymas, który przebiegł po twarzy Franciszka, dorzucił: – Powiedzmy, do jutra, ale żeby to była odpowiedź pozytywna! – Próba przybrania jednocześnie groźnego wyrazu twarzy i uśmiechu nie bardzo mu się udała.
„No i się zgodziłem. – Franciszek ocknął się z tej mimowolnej retrospekcji. – Dlatego jestem tu i teraz. Na tej łajbie. Na środku Adriatyku”.
Zmarznięty, przesiąknięty wilgocią, wpatrzony w szaropopielatą toń, z trudem odróżniającą się od równie ponurych chmur, Wierzbicki wypatrywał w porannych mgłach celu pierwszego etapu tej podróży. Znowu poprawił płaszcz na ramionach i postawiony kołnierz, gdy nagle usłyszał za plecami silny kobiecy głos:
– Buona mattina ingegnere Francesco.
Odwrócił się gwałtownie i dwa kroki przed sobą ujrzał młodą, dość wysoką i szczupłą kobietę, podobnie jak on szczelnie otuloną płaszczem. Na głowie miała chustkę zawiązaną pod brodą, spod której nad czołem wystawały niewielkie kosmyki ciemnych, ale nie kruczoczarnych włosów, nieśmiało rozwiewanych przez słabnący już poranny wiatr. Na nogach miała solidne, lekko podwyższone, sznurowane trzewiki na niewysokim obcasie, stosowne do trudów podróży.
Dlaczego nie usłyszał ich stukotu o deski pokładu? Nie wiedzieć czemu przemknęło mu to przez myśl. Tak niepostrzeżenie zaszła go od tyłu…
Po niespełna dwóch sekundach, tyle trwało zaskoczenie, Franciszek poznał kobietę i przypomniał sobie, kto to jest i co tu robi. To Marike – pracownica przedstawicielstwa FIAT-a – przydzielona mu w tej albańskiej misji jako tłumaczka, asystentka, sekretarka, przedstawiciel handlowy, kasjer – czyli osoba, która zdejmie z niego całą papierkową robotę, pozostawiając mu tylko sprawy techniczne, transportowe i szkoleniowe.
Poznał ją na krótkim spotkaniu w firmie już następnego dnia po tym, jak zgodził się na propozycję (nie do odrzucenia) dyrektora. Zresztą jeszcze wtedy Giambini w ramach zachęty do podjęcia się misji oraz rozpraszania wszelkich wątpliwości i obaw zapewnił Wierzbickiego, że nie pojedzie z autami do Albanii sam, lecz dostanie pomoc w postaci kompetentnego, znającego miejscowe uwarunkowania współpracownika. A że to będzie młoda kobieta, Albanka od lat mieszkająca u rodziny w południowych Włoszech i pracująca dla FIAT-a, przekonał się naocznie właśnie na drugim spotkaniu.
Już od ponad godziny był w gabinecie dyrektora, omawiając techniczne i organizacyjne sprawy tego transportu, gdy sekretarka zaanonsowała w końcu, że przyszła pani Marike Kotheli z panem Bucaldi. Franciszek zobaczył wchodzącą dość pewnie do gabinetu młodą kobietę (ale nie młódkę) o przyciągającej uwagę śródziemnomorskiej urodzie. Twarz miała pogodną, spokojną, ale raczej poważną i jakby nieco zmęczoną. Wierzbicki, który umiał obserwować ludzi (a nie tylko samochody) i rzadko się mylił przy pierwszym wrażeniu, pomyślał, że mimo stosunkowo młodego wieku musiała już niejedno przejść w życiu.
Za nią wtoczył się do gabinetu nieco opasły jegomość w średnim wieku, w przyciasnej dwurzędowej marynarce, lekko łysiejący, z ulizanymi resztkami włosów i nerwowym spojrzeniem. Starał się nie spuszczać wzroku z Marike i sprawiał wrażenie niezadowolonego z sytuacji, a w szczególności z wysyłania w zagraniczną delegację jego podwładnej, i to w towarzystwie jakiegoś innego pracownika, a nie z nim.
