- W empik go
Szpiedzy - ebook
Szpiedzy - ebook
Polska po 1989 roku. Następuje czas transformacji ustrojowej i gospodarczej. Społeczeństwo odnajduje się w nowej sytuacji, każdy szuka dla siebie miejsca w wolnorynkowej i demokratycznej rzeczywistości kapitalizmu. W kraju toczy się wielka gra, w której uczestniczą Niemcy i Rosja. Gra, której antagonizmy sięgają nie tylko czasów zimnej wojny, ale są wynikiem wielowiekowej rywalizacji germańsko-słowiańskiej.
Agenci polscy, niemieccy i rosyjscy uwikłani są w międzynarodową i lokalną politykę. I – jak to w świecie agentów bywa – towarzyszą im nieprzerwanie osobiste porachunki, miłość, seks i wielkie pieniądze.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-319-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A oto nasz bohater, któremu przypadło odegrać jedną z głównych ról na kartach tej powieści, Jan Kowalski, świeżo upieczony doktor ekonomii, autor jednej z ostatnich wariacji na temat wyższości gospodarki socjalistycznej nad kapitalizmem. Tak naprawdę jednak Kowalski był koniunkturalistą, to znaczy niezupełnie wierzył w to, co przemyśliwał, ale ponieważ jego kariera naukowa zależała od powielania ideologicznych zaklęć, więc oficjalnie głosił pochwałę jedynie słusznych prawd, choć w duchu już kiełkowała kontestacja, coraz powszechniejsza w jego zawodowym środowisku.
Nie mogło być inaczej. System dogorywał. Decydenci i ich intelektualne zaplecze przygotowywali się na zmiany. W 1990 roku Kowalski stanął na rozdrożu. Partię, do której należał, rozwiązano. Prysły świętości, zaczęto swobodniej myśleć. Jednak wskutek minionej stagnacji i wynikłego stąd braku doświadczeń rzeczywistość gospodarcza, której ucieleśnieniem był kontrowersyjny dla wielu gwiazdor nowej ekonomii, Leszek Balcerowicz, rodziła się w potwornych bólach. Jak to zwykle bywa w przełomowych czasach, neofitów nie brakowało. Najbardziej zakamieniały stalinista nagle okazywał się ortodoksyjnym liberałem i najczęściej poza przyswojeniem kilku podstawowych lektur nie bardzo wiedział, jak te klocki ustawiać.
Kowalski z nutką żalu pożegnał się z poprzednią epoką. Jego dorobek naukowy diabli wzięli, a ponieważ jego umysł nie przestawiał się zbyt szybko, podziękowano mu za pracę na uczelni i pozostawiono go samemu sobie, bez żadnych środków do życia. Dość nieudolnie poszukiwał nowego zajęcia. Żona przez rok wymyślała mu od nieudaczników i w końcu odeszła. Nie rozpił się tylko dlatego, że nie miał za co pić.
Minęło kilka lat.
W sierpniu, który Kowalski tradycyjnie spędzał na wsi u odległej kuzynki i podczas którego prawie co wieczór delektował się widokiem zachodzącego słońca, w jego życiu zaszła zmiana. Leżał na leżaku w ogrodzie i zastanawiał się głęboko nad tym, czy pokrzykiwania ptaków to zapis nutowy na pięciolinii spokojnej ciszy, gdy pod bramę podjechał samochód i ktoś zgasił silnik. Kuzynki Bożeny nie było w domu. Wstał i podszedł do bramy. Z samochodu wysiadł nieznajomy pięćdziesięciolatek.
– Nowacki – przedstawił się mężczyzna.
– Kowalski. Pan do Bożeny?
– Do pana.
Kowalski zaprosił gościa do domu. Usiedli w salonie.
– Kawa, herbata? – zaproponował Kowalski.
– Herbatę.
Kowalski poszedł do kuchni, zagotował wodę, nalał wrzątek do ustawionych na tacy filiżanek i razem z torebkami Liptona, cukrem i płatkami cytryny wrócił do salonu, ustawiając wszystko na stole. Nowacki wydusił torebkę, woda w jego szklance zbrązowiała, osłodził jedną łyżeczką i wycisnął cytrynę. Kowalski zrobił to samo.
– W jakiej sprawie? – Kowalski spojrzał pytająco na gościa.
Nowacki milczał dłuższą chwilę. Być może po to, aby bardziej zaciekawić Kowalskiego, ale może po prostu zbierał myśli.
– W jakimś sensie jestem z pośrednictwa pracy – zaczął wreszcie i chyba czekał na reakcję Kowalskiego.
– Zapomniał pan o kilku milionach bezrobotnych?
– Między innymi dlatego zwracam się do pana. Chcemy skorzystać z pana wiedzy, ekonomicznej wiedzy.
– My? – Ton Kowalskiego zawierał sugestię, że pora się przedstawić.
– UOP. – Nowacki wyjął jakąś blaszkę.
– Z jakiej wiedzy? – Kowalski postanowił przejść do rzeczy. – Prawie zapomniałem, co to jest ekonomia. Zresztą ta, którą znałem, już nie obowiązuje.
– Pewne zarysy nie są panu obce, poza tym przez tych kilka lat oczyścił pan umysł, a więc intelektualnie jest pan świeży i wypoczęty. Trochę treningu i złapie pan formę.
– No nie wiem – zawahał się Kowalski. – Pracuję jako agent ubezpieczeniowy. Może nie realizuję się twórczo, ale do pierwszego wystarcza. Spokój. U was same stresy. Te filmy o szpiegach są takie okropne.
– Dostanie pan biurko i będzie pan myślał. Bójki, pogonie nie wchodzą w grę. Praca analityczna.
– Długo się przymierzaliście?
– To dzięki nam stracił pan pracę na uczelni. Stwierdzono, że jest pan perspektywiczny. Wtedy było zbyt nerwowo. Pogubiło się bardzo wielu.
– Opuściła mnie żona. Planowaliśmy szczęście. – W głosie Kowalskiego zabrzmiał żal.
– Pracowała dla nas. Odeszła na rozkaz.
– Szczerość aż do bólu. Na czym teraz chce pan zagrać?
– Na szczerości. Może pan zrobić coś dla kraju.
– A jeśli odmówię?
– Może pan.
– Ojczyzna hojnie wynagradza swoich wiernych synów. Proszę kontynuować.
– Zacznie pan za pół roku. Pięć tysięcy miesięcznie, premie i tak dalej. Do tego czasu rozejrzy się pan w literaturze. To zaliczka na książki. – Nowacki położył na stole paczkę banknotów.
– A cyrograf?
– Podpisze pan za pół roku. Skontaktujemy się z panem.
Rozmowa była skończona.
Przez kolejne pół roku Kowalski wynosił naręcza książek z księgarń, niekiedy widywano go również w niestety coraz słabiej zaopatrywanej bibliotece publicznej, gdzie ślęczał nad Smithem, Keynesem i nowszymi tuzami światowej ekonomii, może nie siląc się na skonstruowanie perpetuum mobile, ale próbując wyciosać własny kręgosłup intelektualny, a przynajmniej pewniej poruszać się w zawiłościach teorii.
