Szpiedzy króla Jagiełły - ebook
Szpiedzy króla Jagiełły - ebook
Rok Anno Domini, 1407 był to, już rok walki wywiadów, pomiędzy zakonem krzyżackim a Królem Polskim, Władysławem II Jagiełłą. Wprawdzie nie, na miecze i sulice jeszcze, ale i te bywały nierzadkim widokiem na granicach, obu wrogich sobie potęg. Ale na wieści, o sobie nawzajem, które były tak bardzo potrzebne jednej i drugiej stronie do przeprowadzenia decydującego starcia. Walka wywiadów, odbywała się głównie na terenie dzisiejszego województwa Kujawsko Pomorskiego i Pomorskiego, najbliżej leżących, z granicą państwa Jagiełły, i przeciętej na połowę Polski, jak by mieczem krzyżackim, od jednego cięcia mocnego. Komturia Tucholska z potężnym jak i inne, zamkiem krzyżackim, była jedną z tych najbliższych, na trakcie z Bydgoszczy, leżącej w koronie a państwem Jagiełły. Granicę ówczesną pomiędzy Polską a ziemią zakonu, stanowił dzisiejszy zalew Koronowski wówczas będący dużym jeziorem granicznym. Wsie gminy Lubiewo na terenie powiatu Tucholskiego, a dzisiejsze miejscowości, Sucha, Lubiewo, Trutnowo Bysław, Bysławek, Płazowo i inne, to wsie należące w tym czasie, do terytorium zakonu a leżące na samym pograniczu obu potęg ówczesnej europy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8041-040-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok Anno Domini, 1407 był to, już rok walki wywiadów, pomiędzy zakonem krzyżackim a Królem Polskim, Władysławem II Jagiełłą. Wprawdzie nie, na miecze i sulice jeszcze, ale i te bywały nierzadkim widokiem na granicach, obu wrogich sobie potęg. Ale na wieści, o sobie nawzajem, które były tak bardzo potrzebne jednej i drugiej stronie do przeprowadzenia decydującego starcia. Walka wywiadów, odbywała się głównie na terenie dzisiejszego województwa Kujawsko Pomorskiego i Pomorskiego, najbliżej leżących, z granicą państwa Jagiełły, i przeciętej na połowę Polski, jak by mieczem krzyżackim, od jednego cięcia mocnego. Komturia Tucholska z potężnym jak i inne, zamkiem krzyżackim, była jedną z tych najbliższych, na trakcie z Bydgoszczy, leżącej w koronie a państwem Jagiełły. Granicę ówczesną pomiędzy Polską a ziemią zakonu, stanowił dzisiejszy zalew Koronowski wówczas będący dużym jeziorem granicznym. Wsie gminy Lubiewo na terenie powiatu Tucholskiego, a dzisiejsze miejscowości, Sucha, Lubiewo, Trutnowo Bysław, Bysławek, Płazowo i inne, to wsie należące w tym czasie, do terytorium zakonu a leżące na samym pograniczu obu potęg ówczesnej europy.