Giambini dokonał krótkiej prezentacji obecnych w gabinecie i objaśnił z grubsza, jakie zadania w przedsięwzięciu zostały postawione ingegnere Francesco, a jakie signorina Marike. Zapewnił, że mają się wzajemnie wspierać w niełatwej misji w tym „dzikim, nieprzewidywalnym kraju”. Oświadczył, że wierzy w ich sprawdzone już kompetencje, odwagę i spryt, a przede wszystkim w lojalność wobec firmy i popierającego ją rządu „Grande Italia”.
Bucaldi – tłusty facet, który przyszedł z Marike – był szefem działu sprzedaży czy nawet głównym księgowym – w każdym razie bezpośrednim przełożonym Marike. Sprawiał wrażenie, że nie odstępuje młodej kobiety na krok i stara się nie dopuścić jej do głosu. Wierzbickiemu nie przypadł raczej do gustu. Wydawało się, że jest ciągle spocony. Może nawet, co chyba było zbyt daleko posuniętym spostrzeżeniem-insynuacją, ślinił się na widok Marike.
Dyrektor, zwracając się do obojga delegowanych, stwierdził, że w chwili obecnej nie wiadomo dokładnie, ile czasu przyjdzie im spędzić w Albanii. Będą tam tak długo, aż obsługa kontraktu zostanie w pełni zrealizowana w sposób zadowalający obie strony, ale przede wszystkim firmę i rząd włoski. Dodał od razu, że firma zapewni im zdalną opiekę, pomoc, korzystne warunki finansowe oraz zadba o godziwe warunki pobytu, tak jak to już było i jest w przypadku dość licznego grona włoskich doradców cywilnych i wojskowych w Albanii.
Bucaldi dorzucił tylko pod nosem:
– Oby jak najkrócej; niech Marike wraca szybko z tego wygnania.
Nie uszło to jej uwagi i na ostatnie jego słowo skrzywiła się nieznacznie, po czym spokojnie powiedziała:
– W końcu to mój ojczysty kraj.
To pierwsze spotkanie trwało krótko. Pod pretekstem konieczności pilnego omówienia szczegółów handlowych i przygotowania dokumentów Bucaldi zabrał Marike z gabinetu dyrektora, który nawet ich specjalnie nie zatrzymywał.
Następnym razem Wierzbicki zobaczył swoją towarzyszkę podróży dopiero późnym popołudniem w przeddzień wypłynięcia z Bari. Nawet mu to niespecjalnie przeszkadzało. Był zajęty przygotowaniem wyznaczonych aut do transportu, a potem dopilnowaniem samego załadunku na statek. Gdy jednak zbliżała się zaplanowana godzina wypłynięcia, a przydzielonej mu asystentki nie było, zaczął się trochę niepokoić. Przecież to ona miała wszystkie dokumenty handlowe, przewozowe, celne itp. Do niej należały sprawy, do których prowadzenia on nie miał ani kompetencji, ani wystarczającej wiedzy. A poza tym tak naprawdę nie zdążył jeszcze z nią porozmawiać i poczynić żadnych ustaleń co do współpracy w czasie tej misji.