Oczywiście, UOP zadbał również o sferę usług różnych i po „przypadkowym” spotkaniu w kawiarni Jola stała się najważniejszą kobietą w życiu Kowalskiego. „Co mi powiesz, kochanie?” – tak brzmiało najczęściej artykułowane przez Jolę zaklęcie, co w końcu mogło być monotonne, ale ponieważ skala wibracji w głosie Joli wydawała się nieograniczona, Kowalskiemu nie znudziło się nigdy.
W marcu Kowalski podjął pracę w UOP-ie na etacie analityka gospodarczego, na razie z najogólniej pojętym zakresem zadań. Założeniem jego przełożonych było, aby Kowalski po okresie próbnym stał się specjalistą od wyławiania afer gospodarczych, aranżowanych przez polityków i biznesmenów, którzy z takich czy innych pobudek – najczęściej finansowych – służyli innym krajom i „reprezentowali” ich interesy. Na razie przeglądał „białą księgę” przekrętów wykrytych do tej pory przez UOP, starając się wyłowić ogólniejsze prawidła patologii i przestępstw okresu zwanego eufemistycznie transformacją. Wnioski nie napawały optymizmem. Poczucie prawa w społeczeństwie było niskie, zwłaszcza zaś na początku przemian, gdy pod płaszczykiem wprowadzania nowych reguł gospodarczych sądy „pogubiły się trochę”, przestępczość gospodarcza osiągnęła rozmiary plagi. Zapanował żywioł, choć w opinii dyżurnych publicystów były to koszty nie do uniknięcia. „Bezklasowe” społeczeństwo komercjalizowało się. Czerwona nomenklatura przestała być czerwona i możliwie jak najkorzystniej starała się ulokować w niezupełnie jeszcze zmienionej sytuacji społecznej i gospodarczej. Wyrzuceni ze służby eksesbecy, których peerelowskie priorytety okazały się już do niczego nieprzydatną fikcją, z różnym skutkiem zajęli się biznesem, nierzadko na granicy prawa – haśle lansowanym przez wyleczonego alkoholika, profesora nomen omen prawa karnego, Lecha Falandysza. Kler zajął się odzyskiwaniem utraconych w komunizmie majątków i zachęcał wiernych do życia w ubóstwie. Obrazu całości dopełniał mało wyrobiony intelektualnie etosowy prezydent, Lech Wałęsa, który chyba nieświadomie, być może manipulowany przez otoczenie najbliższych doradców, parodiował najwybitniejszego polityka Polski przedwojennej, Józefa Piłsudskiego.
Takie były „romantyczne” początki. Wnioski, jakie wyciągnął Kowalski, zasmucały: Polska była prawie niczym nieograniczonym żerowiskiem dla obcych, patriotyzm „elit” pozostawiał zaś zbyt wiele do życzenia.
Bezpośredni przełożony Kowalskiego nazywał się Roman Śladowski, eksesbek, który jakimś cudem przetrwał czystki i weryfikacje w okresie formowania się zrębów III Rzeczypospolitej i teraz już gorliwie, nie mając zbytnio obciążonego sumienia, służył wyzwolonej ojczyźnie. Śladowskiego, podobnie jak wielu, ogarniały wątpliwości, ale tak prawdę mówiąc, miał ich jeszcze więcej w poprzednim okresie. Główną słabością polskich służb specjalnych był brak doświadczeń w analizowaniu mechanizmów gospodarki rynkowej, zaś tajemnicą poliszynela było, że po zakończeniu zimnej wojny zainteresowania obcych w każdym liczącym się kraju koncentrować się będą na zagadnieniach gospodarczych.
Zanim Kowalski rozpoczął pracę w „firmie”, Szef Szefów wezwał Śladowskiego do gabinetu na rozmowę.
– Co nowego, Roman? – Szef Szefów zaczął jak zwykle, wskazując Śladowskiemu miejsce w fotelu naprzeciw biurka, za którym siedział.
– Nic nowego.
– Koniak, „czysta”?
– „Czysta”.
Szef Szefów napełnił kieliszki.
– Za nasze! – Wzniósł toast.
Wypili, zapalili. Śladowski spojrzał wyczekująco.
– Podsyłam ci nowego człowieka. Świeży. Surowy. Ale może z weną twórczą. Oryginał.
– Kto to jest?
– Jan Kowalski.
– Prawie zapomniałem, że przecież ja jestem Józef Nowak i bezpłatnie reklamuję skrzynki pocztowe.
– Dobre – wyraził uznanie Szef Szefów. – Ale poważnie. To ekonomista z tytułem doktora. Co prawda gówno wartym, bo jeszcze z okresu błędów i wypaczeń, ale on nie do końca się spaczył. Nie zdążył. Gdy obalano komunę, miał trzydzieści lat.
– Dlaczego on?
– Nie wiemy o nim wszystkiego. Ma kilka „białych plam”, nie zdołaliśmy ich wywabić. Cały czas sprawdzamy.
– Do rzeczy!
– Najogólniej mówiąc, nie jesteśmy pewni, czy jest lojalnym obywatelem.
– To czego, kurwa, jesteście pewni? – Wybuch Śladowskiego był dobrze zagrany.
– Spokojnie, towarzyszu, spokojnie. – Ton Szefa Szefów był żartobliwy. – Cierpliwość to najważniejsza cnota w naszym jakże parszywym fachu. Dasz mu jakąś robótkę i nastaw go na wyciąganie ogólniejszych wniosków. Powoli. Bardzo powoli. Tutaj jest jego, na pewno niekompletne, nie wkurwiaj się, dossier. – Szef Szefów wyjął z szuflady teczkę Kowalskiego i położył przed Śladowskim. – Przyjdzie za miesiąc. Podedukuj.
Pierwszą sprawą, którą Śladowski powierzył Kowalskiemu, był bulwersujący opinię publiczną problem niedoinwestowanych cukrowni, próba utworzenia narodowego holdingu, niejasne sprzedaże poszczególnych zakładów zagranicznym właścicielom.
– Właściwie powinieneś rozejrzeć się również w terenie. Oczywiście po przeanalizowaniu zebranych dotychczas danych – zaproponował Śladowski podczas spotkania z Kowalskim przy kawie w kawiarence mieszczącej się wewnątrz siedziby UOP-u, gdy przeszli już na ty.
– Ale na to trzeba szkoleń, wyostrzenia instynktów śledczych. Brakuje mi tego.
– To nie tak. Mamy człowieka w terenie, który drąży temat. Zorientuje cię.
– Gdzie to jest?
– Jarzębówka. Koło Słupska.
Tym razem kolacja była wystawniejsza niż zwykle. Przy świecach, z wytrawnym białym winem. Ciepły głos Joli relaksował Kowalskiego, z miękkich spojrzeń próbował odczytać korzystne dla siebie nastroje jej duszy.
– Jutro wyjeżdżam, Jolu.
– Dokąd? – Pytanie zabrzmiało troską prosto z serca.
– W teren.
– To tajemnica?
– Nie, nie tajemnica.
– Nie mów, jeśli nie musisz. – Jola z pozorną rezygnacją przyjęła ten brak wylewności.