Dla zapewnienia sobie przewagi na każdym polu, czy to politycznym, czy ekonomicznym i każdym innym pozwalającym na zaskoczeniu przeciwnika, trwała właśnie walka wywiadów, którą my tutaj obejrzymy, na stronach tej, kroniki niezależnej, od krzyżackiej nawały. Jedynym celem zakonu była zagłada państwa polskiego a celem królestwa Polskiego, i samego króla Jagiełły, wręcz przeciwnie. Osłabienie siły odwiecznego wroga zamieszkałego i tu osiadłego a obwarowanego zamkami, już od 1226 roku pańskiego, kiedy to książę Polski, Konrad Mazowiecki sprowadził do Polski Zakon Najświętszej Marii Panny, nadając mu ziemię chełmińską. Na granicach, potyczki pomiędzy wrogimi stronami trwały zawsze. A w tym roku, 1407 bardzo nieregularnie ale za to z, podstępem i bez żadnych skrupułów politycznych, ze strony zakonnego państwa krzyżackiego jak i samego króla Polskiego.Część I
Król Polski Władysław II Jagiełło, i były Kanclerz Koronny a obecny Arcybiskup Gnieźnieński ksiądz Mikołaj Kurowski, swoich zaufanych ludzi z dworu królewskiego w Krakowie wysłali. Na przeszpiegi na zakonną ziemie, w oryginalny glejt od Wielkiego Mistrza malborskiego Konrada von Jungingena, zaopatrzonych jeszcze przed tym konfliktem. Aby w miarę bezpiecznie mogli wejść na te polskie ziemie będące teraz pod władzą zakonu Krzyżackiego, Najświętszej Marii Panny. Szpiedzy musieli mieć pretekst, jakąś prawdą potwierdzony. A taki się znalazł na szczęście. Bowiem podczas poselstwa, do króla polskiego przybył do Krakowa, niecałe, dwa lata wcześniej, komtur tucholski wraz z kilkoma innymi Krzyżakami. Król Jagiełło, zabrał ich na polowanie, do puszczy białowieskiej. A tam, szarżujący wściekle dzik, omal nie stratował na strzępy i nie zabił komtura tucholskiego Szwelborna. Tego zaś uratowali od niechybnej i pewnej, śmierci artysta i malarz, nadworny niejaki pan Piotr i pan Krzysztof kronikarz przy królu. I wierszokleta w jednej osobie. Komtur tucholski Heinrich Szwelborn zaprzysiągł obu artystom wdzięczność do grobu. I ten właśnie, pretekst wykorzystał nasz król. Wysłał tam, tych dwóch swoich ludzi którzy szpiegami, nigdy nie będąc, do tej roli musieli teraz przywyknąć. Ów artysta i malarz nadworny króla. Kumoter Piotr zwany też na dworze króla Pygarem i Aniołem od tego przezwiska, strasznie nie lubił kiedy, do niego ktoś Aniele wołał. Mógł delikwent taki przez łeb, zarobić czym popadło. Płynęli Wisłą oni dwie, niedziele od Krakowa gdzie król im tą misje powierzył. Aż stanęli na granicy za Bydgoszczą, na trakcie pomiędzy borami, gdzie jezioro, duże stało. Za Koronowem, zjechali ze wzgórza i dalej traktem, przez jezioro owe, na drugą stronę granicy. Promem drewnianym z dwoma dziurami, na dnie jego, z których woda sikała wysoko, bezpiecznie się przeprawili. W drodze wodę wylewając z dna promu, bardziej niż ochoczo.
Wraz z wozem swoim na którym siedzieli w słomie, jeden wesoło, bo z dzbanem miodu przy gębie. Drugi z miną ponurą, bardzo mocno i groźnie nastroszoną, czupryną czarną. Wyciągał co chwila ze sakwy przy pasie, suchy chleb i pożerał go ze smakiem wielkim. Zagłębili się w przepastne Bory Tucholskie. Zaś pieczy nad nimi miało dziesięciu rycerzy nie znanych, krzyżakom a przebranych za obwiesiów, spod ciemnej gwiazdy ale, i z chorągwiami dwoma z orłem białym, w zbrojach rycerskich pod kapotami. Jechali z owym gleitem, wielkiego mistrza jako dobrzy, znajomi komtura tucholskiego. I niejako posłańcy króla Władysława, niemal jako posłowie gęby dumne mieli. Wyjechali z boru nieopodal innego, dużego jeziora. Których tu, co chwila napotkać mnóstwo, było można. Zaś na zakręcie przy trakcie, a obok jeziora, pokazała się duża i okazała wieś.