W końcu jednak Franciszek spostrzegł, że w ostatniej chwili na nabrzeże w pobliżu trapu na statek podjechała firmowa limuzyna, prowadzona osobiście przez Bucaldiego. Dość szybko, sapiąc i ocierając pot z czoła, mężczyzna wygrzebał się z auta. Otworzył tylne drzwi i podał rękę wysiadającej Marike. Ona szybko stanęła na nogi, uwolniła dłoń z uścisku opiekuna i przytrzymała ręką skromny, ale elegancki kapelusz zdobiący jej głowę. Nie obdarzając swojego mentora choćby zdawkowym uśmiechem, zrobiła krok w stronę bagażnika auta. Ale Bucaldi ją uprzedził, otworzył pokaźny kufer z tyłu samochodu i wyciągnął stamtąd potężną walizę oraz opasłą skórzaną teczkę. Przywołał marynarza stojącego przy trapie, który w końcu wziął walizę i niespiesznie zaczął ją wnosić na pokład, znudzonym gestem wskazując pasażerce, by podążyła za nim. Na pokładzie u szczytu trapu pojawił się kapitan, który bez entuzjazmu, a jedynie z obowiązku przywitał pasażerkę, obdarzając też chłodnym, przenikliwym spojrzeniem nieodstępującego jej Bucaldiego. Wierzbicki porzucił na chwilę swoje obowiązki na pokładzie, chcąc również ich przywitać, ale nie zdążył. Marike w eskorcie kapitana i swojego równie natrętnego co zdenerwowanego szefa udała się do przeznaczonej dla niej, jedynej zresztą na tym handlowym statku, kajuty pasażerskiej.
Nie pozwoliła Bucaldiemu na dłuższe czy bardziej wylewne pożegnanie, wzięła tylko od niego skórzaną teczkę z dokumentami, którą ten cały czas trzymał mocno pod pachą. Pozwoliła jeszcze marynarzowi wnieść walizkę do kajuty i zamknęła drzwi.
Wierzbicki miał spędzić noc na morzu w ciasnej mesie oficerskiej, którą przyszło mu dzielić z mrukliwym i brodatym drugim oficerem statku. W sumie nie przeszkadzał mu zbytnio. Po czterech godzinach drzemki w mundurze, na ciasnej koi, wstał i poszedł na wachtę.
Ale Franciszek też niewiele spał. Jeszcze przed świtem znalazł się na pokładzie, a teraz dołączyła do niego signorina Marike. Czyżby też nie mogła spać w czasie tej niedługiej przecież morskiej podróży?
Mimo pozornie niesprzyjających warunków – chłodu, wilgoci, lekkiej morskiej bryzy i wciąż jeszcze ponurego, nieco przygnębiającego krajobrazu dookoła – rozmowa dwójki praktycznie nieznanych sobie jeszcze pasażerów, którzy nie umawiając się, wyszli o poranku z kajut na dziobową część pokładu, przebiegała dość wartko. Wierzbicki, lekko zaskoczony, wyrwany ze swoich porannych rozważań i wspomnień, był może na początku nieco mniej elokwentny, ale za to Marike bez cienia onieśmielenia prowadziła niewymuszoną i rzeczową konwersację z ledwo poznanym mężczyzną. Rozmawiali w miarę swobodnie po włosku, i jak to się często zdarza, sprzyjał temu fakt, że dla obojga nie był to język ojczysty, lecz wyuczony, głównie w czasie kilkuletniego pobytu w Italii. Dla Marike znacznie dłuższego.
Od konwencjonalnych zapytań o samopoczucie, warunki morskiej podróży, sen lub jego brak, wypoczynek w przydzielonych kajutach szybko przeszli do swobodnego omawiania spraw służbowych i próby przewidzenia, co ich czeka razem lub osobno w czasie tej misji. W pewnym sensie Marike wiedziała więcej – zwłaszcza w kwestii kontekstów i uwarunkowań niekoniecznie tylko handlowych. Może nawet z pogranicza towarzysko-plotkarskiego średniowyższych sfer, bałkańskiej polityki i biznesu. Wierzbicki dowiedział się między innymi, kto po części stoi za tym królewskim zakupem nowych aut.