Poszli do sypialni. Jola usiadła przed lustrem. Zdjęła kolczyki i dość długo krytycznymi spojrzeniami obrzucała każdy szczegół swojej już ponad trzydziestoletniej twarzy. Kowalski leżał na łóżku, nie zdjął nawet krawata. Spoglądał na Jolę, która widząc jego spojrzenia, odezwała się, nie odwracając się od lustra:
– Trochę ekshibicjonizmu, kochanie?
Kowalski zamruczał w odpowiedzi. Jola wstała, włączyła muzykę i w pląsach striptizerki zdjęła z siebie wszystko. Usiadła przed lustrem i ponownie zajęła się twarzą. Rozczesała włosy. Piersi oddychały głęboko, sutki stwardniały, Kowalski kontemplował widok pośladków, które rozpływały się na pufie.
– Przyniosę szampana.
Pomknęła do kuchni i po chwili wróciła z butelką i dwoma kieliszkami na tacy. Usiadła na brzegu łóżka. Kowalski wystrzelił korkiem i napełnił kieliszki.
– Kocham cię – szepnęła, zdejmując z Kowalskiego marynarkę i pomagając uwolnić się z pozostałych części garderoby.
Ułożyła się między nogami Kowalskiego. Pocałowała członka, który prężył się bezwstydnie, ściągnęła napletek, tuląc w dłoniach resztę przyrodzenia, usta objęły żołądź, pieściła ją mokrym językiem. Kowalski objął dłońmi głowę Joli, zanurzając je w kaskadach jasnozłotych włosów. Uniósł się nad nią, całował każdy jej zakamarek, ssał piersi, lizał stopy, brzuch, pieścił uda i wreszcie znalazł się w najtajniejszym schowku, który zwilgotniał i rozpalał się pod dotknięciami jego języka. Jola krzyczała, na szczęście wcześniej obcięła paznokcie, inaczej w uniesieniu rozorałaby jego plecy. Kowalski powstrzymywał wybuch, ale w końcu musiał eksplodować i rozlał się w Joli. Oddychali głęboko. Usnęli zmęczeni i szczęśliwi.
Jarzębówka to popegeerowska wieś, której mieszkańcy najczęściej nie wiązali końca z końcem. Zwłaszcza starsi z nostalgią wspominali okres PRL-u, gdy większość z nich z urzędowym entuzjazmem niosła sztandar na szczęście niedoszłych do skutku socjalistycznych przemian w polskim rolnictwie. Jedynie cukrownia funkcjonowała jeszcze w tej opuszczonej przez Boga miejscowości, przerabiano w niej buraki dostarczane przez okolicznych rolników. Cukrownią zarządzał ostatni dyrektor zlikwidowanego PGR-u, Maciej Kamecki.
Kowalski zatrzymał się w jednym ze słupskich hoteli. W hotelowej restauracji spotkał się z człowiekiem Śladowskiego, którym okazał się pracownik działu rolnego w urzędzie powiatowym, Bogdan Świniarski, młody, jeszcze przed czterdziestką, mąż i ojciec kilkunastoletniej córki. Kowalski zafundował obiad.
– Cukrowni nie modernizowano od upadku PGR-ów – zaczął Świniarski, gdy kelner przyniósł już posiłek.
– No tak – zastanowił się Kowalski. – Nowa mania komunistów-liberałów?
– Niezupełnie – zaoponował Świniarski – państwo zbankrutowało, skasowanie dotacji było wymuszonym, ale niezbędnym cięciem budżetowym. To między innymi doprowadziło do upadku PGR-ów.
– Więc cukrownia rozsypie się?
– Drobne naprawy nie zastąpią gruntownej modernizacji. Nadzieją jest kupiec, Niemiec. Fryderyk von Slupen, syn Lothara von Slupena, ostatniego właściciela majątku.
– Wielki come back. W szkole uczono mnie o niedobrych Niemcach.
– Mnie interesuje bardziej kontekst ekonomiczny. Ale będzie miał pan okazję dowartościować się patriotycznie. Jutro w Jarzębówce pojawi się Eliasz Perczyński i na pewno rozogni uczestników spotkania udanym misterium.
Koło dziesiątej następnego dnia Kowalski był w Jarzębówce, której widok, a także wciskający się na każdym kroku nastrój beznadziei przygnębiły go. Zaparkował przed barem. Popijając kawę, podpatrywał miejscowych, stan ich umysłów wskazywał, że pili już od wczesnych godzin rannych.
– Sprzedadzą nas, kurwa! – dobiegł go fragment rozmowy trzech podpitych trzydziestolatków przy sąsiednim stoliku.
– A kto nas kupi? – drwił z rezygnacją w głosie jeden z pozostałych rozmówców.
– Kamecki wyleci, a Niemiec nie przyjdzie – odezwał się trzeci. – Albo kupi cukrownię i tak ją zmodernizuje, że za rok, może wcześniej, zamknie. I bauerzy upchną nam swój cukier. Do kurwy nędzy, cukier krzepi! – Pociągnął z kufla.
Spotkanie z Perczyńskim zaplanowano na dwunastą w szkole, na którą przerobiono pałac von Slupenów. Zebrali się pracownicy cukrowni, okoliczni rolnicy i Kowalski.
– Rodacy! – zaczął Perczyński. – Niemiec znowu pluje nam w twarz. Szykują nam nowy Drang nach Osten. Już wykupują ziemię. Czyż mamy być półkolonią? Nie. Nigdy do tego nie dopuścimy. Liga Antykolonialna, której jestem członkiem, rośnie w siłę, poparcie dla mojego ugrupowania staje się masowe.
Perczyński wydawał się wierzyć w to, co mówił. Był rozpoznawalny w całym kraju i popularny. Jako poseł na Sejm zasłynął z wielu niekonwencjonalnych akcji w obronie polskiej własności.
– Cukrownia się sypie – oponował sceptyk z sali.
– Kto ci ją odbuduje? Niemiec? – Perczyńskiemu zaiskrzyły się oczy.
– Unia radzi! Unia nigdy cię nie zdradzi! – To jakiś żartowniś trafił w czuły punkt Perczyńskiego.
– Unia Europejska to narzędzie zniewolenia – grzmiał Perczyński. – Niemcy już są najsilniejsi w Europie, a po skolonizowaniu nas, Czechów i innych ruszą na wschód. Czego nie zrobił Hitler, dokonają pieniądze.
– Jaki ma pan pomysł w sprawie cukrowni? Konkretnie – zapytał Kowalski.
– Nie sprzedawać! W najbliższych dniach Liga przedstawi w Sejmie projekt ustawy o dokapitalizowaniu tworzonego holdingu cukrowniczego, a także zgłosi poprawkę do ustawy o Narodowym Holdingu Cukrowniczym, o powiększeniu NHC między innymi o jarzębowską cukrownię.