Na tablicy drewnianej stojącej przy trakcie napisane było gotykiem niemieckim, Byszław. Stała tam, okazała duża karczma, przy samym jeziorze. W chacie owej, z grubych bali, krytej słomianą strzechą. Będącą też i chałupą i karczmą zarazem. Z szyldem, na którym koślawymi literami było zapisane. Karczma Pod Zdechłym Kotem. Pod samym okiem, owego znajomka komtura krzyżackiego, władcy tucholskiego zamku, Heinricha Szwelborna we wsi Byszław, się szpiedzy króla Jagiełły znaleźli. Tak się wówczas Bysław nazywał a położonego jako wieś zakonna, w samych borach tucholskich. Otoczona lasami i gęstym borem wieś siedziała, w lesie jako borsuk w jamie. Z komina karczmy, dym walił gęstym strumieniem w górę. Stary żyd i karczmarz w jednej osobie siedział na zydlu i nudził się niezmiernie. Drapał się w swój kudłaty łeb, a brodą długą do pasa, wycierał z nudów, zakurzony kontuar. Jedynymi gośćmi karczmy, było stado much wielkich jak konie. A w obórce koniki stały, małe jako owe, muchy i ryczały właśnie rozgłośnie. Aż uszy staremu puchły. Nie tylko od koników ale i od, onych much brzęczących niecierpliwie za jadłem, którego chciwy z natury żydowskiej gospodarz, nie miał zamiaru dawać im darmo, ani nie kwapił się dożywiać. Ani podstawić niczego, pod wygłodniałe zwykle muchowe gęby. Oganiać się za to, musiał nader skwapliwie bo zamiast strawy jego chyba pożreć chciały. Pająki na powale jedynie miały się tu znakomicie, bo i ciepło było po powałą i ciemno jak w beczce po piwie. Z której już też jakoś, i śmierdziało tęgo, octem wraz z resztkami starego sera żółtego, rozrzuconego na glinianej polepie. Przez okienka z pęcherzowymi jasnymi wprawdzie, błonami i tak mało światła wchodziło do wnętrza karczmy. Ale stary karczmarz chociaż nie widział zbyt dobrze. To słuch miał lepszy nawet, od swoich koni, a szczególnie wyczulony był on z racji zawodu swego, na brzęk srebrnych szelągów a jeszcze denarów lepiej. Ale te, nie często gościły w karczmie Bysławskiej. Chętniej grosze odpływały od karczmarza, do kiesy krzyżackiej, niż jego własnej. Płacono mu raczej słabym groszem, czy krzyżackim czy polskim za jedno mu było. Nagle zastrzygł uszami jak, jego własny mały konik, spłoszony nagle, ze spokojnego podgryzania bali ze ściany obórki. Bo oto z oddali słychać było głośny tętent koni. A to niechybnie oznaczało nic innego, jak kłopoty i krzyżaków na karku. Albo i gości z talarami, zaszytymi w pasach na opasłych biodrach, grubych szlachciców może i rycerskiego, stanu?
— Pomyślał karczmarz, z tęsknotą za grosiwem. Albo co, i pewniejsze, oddziału knechtów krzyżackich z Tucholskiego zamku, albo nawet z Malborka, ze śpiewką Tamtaradei, na wydętych w wiecznej, pogardzie ustach, a ledwie widocznych spod wąsisków i bród do pasa. Pewnikiem śmierdzących z daleka, oparami krzyżackiego jasnego piwska. Pomyślał karczmarz. Odgłos wesołych głosów i tętent koni przybliżał się z każdą chwilą. Toteż stary zaskrzeczał głośno, do alkowy gdzie jeszcze wylegiwała się służba, jak i jego małżonka, opasła dość Gertruda. Razem z sześciorgiem dziatwy, od mniejszych do całkiem większych osiłków, służących staremu jako straże, do opędzania się przed obwiesiami włóczącymi się po okolicy. Wstawajcie mi ino żywo! I wyłaźcie mi z wyra! Żywo! Goście ku nam jadą! Zaryczał karczmarz. A dębowym kosturem, przywalił na wszelki wypadek, w drewnianą ścianę, z grubych bali dębowych. Aż zadudniło, a dobrze wyschnięta glina, posypała się z powały, i obsypała mu siwy już łeb. Ale efekt był skuteczny i ospała czereda wyłaziła ziewając gębami, ukazując szczerbate zębiska. Chociaż była już godzina jedenasta z południa, dla nich widać był jeszcze sam środek nocy. Tymczasem galop koński ustał a przed karczmą słychać było, wesołe pogaduszki i śmiechy. Co starego zaraz nastawiło, bardziej przyjaźnie do raczej nie spodziewanych gości. W odrzwia walnęło coś ze trzy razy, aż echo głośne, poszło w niedaleki las. Oraz po jeziorze w stronę, zwanej bardzo zacnie wsi, bo Teologiem w księgach parafialnych zapisanej. U proga karczmy zatrzymała się jakaś, grupa zbrojnych pachołków a dwóch z woza wyłaziło powoli. To byli jacyś dwaj, niezbyt grubi, szlachcice albo i rycerze?
