- W empik go
Szpicrut honorowy - ebook
Szpicrut honorowy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 262 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byłoto w lecie i byłoto w maju, w tym najpiękniejszym miesiącu pączków i nadziei, gdy wszystko w przyrodzie budzi się do życia, a tchnieniem wiosny wczarowane, najcudniejsze dźwięczą nuty leśnych spiewaków; najmilszą woń ronią kwiaty; a ludzie wysyłają w błękit nieba, w mglistą przyszłość najbarwniejsze swe marzenia. Bo wiosna jest poezią roku, a maj jest poezią wiosny.
Śliczny był poranek świeży i wonny, gdy na drodze wiodącej przez gaje i ostrowy, błyszczące jeszcze rosowemi perłami, spuszczał się z lekkiego pagórka w dolinę bohatyr naszego obrazku pan Kazimierz Biłczyński. Jechał na koniku kucym, zwyczajnym, w którym darmoby szukać pewnej jakiejś rasy, ale była dzielność żywa i młoda. Szybkim pędem konia przeleciał pan Kazimierz dwie mile drogi, i zatrzymał dopiero wierzchowca swojego, gdy stanął w pół pagórka, zkąd dwie rozchodziły się wiejskie drożyny; jedna prowadziła wprost ku wiosce w dolinie rozłożonej, druga szła na prawo pomiędzy drobne krzaki ku ulicy topolowej, wiodącej do białego dworu, który na wyniosłym pagórku wśród drzew ogrodowych stercząc, poglądał dumnie na wieś i okolicę całą. Konik pana Kazimierza nie zdawał się rozumieć wątpliwości jezdca swego, i już się był zwrócił prosto ku wsi, gdy nagle wstrzymany przez jezdca, wyciągnął szyję ku dobrze znanej sobie osadzie wiejskiej, i na wątpliwą myśl pana odpowiedział wesołem i przeciągiem rzeniem. Pan Kazimierz przytrzymał go jednakże, i pogłaskawszy po szyi wiernego towarzysza swych częstych wycieczek jakie robił do Krzewiniec, spojrzał zamyślonym wzrokiem, w którym się nieco smutku przebijało, w dół ku wsi. Ze środka skromnych i ubogich chatek wiejskich, z pomiędzy odwiecznych lip, zabłysnął mu słońcem ozłocony krzyż wiejskiej cerkiewki, ku któremu piął się w górę dym wychodzący z przytykającego o cerkiew dworku. I uśmiech zajaśniał na młodej twarzy pana Kazimierza, i uśmiech ten i wzrok rozczulony poleciały przez czyste i wonne powietrze tam na dół, ku wsi do dobrze mu znanej zagrody; a wnet też za niemi pomknęło i lekkie młodzieńca westchnienie. Bo przypomniał sobie w tej chwili, że te odwidziny jego dzisiejsze w Krzewińcach, miały być ostatnie; on jechał bowiem pożegnać i to na czas nieograniczony, poczciwych przyjacioł swoich i kogoś droższego jeszcze. I zadumał się młodzieniec, chociaż twarz jego młoda, czerstwa, żadną zda sie głębszą myślą niepoorana, do ludzkiej i rubasznej wesołości przywykła, niezgrabnie trochę odbijała od tego nieczęstego na niej gościa. Pan Kazimierz rzadko marzył kiedy; wychowany na wsi, w skromnym bardzo dworku szlacheckim, przez ojca i matkę, prostych i poczciwych dzierżawców małego przysiołka, kilkanaście ledwie dymów liczącego, niewiele miał czasu oddawać się myśli, tego wedle okoliczności, anioła lub szatana, dodanego człowiekowi w wieczne towarzystwo. Bo niech jeno ta myśl głębsza zagości ci w głowie, już się jej nie pozbędziesz, ni hulanką u sąsiada, ni polowaniem w kniei; ona ci życie codzienne odczaruje od wszystkich powabów, jakie ma to życie dla ludzi prostych, ale jest za to zdolna wyczarować cały świat nowy uroczy, po którym brodzisz bez końca, jakby po owych dziewiczych, siekierą nietkniętych lasach Ameryki. Pan Kazimierz był dobry i poczciwy chłopiec, który małoco znał nad Wulkę, w której się urodził, czytać i pisać nauczył, i Krzewińce, w których czuć się nauczył. Kto zna nasze wiejskie wychowanie u niezamożnego szlachcica polskiego, nie będzie potrzebował długich opisów, i pozna od razu całe usposobienie naszego bohatyra. Wychowanie to bywa zwykle przypadkowe, urywane, przeplatane zabawą na koniu, u sąsiada, lub w kniei; zajęciami gospodarskiemi, w których syn ojca wyręczyć musi; żadnej w niem niema pewnej posady, ani też celu niema. Toteż co przypadek zaczął, to przypadek kończy zwykle, i z wychowanego w ten sposób młodzieńca, wyrabia człowieka lepszego lub gorszego. Pan Kazimierz przebył to całe przypadkowe wychowanie i dzięki poczciwym naukom a więcej jeszcze przykładom rodziców, był dobrym, otwartym i poczciwym chłopakiem. Ale jak nie było pewnych zasad w wychowaniu jego, tak też i w usposobieniu jego nie było pewnej, trwałej posady. Jedynem jego zajęciem było gospodarstwo i to te gospodarstwo dawne, rutynowe, jedyną rozrywką polowanie, a jedyną namiętnością był mu koni
Poczciwy ojciec pana Kazimierza póki żył, sam mu ciągle powtarzał, że dla nas przystoi jeno męskie wychowanie, hartujące ciało przyzwyczajaniem do wszelkich niewygód. Jest w tem wielka prawda; prawda rzecby można historyczna, którą szlachta nasza po wsiach instynktem zda się, rozumie, ale niestety! nic przy tem nie rozumuje, a że mało i pobieżnie czyta, więc tej prostej a przecie równie u nas historycznej prawdy pojąć nie zdoła, że niemniej nam potrzebny hart duszy, którego brak krwawemi tylekroć opłakiwaliśmy łzami.