To zadziałało. Nikt już, z wyjątkiem Kowalskiego, nie zastanawiał się, czy są środki na to, o czym mówił Perczyński, i czy Lidze, która była mniejszościowym ugrupowaniem w Sejmie, uda się przeforsować te pomysły. Ale nie to było ważne. Ważne było, że Perczyński poruszył najczulszą strunę w każdym słuchaczu, na moment oddalił troskę o przyszłość wszystkich zainteresowanych losem cukrowni i wiążących z nią przyszłość. Kamecki siedział za stołem obok przemawiającego Perczyńskiego i trudno powiedzieć, co tak naprawdę myślał. Nie uległ wywołanemu przez mówcę mirażowi. Spotkanie tylko go irytowało. Znał realia. Perczyńskiego nie traktował zbyt poważnie.
Tydzień później Kowalski raportował Śladowskiemu garść wniosków dość pobieżnych, ale oryginalnych.
– …przestarzała technologia, nadmierne zatrudnienie i w związku z tym drożyzna w porównaniu z cukrem importowanym. Krąg odbiorców coraz mniejszy. Rolnicy nie otrzymują należności w terminie – Kowalski kończył, by tak rzec, techniczny fragment swoich spostrzeżeń.
– To może zmniejszyć import? – Śladowski zaproponował kontynuację dialogu w konwencji „burzy mózgów”.
– Wolny handel to Chrystus Narodów. Już nie pamiętam, kto to napisał.
– Na pewno nie dla Jarzębówki. To ostatni zakład produkcyjny w Jarzębówce i najbliższej okolicy. Setka ludzi pójdzie na bruk. Puszczą z torbami proboszcza, bo nie będą mieli na tacę.
– To robota głupiego. Według innego klasyka nie ma większej kary dla człowieka, niż zmusić go do tracącej sens pracy.
– Sens to pensje.
– Których nie ma, bo cukrownia plajtuje.
– Bezrobocie było u nas zawsze, ale nie wszyscy chcieli przyjąć to do wiadomości. Urealniają się stosunki pracy. Mam nadzieję, że nie pierdolę.
– A inwestorzy?
– Chętny jest tylko von Slupen, ale nie ma pewności, czy w pomieszczeniach nabytej cukrowni nie zamierza otworzyć centrum rozrywki.
– Konkretniej!
– Likwidacja cukrowni to nie tylko tragedia miejscowych, ale również radość niemieckich i chyba nie tylko niemieckich producentów. Na razie chyba nie jest najistotniejsza nostalgia von Slupena za utraconym majątkiem. Prawdopodobnie działa na zlecenie Zucker und Zucker.
– Wiedza?
– Dedukuję.
– Ojciec von Slupena uczestniczył w spisku na życie Hitlera. Stracono go.
– Dobrze się stało. Opatrzność tym razem chyba naprawdę czuwała. Hitler walczył w Berlinie do ostatniego żołnierza. Pradawne piastowskie ziemie wróciły do macierzy.
– No nie wiem, nie wiem. Lansuje się ich obecnie na prawdziwych niemieckich patriotów, którzy sprzeciwili się zbrodniczemu reżimowi.
– Zostawmy umarłych. Niech ich dusze żyją w spokoju.
– A Perczyński? – wrócił do tematu Śladowski.
– To fantasta. Nie wiadomo, kto nim gra. Chyba Bóg. Chleba ludziom nie da, ale wzburzy krew. Miejmy nadzieję, że nie popłynie.
– Podrąż jeszcze ten cukier. – Śladowski podał rękę Kowalskiemu na zakończenie rozmowy.
Śladowski zastanawiał się trochę, zanim skontaktował się z Szefem Szefów. Erudycja Kowalskiego była ogromna, logika pod kontrolą, ale wiedza jeszcze niezupełna.
– Co cię w nim zastanawia, Roman? – Szef Szefów odpakował i zapalił podczas spotkania hawańskie cygaro. – Słabość – dodał, gdy zauważył wyraz dezaprobaty we wzroku Śladowskiego na widok pudełka cygar. Śladowski palił tylko caro.
– Surowy. Zdumiewająco szczery. To chyba skutek ciężkich przeżyć w dzieciństwie. Miał wstrząs mózgu.
– To go nie dyskwalifikuje. Wręcz przeciwnie. Może wstrząs uoryginalnił jego myślenie. Trochę nieobliczalny, ale to prawdopodobnie cena za te dwa procenty, których my nie mamy. Chcemy tych dwóch procent.
– Nie wejdziemy mu do środka – zastanowił się Śladowski – ale jeśli jest tak, jak myślimy, to wstrząs trochę go odsłonił. Popracujemy, rozpracujemy i wykorzystamy.
– Roztropnie, Roman! Zero przemocy, nachalności, chamstwa. Z kulturą.
Na polecenie Szefa Szefów Śladowski przekazał Kowalskiemu garść uwag o von Slupenie. Pod koniec lat sześćdziesiątych von Slupena, świetnie zapowiadającego się absolwenta ekonomii Uniwersytetu w Heidelbergu, zatrudniono jako doradcę do spraw marketingu w Banku Niemieckim z nadzieją na wszechstronny i owocny rozwój jego kariery. Na początku tak było. Von Slupen piął się w hierarchii służbowej. Tryskał pomysłami i dysponując rosnącymi możliwościami, przysparzał coraz więcej profitów wiecznie nienasyconemu pracodawcy. Miał jednak skazę, którą skutecznie – tak mu się przynajmniej wydawało – ukrył, żeniąc się w 1980 roku z Heleną Zwickau, córką potentata w branży okulistycznej, i płodząc z nią dwie całkiem udane córki. Slupen był pederastą od zawsze. Po licznych podbojach w hermetycznym światku niemieckich homoseksualistów zapragnął stałego związku. To pragnienie wywołał w nim Sebastian, czarujący dwudziestopięcioletni cherubin, uciekinier z NRD, któremu von Slupen nie mógł się oprzeć. W osłonie kontrwywiadowczej von Slupena spekulowano, że Sebastian to być może agent wschodnioniemieckiej Stasi, ale po upadku NRD i przejęciu archiwów wschodnioniemieckich służb specjalnych nie znaleziono nawet śladu Sebastiana.
W 2000 roku von Slupen wraz z żoną i córkami spędzał sierpień w łebskim hotelu, położonym na wydmie. Najładniejszym w mieście – w konwencji zameczku. Kojarzył się z dzielnym władcą, który, zabarykadowany wewnątrz, odpiera wściekłe najazdy wikingów.
Interesował się trochę cukrownią i pieczołowicie fotografował zdewastowane i jeszcze istniejące fragmenty byłego majątku – pałac, stajnię, zarośnięty i cuchnący staw. Jeździł sporo po okolicy, zaś wieczorami na tarasie hotelu, rozmiękczając się nieco ulubionym heinekenem, obserwował tonące słońce, żałując, trochę teoretycznie, bo nie miał w tym kierunku żadnych uzdolnień, że nie ma pod ręką farb, pędzla i płótna.
Już pod koniec pobytu, podczas jednego z tych tak kontemplacyjnie spędzanych wieczorów, do von Slupena, który siedział samotnie przy stoliku (żona robiła toaletę w pokoju, córki szalały na dyskotece), przysiadł się Kowalski.
– Dobry wieczór, panie dyrektorze.
Von Slupen spojrzał na Kowalskiego ze zdziwieniem, wpatrywał się chwilę w twarz siedzącego przed nim człowieka, ale nie odnalazł w pamięci niczego, żadnej sytuacji, z którą mógłby ją skojarzyć.