— Widać było przecież, na pierwszy rzut ślepiem. Tak pomyślał zrazu karczmarz. Jeden siwy był, jako gołąbek, zaś towarzysz jego jak kruk czarny, ale oba za to z czuprynami jak u stracha na wróble. Słomę właśnie wyciągali ze łbów kudłatych, pewnikiem obaj spali w drodze. Bo i oni ziewali gębami swoimi, jak i dziatwa żydowska, cośmy ją przed chwilą poznali. Jeno zębów w gębach mieli znacznie od żydowinów, więcej. Przy nich dziesięciu pocztowych z chwackimi mordami i z wąsami zwisającymi groźnie, stanęło jak mur, dokoła woza. Wyleźli z niego właśnie przeciągając się z wymoszczonego w środku, obficie słomą. Jak niedźwiady z legowiska. Obaj szli do karczmy, obciskając pasy, obciągające im portki do ziemi znacznie od tuszy albo mieczów długich do pasa. Stary żydowina na orężu nie wyznawał się za wiele. Za to łuki cisowe, wyborne z innymi tu we wsi Byszław albo Bysław, z drewna wyrabiał. Tamci dwaj weszli do karczmy gdzie stary, widząc obu kłaniał się polskim właściwie obyczajem, i zapraszał do środka. Z tym że ten z czarną czupryną, był wyższy od tego drugiego i przekraczając progi z miną dumną wielce, i gębą chwacko, do środka skierowaną. Przywalił łbem w powałę, aż się próchno posypało i jako kwieciem wiosennym z góry go zasypało całego. Korniki w belkach się pobudziły rychło. A ten zawrzasnął na cały głos. By cię… I zagroził karczmy spaleniem, razem z kornikami i próchnem, pospołu. Ale po chwili otrzeźwiawszy znacznie. Powiada, łeb kudłaty rozcierając. Na przywitanie, grzecznie i z dworskim obyciem, na dworach królewskich pewnikiem nabytym. Niech będzie pochwalony. Czego ta powała, w gospodzie waszej, takoż niziutko siedzi?
— Co gospodarzu?
— I zaraz dodał do tego. Coś mi tu gnojem jedzie, od was miły, zapewne gospodarzu. Czyście to zębiska?
— Chociaż z rana myli?
— Zapytał się, z miną pańską wielce, ten kudłaty o czarnej czuprynie. Na co karczmarz, widząc że z dwornym kawalerem ma do czynienia odparł, nie mniej dwornie. Co mnie tam, myć zębiska jaśnie panie?
— Jak mnie dwa zęby się jeno ostały od tego, jako mnie moja Gerta przez, gębę miotłą przejechała. Pewnikiem byliście bardzo, napitłe karczmarzu, i po temu wam niewiasta wasza, gębę obiła?