Owoż gdy po śmierci ojca nasz Kazimierz sam został z matką i wyszedł na dzierżawcę Wulki, kupił sobie wierzchowego konia. Skromny to był bo tani wierzchowiec, ale zawsze wierzchowiec, na którym nasz bohatyr uganiał po polach i górach, z chartem i bez charta, czy potrzeba czy nie potrzeba, w lato czy w zimę. A że pan Kazimierz był ładny, silny… i barczysty chłop, siedział tęgo na koniu, z wierzbowym pręcikiem w ręku, którym leniwego czasem konika okładał bez litości; uganiał wichrem, przeskakiwał rowy i płoty, lubiono go, chwalono i psuto trochę w okolicy. Po małych jarmareczkach w okolicy był on główną osobą; częstowany sowicie częstował nawzajem, co oczywiście, jak to by – wa u nas, podobało mu się dosyć, naginało się ku nawyczce i przyzwyczajało do próżnowania i zbytkowych pokus, łych dwoch grzechów pierworodnych naszej bogatszej i uboższej szlachty. Przebiegnij mniejsze nasze miasteczka, a przestraszysz się, zobaczywszy, ile tam daremnego czasu natracą młodości dzierżawcy, urzędnicy prywatni, ba nawet i dziedzice mniejsi – przy kieliszku i fajeczce; a ile więcej natracą grosza, którego ubytek i rzadkość zwiększają jeszcze kredyt małomiasteczkowy, podwójną kredką zpisujący, zdybania się sąsiadów w miasteczku.
Wszystkie te wady były w panu Kazimierzu lekko nacieniowane jeszcze. Bo przeważała w nim dotąd poczciwość serca. Dobrać to zaiste zaleta i godzi się ją cenić i szacować, lecz krucha to podpora w tak częstych u nas Burzach życia w których tyle poprzepadało serc poczciwych bez wieści i pożytku, ba nawet ze szkodą dla nich samych i dla ogółu. I darmo szukać tej winy w naszym charakterze narodowym, jak to lubością i wymownie twierdzą ludzie o płytkich głowach, i złych dla nas chęciach, którzy tym zarzutem mniemają zrzucić wszelką odpowiedzialność za swe krzywe zdania i więcej jeszcze krzywe drogi. Nie tam szukać winy trzeba, ale w zupełnem zaniedbaniu wychowania, mianowicie domowego, po naszych dworach i dworkach szlacheckich. Trzeba raz wyrzec się szczerze wszelkich przesądów panujących po tych dworach, a mamy ich tam niemało, a między niemi najszkodliwszy, że trochę majątku, trochę francusczyzny i trochę herbu szlacheckiego, rozpuszczone w salonowej ogładzie dla wyższych, a w rubasznej tęgości dla niższych, wystarczy jakoś w życiu. O! błąd to i wielki błąd moi panowie… nie jest to recepta na człowieka, ale na istnego durnia! A jużciż przyznacie mi panowie, że w naszych czasach, a mianowicie w naszych okolicznościach, hańba, a co gorzej występek jest wielki być durniem niepożytecznym.
Wracając z tego epizodycznego wybryku, za który wielce przepraszam czytelników moich, dodam jeszcze do obrazu naszego bohatyra, że największem jego szczęściem była miłość dobrej i poczciwej dziewczyny z sąsiedztwa, do której przywiązawszy się serdecznie, zaczął mniej hulać, a więcej siedzieć u lubej, która przez przypadek także, bo dobre wychowanie jest u nas zwykle przypadkiem tylko, posiadała więcej wiadomości od niego; a namiętnie przywiązana do ojczystej ziemi i do ojczystej literatury, kochając go szczerze i namiętnie, od – dawała mu z calem poświęceniem, kobietom właściwem wszystko swoje – i z serca i z głowy. Lecz pan Kazimierz choć kochał szczerze, niemniej przeto musiał ulegać okolicznościom, silniejszym nieraz od naszych najsilniejszych zamiarów.