– Znamy się? – zapytał wreszcie.
– Nie, ale wiem o panu tyle, że nie odmówi mi pan chyba miłej pogawędki?
– To zdumiewające – żachnął się von Slupen. – Jestem prywatną osobą.
– Ja nie.
Von Slupen gestem przywołał kelnera, zamierzając zapłacić.
– Dla mnie piwo! – pierwszy odezwał się Kowalski.
– Służę panu! – odpowiedział kelner. – Dla pana? – Przeniósł wzrok na von Slupena.
– Jeszcze jedno piwo.
Nieznajomy był na tyle intrygujący, że von Slupen został przy stoliku. Kelner przyniósł dwa kufle. Sączyli piwo.
– By tak rzec – zaczął Kowalski – co u Sebastiana?
Von Slupen zrozumiał, że to może być wstęp do szantażu. Napiął się wewnętrznie, ale na zewnątrz zamarkował luz.
– Cieszy się greckim słońcem. Nurkuje.
– Żona zaprzyjaźniła się z nim?
– Celne uderzenie. Nie chcę skandalu. Czego pan chce?
– Duszy.
– Służę dostępną mi wiedzą, ale chyba nie zamierza pan zrobić ze mnie polskiego patrioty?
– Wiemy, jak silnie jest pan związany z Sebastianem. Nie chcemy, żeby przytrafiło mu się coś złego. A gdyby odszedł?
– Pracuje dla was? – Głos von Slupena jakby się trochę załamał.
– To nieważne.
– Proszę pytać.
– Powoli. – Kowalski wyciągnął z kieszeni marynarki blankiet, na którym von Slupen złożył podpis. – Na pewno pan, jako wysoko postawiony urzędnik Banku Niemieckiego, orientuje się w planach gospodarczych i politycznych Niemiec odnośnie do Polski i krajów ościennych, z takim mozołem zrzucających z siebie brzemię minionej stagnacji.
– Nie ma na razie sprecyzowanych celów i wystarczającej ilości złych Niemców, którzy zechcieliby znowu zająć się podporządkowaniem Słowian – stwierdził von Slupen. – Problem to wschodnie landy.
– Jesteście syci i zadowoleni. Zdaniem niektórych Polaków sadło rośnie wam między innymi dzięki nam.
– Tak mogą mówić tylko fanatycy. Współpracujemy. A że kupimy to czy owo? Biznes. Jeśli chcecie przetrwać jako naród, niezbędna jest modernizacja gospodarcza, większa elastyczność i mobilność społeczna. Próbujemy wam pomóc.
– Mówi pan jak gorliwy niemiecki patriota, a nie jak zwerbowany agent.
– Doprawdy, nie przestawię się chyba na wasze myślenie. Zawsze byliście nieufni. Teraz jesteście nadmiernie ostrożni.
– Mamy powody. Hitler – negatywny bohater wielu książek i filmów – to najsłynniejszy nowożytny ludobójca.
– Miał konkurencję. Zresztą męczeńska śmierć mojego ojca z rąk hitlerowskich siepaczy zaświadcza, że w naszej i nie tylko naszej rodzinie nie było przyzwolenia dla tego rodzaju praktyk.
– Szlachetny Wehrmacht na progu klęski zechciał złożyć na ołtarzu swoje bożyszcze.
– Był miernotą – wyrwało się von Slupenowi. – Gdyby nie jego nonsensowne posunięcia, wygralibyśmy tę wojnę.
– Tak więc być może ja dzisiaj przysparzałbym chwały majątkowi von Slupenów w roli słowiańskiego murzyna.
– Zagalopowaliśmy się. – Von Slupen odzyskał utraconą na moment równowagę. – Robi się późno. O tej porze mój umysł pracuje już na zwolnionych obrotach.
– Skontaktujemy się z panem. – Kowalski wyciągnął rękę na pożegnanie.
Słońce już dawno zaszło. Chmary gwiazd zapowiadały na jutro ulubioną przez wczasowiczów pogodę. Von Slupen poszedł do pokoju. Kowalski wsiadł do samochodu i odjechał.
Przy użyciu służbowych rytuałów, pomocnych w utrzymaniu łączności ze zwerbowanym agentem, następne spotkanie Kowalskiego z von Slupenem zaplanowano na listopad we Frankfurcie. Kowalski po raz pierwszy oglądał to miasto, a ponieważ całe życie mieszkał w Warszawie i nie miał zbyt wielu okazji do podróży, osiągnięcia frankfurckich architektów w zestawieniu z neostalinowskim stylem znaczących fragmentów zniszczonej przez Hitlera stolicy pozytywnie wpłynęły na jego zmysł estetyczny, mimo że była późna jesień i jej resztki nie urozmaicały już kolorami finansowego centrum Niemiec.
Kowalski zamieszkał w hotelu Metropol, którego główną zaletą, obok niewygórowanych cen, było bliskie położenie od apartamentu von Slupena wyznaczonego na miejsce spotkania. Lokal mieścił się na siódmym piętrze nowoczesnego apartamentowca na Wilhelmstrasse 12 i tam następnego dnia wieczorem można było zobaczyć Kowalskiego, jak anonsuje się u portiera, wjeżdża windą i naciska dzwonek u drzwi.
– Witam pana! – Na widok Kowalskiego von Slupen zaprezentował swój oficjalny uśmiech.
Kowalski zdjął płaszcz, który za sprawą von Slupena zniknął w przestronnej przedpokojowej szafie, po czym mężczyźni przeszli do salonu i usiedli w fotelach, kształtem i kolorem obicia najlepiej, jak tylko można, skomponowanych z resztą wyposażenia.
– Kawa? Herbata? Coś mocniejszego? – zaproponował von Slupen.
– Brandy.
Von Slupen podszedł do barku, wyjął nienapoczętą butelkę, otworzył i napełnił dwa kieliszki.
– Europejski gust. – Uśmiechnął się, ponownie siadając w fotelu i podając jeden z kieliszków Kowalskiemu.
– Przejdźmy do rzeczy! – powiedział Kowalski i jednocześnie tonacją głosu starał się dać do zrozumienia von Slupenowi, że to on gra tu pierwsze skrzypce.
– Naturalnie.
– W instrukcji polecono panu, aby zdobył pan tajną analizę banku na temat politycznych skutków dla Europy wprowadzenia euro i ewentualnych możliwości gospodarczych, które w związku z tym rysują się przed prężną gospodarką niemiecką.
– Oczywiście. – Von Slupen wstał, poszedł do gabinetu i po chwili wrócił z żądanym przez Kowalskiego dokumentem.
– Jakie są pana własne wnioski? – zapytał Kowalski, przeglądając tekst.
– Tym razem nasza ekspansja odbywa się w cywilizowany sposób. Pomożemy bankom słabszych krajów i może wreszcie przyjaźń niemiecko-francuska stanie się nieodwracalnym faktem.
– A Europa Wschodnia?
– Tego dokument nie dotyczy.
– Francuzi nie ufają wam całkowicie. Nikt, a zwłaszcza oni, nie lubi silniejszego.