— Jam jako żyd, nie pijący jestem. Szybko odparł stary. Ale co mi tam! Jam pijący jest i mój kumoter takoż, jeszcze więcej. Można rzec by nawet, że kumoter mój cięgiem by pił, byle co i byle gdzie. Grunt jak to, on powiada, musi być to coś, co przy ciągłej wesołości, i cały czas, jego rozum utrzymuje. O ile go ma w ogóle. A znając onego od wieków, mniemam pewnikiem i słusznie, że mu go brak całkiem. Ale nie wasza to rzecz, karczmarzu jeno moja udręka z tego powodu. I króla naszego Jagiełły, który się go z dworu Wawelskiego pozbył, razem ze mną niestety. Zatem, gospodarzu miły. Wina i miodu dawajcie żywo, żydzie. Bo to nie idzie mnie, o waszą gębę wcale. Jeno o moją własną, bom spragnionym jest jako beczka pusta. Ta o tu! I ręką pokazał na okazałą, wspomnianą wcześniej beczkę. Patrzajcie ino. Ręką w rękawice łosiową opatrzoną, w brzucho swoje się popukał. Kumoter mój takoż. Co to, kronikarzem króla naszego jest, jaśnie nam panującego Władysława II Jagiełły, jakom przed chwilą wam karczmarzu wyjaśniłem składnie. Jam jest, zasie malarzem nadwornym króla naszego. A po zamkach i komturiach okolicznych krzyżackich, poszukujemy komtura tucholskiego Szwelborna. Do którego sprawę mamy. I glejt od wielkiego mistrza a, pozwoleństwo na podróże. Po owym tu, państwie zakonnym w zanadrzu, za pazuchą mamy schowany głęboko. A jedziemy teraz do zamku krzyżackiego na Tucholi, naszego znajomka onego. Jakom rzekł wam, szlachetnego tfu, i parszywego zarazem, komtura Heinricha Szwelborna odwiedzić. Przeto powiadam sprawiedliwie, wam sprawiajcie się bystro bom to i cierpliwym nie jest zbytnio. A o głodzie, bywam zaczepny i niebezpieczen mocno. Miłościwy panie, rycerzu! Już pędzimy wszystkie, co by usłużyć wam jaśnie panowie, godnie. A obroku dla koniów naszych zarzucić idźcie, jeno bardziej niż, obficie. I wody im migiem zadajcie, nie splesłej i zastałej od niedzieli. Jeno świeżej ze studni. Pojmujecie po chrześcijańsku?
Na to żyd powiada. — Co nie mam pojmować?
— Swój rozum mam, jeno żydowski. No! I patelnie jajczycy z kopca jajców. Niechaj tam wasza stara uczyni jeno migiem jako powiadam. Szafranu zadajcie mi nie skąpiąc zbytnio, bo przyprawione jadło tylko według chrześcijańskiej, recepty jadam nie zaś. Jako wy jadacie wedle, żydowińskiej mody. A macie wy, szafran?
— W swojej komorze, w ogóle karczmarzu?
— A juści miłościwy, Panie że mamy, czemuż to nie mamy mieć, owego?
— Lećcie zatem ino, bardziej bystro. Jeno takoż latajcie składnie, co by po ciemku łba sobie nie rozbić, o powałę chałupy waszej, jako ja, się po ciemku roztrzasłem. Bo ciemnica tu okrutna jako widzę, w lochu na zamku królewskim w Krakowie. Albo lepiej rzec wypada, w Tucholskiej czy tam zgoła, Malborskiej wieży. I światła dawać na stoły, nam tu żywo. Jako szlachcie przystoi. A nie! Co bym to, za macywał o ćmoku, gdzie co stoi, albo leży na stolnicy. I obrusa czystego rozłóżcie, bom to i obrzydły na brudactwo, żydowińskie i każde inne, mocno jest. Dzbany wina dwa, za chwile wylądowały na brudnym stole aż poczerniałem ze starości a i pewno z tęsknoty za szmatą i wiadrem wody z jeziora albo ze studni. Przed tym jednak wytartym szmatą koloru mocno szarego, przez małżonkę żydowińską. Pachołkom naszym takoż piwska dwa dzbany, albo i trzy piwska dajcie, i wina jeden zanieście i pieczystego jakowegoś, a chlebiska razowego bochny dwa. A jako u żydowina, pewno wieprza żadnego u was się nie uświadczy co?
— Zapytał Piotr, zaczepnie i z miną groźną bardzo, jako zwykle. Czemuż to jaśnie panie?