Miał on stryja, który był kanonikiem w stolicy. Był to stary człowiek, o którego majątku i kapitałach bajeczne rozpowiadano rzeczy. Nagle czując się coraz starszym i słabszym, zapragnął rodzinnych uczuć i napisał do synowca, by przyjechał do niego na mieszkanie. Kazimierz mimo całej pokusy, jaką mu w ucho szeptał szatan zbytku, rozpowiadając o stryjowskich dukatach, byłby może nie porzucał ukochanej swej Marii, z którą po trzech łatach najczulszej miłości wzajemnej w jesieni miał się żenić; ale matka dobra ale ograniczona kobieta, wierząca ślepo w złoto, wymogła na nim, żeby wyjechał do stryja, który zapewne nie będzie się sprzeciwiał związkowi synowca z ukochaną Marią; a zresztą choćby nawet wypadło ślub odłożyć na czas nieograniczony, coż to jest w porównaniu z spodziewaną po stryju spuścizną. Tak rozumowała matka Kazimierza; i nibyto kochała go serdecznie. Coż dziwnego, wszak i my tak zwykle rozumujemy wszyscy; i chwile upragnionego szczęścia odkładamy niebaczni i lekkomyślni; jakby szczęście w życiu było stałe i niezmienne. A tymczasem chwila przemknie i już nie wróci więcej; i darmo zatęsknisz potem za nią. Dziś nie wróci, coś wczoraj odłożył.
I dziś właśnie miało nastąp ć to smutne z kochanką pożegnanie. Lecz dla czegoż nagła napadła go wątpliwość, przy tej drodze rozstajnej. Bo niestety! pan Kazimierz chociaż bohatyr mojego obrazku, jak wszyscy inni bohatyrowie większych, bo dziejowych powieści, nie był bez niektórych słabości. Był on potrosze próżny! I trudnoby mi przyszło wykazać, czy ta próżność jego była skutkiem owych pochwał, jakiemi schlebiano jego pięknej twarzyczce; czy też on ją odziedziczył jako grzech pierworodny stanu, do którego należał, do któregoto smutnego grzechu przyłożyła się zapewne najwięcej poczciwa matka, która nigdy nie zapomniała, że rodowitym jej herbem była panna na niedźwiedziu. Dosyć że gdy dojechał do rozstajnej drogi, wywydało mu się koniecznością wstąpić do dworu, w którym mieszkała rodzina hrabiów Gniazdowskich; bo jużciż wyjeżdżając, z okolicy, w której ta rodzina jako najzamożniejsza i najdumniejsza, grała rolę najznakomitszą, godziło się ją pożegnać także, i podziękować za łaskawe względy, z jakiemi ród Gniazdowskich przyjmywał rzadkie ale pełne submisij odwidziny pana Kazimierza Bilczyńskiego, trzymającego u nich w dzierżawie ów mały folwarczek, Wulka zwany, niknący równie na mapie dóbr hrabiego Artura Gniazdowskiego, jak nasz bohatyr niknął zwykle w salonie pałacu w Krzewińcach. Bo pchać się do klamki pańskiej, jestto narów drobniejszej szlachty u nas, z którego nic ją dotąd całkiem wyleczyć nie zdołało, ani postęp oświaty, ani też ważniejsze nad wszystko doświadczenie.
Jakie zaś to były łaskawe względy, które pana Kazimierza spowodowały do tej wycieczki w bok ku ulicy topolowej, wnet się dowiemy; ruszajmy jeno za nim. Nadaremnie koń praktyczniejszy od pana, ciągnął się w dół ku skromniejszemu księdza dworkowi, wiedząc zapewne z doświadczenia, że w stajniach hrabiowskich prócz zaszczytu bycia przywiązanym do murowanego słupa, rzetelniejsze przyjęcie owsem nie nastąpi. Pan Kazimierz uparty jak na potomka butnej szlachty przystało, dążył ku pałacowi i tem tylko w tej chwili dawał dowód oczywistej swej miłości do Marijki, że najprzód chciał odbyć niewielce miłe odwidziny, by już potem resztę dnia przepędzić w lubem kochanki towarzystwie. I gdy już właśnie dojeżdżał do bramy pałacowej, z której szczytu dumnie spoglądała tarcza herbowna, w hrabiowskie perły ozdobiona, z przeciwnej strony dojeżdżał do niej inny jeździec na koniu wysokim, którego długie nogi, długa szyja i nieco wklęsłe boki świadczyły o tej rasie angielskiej, w której tak się pokochaliśmy od niedawna, że mając w domu zawód najdzielniejszy koni ojczystych, któremu pozwalamy iść w poniewierkę i przepadać nawet, wysyłamy za morze ciągle nasze pieniądze za angielskiemi końmi, angielskiemi trenerami, żokejami i angielskiemi zwyczajami. Na tym wyniosłym koniu, przy którym wierzchowiec mały naszego bohatyra prawdziwym wyglądał kucykiem, siedział młody także człowiek, błyszczący cały, bo błyszczały na nim i złote okulary i bronzowe guziki na rajtroku, i złoty łańcuszek od zegarka, a mianowicie w ręce z ozloconemi i obrylantowanemi palcami błyszczał najbardziej szpicrut misternej roboty, cały w złotych rzeźbach, ze złotym konikiem na rękojęści. I w chwili, gdy obaj jezdcy dojeżdżali do bramy, w znak poufałego powitania, hrabia Alfred Gniazdowski, syn hrabiego Artura, uderzył naszego bohalyra złocistym szpicrutem, niby z nienacka, ale tak silnie po grzbiecie, że aż ten rzucił się na koniu i obrócił gniewem rozpalona twarz swoją ku błyszczącemu jezdcowi. I przez chwilę zawrzało na twarzy pana Kazimierza oburzenie tak silne, iż ha widok jego, woskowa twarz pana hrabiego pobladła więcej jeszcze. I kto wie coby się stało, gdyby nie to przyzwyczajenie do uległości panom, naszej szlachcie tak dalece właściwe, że byle z nimi zachować stosunki tak im przydatne jak umarłemu kadzidło, dadzą chętnie stroić z siebie najnieprzyzwoitsze żarty.