– Dlatego nasze poczynania muszą być umiarkowane i charakteryzować się taktem. Braćmi nie jesteśmy – zgodził się von Slupen – ale koegzystencja powinna być jak najlepsza. Interesy. Nie krzywdzimy się.
– Anglicy wyśmiewają nowy pieniądz.
– W ostatniej wojnie zrobiliśmy za nich brudną robotę. Teraz my mamy przewagę gospodarczą i chcemy ją spożytkować dla obopólnych korzyści.
– Brudną robotę? – zaciekawił się Kowalski.
– Niech pan trochę pomyśli i na chwilę wyzbędzie się sentymentalizmu. Mogli na nas uderzyć w 1939 roku i wygraliby, ale co by to dało? Niemcy pogrążyłyby się w rewolucyjnym chaosie, Francuzi nie byliby nas w stanie okupować. Anglicy poświęcili was, Francuzów i parodiowali wojnę w Afryce Północnej, czekając, aż uderzymy na Rosję.
– Czyli „ratowaliście” Europę. – Kowalski był wyraźnie rozbawiony, ale podekscytowany von Slupen nie wyczuł ironii.
– Teraz – kontynuował – wiedzą, że przyjmując ewentualnie euro, osłabną we wspólnocie, a przecież to nasze inwestycje stymulowałyby rozwój gospodarczy krajów postkolonialnych.
– I znowu Churchill musiałby wysłać na was bombowce – brutalnym żartem Kowalski próbował przerwać ten słowotok.
– Nam jest za ciasno – zapalał się von Slupen. – Gnieździmy się na małym kawałku terytoriom. Osiemdziesiąt milionów Niemców. – Przez chwilę jego głos brzmiał chrapliwie.
– Przecież prosperujecie – zauważył Kowalski.
– Pan jako Polak tego nie rozumie, chociaż i wam nieraz odbijało, ale odbijało wam w nieszczęściu. Niemcy to też romantycy, ale romantyzm niemiecki jest zdobywczy. Mamy sukcesy gospodarcze, ale to tylko wstęp do znaczenia politycznego. A tego nie osiągniemy już bez akceptacji innych. Wiemy to, wciąż jednak jesteśmy tacy sami. Zmieniły się metody.
– Sugeruje pan, że Polska, i tak dalej, to nadal jeden z waszych ulubionych terenów łowieckich? – Kowalskiego wyraźnie to zdegustowało.
– To nie tak – zapewnił von Slupen – pracujemy nad zawiązaniem przyjaznych relacji.
– Ale na przeszkodzie stoi ten zdefiniowany przed chwilą romantyzm. Nie ma gwarancji, że znowu w imię chorej emocjonalnej orgii nie zechcecie postępować wbrew zasadom międzynarodowego współżycia.
– Potrzebujemy czasu.
Kowalskiego zatrzymano przed apartamentowcem, gdy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wychodził od von Slupena. Czterdziestolatek w skórzanym płaszczu i tyrolskim kapeluszu przedstawił się jako pracownik Urzędu Ochrony Konstytucji i gestem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw zaprosił Kowalskiego do wnętrza najnowszego modelu BMW, który stał nieopodal. Kowalskiemu odebrano neseser ze zdobytym dokumentem. Nie stawiał oporu.
W siedzibie urzędu zaprowadzono Kowalskiego do gabinetu na pierwszym piętrze i oddano na pastwę śledczych instynktów ponuremu pięćdziesięciolatkowi, którym okazał się, jakże miało być inaczej, Johann Schmidt.
– Zapali pan? – zagaił, gdy Kowalski usiadł już na krześle przed biurkiem, wyciągając do niego paczkę marlboro, gdyż tylko te papierosy tolerował i nigdy nie mógł zrozumieć tych wszystkich, którzy truli się innymi gatunkami papierosów, cygarami i w ogóle wszelkim dostępnym na rynku tytoniowym świństwem.
– Zapalę. – Kowalski sięgnął do podsuniętej paczki i zapalił od przystawionej przez Schmidta zapalniczki.
– Zacznijmy!
Na biurku Schmidta leżał zdobyty przez Kowalskiego dokument. Prawdopodobnie Schmidt pragnął zaobserwować reakcję Polaka na tak oczywisty dowód przestępstwa.
– Jestem niewinny, to pomyłka, nic nie zrobiłem i w ogóle zatrzymaliście niewłaściwego człowieka, nie wiem, o co chodzi, i tak dalej, i tak dalej.
– Znaleźliśmy przy panu ściśle tajny dokument, którego treść dotyczy naszych największych tajemnic bankowych. Prześladuje pan jednego z naszych najzdolniejszych bankierów. I tak dalej – podchwycił ton Schmidt.
– Po raz pierwszy znalazłem się w takiej roli – przyznał Kowalski. – Nie wiem, od czego zacząć.
– Kontakty, nazwiska, adresy! – Schmidt bawił się coraz lepiej.
– Zero tajemnic – zaznaczył Kowalski.
– Grozi panu kilka lat za murem jednego z najcięższych niemieckich więzień.
– Jesteśmy sojusznikami. Skandal skomplikowałby nasze stosunki. Na pieczołowicie odbudowywanym wzajemnym zaufaniu pojawiłaby się niepotrzebna rysa.
– Mamy zaszłości – przyznał Schmidt – ale to nie zmienia postaci rzeczy. Jest pan szpiegiem i godzi pan w interesy mojego kraju.
– Tak mi przykro. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by taka sytuacja już się nie powtórzyła.
– Nie mogę tak po prostu pana wypuścić. Co pomyśleliby o mnie przełożeni? Byłoby to wbrew wszystkiemu, co wyniosłem z kursów i osiągnąłem praktyką.
– Doprawdy, decyzja należy do pana. – Uprzejmość Kowalskiego sięgnęła nieboskłonu.
– W podobnych sytuacjach odwracam delikwenta, ale patrząc na pana, dostrzegam zdeterminowanego polskiego patriotę, który za żadną cenę nie przeszedłby na drugą stronę.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Jest pan tym człowiekiem, na którego czekałem od dawna i z którym mogę podzielić się kilkoma wątpliwościami.
Kowalski okazał zainteresowanie.
– Wiem o panu wystarczająco dużo – zaznaczył Schmidt – ale propozycja ma charakter prywatny. Pan w to nie uwierzy, ale to już pana problem. Proszę jednak rozważyć to, co za chwilę powiem.
Schmidt wyjął z biurka butelkę koniaku, napełnił kieliszki i postawił jeden przed Kowalskim.
– W naszych wzajemnych stosunkach – kontynuował – najważniejsze zagadnienie to problem rozszerzenia Unii Europejskiej. Dla was, bo dla nas to drugorzędny problem. Ale jednak jest to problem. Otóż nie mamy pełnej wiedzy o motywacjach waszych decydentów.
– Proszę bliżej!
– Tajemnicą poliszynela jest, że do przełomu, a więc w okresie, gdy byliśmy po przeciwnych stronach, Rosjanie wygrywali was przeciwko nam, dysponując niezaprzeczalnie dobrą kartą, a mianowicie niepewnym statusem prawnym naszych ziem utraconych.
– Nie musieli się wysilać. Notabene status jest pewny.