— Dla gościów naszych jeno co by szelągiem ze srebra żywego płacił, w komorze wszystko się najdzie. Jeno sobie zważajcie żydzie co by sprawić się łacno. Bo jakoż nie sprawicie się dobrze?
— Kijem przez plecy zapłacą wam pachołki nasze, a zamiast grosiwa guzy na łbie za zapłatę godziwą otrzymacie. No to ganiajcie. I migiem bom głodzien jest bardzo wielce. Komenderował malarczyk królewski. Wasza miłość, jako ja widzę, zawszeć pewno głodzien jest wiecznie. Bo to, jako wilczydło czarne, z czerwonymi ślepiami spoglądacie na mnie. Co prawicie, gospodarzu?
— Nie mam ja ślepiów czerwonych wcale, jeno o piwska kolorze. Ślepy, ście to?
— Zresztą. Nie będę, was jadał zaraz, boście to i pewnikiem twarde, i niesmaczni są wielce. A od waszego żydowskiego mięsa mógłbym to pochorować się i pomrzeć pod płotem waszym. Ale za to jako się dobrze sprawicie. Obiecnę wam że w kozła albo owce was, nie przemienię. I do swego kompana rzekł głośno. Kumotrze mój stary i raczej niemiły, poweźmijcie ów kubas gliniasty a pociągnijcie se mocno do dna samego. Powiedział czarny do białego. Coś mnie zaśmiarduje kwasem, wino owe. Bo to wiecie kumotrze Pietrze że węch u mnie jako i u was dobry jeszcze bywa. Nie przewąchiwał ci ja jeszcze napitku owego. Jeno onego karczmarza co mnie i cebulą i serem zarazem zajechał. A spoglądał się, na mnie jako kozieł wściekły. Cóż to, i nie dziwota. Jakąś mu to tyradę przepiękną i kwiecistą, zafundował z rana. Ale napijmy się toż w końcu, jako szlachcie godnie przystoi. Bo mi w gębie zaschło. Ano racja to jest. I zaraz pożywić się pilnie musimy, boć to droga nam od Krakowa daleka a od Bydgoszczy, m zgłodniał jako wilk czarny, przez bór jadąc. A po drodze co było przecie, to zjedli my i wypili oba. Jam niczego nie pijał. Sam, eś to dzban trójniaka wypił, jako nasz smok wawelski. I ślepia ci się świecą, jak ogniki węgielne jakieś. Jako u onego wilka. Co to karczmarz mnie, o nim gadał. A na popas, i na nockę, gdzie to staniemy kumotrze?
— Zapytał pisarczyk czarnego. Ano tego jeszcze, m nie opatrzył snadnie. Co i to myślę, że tu przy gospodzie onej, do rana spoczniemy raczej bezpiecznie. By to tylko mnie idzie, aby zaś nam, koniowie nasze, nie popadały na pysk z owej turbacji. I rycerze nasi, bo to przecie, musiał by jeden drugiego na swoim, własnym garbie targać. A one grosiwo i szelągi a owe kwartniki coście, to od króla naszego dostali macie jeszcze?
— I nie pogubiłeś ich czasem?
— Zapytał znowu biały czarnego. Co zasie wam kumotrze, do moich szelągów i grosiwa?
— Com je od króla naszego wydarł za krwawice moją i zapłatę za posługi w drodze?
— Ano nic, mnie do nich. Jeno żydowinie owemu, byście to kumotrze mój, zapłatę za mnie poczynili. Jako za kumotra starego. A co swoich już, groszów czy, denarów i szelungów a braktetów krzyżackich, kumotrze pisarczyku nie macie?
— Mam je jeszcze, jenom myślał sobie co mnie to w biedzie strasznej poratujecie. Już widzę ja to, jaką biedę klepiesz. Ale tam, niechaj będzie ci, jako gadasz. A i juści, jeden drugiego wspomagać godzien jest. A od tego zbawienie wieczne otrzymać, na Sądzie ostatecznym tylko może. Ano, dobrze to i sprawiedliwie, prawicie kumotrze mój. Obmyślę zaś to co mnie tu rzekliście. I jako podjadły godnie, jajczycy na boczku, i piwska popiwszy odpowiem wam niezwłokiem. Bardzo dwornie i jako u mnie bywa, grzecznie zawszeć. Gospodarzu, gdzieście to za jajkami na jajecznicę, za Malbork?