A że żartem oczywistym było to szpicrutowe uderzenie, jakkolwiek go dobrze bolało, najlepiej dowodził uśmiech słodziutki na twarzy hrabiego Alfreda.
– „Ledwiem cię dogonił!…jak się masz, mój ty błędny rycerzu, który tak zamarzyłeś głęboko, żeś nawet nie słyszał mojego wołania.”
– „Pan hrabia wołał mnie?” odpowiedział nasz bohatyr udobruchany nieco tą pańską poufałością.
– „Wołałem, i jak wołałem” odrzekł młody hrabia z uśmiechem jeszcze słodszym i weselszym, boto panów niepospolicie bawi, gdy takiego sztachetkę mogą na durnia wystrychnąć. „A widząc, że ty zakochany, rycerzu straciłeś nietylko oczy, jak to bywa zwyczajnie, ale nawet i uszy, dotknąłem cię szpicrutem moim, by cię przecie obudzić…. a jeżeli w pędzie konia dotknięcie moje było za mocne, przepraszam cię nawet.”
– „Pan hrabia za….nadto łaskawy” pomyślał, ale nie odpowiedział przecie nasz bohatyr udobruchany zupełnie hrabiowskiem przeproszeniem.
– „A do tego żebyś wiedział, że dotknięcie tego szpicruta, to jakby ono dotknięcie szablą przy pasowaniu na rycerza” mówił dalej Artur z kpiącą powagą „jestto bowiem szpicrut honorowy.”
– „Szpicrut honorowy?” zapytał Kazimierz głosem i całą zdziwioną twarzą; a mimowolnie rzuciwszy oczy na swój własny pręcik, ułamany z wierzby przy wyjeżdzie z domu, zapłonił się i puścił na ziemię tego niegodnego szpicrutów błyszczących zastępcę.
– „To ty nie wiesz co to szpicrut honorowy? o ty biedny wieśniaku!”
I śmiejąc się zeskoczył pan Artur z konia, bo już byli przed olbrzymim gankiem z monumentalnemi schodami, któryto właśnie miał dworowi staremu i dosyć niezgrabnemu nadawać postawę pałacową. A trzeba wiedzieć, co zresztą hrabia Alfred wszystkim przy zda – rzonej i bez zdarzonej sposobności rozpowiadał, że i ganek, i słupy gankowe, i owe schody olbrzymie, były ścisłem naśladowaniem faciaty pałacowej w Puławach.
– „Ale coż dziwnego?” mówił dalej kpiącym tonem młody panicz „zakochani nic nie wiedzą zwykle, a coż dopiero, jeżeli ich opętają takie oczy, jakie posiada córka naszego… dobrodzieja…, którego nie śmiem nazwać popem, by cię nie rozgniewać.”
– „Pan hrabia!…panie hrabio!” mruczał nasz bohatyr zmieszany do reszty, okładając go co chwila ukłonami i powtarzaniem tego tytułu, chociaż doń młody hrabia przemawiał ciągle poufałym ty.
– „Idź tymczasem do salonu, ja zaraz tam przyjdę skoro się trochę przebiorę, by się pozbyć tego końskiego zapachu, który atakuje nerwy mojej matki…. i dobrzeby też było, żebyś i ty przywoził z sobą inny ubior, bo fatalnie śmierdzisz koniem…. ale coż robić?
z wami demokratami, trzeba być ostrożnym i pobłażliwym bardzo, bo wy nie pozwalacie nawet, byśmy mieli słabe nerwy…. A jak przyjdę do salonu, to ci wytłumaczę, co to jest szpicrut honorowy."