– Przyzna pan jednak, że euroentuzjazm, szczególnie postkomunistów, musi zastanawiać.
– Czyżby znowu niecna intryga Rosjan, którzy podrzucając wam kukułcze jaja, chcą zdestabilizować Unię? – W głosie Kowalskiego przebijało znudzenie.
– Proszę tego nie bagatelizować. Należycie do najszybciej rozwijających się krajów postsowieckich, ale nawet wy nie jesteście jeszcze stabilni z punktu widzenia naszych standardów.
– Mam nadzieję, że nie podsyca pan mojej paranoi?
– Skądże znowu. Po prostu mamy wątpliwości. Brak rozszerzenia skompromitowałby nas moralnie. Rozumiemy to. Jednak z drugiej strony nie możemy pochopnie wystawiać na szwank naszych żywotnych interesów. Jesteście nieprzewidywalni. Nieraz wam odbijało.
– Nie jestem upoważniony do kontynuowania tej rozmowy.
– Wobec tego kończymy. Jest pan wolny. Proszę jednak przemyśleć to, co powiedziałem. Zwracam. – Schmidt włożył skonfiskowany dokument do nesesera i podał go Kowalskiemu. – Falsyfikat. Na pamiątkę.
Podenerwowany Śladowski relacjonował Szefowi Szefów „wpadkę” Kowalskiego i wyciągał wstępne wnioski, analizując przyczynę niepowodzenia.
– Tempo było zbyt szybkie. – Śladowski łapczywie zaciągał się papierosem i przygotowywał się na gwałtowną reakcję Szefa Szefów. – Kowalski nie był przygotowany do tego zadania.
– Dlaczego, Roman, my ciągle improwizujemy? – Cichy głos Szefa Szefów przeszedł nagle w nieokiełznany ryk. – Pora wreszcie wydorośleć i zorganizować się fachowo. Kurwa – zakończył najczęściej używanym jako przerywnik w języku polskim słówkiem, które przez przeoczenie zapomniał wpleść w bardziej odpowiednie miejsce wyartykułowanego wątku.
– Ty najlepiej wiesz, że fachowców szukamy ze świecą w ręku. Na starych nie można już polegać. Młodzi jeszcze się uczą. To będą odwody na przyszłe lata.
– Ale co pomyślą na rynku? Kowalski nas kompromituje.
– Absorbuje uwagę. Poza tym przecież wciąż szukamy na niego „haka”.
– No tak, tak – uspokajał się powoli Szef Szefów. – Sugerujemy konkurencji niespodzianki, których tak naprawdę nie mamy?
– Właśnie. Młoda polska demokracja potrzebuje czasu, aby okrzepnąć – nutką patosu Śladowski podregulował dykcję.
– W takim razie działaj zgodnie z planem.
Śladowski, jak mógł, pocieszał podłamanego Kowalskiego.
– To wielki sukces – przekonywał. – Von Slupen to nasz i nie tylko nasz człowiek. Twoje podejście nie było z nim uzgodnione i dlatego natychmiast na ciebie doniósł, spodziewając się Bóg wie jakiej prowokacji. Ale to tylko wzmacnia jego wiarygodność.
– Nie tylko nasz? – zaciekawił się Kowalski.
– Sebastian to Fiedia z Powołża – łącznik von Slupena z Rosjanami. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkiem, gdy obalano NRD.
– Rosjanie wiedzą o nas?
– Może domyślali się czegoś, ale twoje wejście chyba rozwiało ich obawy.
– A Niemcy?
– Wąchają.
– Tak więc „zasłona dymna”? – zastanowił się Kowalski. – To mnie nie dowartościowuje.
– Weź miesiąc urlopu. Potem pomyślimy o czymś innym.
Grudzień, aż do sylwestra, Kowalski i Jola spędzili w Zakopanem, zatrzymawszy się w eleganckim, ale najmniej intymnym jako góralska kwatera hotelu Kasprowy. Sycili się rozrzedzonym górskim powietrzem i odbywali długie spacery w zachodniej części Tatr, niższej i niezagrożonej lawinami, która oferowała turystom chyba najpiękniejsze polskie doliny – Kościeliską, a zwłaszcza Chochołowską. Jola obnażała się jak zwykle. Chyba była trochę ekshibicjonistką, ale Kowalskiemu zupełnie to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, przypadło mu do gustu to chyba jedno z najmniej szkodliwych zboczeń.
Sytuacja polityczna w Polsce na początku trzeciego tysiąclecia nadal była odzwierciedleniem chaotycznych przemian społeczno-gospodarczych, które trwały już ponad dekadę. Kończyły się rządy AWS-u, który jako formacja stanowił dość dziwaczną zbieraninę. Dominował związek zawodowy o charakterze etosowo-roszczeniowym, pomieszany z kanapowymi partyjkami, w których topniały szeregi ideowców na rzecz coraz bardziej uwikłanych w osobiste interesy liberałów, konserwatystów, chadeków i narodowców, a ponieważ te etykietki, uporczywie lansowane przez samych zainteresowanych i na poły amatorskie media, były umowne, nie doszło w Polsce do utrwalenia i skonsolidowania postaw prawicowych. Poza tym w liczących się demokracjach Zachodu prawica to z reguły własność i kapitał. W Polsce własność kojarzyła się z postkomunistami – drapieżnie krytyczni szykowali się do przejęcia władzy. Zaletą była ich zwartość organizacyjna, ale miałkość światopoglądowa spowodowała, że wkrótce po wygranych wyborach zaczęto nazywać ich partią władzy, prawie zapominając o socjaldemokratycznej etykiecie. Ścierały się frakcje „socjalna” z „liberalną”, ale ponieważ kłopoty gospodarcze wywołane czteroletnimi rządami prawicowo-związkowymi rosły, pole manewru dla nich znacznie się zawęziło.
Kowalski nie miał sprecyzowanych poglądów politycznych. Flirt z komunistami pod koniec PRL-u tak jak dla wielu szarych i nie tylko szarych członków wpisany był w chęć zrobienia osobistej kariery, której wówczas, poza nielicznymi wyjątkami, nie można było zrobić inaczej. Teraz nieprzekonany do nikogo Kowalski próbował kreować się na neutralnego światopoglądowo obserwatora, a po podjęciu pracy w UOP-ie przekonywał, zwłaszcza siebie, że jest apolitycznym fachowcem.
To była tragedia i skutek przemian, że spodziewany cud nie nastąpił. Między innymi z powodu korupcji i brutalizowania się stosunków społecznych postęp społeczny odbywał się stanowczo zbyt wolno. Reguły funkcjonowania zachodnich społeczeństw przyswajane były w biegu, nieraz bez przemyśleń i niezbędnych przeróbek adaptacyjnych. Coraz powszechniej zdawano sobie sprawę, że bez gruntownej wiedzy nie osiągnie się zbyt wiele. Tej zaś wynikłej z doświadczenia brakowało. Kwitło „radosne” amatorstwo i dość częste stało się zjawisko rezygnacji tych naprawdę utalentowanych z rozwijania twórczych zdolności w imię wspólnego dobra, które wspólne było już chyba tylko z nazwy. Każdy ciągnął przede wszystkim dla siebie, ile tylko mógł. Normą stała się, by tak rzec, umiarkowana uczciwość, ale że swoje robić trzeba, Kowalski, mimo że patologie otaczającej go rzeczywistości na pewno nie umacniały jego morale, z zapałem wzmocnionym solidną pensją gorliwie pracował dla ojczyzny.