— Albo, do Szczytna względem krzyżaków poleźli?
— Bom to już za wami umyślnego chciał puścić i w dyby was zakuć. Za ociąganie się w służbie, wobec nas tu siedzących daremnie i głodnych. Zakrzyknął malarczyk głośno. Jak, tylko karczmarza na powrót w izbie, po ciemku zobaczył. Oporządziłem z synami moimi, wasza miłość, szkapy wasze i pachołkowie wasze gęby, darli co im, piwa i wina a chlebiska zbrakło. Nie są oni, pachołkowie żadni, jeno rycerze króla Jagiełły wszyscy, rzekł Piotr. Helcia i Gertruda! Wikcia! Wrzasnął teraz, karczmarz z kolei. Podawajcie migiem mi jajczyce na stół, bo panowie szlachta głodne. Świece grube, tymczasem zapalono i na stole stanęły. Za pismem świętym, rzec by można. I stała się światłość. Rzekł pisarczyk. Na to karczmarz. Zawrzasnął znowu. Żywo mi tam w kuchni. Zaś koślawa nieco służąca, Wikcia zaraz, i to migiem przykuśtykała z wielką, czarną od sadzy patelnią, jajecznicy pachnącej mocno. Aż i odór kwaśny nieco, odszedł od drewnianej z bali dębowych gospody, daleko za bory. Szlachcice łyżki drewniane rzeźbione misternie, zza cholewy wyciągnęli oba. Wytarli je starannie, szmateczką czystą. I nic nie przegadując, jeden do drugiego, zaraz mlaskaniem i siorbaniem a bekaniem, lubo pociąganiem wina z dzbanów się zajęli, oba. Cisza jako taka nastała, ale za to muszyska zaczęły muzykę głośną, razem z oboma podjadającymi smacznie chcąc też, pożywienia zakosztować latały przy stole nisko. Poweźmijcie kumotrze Pietrze, trzaśnijcie czym, te muszyska straszne, bo mnie z gęby pożywiać zaraz się zaczną. Zagadał siwy do czarnego. Jak wam kumotrze muchy straszne, to odgońcie sobie je sami, mycką swoją choćby, albo czym tam na podorędziu macie. A mnie w spokojności spożywać hojne, dary boże, dozwólcie. Odparł dwornie malarczyk królewski. Jedzcie albo pożywajcie i popijajcie kumotrze, mój smacznie. Karczmarzu?
— Zadarł się nagle biały, na łbie pisarczyk. Czego to, znowu pan sobie życzy?
— Miłościwy panie?
— Na to pisarczyk zapytał. Co to u was w tej, karczmie, muszysków tyle, co i w oborze ze świniakami jakiej?
— Przecie ciepło na dworze jest panie, to i muszyska do izby lezą. Rzekł na swoje usprawiedliwienie karczmarz. A może to, jaki trup u was w szafie siedzi?
— I nim nas to chętnie karmicie, a bardzo tanio. Na strawie smacznej szczędząc?
— Zaś jak się nas z karczmy pozbędziecie. Sami będziecie żarli owe specjały, ze smakiem. Co też wasza miłość, za bzdurstwa jakieś, powiada?
— Trupa u nas żadnego w okolicy karczmy nie ma. Chyba jeno te, co po cmentarnych mogiłach leżą, wedle kościółka naszego. A w waszej karczmie starej?
— Aby po nocach, czasem, nie straszy?
— Zapytał przebiegle pisarczyk. Na to karczmarz ze szczerością powiada. Czasem licho jakie w kominie wyje, a i diabeł czy bies jaki, albo i kłobuk, czasem zagląda. Powiedział z dużą dozą wiedzy, w tych sprawach, karczmarz. Jeno czosnku na pościeli obficie położyć, to i przystępu dla niego nijakiego nie ma. Co mnie to o czosnku gadacie?