Nasz bohatyr postawszy chwilę w przedpokoju w stanie zagapienia, którego się wstydził, które przeklinał i, na które się gniewał, ale znosił przecie i szukał go z własnej woli, byle tylko mógł powiedzieć na zjazdach okolicznej szlachty, że był tam kiedyś w Krzewińcach u hrabiego Gniazdowskiego – wszedł wreszcie do salonu.
W salonie odbywała się właśnie z całą pańską uroczystością i z angielskim komfortem, ranna herbata. Przy wielkim stoliku, w wielkich poręczowych krzesłach siedziało cztery o$ób tylko, ale zato kręciło się parę kamerdynerów i kilku lokai.
Twarze osób siedzących były mniej więcej niewiele znaczące i w jeden typ salonowej przyzwoitości wmuszone, rzecby można gwałtownie, przez przyzwyczajenie do pewnych stereotypowych wyrazów, gestów i uśmiechów. Najznaczniejsze postawy na tym wymanierowanym obrazie całym, mieli pan hrabia Artur Gniazdowski, z wielką szeroką twarzą, codzień wygoloną najstaranniej, z wielką peruką, którę na przekor nowym zwyczajom, pudrował po staremu, i z największym brzuchem dodającym mu niemało powagi, więcej nawet, niżeli spadający nań z piersi mały jakiś krzyżyk orderowy, który nigdy nie odstępywał ubioru pana hrabiego, równie jak i owe dwa metalowe guziczki na boku od fraka przyczepione, świadczące wszem w obec i każdemu z osobna, że tam mieści się klucz szambelański. Zresztą z twarzy jego nic nie poznasz, bądź dla tego, że w rzeczy samej nic tam niema, bądż też, że hrabia Artur, niegdyś kawaler jakiejś ambasady, zachował sobie jako jedyny zarobek wyniesiony z tego zawodu, pewien uśmiech dyplomatyczny, którym traktował wszystkich równie hojnie jak tabaką z złotej tabakierki. Jedynym typem więcej odznaczonym na tej twarzy, było wydęcie warg, równie dyplomatyczne, bo dwuznaczne; mogło bowiem zarówno być oznaką dumy, jakoteż gastronomicznych nawyknień, które szambelan zacny wyniósł z dyplomatycznej kariery swojej.
Pani szambelanowa była zato niezmiernie chuda, koścista, zasuszona i żółta gdyby mumia; typem zaś na jej twarzy charakterystycznym była surowość nieprzebłagana, w której łączyły się pobożność nadzwyczajna, dumna powaga pańskości i wieczne znudzenie, niczem nierozweselone, niczem nieprzerwane, odstraszające równych i niższych, dla wyższych jeno mające czasem blady i chłodny uśmiech. Wszakże pani hrabina była z księżnej urodzona.
Na twarzy panny Elżbiety, dwudziestoletniej hrabianki Gniazdowskiej, łączyły się najciekawiej oba typy rodzicielskie: uśmiech ojca szyderstwem ożywiony, i powaga matki, zaostrzona wewnętrznym gniewem na wszystkich i wszystko, który jak ów sęp prometeuszowy szarpał jej wnętrzności codzień starym i codzień nowym bolem. Tym sępem było zwierciadło, które jej codzień zrana, odbijając jej twarz ciemną przez ospę pooraną, dodawało dostateczną na dzień cały ilość złości, by nią wszystkim dała się w znaki.
Znudzenie wszystkich tych trzech twarz, spotęgowane aż do wyrazu nieszczęścia i boleści nigdy nieskończonej, było widome na czwartej twarzy, panny Genowefy, panny trzydziestoletniej, jakiejś dalekiej krewnej samego szambelana, która była najsmutniejszą w tym domu ofiarą: dumy obojętnej hrabiego, surowości pobożnej i gdyrającej hrabiny i złośliwości szyderczej panny Elżbiety; a musiała to wszystko znosić, bo nie miała biedaczka żadnego przytułku na bożej ziemi. Po naszych domach pańskich zdybać można niemało takich ubogich kuzynek, rezydentek nieszczęśliwych, nazywanych pięknie po francusku demoiselle de compagnie, a traktowanych nie wiem po jakiemu, bo jużciż nie po polsku, gdy nie po gościnnemu. Toteż tylko francuski język ma na nie wyraz: Souffre-douleur, a francuska muza utworzyła typ dramatyczny na takie biedne stworzenia, znany nam pod przepolszczonym nazwiskiem kopciuszka. I jeszcze obmawiają powszechnie wszyscy te biedne stworzenia, mówiąc z góry, że są złe, gadatliwe, obmowne i bóg wie co jeszcze. Bywa to tak zapewne, ale nikt się nie zastanowi nad tem, ile codziennych cierpień szpilkowych przebyć musi taka biedna rezydentka, przez miłosierdzie niby trzymana, aż nareszcie wszystko, co tylko żyło w jej biednej piersi, musi bolem przeżarte, żółcią przejedzone, wyschnąć do szczętu. O, bo