Półtora roku wcześniej królowi Zogu udało się szczęśliwie wydać za mąż najstarszą z trzech sióstr Saniję za księcia Mehmeta Abida – syna zdetronizowanego jeszcze przed wojną przedostatniego tureckiego sułtana Abdülhamida II. W mniemaniu usiłującego budować powiązania dynastyczne króla Zogu był to sukces dyplomatyczno-matrymonialny na skalę europejską. Sanija, jak na bałkańskie zwyczaje, była już panną lekko posuniętą w latach, a fakt, że od prawie ośmiu lat była siostrą króla, lekko jej przewrócił w głowie i uczynił ją kapryśną. Jej oblubieniec stał się królewskim zięciem trochę na siłę. Był czwartym synem sułtańskim i jednym z ostatnich z prawami do wątpliwej sukcesji. Miał za sobą trudne dzieciństwo, więziony bądź przebywający na wygnaniu razem z ojcem, mimowolnie wplątywany w awantury polityczne w greckich Salonikach, a potem w Tadżykistanie. W końcu zdobył wykształcenie na zachodzie Europy. Jego związki z dworem w Stambule, a później z republiką Atatürka w Ankarze stawały się coraz bardziej luźne. Księżna Sanija przejęła inicjatywę w tym małżeństwie. Wkrótce po ślubie i hucznym weselu w pałacu królewskim w Tiranie młoda para udała się w podróż poślubną do Włoch. Pierwszym etapem było właśnie portowe Bari. Niby przypadkiem, ale na pewno z inicjatywy Saniji, jedne z pierwszych kroków skierowali do salonu aut FIAT-a. Jeszcze przed powrotem do Tirany księżna kontaktowała się z bratem, sugerując, że powinien odświeżyć „królewski park samochodowy”, kupując najnowsze modele u swoich włoskich popleczników, a przede wszystkim nabywając takie auto do dyspozycji jej i jej i męża w czasie ich zamieszkiwania w Albanii. Co prawda Zogu uważał, że zrobił wystarczająco dużo dla siostry, znajdując jej odpowiedniego męża i wprowadzając bocznymi, „południowo-wschodnimi drzwiami” na salony Europy. Po namyśle jednak postanowił spełnić zachciankę siostry, a przy tej okazji samemu na tym zyskać. Z królewskiej kasy (po części dotowanej przez rząd włoski) zakupił dla siebie najnowszy model limuzyny FIATA-a oraz dwa inne, mniej luksusowe, ale nowe auta, z których jedno do ewentualnej dyspozycji Saniji i jej męża. I dlatego teraz Fracesco i Marike wieźli statkiem do Albanii te trzy auta, których ozdobą była nowiutka obszerna limuzyna Fiat 524L.
W trakcie tej ożywionej porannej konwersacji inicjatywa bez wątpienia należała do Marike. Wierzbicki dostrzegł, że jego rozmówczyni sprytnie wplatała do niej wątki prywatne. I to nie swoje, lecz starała się wydobyć jak najwięcej informacji właśnie o nim. Podczas rozmowy zauważył, że już dość dużo o nim wie, znacznie więcej, niż mogłoby to wynikać z ich pierwszych dwóch, krótkich w końcu spotkań.
Dość lakonicznie i bez entuzjazmu opowiedział jej w dużym skrócie swoją historię, bardziej koncentrując się na pracy zawodowej. Ograniczył się w zasadzie tylko do włoskiego epizodu swojej historii, nie wyjaśniając, dlaczego prawie dwa lata temu znalazł się na stałe w Italii i co było powodem jego exodusu z Polski. Marike wiedziała co prawda, że już od początku lat trzydziestych pracował w przedstawicielstwie FIAT-a we Lwowie, ale podejrzewała, że jego „ucieczka” do Bari to nie była tylko sprawa lojalności, dostosowywania się do potrzeb firmy, ale że za tą decyzją stały jakieś trudne sprawy prywatne, których nie zamierzał jej na razie wyjawiać. Nie widział takiej potrzeby, przynajmniej nie na tym wczesnym etapie służbowej znajomości. W końcu jednak Franciszek spróbował przejść do kontrofensywy i dowiedzieć się teraz czegoś o historii swojej towarzyszki podróży. Marike pozornie przystała na taką zmianę tematu. Wzięła głębszy oddech rześkiego, porannego, morskiego powietrza, i już miała zacząć opowiadać swoją historię, gdy nagle się zawahała. Z delikatnym, ale nie przepraszającym uśmiechem na twarzy rzuciła:
– Może innym razem. Na pewno będzie ku temu jeszcze wiele okazji. Teraz niech pan patrzy… – I wskazała gestem głowy w kierunku wschodniego horyzontu.