— Przecie czart czy bies piekielny?
— Czosnku żadnego, się nie boi. Jeno strzygi i upiory, od niego odstępują snadnie. Coś mi się to zdaje, że wasza miłość na strzygach i upiorach się nie wyznaje! Albo i na czartach wcale?
— Rzekł żyd. Jako że, to ja?
— Nie znam się?
— Toż to ja samotrzeć, księgę grubą jak wasza żonka?
— Jak jej tam?
— Bom zapomniał?
— Mój karczmarzu, napisałem o tym. Gerta, rzekł usłużnie karczmarz. Każdy nieuk wie, nawet o tych sprawach wiele. Czym to, od wampira i strzygów a diabłów się ochraniać i odganiać siły nieczyste, każdy chrześcijanin dobry, wiedzieć powinien. A wy mi tu żydzie nauki dawacie, jak żakowi jakiemuś, na wykładach z alchemii w akademii Krakowskiej?
— Powiadam wam to ja. Jako uczony mąż w tych sztukach tajemnych, bardzo wielce. Że to właśnie, czart czosnku się nie boi, jeno wampiery i strzygi. Wasza miłość swoje wie a ja swoje. Rzekł nie ugięty karczmarz. Wszystko i mnie, takoż to za jedno jest. Odparł mu pisarczyk. A malarczyk. Amen, dodał. Słomy świeżej i siana dla koniów. Nie splesłej aby, do stodółki takoż, lepiej zaraz nanieście, bo ludzie nasze utrudzone strasznie, i koniowie takoż bardzo mocno są. Niźli spierać się ze mną, o kierunki nauki, w rozprawach tajemnych. Ot co. Bom to przemyślił sobie właśnie, z kumotrem, moim do rana u was zagościć. A izby jakie?
WERSJA DEMOCzęść II
Tak już w służbie króla, naszego jest, że musimy czynić, nie jako sami, co chcemy ale jakie rozkazy od pana naszego otrzymamy. Przeto żegnajcie niewiasto dobra. Wspomnijcie nas że z dobrej woli, w gościnę w wasz dom do Chełmińskiej ziemi przybyliśmy. Dzięki wam panowie rycerze, jam ino niewiasta co to królowi naszemu służy, z dala od tronu krakowskiego. Alem jako niewiasta Polska tak samo wierna koronie, jestem jako mąż mój Mikołaj i brat jego starszy. Jedźcie z bogiem posłańcy króla naszego Władysława. Dzięki wam panie, żeście tu przybyli. A nam oczy otworzyli że król nasz miłościwy na naszą biedę pod jarzmem zakonu ma, i wyzwolić nas z tej opieki niechcianej uwolnić niedługo zechce. Mąż wasz pani, będzie musiał z nami, dla dobra posłania naszego pojechać. I też o to do nas żalu nie miejcie. A no to już tak od dawna jest, że więcej on w służbie królewskiej roboty robi niźli w domu naszym ale nic to. Jeźdźcie Z bogiem. To i z bogiem ostańcie. Amen. Piotr Malarczyk, powiedział swoim zwyczajem. Pierwsza część szpiegów króla ruszyła pod Fryderyka przewodem. Przez gród przeszli bardzo spokojnie i nie zaczepiani przez krzyżaków żadnych, znaleźli się przy furcie, w murze miejskim która drewnianymi schodami prowadziła na dół do Wisły. Zeszli na dół, i przy brzegu zobaczyli dwie szkuty do braci należące, jedna Anna miała na burcie napisane druga zaś Maria nosiła nazwę i była to Mikołajowa szkuta którą mieli dalej w podróż ruszyć. Weszli na pokład, a ten okazał się szeroki na sześć metrów a długi był na prawie dwadzieścia. Na dziobie, była wolna przestrzeń co pozwalało widok z przodu oglądać który przed onym stateczkiem się na rzece pokazywał.
WERSJA DEMO