to miłosierdzie, które jej skąpo daje, a z lichwą wymawia, za cel wszystkich kaprysów i złych humorów wybiera, wszystkich, najlichszych i nieustannych żąda usług, a nigdy je nie ceni należycie, ale zrzędzi i narzeka bez końca, to miłosierdzie jest okropne, upadlające człowieka, zniżające go do zwierzęcia, okalające jego wszystkie członki ciała, i czucia duszy, i myśli głowy, wiecznym łańcuchem niewoli. I zaprawdę! do grzechów śmiertelnych należałoby porachować jeszcze takie miłosierdzie fałszywe. By już od razu skończyć z tą galerią portretów rodziny Gniazdowskich, dodam jeszcze w końcu portret młodego hrabiego, najtrudniejszy do zrobienia ze wszystkich. Bo darmo szukać na tej twarzy jakiegobądź wyrazu. Co nie zniszczyło pańskie pstrokate wychowanie, to wyżarła wczesna rozpusta, zostawiwszy za sobą martwe i nic niemówiące łożysko wszystkich walk w buduarze, za kulisami, przy zielonym stoliku i na kawalerskich biesiadach odbytych. A co jeszcze mogło na tej twarzy pozostać z dawnych śladów urody, bo pan Alfred był najprzystojniejszy z całej rodziny, i z dawnych śladów młodości, bo miał dopiero lat dwadzieścia cztery, by może zasłonić ślady rozpustnego życia, pokryły wąsy, broda i długie włosy. I potem wszystkiem, jak wąż po zgliszczach i pustkach, przelatywał czasem tylko wyraz szyderczy, podobny do wyrazu na twarzy siostry, ale zimniejszy, bo mu nie dodawały tego zapału, jaki wrzał w pięknych dosyć oczach panny Elżbiety, wygasłe, okularami zasłonione oczy pana Alfreda. Do zaokrąglenia całego obrazu rodziny hrabiów Gniazdowskich, to jeszcze dodać muszę, że od roku już mieszkali na wsi, z niemałem zadziwieniem okolicznej szlachty, przyzwyczajonej do tego, że od niepamiętnych czasów nie mieszkali na wsi; i wszyscy łomali sobie głowy nad rozwiązaniem tej dla nich, bóg wie dla czego, zajmującej zagadki. Zagadka zaś cała było bardzo prosta i zwyczajna; hrabia Gniazdowski idąc za narowem i zwyczajem pewnej części panów naszych, tracił na próżne w stolicy wystawy więcej niż miał, i narobił mnóstwo długów, które teraz myślał zastąpić życiem na wsi, na pozór wystawnem, a w gruncie: brudnem i skąpem. A to zamiłowanie w zbytkach i wystawie, to trwonienie nieustanne na wszystkie kapryśne zachcenia, jestto wada okropnie rozgałęziona między pewną częścią panów naszych – jestto więcej jak wada. Pieniądz zapewne szanować nad miarę nie godzi się, ale ten pieniądz jest przecie jedynym i najważniejszym warunkiem największego dobra, jakie człowiek posiadać może – tej najdroższej niepodległości osobistej. Długi tedy hrabiego Artura wypędziły go na wieś i spowodowały ten długi ustęp, do którego muszę jeszcze dodać koniecznie uwagę nad dziwną niesłusznością zdań ludzkich w osądzaniu jednej i tej samej zdrożności. Niechaj ktoś robi długi na życie zbytkowe, na szulerkę, na konie lub kochanki, umknie tymczasem za granicę; krewni pogodzą się z dłużnikami, obedrą ich i dłużnik oczyszczony z długów kosztem cudzym, wraca nazad do ojczyzny i nikt mu niema za złe haniebnego bankructwa, a do wszystkich salonów przyjmowany będzie równie dobrze jak pierwej. Niechże inny najuczciwszy człowiek narobi dłngów, które zrobić musiał koniecznie z powodu choroby albo innego nieszczęścia, lub by utrzymać żonę i dzieci, jaki nań krzyk powstanie; oszust! łotr! zawrzeszczą na niego, a że niema zaco umykać za granicę, więc musi zostać w domu i do ostatniego grosza musi więzieniem odpokutować za długi, które i tak nagryzły go już niepomału. Lecz zostawmy na boku te wszystkie uwagi nastręczające się mi pomimowoli, bobym nie skończył tak prędko zaczętego obrazku; i wprowadźmy już raz naszego bohatyra do salonu.
Na ukłon jego niski i potulny, ledwie mu się odkłoniono. Hrabia Artur obdarzył go uśmiechem jak zwykle zimnym. Hrabina ledwie spojrzała na niego, jakby na sługę, jakby na rzecz jaką nieżywą. Hrabianka rzuciła nań wzrokiem złośliwym; zdawała się radować, że nowa pojawiła się ofiara, na której może doświadczyć bezkarnie szyderczego dowcipu swego. Jedyny wzrok czulszy, litośny prawie, wystrzelił przez chwilę z oczu nieszczęśliwej kuzynki.
– „Jak się ma pan Bilczyński?” zagadał półgębkiem hrabia Artur.