–Rządy AWS-u dobiegają końca – zaczął Śladowski w maju. – Wiedzą to wszyscy i przygotowują się na to. My również.
– Cięcia? – Kowalski domyślił się, ponieważ problem był znany od dawna. Każda nowa ekipa wymieniała znaczną część pracowników służb specjalnych, co automatycznie podrywało stabilność, ciągłość i jakość pracy.
– To też. Wymiana szyldów i tak dalej, ale twoje zadanie zacznie się już dzisiaj. – Śladowski przerwał i delektował się chwilę aromatem kawy zaparzonej przez sekretarkę, która wniosła właśnie dwie pełne filiżanki. – Zostaniesz dyrektorem gabinetu politycznego ministra finansów w przyszłym rządzie. Szczególną uwagę zwrócisz na wiceministra Gotyckiego, który teraz jest i nie odejdzie po zmianie ekipy. Inne zlecenia otrzymasz na bieżąco. Jesteśmy ludźmi renesansu.
Im bardziej Kowalski wgłębiał się w szczegóły, tym częściej dochodził do przykrego wniosku, że kryzys gospodarczy nie wynikł tylko z przyczyn ludzkich, lecz miał przyczyny strukturalne. Było wielu takich, którym nie brakowało dobrej woli, ale niewsparte wiedzą dobre chęci to za mało. Owszem, ścierano się na poglądy – liberałowie, konserwatyści, socjaliści et cetera – przy czym odnosiło się nieodparte wrażenie, że uczestnicy dyskusji zaledwie powierzchownie rozumieją pojęcia. Przykładem był choćby pozujący na światowca Andrzej Olechowski, który bez zająknięcia w jednym z programów telewizyjnych potrafił przyznać się jeszcze mniej rozumiejącej dziennikarce do liberalnego konserwatyzmu, a jednocześnie z przekonaniem określał się jako konserwatywny liberał. Komunizm pozostawił po sobie pustynię na polu nauk społecznych i ekonomicznych, którą teraz niezmiernie trudno było nawodnić i zrekultywować. Korzystała z tego zgraja hochsztaplerów, zwłaszcza w gospodarce. Oszukiwano pod płaszczykiem powrotu do normalności, przekręty mogły się udawać, gdyż większość obywateli nie wiedziała, jak ta normalność ma wyglądać.
Spodziewana zmiana rządów nie przyniosła zmian na lepsze. Pierwsze oświadczenia członków nowej ekipy zapowiadały odwrót od przedwyborczych obietnic, ale nawet zwalanie wszystkiego na poprzedników nie mogło przekonać zwłaszcza do kontrowersyjnych posunięć nowego ministra finansów, Belki. Kowalskiego zaanonsowano Belce.
Świat, jak wiadomo, składa się z drobiazgów i tak też pierwszy raport Kowalskiego dotyczył drobiazgu – cofnięcia ulgi podatkowej z tytułu realizowania usług dentystycznych w prywatnych przychodniach stomatologicznych. Oto fragment: „Cofnięcie ulgi podatkowej zmniejszy skuteczność kontroli skarbowej dochodów prywatnych gabinetów stomatologicznych i być może pogorszy stan uzębienia obywateli, których pozbawia się ulgi i zmusza w ten sposób do korzystania z gabinetów w przychodniach państwowych, gorzej wyposażonych i dysponujących zbyt małą liczbą zakontraktowanych w Kasie Chorych usług. W rezultacie popyt na usługi dentystyczne w gabinetach prywatnych zmniejszy się, zaś gabinety prawdopodobnie posuną się do nieuczciwych praktyk, nie księgując części wydatków i przychodów…”. Autorstwo tej zmiany łączono z nazwiskiem wiceministra finansów, Zygmunta Gotyckiego.
Tak zaczęło się szpiegowanie Kowalskiego w resorcie. Gdyby zechciano skorzystać z zawartych w jego raportach wniosków, pogrzebałoby to całą filozofię ministerstwa w zakresie finansów publicznych, która w gruncie rzeczy sprowadzała się do jednego: w imię łatania dziury budżetowej obdzierać kogo i gdzie tylko się da. Zresztą minister Belka, prywatnie kolekcjoner nakryć głowy, chętnie pozował mediom w kapeluszu Robin Hooda, z którym, jak wiadomo, szeryf z Nottingham miał sporo kłopotów. Oczywiste było również, że stan finansów publicznych pogarszał się, a „ozdrowieńcze” pomysły ministra okazały się nieskutecznymi półśrodkami.
Już wcześniej komuniści spod znaku Lenina w imię niesprawdzonej teorii eksperymentowali na żywej tkance społecznej i to nadal tkwiło w mentalności ich obecnych spadkobierców, cudownie przeistoczonych w socjaldemokratów. Bo tak naprawdę termin „socjaldemokracja” był wygodnym szyldem dla partii władzy, która dbając przede wszystkim o własny interes grupowy, z łatwością demoralizowała skłóconych i słabiej zorganizowanych rywali, między innymi umieszczając Wallenrodów w ugrupowaniach opozycji, ci zaś przez absurdalne posunięcia skutecznie ośmieszali pierwsze kiełki idei prawicowych w Polsce.
Ta „zabawa” nie mogła jednak trwać w nieskończoność. Społeczeństwo biedniało, socjotechniczne metody manipulowania opinią publiczną traciły skuteczność. Prawda była bolesna. Ogół stał się tracącym cierpliwość obserwatorem gierek i „światowego” życia uprzywilejowanych kilku procent, przy czym, co było szczególnie niepokojące, tak zwana elitarność „elit” była wątpliwej próby.
–Jak mogło być inaczej? – państwowiec Śladowski pytał Kowalskiego podczas szczerszych rozmów. – Po latach zniewolenia może to jest tak długo oczekiwana normalność? Byliśmy zniewoleni i biedni. Teraz jesteśmy tylko biedni.
– Byliśmy biedni, bo byliśmy zniewoleni – odpowiadał Kowalski. – Teraz jesteśmy biedni, bo byliśmy nieprzygotowani i bez kamizelek rzucono nas na głęboką wodę.
– Na pewno trzeba oprzytomnieć. Niektórzy wciąż tkwią w malignie, inni oprzytomnieli zbyt mocno. To takie uboczne skutki obalenia komuny.
– Prawo to pośmiewisko. Autorytety w zaniku, a kilku palantów ma coraz lepsze samopoczucie.
– Co robić? Ratuj, „Leninie”.
– Ostatni stanę na barykadzie i podniosę sztandar, ale nie wiem, na ile głęboka jest moja odporność na presję niezadowolonego i zdesperowanego tłumu. Niestety, ogólna sytuacja demoralizuje mnie, moje przekonanie o potrzebie wiernej i ofiarnej służby dla ojczyzny.
– Proponuję skupić się na obowiązkach. To najlepsze antidotum na rewolucyjne wątpliwości.