Poranne mgły podniosły się i w świetle przebijających się przez coraz rzadsze chmury promieni wschodzącego słońca oczom pasażerów ukazał się ląd – wschodnie wybrzeże południowego Adriatyku.
– Albania – na wpół twierdząco, na wpół pytająco rzucił Wierzbicki.
– Shqipëria – trochę bezwiednie, ale dobitnie dodała Marike w swoim ojczystym języku.
Wierzbicki widział oczywiście tę ziemię po raz pierwszy w życiu; Marike zobaczyła ją ponownie po wielu latach od wymuszonej emigracji w dzieciństwie.
Na horyzoncie było coraz wyraźniej widać szarozielonkawy brzeg z niewielkimi wzgórzami, łagodnie opadającymi nad ledwo zarysowane plaże, rozdzielone brudnopopielatą plamą niewysokiej zabudowy miasta i portu. Statek zbliżał się do lądu stosunkowo szybko, i kontury miasta, skromnych urządzeń porowych oraz nielicznych statków stawały się coraz bardziej wyraźne.
– Durazzo – rzuciła Marike, wskazując coraz bliższy port, tym razem używając powszechnej, włoskiej nazwy miasta, zamiast albańskiej – Durrës.
Wierzbicki skinął głową przytakująco, a w myślach przywołał polską nazwę – Duresz, która nadspodziewanie utkwiła mu w pamięci jeszcze z podręcznika geografii Europy w gimnazjum. W szarej plamie schodzącej do portu zabudowy miasta można było dostrzec nieliczne światła, niewygaszone jeszcze o świcie. Uwagę Franciszka zwróciło to chyba najbardziej wyraźne, górujące na szczycie wzgórza ponad portem, z jego lewej strony. Pochodziło z okna jakiejś jasnej, dużej budowli. Gdy byli już bliżej portu, dostrzegł, że to chyba jakiś pałac z okazałą wieżą pośrodku i symetrycznymi, ukośnymi skrzydłami po bokach. Spytał Marike, czy nie wie, co to za budowla.
Była to wzniesiona zaledwie kilka lat wcześniej nadmorska rezydencja króla Zogu. Dbający o swój prestiż świeżo upieczony monarcha zamówił ją (jak trzy inne w różnych rejonach Albanii) u włoskich architektów. Tu przyjeżdżał z nieodległej Tirany, aby napawać się widokiem morza, patrzeć z nadzieją, ale i obawą w kierunku opiekuńczej Italii i „doglądać z góry” tego głównego albańskiego okna na świat.
Marike, widząc światła w oknach pałacu, skonstatowała, że prawdopodobnie jest tam teraz sam król ze świtą. Przed wyjazdem miała w firmie przecieki, że Zogu może osobiście chcieć odebrać zamówione auta w Durrës i już nową limuzyną powrócić do stolicy.
Gdy tak stali przy barierce burty wpatrzeni w coraz bliższy ląd i otwierający się przed ich statkiem port, usłyszeli za plecami głos kapitana. Z otwartego okna na mostku, przez tubę, po włosku, przywoływał ich do porządku, zalecając powrót do kajut i przygotowanie się do zejścia na ląd.
Załoga już dawno krzątała się po pokładzie, przygotowując statek do wejścia do portu, cumowania i rozładunku. Franciszek i Marike pośpiesznie opuścili pokład dziobowy i powrócili do kajut, a Wierzbickiemu przebiegło przez myśl, że może trochę poczuli się jak para gimnazjalistów na pierwszej randce na szkolnym podwórku, przywołana do porządku przez srogiego nauczyciela. Szybko spakował swój skromny osobisty bagaż i wyszedł doglądnąć przygotowywanych do rozładunku aut.
Przy wtórze pokładowej syreny statek wchodził do portu w Durrës.