– „Pan Bilczyński rano wstaje” rzekła hrabina, rzucając nań wzrok pogardliwy „i pewnie konno” dodała po chwili kręcąc nosem…. „Genowefo! każ zakadzić!”
– „Coż tam słychać nowego, panie Bilczyński?” wycedził znowu pan hrabia, dojadając spory kawał szynki.
– „I zapewne pan Bilczyński był już u swojej pięknej panny Łopuchowskiej” zapiszczała hrabianka, przyciskając z drwinkami i miną złośliwą na nazwisko, które według zdania całej rodziny było bardzo śmieszne.
Nasz bohatyr był przyzwyczajony do takiego przyjęcia, które zawsze było jednakie; i choć w duszy czuł całą onego niegrzeczność, przecie jeździł przez głupią próżność do krzewinieckiego dworu; tym razem jednakże czuł się więcej rozgniewanym i zmieszanym niż zawsze; milczał więc, niemogąc znaleść słów stosownych, by na takie odpowiedzieć przyjęcie.
– „Pan Bilczyński nie raczy odpowiadać?” zagadł znowu po chwili pan hrabia, mierząc młodzieńca oczami obojętnemi.
Nie mogę tu ominąć uwagi, jaka mi się nieraz nastręczała i na które nigdy sobie odpowiedzeić nie mogłem: że panowie uprzywilejowani herbem i majątkiem, do niższych od siebie podług swego mniemania przemawiają albo przez ty, jak naprzykład przemawiał hrabia Alfred, albo przez trzecią osobę, jak mówił do niego hrabia Artur. Jestto z ich strony śmieszny sposób lekceważenia drugich i pokazania swej urojonej wyższości. Przyzwyczajeni tak przemawiać do swoich podwładnych, do ekonomów, leśniczych itd., używają tego sposobu mówienia i do tych, którym niby chcą pokazać jaka między nimi różnica. I nie jestto z przypadku, ale naumyślnie, bo jużciż z równymi sobie, to jest z tymi, których się im podoba uważać za równych, rozmawiają przez pan. I nie wartoby było stracić ani jednego słowa w tym przedmiocie mało wagi mającym dla człowieka myślącego, który zapewne sam dla siebie nie powinien dbać o ten lub ów sposób mówienia, ani też powinien pchać się do towarzystwa, któremu się podoba takiemi sposobami śmiesznemi odgraniczać od niego, dla tego, że go mniej jaśnie wielmożna matka urodziła, lub że mu ojciec mniej albo wcale żadnego nie zostawił chłopa w spuściznie; ależ przecie dla samej ciekawości radbym doświadczyć, coby ów hrabia Alfred odpowiedział naszemu bohatyrowi, gdyby mu ty na ty odpowiedział, albo hrabiemu Arturowi na jego: „jak się ma pan Bilczyński” odpowiedział zagadniony: „jak się ma pan Gniazdowski” Wówczasby się pokazało, czy pan Gniazdowski i jemu podobni nie uważaliby pododobnego powiedzenia za najokropniejszą niegrzeczność, za nieprzyzwoitość do nieba o pomstę wołającą; jednakże przyzwoitem to być mniemają, gdy mówią do człowieka, którego talent lub nauka mogą nawet wyżej od nich stawić, a stawiają niżej jeno przypadek urodzenia, lub większy jeszcze przypadek złota. A przecież godziłoby się pomyśleć nad tą śmiesznością, dziś już nieużywaną na całym bożym świecie, choćby dla tego tylko, żeby się nie wystawić na odpowiedź równą zagadnieniu. Bo jeszczeż jeśli nasz bohatyr jest dość głupi, że takie obejście się z sobą przyjmuje i upoważnia pchaniem się do salonu, gdzie mu niegrzecznością odpłacają jego cielątkowatą uległość i to słusznie! Ale dajmy nato, bo jużciż dzieją się cudowne na tym świecie rzeczy, żeby też pomiędzy nami potulnemi stworzeniami urodził się jaki zawedyjaka z rogatą duszą, któryby zagadnięty w ten sposób, księciu panu albo jaśnie hrabiemu.
odpowiedział przez ty lub przez trzecią osobę. Ilebyto było krzyku, ile utyskiwania na brusowatość tych gburowatych i bóg wie jeszcze jakich uliczników! A więc moja rada, porzucić ten do dzisiejszych już czasów niestosowny sposób wyrażania się, tak dalece już wyśmiany i wyświstany, że już nim tylko na teatralnych deskach przemawiają do udanych ekonomów.
– „Przyjechałem pożegnać się” odpowiedział nareszcie nasz biedny bohatyr, któremu mimo całej wzwyczajonej uległości nie mogło wyjść z głowy owe uderzenie szpicrutowe.
– „Powinnam się tego była domyślić po romantycznym rumieńcu rozlanym na twarzy pana Bilczyńskiego” zagadała żywo hrabianka, która zapewne nie myślała nigdy o nim, ale którę gniewało przecie w głębi duszy, że on się kocha w jakiejś tam popównie. Onaby rada była widzić go w sobie zakochanego, choćby dla tego, żeby go sowicie wydrwić; a nareszcie i dla tego może, by też dożyć choć raz w życiu tej niedoświadczonej rzadkości i widzić u stóp swoich zakochanego na prawdę.
– „A gdzieżto jedzie pan Bilczyński?”
– „Na jaki kiermasz zapewne.”
– „Mój stryj powołuje mnie do siebie.”
– „Ksiądz kanonik!” zagadał grzeczniej nieco pan hrabia, który tylko przez wzgląd na to pokrewieństwo cierpiał u siebie pana Kazimierza. Gdyby nie ten stryj kanonik, dawnoby już mu drzwi pokazano w dworze krzewinieckim. Prawda że byłto kanonik ruski tylko, ale zawsze kanonik! prawda też, że biednego bohatyra naszego przyjmowano jako synowca kanonika ruskiego.
– „Coż na to powie piękna panna Łopuchowska?” Zarumienił się pan Kazimierz i śmielej niż zwykle spojrzawszy w oczy hrabianki, odpowiedział nie bez dodatku złośliwości:
– „Chętnie poczeka zapewne na mój powrót, który niedługo nastąpi, bo w jesieni nasz ślub.”
– „A to pan Bilczyński na serio zamyśla się żenić z naszą popówną?” zagadała poważnie hrabina i westchnęła pobożnie „wszak ona ruskiego wyznania – ale prawda, i pan Bilczyński rusin podobno.”
– „Ale fe mamo! jakże można nazywać pannę Łopuchowskę popówną…. ona co tak jest oczytana, tak sentymentalna – a tak miłosierna i tak dobra, jakby anioł nieprawdaż panie Bilczyński?”
– „Że dobra jest, chciej wierzyć kuzynko!” przemówiła nieśmiałym głosem panna Genowefa.
– „A wiem moja duszko, że razem z sobą wzdychałyście nad polskiemi romansami, nad Rynaldinim i podobnemi utworami literatury polskiej. Ale ja nie ciebie pytałam; jabym chciała wiedzieć zdanie pana Bilczyńskiego, który zapewne najlepiej musiał poznać bogdankę swoję. Wszak tak panowie teraz nazywacie kochanki wasze…”
Już tego było zanadto dla naszego bohatyra i mimo wolej czy oślej wytrwałości, jaką wraz z drugimi swego stanu ludźmi posiadał w znoszeniu pańskich impozycij, zaczerwienił się od złości, zadrzał cały i zdało mu się nawet, że w tej chwili zabolało go znowu uderzenie szpicrutowe, i chciał już żywo odpowiedzieć, gdy się nagle drzwi otworzyły i z śmiechem a z łoskotem wbiegł hrabia Alfred przebrany w inny tużurek, ale zawsze z owym szpicrutem świecącym. I wzniosłszy swój szpicrut do góry, jakby go chciał pokazać całemu towarzystwu, śmiał się zawzięcie niby, chociaż w uśmiechu jego było mniej wesołości szczerej, ale zato tem więcej złośliwości.
– „Wyobraź sobie ma chere" przemówił nareszcie do siostry, do której najchętniej się udawał, gdy szło o jaką złośliwość „że ten poczciwy nasz sąsiad nie wie co to jest szpicrut honorowy?”
– „Czy być może?” odpowiedziała panna Elżbieta i oczy jej zaiskrzyły się szydersko.
Brat i siostra godni siebie zrozumieli się od razu.
– „I jakkolwiek jest najlepszy i najspokojniejszy człowiek, omal się nie rozgniewał, gdym go uderzył tym szpicrutem po plecach.”
– „Po plecach?” zapytała niby panna Elżbieta, a wyraz jej twarzy w tej chwili mógłby malarzowi służyć za typ do megery. „Wszakto wyraźne pasowanie na rycerza honorowego.”
– „Ja to przyjąłem jako przypadek… i spodziewam się…” wyjęknął nasz bohatyr.
– „Piękny przypadek!… ja cię naumyślnie uderzyłem jako przyjaciela, któremu nie chciałem odmówić udziału w zaszczycie, jaki mnie się dostał.”
– „Chętnie przyjmuję żarty, jednakże….”
– „Ale mój poczciwy Bilczyńsiu, jeżeli mnie nie wierzysz, spytaj mojej siostry, spytaj mego ojca, czy to nie jest szpicrut honorowy…. Niech papa mu to wy – tłumaczy, powiedz Izabelko, bo idzie mi o to, by nasz sąsiad nie mniemał…”
– „To pan Bilczyński nie wie co to jest szpicrut honorowy?” przemówił i hrabia Artur, wchodząc także w myśl godnego syna.
– „Mój brat dostał go rzeczywiście przeszłego roku jako nadgrodę…. zaręczam pana Bilczyńskiego.”
– „Jestto w samej rzeczy oznaka honorowa!” mruknęła nawet sama hrabina, niewstydząc się należeć do tej niegodnej mistyfikacii.